Przejdź do zawartości

Cyganie i przemytnicy/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Cyganie i przemytnicy
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V
LATARNIA MORSKA w MONT ST. MICHEL.

Niedaleko St. Malo wżyna się w wyspę, położoną w północnej Francji, zatoka St. Michel. Obok tej zatoki na wzgórzu leży miasteczko Avranches.
Na wzgórzu tem zbudowano w roku 1848 jedną z tych drewnianych latarń morskich, które ostrzegają okręty przed niebezpiecznemi skałami Normandji. Latarnik nazywał się Gabrillon. Był to odludek i dziwak. Ani żony, ani dzieci, mieszkała z nim tylko zgrzybiała, głucha baba, która opuszczała latarnię jedynie wtedy, gdy trzeba było przynieść panu pieniądze lub porobić zakupy.
Dawniej bywało, że obcy odwiedzali latarnię, z której roztaczał się wspaniały widok na ocean. Z biegiem lat jednak Gabrillon stał się tak szorstki, że podróżnych odeszła ochota zwiedzać latarnię.
Nikt w okolicy nie mógł pojąć przyczyny, dla jakiej Gabrillon tak shardział. Dopiero później kilku starych rybaków, którzy nocami wyprawiali się na połów, rozniosło wiadomość, iż w nocy na krużganku latarni zjawia się długa, chuda postać, szeptająca po hiszpańsku, czy w jakim podobnym języku, krótkie żałosne lamenty.
Na podstawie tych wieści narodziło się wśród przesądnych mieszkańców wyspy przekonanie, iż Gabrillon zawarł pakt z djabłem, który go często w nocy odwiedza, i od tego czasu zaczęto też latarnika jeszcze bardziej unikać. Tylko mer miasteczka nie podzielał tego zdania, bo Gabrillon był u niego i oświadczył mrukliwie, iż trzyma u siebie w latarni starego latarnika, umysłowo chorego. Mera bawiło ogromnie, że całe miasteczko uważa biednego obłąkańca za syna piekieł. —
Było piękne popołudnie zimowe. Poprzedniego dnia szalała burza; morze niezupełnie się jeszcze uspokoiło, ale powietrze tchnęło czystym ozonem. Nad morzem krążyły mewy i albatrosy, połyskując w słońcu, jak srebro.
Na stację Avranches przybył pociąg z Paryża. Wśród podrożnych dorodny, wykwintny mężczyzna. Wysiadłszy, zaczął rozglądać się po peronie, jakgdyby kogoś szukając. Po chwili przystąpił do niego jakiś człowiek, sądząc z odzieży, Hiszpan, i obydwaj weszli do poczekalni.
— Czy mogę wiedzieć, jak się ma condesa? — zapytał Hiszpan.
— Jestem zadowolony. Poprawiła się bardzo w ciągu tych kilku dni.
— A jej zmysły? Czy poznała pana?...
Sternau zasępił się i odparł:
— Nie; nie mam odwagi zastosować odtrutki. Hrabianka jeszcze zbyt słaba. Zaczekam z tem, aż ją przywiozę do Moguncji. Ale do rzeczy. Czy hrabia jest u Gabrillona?
— Z pewnością; latarnik nie wpuszcza nikogo na wieżę.
— A więc idziemy do mera.
— A potem?
— Potem z pomocą mera zabierzemy hrabiego i zawieziemy do córki do Paryża.
Mer siedział w swem biurze. Przyjął ich bardzo grzecznie:
— Czem mogę panom służyć?
— Pewną drobną informacją, monsieur. Kto zabronił ludziom wstępu do latarni morskiej?
— Nic mi o tem nie wiadomo, by wstęp był wzbroniony, — odpowiedział mer.
— Przypuszczam, że ta sprawa w każdym razie do pana należy?
— Bezwątpienia. Od kogo pan słyszał o podobnym zakazie?
— Od latarnika — wtrącił Mindrello.
— Ten Gabrillon to dziwny człowiek, mizantrop. Nie lubi, kiedy go kto niepokoi.
— Nie rozumiem, dlaczego z tego człowieka, bynajmniej nieprzeciążonego pracą, taki wygodniś. Mniejsza jednak, nie to mnie obchodzi. Podobno w latarni mieszka jeszcze jakiś starszy pan, obłąkany. Czy wie pan, któż to taki?
— To krewny Gabrillona.
— Krewny?
— Tak; szwagier, czy też jakiś kuzyn.
— Jak się nazywa, skąd pochodzi?
— Jak się nazywa? — odpowiedział zakłopotany urzędnik. — Tego dokładnie sam nie wiem. Gabrillon zameldował go wprawdzie, ale papierów żadnych nie przedłożył.
— Dziwne, że pan się takim meldunkiem zadowolił.
— Ma pan słuszność. Trzeba się będzie tem zająć. Przy nawale roboty wywietrzało mi to zupełnie z pamięci.
— Przybyliśmy tu nietylko po informacje. Prosimy pana o pomoc w pewnej sprawie kryminalnej.
