Przejdź do zawartości

Człowiek który zapomniał swego nazwiska/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Człowiek który zapomniał swego nazwiska
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści”
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
Plan dyrektora Wręcza.

Nazajutrz, o godzinie ósmej rano, gdy nasz młody człowiek jeszcze znajdował się w łóżku, zjawił się w jego pokoju Wręcz.
— Przepraszam, że cię budzę — oświadczył, widząc, że tenże dopiero otwiera oczy. — Ale chciałem, nareszcie pogadać z tobą, co do twej przyszłości! Wspominałem ci, że mam pewien plan...
— Ależ, bardzo cię proszę! — rzekomy Janusz Darski, uniósł się nieco na swem posłaniu i cały zamienił się w słuch.
Od słów dyrektora zależało dalsze jego postępowanie. Wciąż bił się z myślami, czy ma zataić prawdę, czy też wyznać, jaka komiczna, a może dramatyczna, zaszła w tym wypadku omyłka.
— Byłbym już to wczoraj uczynił — mówił dalej dyrektor — ale nie sądziłem, że Lola krótko u ciebie zabawi! Wyszedłem umyślnie, aby nie stać się niedyskretnym świadkiem gorącego powitania młodej, a stęsknionej pary!... Chyba, pokłóciliście się, że tak prędko uciekła?
— Ach, nie! — odparł, wymijająco. — Byłem znużony... Lola musiała pójść do teatru. Zobaczymy się dzisiaj...
Wręcz jakoś podmignął chytrze okiem, ale dalej nie napierał. Przysunął sobie krzesełko do otomanki, na której leżał młody człowiek, niby tem zaznaczając, że dłuższa ich będzie rozmowa. Później wyciągnął złoty portcygar, zapalił papierosa i zaciągnął się kilkakrotnie dymem:
— Jednem słowem — począł, nawiązując do poprzednio prowadzonej rozmowy — jesteś bez grosza i nie wiesz, co dalej przedsięwziąć. Znalazłoby się wyjście, tylko... Hm, jakby ci powiedzieć...
Mówił to, nie patrząc mu w oczy. Po tym długim wstępie poznał, że dosyć „delikatny“ musi być ten sposób ratunku. Przypomniał sobie wczorajsze napomknienie dyrektora o „braku skrupułów“ Darskiego i ostrzeżenia Loli.
— O cóż chodzi? — zapytał, postanawiając dobrze się mieć na baczności.
— Widzisz — rzekł — kryzys gnębi teraz wszystkich i nie powodzi mi się zbyt świetnie. Dawniej, zarabiało się po kilkanaście tysięcy miesięcznie, dziś z trudem można związać koniec z końcem... Ludzie zarywają, podatki gnębią... No, co tu ukrywać... Bank „Pożyczek Wzajemnych“ ledwie zipie...
— Ach! — zawołał, nieprzygotowany na to wyznanie.
— Daję ci słowo, ledwie zipie i z trudem bronimy się od ostatecznej plajty. Zachowując, oczywiście, doskonale pozory... Ta, jak ty to kiedyś robiłeś ze swojemi interesami... Jeśli dalej tak pójdzie, trzeba będzie zamknąć budę i zejść na dziady — o mało nie dodał „i stać się podobnym do ciebie, Januszku“ — Wcale mi się ten los nie uśmiecha. Mógłbym się z tego wykręcić, bo jak wiesz, większość akcji banku do mnie należy, ale potrzebnaby mi była pomoc... Zaufany człowiek...
— Zaufany człowiek? — dalej nic nie pojmował.
— Widzisz — coraz śmielej przemawiał dyrektor — znalazł się jeden warjat, który jako wspólnik chciałby wejść do banku. Właściwie, ja mu tam trochę głowę kręcę i opowiadam o znakomitym stanie interesów. Wniósłby pół miljona... I byłbym uratowany... Oczywiście, gdyby książki znajdowały się w należytym porządku i wynikało z nich, że bank „Pożyczek Wzajemnych“ daje znaczne dochody...
— O! — wyrwał mu się mimowolny okrzyk.
— Trzebaby więc należycie spreparować te książki, sporządzić bilanse, krótko mówiąc, ogłupić go tak, żeby nic nie zrozumiał. A to może zrobić tylko ktoś bardzo zaufany. Wielu zdolnych buchalterów jest w Warszawie, ale przecież sam pojmujesz, zwrócić się do nich nie mogę. Sprawa jest delikatna...
