Przejdź do zawartości

Być albo nie być/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Być albo nie być
Pochodzenie Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

— Ubierz się i chodź!
Zaremba drżącemi rękami wciągnął na ramiona szary szynel i włożył czapkę. Domyślił się, że wiodą go nareszcie na spacer. Czekał tego, lecz było to w jego mogilnym letargu tak wielkiem zdarzeniem, iż nie mógł opanować wzruszenia i drżał jak w febrze. Znów przeszedł jak przed paru miesiącami białawym korytarzem obok szeregu chmurnych wnęków i zamczystych drzwi, cicho brzęcząc umiejętnie już podciągniętymi kajdanami. Czytał przelotnie numery nad drzwiami i migały przed nim niektóre znane mu z fotografii twarze zamkniętych za niemi. W niektórych celach cicho pobrzękiwały łańcuchy. W jednej okropny, suchy kaszel zakończył się bolesnym jękiem. Gdzieś, niewiadomo gdzie stukanie, ciche, szybkie jak gorączkowa rozmowa — przebijało się przez szmery. Zaremba spojrzał szyderczo na wydłużoną, złą twarz Bazyliszka z podniesionemi kątami ust jak u węszącego brytana. Szedł umyślnie wolno, aby zatrzymać go jak najdłużej.
— Prędzej! — warknął dozorca.
Zaremba jeszcze zwolnił kroku i wyzywające, pełne nienawiści spojrzenie utopił w szarych, wściekłych źrenicach dręczyciela. Ten mimowoli położył rękę na rękojeści rewolwera; ale już bez uwag doprowadził go do wyjścia, gdzie czekał inny służalec, nieznany dotychczas Zarembie.
Zatarg z Bazyliszkiem popsuł humor więźniowi. Gdy wszakże znalazł się na schodkach, na zewnątrz przeklętych murów, gdy błękitne, cudnie wyzłocone niebo szeroko roztoczyło się nad nim, zapomniał o wszystkiem, zmrużył olśnione oczy i w upojeniu zamarł bez ruchu...
— No, no!... Dalej... — burknął strażnik.
Pociągnął go za węgieł, gdzie w istnym wąwozie z cegieł, między korpusem ich kazamat i wysokim, głównym murem więziennym ciągnął się brudny szlaczek głęboko w śniegach wydeptanej ścieżki...
— Więc to już zima?... Jakże szybko przeleciał czas?!...
— Zima, zima!... Cóż dziwnego?... Przecież grudzień przekreśliłem już dawno na mym kalendarzu!... Aha, ptak przeleciał... ptak... Za mur, za mur!... Śnieg... Jaka lekkość, jaka czystość, jaka białość!... Puch... puch... Tysiące kryształów błyszczy... perli się, przegląda w rosie zamkniętego wewnątrz powietrza i światła...
Co za blaski? Jak rznie w oczy!...
Zmrużył powieki i zatrzymał się wyczerpany, rozmarzony...
— Dalej!... Dalej! Nie wolno stać! — krzyczał nań z oddala dozorca.
Zaremba nie ruszał się. Zimne, przedziwnie czyste, upajająco pyszne, bogate i łaskawe, rzeźwiące powietrze tamowało mu dech jak kaskada chłodnej wody bijącej z wysoka, rozpierało i rwało mu z bolesną rozkoszą strudzone, zwątlałe w zaniknięciu płuca. Otworzył szeroko zawiędłe usta, jak ryba wyrzucona na brzeg i na wpół pijany nie słyszał i nie słuchał wołania... Wirujące myśli, cała zawieja motylich obrazów i uczuć, zburzyły nagle niwy, zerwały okowy... Rozbłysnął, rozedniał przed nim biały, jasny i wesoły świat... Zamajaczał grudniowy las, przesnuty muślinem brylantowych szronów, otulony puchami ciężkich sadzi... Łabędzie rozłogi pól i łęgów nizko rozpostarły się w słonecznej pozłocie... Ubita droga... Po bokach migają weselne widma drzew w srebrnych zbroicach... Po drodze mkną jak widmo w zimowych tumanach sanki... Gędżbią uprzęże... Gniade konie, osędziałe i zapołniałe zlekka ponoszą... Ledwie zdoła lejce utrzymać... Już wloką saneczki nie na postronkach uprzęży, lecz na jego rękach...
»Puść pan!... Po co pan je wstrzymuje?!« — szepcze swawolny, miły głos... »Będzie źle panno Stefanio, będzie źle!... Proszę potem ze strachu nie krzyczeć!...«
»Niema obawy!...« Ech!... Impet biegu... śnieżna kurzawa... wyrzucone kopytami grudy lodowe tną im twarze, miotą się jak burza gradowa w oczy i usta, spierają oddech... Dziewczyna chwyta go znagla za rękę i przyciska się doń, aby nie wypaść jak z procy z polatujących niby jaskółka saneczek...
»Ach jeszcze, jeszcze!...«