— W sprawie kryminalnej? — mer obrzucił swych gości badawczem spojrzeniem. — Czy chodzi tu o zbrodnię?
— Tak. Powiem krótko. Hrabia Manuel de Rodriganda y Sevilla, zamieszkały w swym zamku w Hiszpanji, stracił nagle zmysły pod wpływem trucizny Pohon, Upas, którą mu podstępnie wlano do czekolady. Uczynili to ludzie, którym zależało na objęciu dziedzictwa hrabiowskiego. Zaledwie to stwierdziłem, nazajutrz hrabia znikł bez śladu. Później znaleziono jakiegoś trupa. Zbrodniarze utrzymywali, że to zwłoki hrabiego, wykazałem jednak fałszywość tego domniemania. Mimo moich protestów, pochowano zwłoki, jako zwłoki hrabiego, w grobowcu rodzinnym.
Parbleu! To prawdziwie kryminalna historia. Ale jaki ja mam związek z tą sprawą? Jestem przecież merem we Francji, a to się stało w Hiszpanji.
— Ma pan słuszność. To, co powiedziałem, ani pana grzeje, ani ziębi. Ale, monsieur, proszę słuchać dalej: Szczęśliwy traf naprowadził mnie na ślad porwanego hrabiego; uprowadzono go do Francji i tam pozbawiono wolności.
Canailles! Ale dlaczego panowie do mnie przychodzą?
— Bo kryjówka, w którą hrabiego zaszyto, leży w pańskim obrębie.
— Gdzież jest ten hrabia?
— W latarni morskiej.
— To chyba żarty!
— Nie, to prawda. Postąpił pan bardzo nieostrożnie, nie żądając papierów obłąkanego. Ten wrzekomy krewny Gabrillona nie jest nikim innym, tylko hrabią Manuelem de Rodriganda.
Mer, oblany potem przerażenia, rzekł:
— A to przeklęta historja! Przesłucham Gabrillona. Ale czy może pan przedstawić dowody, że ten człowiek jest istotnie hrabią de Rodriganda?
— Tak. Gdy wpadł w obłęd, stracił zupełnie pamięć pod wpływem trucizny. Zachował w pamięci ostatnią kliszę: swego rządcę Alimpo, który był w pokoju, gdy szaleństwo zaczęło opanowywać umysł hrabiego. Przez cały czas powtarza więc: — Jestem Alimpo, dobry, poczciwy Alimpo. — Nie wyobrażam sobie, aby jakiś inny obłąkany mógł ulec tego rodzaju monomanji i te właśnie powtarzał słowa.
— Trzebaby jednak stwierdzić urzędowo, że obłąkany hrabia te właśnie słowa wymawia.
— To przyjdzie nam z łatwością. Oto moje papiery, z których pan widzi, iż jestem domowym lekarzem hrabiego.
Zbadawszy dokładnie papiery, mer zwrócił się do Sternaua:
— Jestem do pańskiej dyspozycji. Proszę tylko o takie przeprowadzenie sprawy, abym nie miał przykrości z powodu mego uchybienia.
— Będę się starać. Najlepiej postąpimy, udając się zaraz na wieżę pod osłoną policji.
— Dobrze.
Po pół godzinie mer, Sternau, Mindrello oraz trzech uzbrojonych policjantów skierowało się przez wybrzeże morskie ku latarni. Po drodze Sternau rzekł:
— Rozdzielmy się chwilowo. Udam wraz z Mindrello, że jesteśmy turystami i że chcielibyśmy obejrzeć latarnię. Co będzie później, zobaczymy.
W towarzystwie przemytnika i policjanta, Sternau udał się pod latarnię. Drzwi główne, prowadzące na górę, były zamknięte. Mindrello zadzwonił; po jakimś czasie w drzwiach ukazał się latarnik i, poznawszy Mindrella, krzyknął w pasji:
— Znowu tutaj! Zabierajcie się do wszystkich djabłów!
Po tych słowach chciał drzwi zatrzasnąć, ale Mindrello wstrzymał go, mówiąc:
— Nie zamykajcie. Chcę obejrzeć basztę.
— Już raz wam powiedziałem, że zakazano. Czyście głusi?
Chciał drzwi zatrzasnąć siłą, gdy naraz stanął przed nim policjant, którego latarnik przedtem nie zauważył:
— Kto ci polecił nie wpuszczać nikogo?
Latarnik cofnął się o kilka kroków:
— Czyż mam pozwolić na to, by pierwszy lepszy włóczęga mnie tutaj niepokoił?
— Czy ten pan wygląda na włóczęgę, grubjaninie? — zawołał policjant, wskazując na Sternaua. — Z rozkazu pana mera oświadczam, że nie wolno bronić wejścia do latarni. Jeżeli jeszcze raz będziesz komu wstręty czynił, utracisz służbę. Zrozumiano?