— I pachnie prokuratorem!... — wyrwało się młodemu człowiekowi niespodziewanie.
Wręcz począł się śmiać.
— Ha! Ha! Ty, wspominasz o prokuratorze? Doskonałe? Domyśliłeś się już chyba, co chciałem ci zaproponować. Gadajmy szczerze! W fałszowaniu bilansów jesteś mistrz nad mistrze! Nikt ci nie dorówna! Toć tylko dzięki tym kombinacyjkom, przez kilka lat zdołałeś usypiać czujność twych najbardziej nawet podejrzliwych „akcjonarjuszy“. Wierzyli święcie, w nieistniejące dochody nieistniejących interesów...
— Pozwól! — twarz młodego człowieka stawała się purpurowa.
Ale, Wręcz w swem przekonaniu, że z prawdziwym Januszem Darskim ma do czynienia, walił dalej:
— Jest to drobna przyjacielska przysługa, za którą, jednak, sowicie ci się odwdzięczę. Ściągnę po cichu książki z banku do domu, a ty w przeciągu trzech dni zoperujesz je tak, że sam djabeł później w nich do ładu nie dojdzie! Rozumiesz? Tylko nie wolno ci nosa wysunąć z mieszkania, a potem zaraz wyjedziesz... Bo, jeszcze gdzie po pijanemu, mógłbyś się przed kim wygadać...
— Kiedy...
Wręcz, który sądził, że młodemu człowiekowi nie w smak poszło żądanie natychmiastowego wyjazdu, począł tłumaczyć:
— Sam wiesz, że dłużej w Warszawie nie możesz pozostać. Zabawić wszędzie się można, a gdybyś zaczął się tu pokazywać, naraziłbyś się na natychmiastowe aresztowanie... Za tę kombinację dam ci... — zawahał się — trzy tysiące — no nie... — dodał, widząc niewyraźną minę młodego człowieka — pięć tysięcy! Słyszysz, całe pięć tysięcy! Sumka to dzisiaj okrągła i na czas jakiś starczy... Jedź, do Ameryki... Nie, tam za wielu dzisiaj kanciarzy... Lepiej do Afryki... A nuż murzyni nie poznali się jeszcze na tajnikach spółek akcyjnych? Ale żarty, na bok! O ile się zgadzasz, dostaniesz pięć tysięcy!
— Do licha! — w pokoju rozległo się niespodzianie przekleństwo.
— Czego klniesz? Mało? Słowo honoru, więcej nie dam! Nie mam! I tak robię dla ciebie wszystko, co mogę! Tedy, zgoda?
Klepnął młodego człowieka mocno w wystające z pod kołdry ramię. Lecz, tamten odsunął się gwałtownie.
— Proponujesz mi — wyrzucił ze siebie zduszonym głosem — pięć tysięcy za to, żebym pofałszował książki, może podpisy i dzięki temu wciągnął w twe sieci, ofiarę, która tę „kombinacyjkę“ przypłaci pół miljonem złotych?
Wręcz, który nie mógł się domyślić, co się w duszy młodego człowieka działo, wciąż mniemając, że ma do czynienia z Darskim, niespodziewany wybuch przypisywał innej przyczynie. Sądził, że najdroższy przyjaciel, uważa owe pięć tysięcy za zbyt mały zarobek, w porównaniu z jego pół miljonem.
— Nie wydusisz ze mnie więcej! — stanowczo oświadczył. — Próżne będą targi! A może — dodał drwiąco — ogarniają cię skrupuły?
— A jak się nazywa ten jegomość — zabrzmiało zapytanie — do którego kieszeni zamierzasz się dobrać?
Wręcz skrzywił się trochę. Zbyt jednak był pewny, że Darski zgodzić się musi na „kombinację“, a z papierów, które zamierzał mu doręczyć, dla „spreparowania“, prędzej, czy później, dowiedziałby się nazwiska.
— Nie znasz go! — mruknął niechętnie. — Zresztą, trudno bym czynił z tego tajemnicę. I tak, nigdy w życiu nie zetkniesz się z nim! Nazywa się Gozdawa-Gozdowski i od niedawna bawi w Warszawie...
— Gozdawa-Gozdowski? — niby błyskawica przebiegło w mózgu młodego człowieka. — Ależ, ja to nazwisko już słyszałem! Gdzie? Kiedy?
— Napewno, go nie znasz! — powtórzył Wręcz. — Zresztą, czy ci nie wszystko jedno, o kogo chodzi? Więc zgoda? Dziś jeszcze, przyniosę z banku część papierów. I jak, powiedziałem! Pięć tysięcy oraz natychmiastowy wyjazd!
Wargi młodego człowieka zacięły się, niby siłą tłumiąc jakieś słowa, które z poza nich pragnęły się wydostać. Czynił wrażenie kogoś, kto nie wie, na co się zdecydować.
Wręcz, oczywiście, zauważył tę grę twarzy i znów wytłumaczył ją po swojemu. Sądził, iż kochany Januszek Darski, żywi pewne obawy, iż gdy wykona swe zadanie, dyrektor może zawieść jego zaufanie.
— Tedy, skończyliśmy! — rzekł, powstając z krzesełka, znajdującego się obok otomany, na której leżał młody człowiek. — Czemu udajesz, że się namyślasz i głupie miny wyrabiasz? Dla ciebie ta historja, to głupstwo i nie masz innego wyboru! Po za mną, nikt ci w Warszawie pięciu groszy nie da i marnie zginiesz! A tak? Ty mnie pomagasz, ja tobie! Dlatego bardzo się ucieszyłem, gdy cię spotkałem, bo czułem, że nawzajem się wyratujemy! Rzecz prosta, musisz trzymać język za zębami i nikomu o tem ani słówka, nawet najdroższej Loli. A żebyś wiedział, że wszystko traktuję poważnie — tu nastąpił kulminacyjny punkt przemówienia dyrektora — dam ci małe á conto...
Sięgnął do bocznej kieszeni marynarki i wyciągnął stamtąd gruby, skórzany portfel. Wyjął z niego trzy nowe stuzłotówki i rozłożył je w wachlarz.
— Masz! — rzucił banknoty niedbale na kolana leżącego. — Trzysta złotych.
— Trzysta złotych!
— Oczywiście — mentorskim tonem dodał Wręcz — nie daję ci tych pieniędzy poto, żebyś zaraz pobiegł na miasto... Ale, przydać się mogą choćby dla Loli... — napomknął, mniemając, że dzięki pieniężnym nieporozumieniom, tak krótkotrwała była wczorajsza wizyta. — Bierz! Tylko, daj mi słowo, że nie wyjdziesz z mieszkania! Powrócę, jak wczoraj, na obiad o piątej... Nie będziesz się zbytnio nudził bezemnie, bo zapewne, niedługo Lola cię odwiedzi...
Ręka młodego człowieka machinalnie wyciągnęła się po szeleszczące stuzłotówki. Pochwycił je jakoś drapieżnie, zajadle. Przez sekundę, miał ochotę, zmiąć banknoty w jeden kłębek i rzucić w twarz Wręczowi, wołając:
— Pomylił się pan! Nie jestem Januszem Darskim! Nie namówisz mnie, stary oszuście, do żadnej podłości!
Lecz wnet się powstrzymał. W jego głowie zrodził się nowy plan.
Najspokojniej wsunął papierki pod poduszkę i ledwie tłumiąc śmiech, mruknął:
— Dziękuję!
Na widok tego uśmiechu rozpogodziło się całkowicie oblicze Wręcza. Nie wątpił on, zresztą, na chwilę, że rzekomy Darski zgodzi się na znakomitą „kombinację“.
Znów zbliżył się do otomany i znów przyjacielsko klepnął młodego człowieka w obnażone ramię.
— Po co było tyle ceregieli? Rób, o co cię proszę, i nie troszcz o resztę! Ja ci dopomogę... Nie zawiedziesz się na mnie... Siedź, więc grzecznie w domu, dopóki nie wrócę, a zaraz po obiedzie, wypraw Lolę.... Musimy pozostać sami i spora praca nas czeka! Do widzenia...
— Do widzenia, kochany przyjacielu! — wymówił, odwracając głowę do ściany, by Wręcz nie mógł spostrzec prawdziwego wyrazu jego twarzy. — Do widzenia! Zobaczymy się, napewno, na obiedzie. Ale...
Ale, dyrektor nie dosłyszał tych słów, w których dźwięczała ledwie utajona ironja. Rad, że udało mu się całą sprawę ułożyć pomyślnie, opuścił już pokój.