Mindrello i Sternau weszli do latarni. Latarnik szybko popędził na schody, nie troszcząc się o nich wcale. Poszli za nim. W izbie umieszczonej na pierwszem piętrze wieży, siedziała służąca latarnika. Przybyszów obrzuciła złym wzrokiem krokodyla. Udali się wyżej. Na trzeciem piętrze mieściły się dwa pokoiki. Z jednego z nich, zamkniętego na klucz, dobiegały ciche jęki:
— Jestem Alimpo, wierny, dobry Alimpo...
Gabrillon pobiegł był po schodach tak szybko, aby właśnie zamknąć ten pokój na klucz. Teraz patrzył na przybyszów zukosa, nie wiedząc, czy zwrócą uwagę na ciche jęki, dochodzące z sąsiedniego pokoju.
— Dlaczego zamykacie chorego? — zapytał Sternau.
— Nie wasza sprawa — odparł latarnik szorstko i brutalnie.
— Widzi mi się, że nieczyste macie sumienie.
— Mój panie! — ryknął Gabrillon. — co was obchodzi moja rodzina? Jeżeli stąd nie wyjdziecie, będę zmuszony zrzucić was ze schodów.
— Wy? Mnie? — zapytał Sternau lekceważąco. — Gdybym nie brzydził się was dotknąć, połamałbym wam wszystkie kości.
Wyciągnął chustkę, podszedł do okna i zaczął nią machać. Na tle okna postać jego groźnie wyolbrzymiała w oczach latarnika.
— Co to za znak? — zapytał Gabrillon, ogarnięty trwogą.
Sternau nie odpowiadał. Po chwili usłyszeli odgłos kroków. Zjawił się mer.
— Gdzie jest obłąkany? — zapytał.
— W tamtym pokoju — odparł latarnik.
— Więc to twój krewny? — Jak się nazywa?
— Anselmo Marcello.
— Skąd pochodzi?
— Z Varyssy.
— Czy masz jego papiery?
— Kuzyn mój przyprowadził go tutaj i obiecał przysłać papiery, ale, niestety, umarł.
— Dowiem się w Varyssie, czy kuzyn twój istotnie tam mieszkał i czy przywiózł ci tego człowieka. No, a teraz otwieraj drzwi.
Latarnik spełnił polecenie.
Weszli do małej komórki. Na podłodze leżał siennik, a na nim spoczywał obłąkany. Skoro weszli, wstał i żalił się płaczliwie:
— Ja jestem Alimpo, dobry, poczciwy Alimpo.
— Słyszy pan? — zapytał Sternau mera.
— Tak, to słowa, o których pan uprzedzał. Ale czy to on?
Sternau podszedł do chorego, ujął go za ręce i rzekł z głębokiem wzruszeniem:
— To on bezwątpienia, to hrabia Manuel. Schudł, posiwiał, ale mało się zmienił.
Latarnik skoczył z miejsca:
— Ten pan się myli! To żaden hrabia; to Anselmo Marcello, którego znam doskonale.
— Milcz, oszuście! — zawołał Sternau. — Panie merze, proszę go aresztować!
Gabrillon zapytał z udanem zdumieniem:
— Mnie aresztować? A za cóż to? Przecież to mój krewny. Gdyby był hrabią, nie utraciłby zmysłów; oszalał bowiem z głodu i nędzy. Przygarnąłem go z litości i działaby mi się krzywda, gdybym za to miał pokutować w więzieniu.
Mer uczuł się dotknięty tą zachłanną czelnością.
— Milczeć! — rzekł do Gabrillona. — Aresztuję cię w imię prawa.
— Ja aresztowany? — zapytał Gabrillon. — Złapcie mnie, jeżeli potraficie!
Odepchnął z całej siły mera, niespodziewającego się ataku, i popędził ku schodom. Tu jednak wpadł w ramiona policjantów, którzy przybyli wraz z merem.
— Trzymajcie go mocno — polecił mer. — Ta próba ucieczki dowodzi jego winy. Będzie musiał wyznać, w jaki sposób hrabia dostał się tutaj.
Gdy policjanci oddalili się z aresztantem, mer rzekł do Sternaua:
— Ten człowiek gorzko odpokutuje za swą winę. Ja zaś, skoro tylko wrócę do biura, wyślę meldunek do Rodrigandy, że zamiast hrabiego pochowano inne zwłoki i że hrabia został odnaleziony. Ale kto zajmie się obłąkanym?
— Zostanie ze mną — odparł Sternau. — Zabierzemy go; będę się starał hrabiego uleczyć.
— Teraz idę spełnić swój obowiązek — objaśnił mer. — Dziś już późno, jutro przystąpię do przesłuchania Gabrillona. Zawiadomię pana, o której godzinie to nastąpi; może, monsieur, zechce pan być obecnym.
Sternau zbadał chorego i stwierdził, że stan, aczkolwiek bardzo ciężki, nie jest jednak beznadziejny. — Posłał Mindrella do miasta po bieliznę i ubranie dla hrabiego, gdyż pod tym względem hrabia był ogromnie zaniedbany.
Wypocząwszy przez cały dzień następny, Sternau, Mindrello i chory hrabia wsiedli do pociągu, który przez ośnieżone wzgórza Normandji powiózł ich do Paryża. — — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.