Dopiero, gdy do słuchu młodego człowieka dobiegł trzask frontowych drzwi, świadczący o tem, że Wręcz udając się do banku, opuścił mieszkanie, nie tłumił dłużej swej wesołości.
— Ha... ha... ha... — zaśmiał się głośno. — Nie, to było znakomite! Wczoraj, dzięki podobieństwu do Janusza Darskiego z trudem się wykręcił od pieszczot i uścisków panny Loli, teraz gwoli tego podobieństwa, miał zostać fałszerzem!
Uspokoiwszy się nieco, począł się zastanawiać, czy dobrze postąpił. Doskonale odgadywał obecne plany Wręcza. Dyrektor, zachwiany w swych interesach, spostrzegłszy go na dancingu, postanowił skorzystać z niespodziewanej pomocy tego Darskiego, który tak znakomicie „układał“ bilanse. Oto, była przyczyna, czemu zaprosił go do siebie do domu i tam zamierzał ukrywać, „póki książki nie zostaną należycie „spreparowane“. A później, chciał zapewne, pozbyć go się byle czem i jaknajprędzej wyprawić z Warszawy niepotrzebnego wspólnika. Pomysł, istotnie, genjalny i do którego prawdziwy Darski nadałby się znakomicie.
Lecz, on?
Co miał uczynić? Wyprowadzić Wręcza z błędu i narazić się na natychmiastowe wyrzucenie za drzwi, a może i gorsze konsekwencje? O, jakżeż cieszył się teraz, że nie był z nim całkowicie szczery i nie wyznawał mu o swym pobycie w zakładzie dr. Trettera! Jakżeż rad był, że nie dał się porwać oburzeniu i nie rzucił mu w twarz zmiętemi stuzłotowemi banknotami.
Gorzej go ukarze!
Zniknie i zabierze ze sobą „pożyczkę“. Zwróci mu ją przy pierwszej okazji, z uprzejmym liścikiem, nadmieniając, że nie był tym, za kogo Wręcz go przyjmował. Wyobraża sobie, jak się przeciągnie, oblicze dyrektora.
— Ha! ha... — znów się zaśmiał.
Przecież tu nie może pozostać ani chwili dłużej i nie może dłużej odgrywać narzuconej mu roli. Zbyt wiele grozi niebezpieczeństw i na zbyt wiele rzeczy należy natychmiast się decydować. Lola... Fałszywe bilanse... Przeczeka jeszcze kilka godzin i uśpiwszy czujność Jana ucieknie... Ucieknie, jako człowiek bez nazwiska, ale i człowiek, bez balastu przeszłości. Toć prędzej, czy później dojść musi, kim jest, a wtedy, nietylko Wręczowi zwróci „pożyczkę“, ale jednocześnie ostrzeże owego Gozdawę-Gozdowskiego, przed zamachem, szykującym się na jego kieszeń. Gozdawa-Gozdowski? Czemuż tak znane wydaje mu się to nazwisko?
Ubrał się, wesoło pogwizdując, a później dla niepoznaki udawał, że czyta jakąś książkę.
Jan wciąż kręcił się sprzątając w sąsiednim pokoju, a on chciał opuścić mieszkanie niespotrzeżenie. Wreszcie, służący, któremu dyrektor polecił dyskretny nadzór nad rzekomym Darskim, udał się do służbowego pokoju, całkowicie uspokojony, że „pan Janusz“, nie myśli o żadnym spacerze po mieście, a zatopił się w studjowaniu jakiegoś grubszego dzieła.
W apartamencie Wręcza zapanowała głucha cisza. Nie mącił jej żaden hałas, nawet odgłos telefonicznego dzwonka. Zbliżało się południe i dziwiło, nawet, młodego człowieka, że nie telefonuje Lola.
— Musiała się obrazić! — pomyślał. — A może wpadnie bez uprzedniego zawiadomienia? Najwyższy czas zniknąć! Gdyby, teraz wpadła, pomieszałoby mi to wszystkie szyki!
Zamknął książkę, którą niby czytał, powstał z miejsca i na palcach jął się skradać do przedpokoju.
Nic nie stanęło na przeszkodzie tej nowej ucieczce. Tam pochwycił swój kapelusz, jedyny bagaż, jaki posiadał — i po cichu rozwarłszy drzwi, wyślizgnął się na schody.
Wkrótce, znalazł się na ulicy, zalanej ciepłemi, złocistemi potokami majowego słońca.
Szedł ten człowiek bez nazwiska, prosto przed siebie, o trzysta złotych bogatszy, nie wiedząc dokąd się udać, ani w jaką nową, dziwaczną przygodę go losy wtrącą.

Zdziwił się dyrektor Wręcz, kiedy powróciwszy o piątej do swego apartamentu, nie zastał w nim Janusza Darskiego. Zdziwił i rozgniewał. W mocno wypchanej tece, bowiem, przyniósł różne tajemnicze, a wymagające natychmiastowej „kuracji“ papiery.
— Janie? — zapytał z rozdrażnieniem służącego. — Pan Darski wyszedł? Poco Jan go wypuszczał?
— Sam nie wiem, jak się wyślizgnął! — z zakłopotaniem odrzekł kamerdyner. — Musiało stać się to w południe, gdy znajdowałem się w kuchni?
— Nie wracał?
— Nie!
— Pijak przeklęty! — wyrwało się z pasją Wręczowi. — Poleciał do knajpy, gdy poczuł pieniądze! Głupi byłem, żem mu dał! Zawsze człowiek jest ukarany za dobre serce.
Nie wątpił jednak, na chwilę, że najdroższy przyjaciel wnet, na obiad się zjawi. Dopiero, gdy wskazówki zegara jęły znaczyć wpół do szóstej, a później szóstą, zaniepokoił się nie na żarty.
— Zapił się na śmierć, czy siedzi u Loli? — począł rozważać. — Et, chyba nie popełniłby takiego szaleństwa, by pobiec do niej? Wie, czem mu to grozi!
Mimo tej refleksji, zbliżył się do telefonicznego aparatu, chcąc połączyć się z jasno utlenioną, ładną osóbką i od niej uzyskać bliższe informacje. Już miał pochwycić za słuchawkę, kiedy wtem w przedpokoju rozległ się dzwonek. Odetchnął, sądząc, że Darski przybywa. Ale, ku jego zdumieniu, do jadalni wpadła Lola, sama, wzburzona i zaczerwieniona.
— Jest ten drań? — wołała zdaleka.
— Janusz przepadł! — odparł. — Myślałem, że jesteście razem. Właśnie, chciałem dzwonić do ciebie! Nie wiesz, co się z nim stało?
Lola aż dusiła się ze złości.
— Janusz? Jaki Janusz! — krzyknęła. — Zwyczajny łobuz i oszust!
— Co? — nic nie rozumiał.
— Pewne! — wyrzucała z siebie. — Kanciarz, który nas oboje nabrał! Masz, czytaj... — wyciągnęła jakiś papier do Wręcza. — Przed chwilą otrzymałam list od prawdziwego Janusza! Pisze do mnie z Paryża, że powodzi mu się świetnie i wysyła pieniądze, żebym zaraz przyjechała do niego...
Wręcz drżącemi palcami pochwycił list i przebiegł go szybko wzrokiem. Nie ulegało najlżejszej wątpliwości. Był datowany z przed trzech dni i pochodził, bezwzględnie, od Darskiego.
— Oj!... — stęknął, a w miarę czytania na jego twarzy począł się rysować nietylko gniew, ale i przestrach.
— Teraz rozumiem — mówiła nerwowo Lola — czemu wydał mi się taki inny i zmieniony! Rozumiem, czemu nie mogłam go poznać w pierwszej chwili! Gdyby nie ty, gruby idjoto — raptem cisnęła ze złością w stronę Wręcza — nigdy bym się nie dała otumanić! I pomyśleć tylko! — dodała. — O mały włos z takim łotrem nie zdradziłam Januszka!
Wręcz stał teraz nieruchomo z wytrzeszczonemi oczami. Jakieś skurcze przebiegały po jego twarzy, a nawet ze wzruszenia trząsł mu się gwałtownie brzuszek. Niespodziewana wieść, przejęła go tak do głębi, że sam nie wiedział, kiedy mu cię wyrwało:
— A ja, osioł, wygadałem się niepotrzebnie! I o Gozdawie-Gozdowskim! Co teraz będzie! A na dodatek dałem jeszcze trzysta złotych!
— Co się z nim stało? Gdzie jest? Gdzie siedzi? — wrzasnęła nagle Lola. — Wczoraj zachowywał się względem mnie tak, że dziś nie chciałam nawet pierwsza zatelefonować! A kiedy, przed pół godziną dostałam list od Januszka, zaraz tu przybiegłam, żeby nabić...
Może w tym zamiarze panny Loli „dobrego nabicia mordy draniowi“, dźwięczała nietylko chęć zemsty, że oboje wraz z Wręczem zostali oszukani, ale jednocześnie i chęć odpłacenia się za to, że ów nieznajomy wzgardził jej osobą. Ale zamiar ten musiał pozostać tylko w sferze zamiarów i Wręcz bezradnie rozkrzyżował ręce.
— Szukaj go! — mruknął. — Uciekł! I nie wróci! Uciekł z mojemi trzystu złotemi!
— Ty dałeś trzysta złotych!
— Tak! Myślałem, że Janusz potrzebuje pieniędzy dla ciebie!
Wydawało się, że Lolę zadławi złość.
— Durniu! Kretynie! Potrójny durniu! Więc on ukradł moje trzysta złotych?
Przez dłuższą chwilę tylko słychać było w stołowym pokoju gniewne sapania. Lecz, rychło pojęli, że daleko ich nie zaprowadzą te próżne wymówki i wymysły. W ich głowach, prawie jednocześnie powstało jedno zapytanie:
— Kto to taki?
— Pewne jakiś niebieski ptak — rozważał w duchu dyrektor swoją omyłkę! — A teraz zechce szantażować! Ładniem wpadł!
Męczyliby się, zapewne, bezskutecznie nad rozwiązaniem tej zagadki, gdyby wtem w przedpokoju nie zabrzmiał nowy dzwonek, a wnet później nie ukazał się Jan i z pewnem zmieszaniem nie zameldował:
— Policyjny wywiadowca w poufnej sprawie do pana dyrektora!
— Policja? — jęknął. — Czegóż chce odemnie wywiadowca?
Czuł, że po grubym karku spływa mu pot. Czyżby ten ptaszek, już zdążył go zadenuncjować przed władzami?
Ale twarz wywiadowcy, gdy wszedł do sali jadalnej, nie zdradzała złych zamiarów.
— Przepraszam najmocniej — mówił — że niepokoję pana dyrektora! Zjawiłem się tutaj, sądząc, że pan dyrektor będzie mógł mi udzielić informacji o pewnym zbiegu.
— Zbiegu? — z trudem Wręcz udawał obojętność i spokój.
— Tak! Dwa dni temu, zaszedł pan dyrektor przypadkiem, w nocy do „Livoy‘u“, a ponieważ wszystkie stoliki znajdowały się zajęte, zarządzający posadził pana w towarzystwie jakiegoś młodego człowieka... Tym młodym człowiekiem był obłąkany, który uciekł, przed kilku godzinami zaledwie, z domu zdrowia...
— Warjat? — prawie wrzasnął Wręcz, a Lola zawtórowała mu cichym okrzykiem. — Więc, to był warjat?
— Pochodzi z bardzo dobrej rodziny — tłumaczył wywiadowca — ale cierpi na pomieszanie zmysłów! Podobno ma być nadzwyczaj niebezpieczny, tem groźniejszy, że trudno w pierwszej chwili poznać, iż jest chory... Gdy dostanie ataku furji, może zabić człowieka... To też rodzina i dr. Tretter, pod którego opieką znajdował się w sanatorjum, postawili niemal całą policję na nogi...
— Niebezpieczny... Może zabić człowieka... — machinalnie powtarzał Wręcz.
— Szukamy go wszędzie — mówił dalej wywiadowca — ale ukrył się tak, że go nigdzie znaleźć nie można. Nie wiemy tylko, skąd ma pieniądze? Okradł kogo po drodze? Bo, na niego i to możliwe. Otóż, ponieważ wszelkie nasze wysiłki dotychczas pozostały bezskuteczne, a od baronowej Gerlicz dowiedzieliśmy się, że siedział wraz z panem, przybyłem zapytać pana dyrektora, czy ten szaleniec z jakiemi zamiarami wówczas się nie wygadał?
— Ach! — szepnął, przypominając sobie incydent z baronową Gerlicz i pojmując, czemu wywiadowca znalazł się u niego. — Baronowa dlatego mu się tak przyglądała? A ja tyle czasu spędziłem z warjatem!
Wykrzyknik mocno był dwuznaczny, lecz nie uderzył wywiadowcy. Zmieszanie Wręcza przypisał wrażeniu, wywołanemu niespodziewaną, a niezwykłą wiadomością.
— Nic nie mówił? — powtórzył.
Wręcz całkowicie już ochłonął z przestrachu i zreflektował się. Opowiedzieć całą prawdę było zbyt niebezpieczne. Mrugnąwszy okiem na Lolę, by ta nie zdradziła go przypadkiem, jął kłamać.
— Nie... Rozmawialiśmy o obojętnych tematach, a właściwie nie rozmawialiśmy wcale... Nie mam zwyczaju zawierać znajomości w restauracjach, nawet z przygodnemu towarzyszami... Zresztą ten warjat, pardon... chciałem powiedzieć młody człowiek... wyszedł przedemną... Odrazu wydał mi się jakiś nienaturalny i uderzyły mnie jego błędne oczy... Ja zaś, po opuszczeniu „Livoy‘u“ spotkałem pewnego fabrykanta i z nim powróciłem do domu...
Teraz, Wręcz błogosławił chwilę, gdy kazał „warjatowi“ wynieść się wcześniej z dancingu. Poza tem powtarzał tłumaczenie, zgóry ułożone z Janem, gdyby kogo zaciekawił pobyt Darskiego w jego domu. A Lola przytakiwała tym łgarstwom skinieniami głowy. Pojęła, że nie sposób jest wyznać wywiadowcy o pomyłce, jaka zaszła i że najlżejsze napomknienie o dwudniowym ukrywaniu rzekomego Janusza Darskiego w apartamencie dyrektora, pociągnęłoby za sobą przeróżne niemiłe konsekwencje i domysły. Zresztą, miast poprzedniego gniewu, na tego, który wzgardził jej wdziękami, ogarniała ją teraz radość, iż cało uszła z łap niebezpiecznego furjata.
Detektyw wzruszył ramionami.
— Odrazu domyślałem się — rzekł — że bezcelowa będzie moja wizyta! Cóż taki szaleniec mógł powiedzieć panu? Ale, napiera o to, baronowa Gerlicz! Może jeszczebym się nie zdecydował, ale nastawał również i drugi pański znajomy! Nastawał, żeby w jego imieniu przeprosić pana dyrektora, za niepokój i koniecznie zapytać go, czy nie jest mu wiadome, dokąd ten obłąkany się udał? Zgóry wiedziałem, że napewno szaleniec ze swemi zamiarami panu się nie zwierzył, lecz musiałem ustąpić... Gdyż pan ten, bardzo się interesuje tą sprawą!
— Któż taki?
— Pan Gozdawa-Gozdowski...
— Ten... ten... ten... — wybełkotał, zdumiony Wręcz. — A cóż go to obchodzi?
Wywiadowca nachylił się blisko do ucha dyrektora, niby nie chcąc, by to, co miał mu powiedzieć, posłyszane nawet zostało przez pannę Lolę.
— Przecież pan Gozdawa-Gozdowski... — jął niewyraźnie szeptać.
Twarz Wręcza znów poczerwieniała.
— A ten młody człowiek, jak się nazywa? — zapytał.
Znów otrzymał cichą odpowiedź.
— On?... on.. — wykrzyknął, posłyszawszy znane przedtem nazwisko. — Bohater tego skandalu? Więc to był on? Uciekł z domu zdrowia? Nie dziwię się, że chcą go tam z powrotem osadzić!
Długo jeszcze, nie mógł się uspokoić, nawet, gdy wywiadowca dawno już opuścił jego mieszkanie.
Zapomniawszy i o obecności Loli i o wystygłym, a stojącym na stole obiedzie, chodził wielkiemi krokami po sali jadalnej i powtarzał:
— To był on! Nie ulega najlżejszej wątpliwości, że warjat, skoro nazwisko Gozdawy-Gozdowskiego nie wywarło na nim najlżejszego wrażenia! A wydawał się całkowicie normalny! Uf! — odetchnął z ulgą. — Jestem uratowany! Góra spadła mi z piersi! Nie będzie pamiętał nic z tego, co mu opowiadałem, zapomni, albo nie zrozumiał i o Gozdawie i o sfałszowanych bilansach! Chwała Panu, że tylko na trzystu złotych się skończyło!
Panna Lola była odmiennego zdania. Tak ją jednak zaprzątały obecne wieści otrzymane od prawdziwego Januszka, że dalej milczała. Choć i na niej nazwisko młodego człowieka uczyniło wielkie wrażenie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.