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Nowe wołanie dozorcy... Szybkie, liczne kroki, niezwykły ruch za węgłem więzienia ocuciły Zarembę. Na wpół przytomny, chwiejąc się, poszedł w stronę wyglądającego na dziedziniec strażnika.
— Co się stało?... — spytał głosem obudzonego człowieka.
Dozorca poskoczył ku niemu, wstrzymał go rozkazującym giestem, próbował zasłonić widok własnem ciałem; Zaremba zdążył jednak dostrzedz jakiegoś szpakowatego jegomościa w oficerskim szynelu, zbliżającego się do ich korpusu w towarzystwie starszego dozorcy... Zaciekawiony i cokolwiek wylękły nastawał, aby go zaraz odprowadzono do celi. Twierdził, że mu zimno. Jego stróż opierał się i dopiero, gdy Zaremba sam zrobił stanowczo kilka kroków ku kamiennym schodkom, poszedł przodem mrucząc przekleństwa... W korytarzu spotkał ich gniewnym marsem zmieszany »starszy«; wyciągnięty służbiście Bazyliszek przymknął zabiegliwie drzwi otwartej celi... W jej głębi omdlewający szept, nużący, zdławiony kaszel i krótkie dobitne pytania mięszały się w przykrym, podejrzanym dyalogu.
— Wiktor?! — pomyślał Zaremba, spojrzawszy na numer. — Co się stać mogło?...
Chciał się zatrzymać, choćby kroku zwolnić, ale »starszy« parł go brutalnie przed sobą.
— Po coś go przyprowadził?! — syczał na strażnika...
— Sam przyszedł!... — mruczał ten.
— Sam... jaki skory!... Cóż ty nie wiesz gamoniu, co wtedy robić?!... Pozwól im tu samym się rządzić... A jakże!...
Bazyliszek powiódł posępnie Zarembę w głąb korytarza i zamknął w celi z hałasem.
— Pankracy! co się stało?... — zastukał Zaremba na swego rozmówcę, nie czekając nawet na odejście klucznika.
Nikt mu nie odpowiedział. Widocznie wszyscy nasłuchiwali u drzwi. Zaremba również ku nim przystąpił i przylgnął uchem do... »judasza«... Lecz cela jego była za daleko, rozróżniał zaledwie głuche stąpanie i niewyraźny szmer.
— Co się stało?... Co u Wiktora?... — powtórzył pytanie, skoro głosy znowu ucichły i trzasnęły znacząco drzwi wchodowe.
— Znowu krwotok... Źle!... Poczekaj, niech wypocznie, dowiemy się szczegółów... Byłeś na spacerze?...
Zaremba opowiedział, nie opuszczając najmniejszej drobnostki, swój zachwyt i swoje wrażenia... Nie omieszkał opisać i swego zajścia z Bazyliszkiem.
— Trzeba ich koniecznie przyzwyczaić do stukania. To dla nas kwestya życia i śmierci...
— Jestem tego samego zdania... Uważam, że już nawet kruszynę przyzwyczaili się... Gorzej, że wśród nas są tacy dziwacy, czy samolubi, którzy nie chcą stukać i utrudniają innym komunikacyę...
Po rurze między nimi przesunął się przewlekły szum, jakby ktoś powiódł po niej przyciśniętą dłonią.
— Tak zawsze... Nie tylko nie odpowiada, ale jeszcze przeszkadza!... — stukał dalej Pankracy...
Zaremba poczuł za drzwiami »Bazyliszka«, ale zdążył mimoto odstukać:
— Daj mu pokój!... My też mu pewnie dokuczamy...
Wieczorem Wiktor wystukał współwięźniom:
— Jestem bardzo słaby... Doktor kazał otworzyć mi łóżko i zapisał mleko... Co za rozkosz!... Wyleguję się jak sułtan!
— Trzeba żądać, żeby Herod pozwolił po kolei jednemu z nas czuwać u Wiktora...
— Będzie pytać, skąd wiemy o krwotoku...
— A niech pyta... Dobrze on wie, że porozumiewamy się...
Do późnej nocy trzeszczał więzienny telegraf. »Bazyliszek« nie bardzo im tym razem dokuczał... Zato sąsiad Zaremby wprost cuda wyprawiał, hukał po rurze, bębnił, szurgał... Zdawało się, że wściekł się na dobre... Wreszcie o żelazo zakłapały jak gdyby rozjuszone zęby...
— Powiedz co ci jest?... Wystukaj choć słowo! — prosił go Zaremba.
Głuche milczenie.
I przywidziało sit; na chwilę Zarembie, że dostrzega za ścianą bladego więźnia z ogoloną twarzą i głową, jak utkwił w mur błyszczące, pełne nienawiści oczy. Odszedł i nie odzywał się już na wołanie Pankracego... Słyszał tylko jak w dali stukali do siebie inni więźniowie:
— ...Otrząsnąć się trzeba, otrząsnąć z przygnębienia... Walczyć, inaczej wszyscy zginiemy...
— ...A czy ma który nadzieję, iż stąd wyjdzie?...
— Walczyć, walczyć! — szeptał wzburzony młodzieniec. Chodził podrażniony, że nie może się do chóru towarzyszy przyłączyć i przejęty jednocześnie bezmierną litością dla miłującego milczenia, dręczonego stukaniem sąsiada. Podszedł do pająka, którego dawno już nie karmił, nie pieścił i wziął go na rękę... Owad, jakgdyby obrażony, cofał się i kulił. Z niechęcią odrzucił go z powrotem na pajęczynę. Odwrócił się, oparł czoło o wilgotny, zimny mur i zamyślił, zamyślił, o... niedawnem jasnem widziadle.
— ...Minęło... Nigdy nie wróci... Dla innych kwitną kwiaty... My gnojem jesteśmy... mierzwą przyszłości... Ci, co po nas przyjdą będą już wolni i radośni!...
Czuł, że łzy wzbierają mu w piersiach. Zmógł się, otrząsł...
— A niech kwitną... Niech będą szczęśliwi — mruknął z rozrzewnieniem.

Nie uśmiechną ci się zdala
Koralowe dziewcząt usta,
Nie zawita ci myśl pusta...

— Powiedz, sąsiedzie, co ci jest?... Odezwij się... Jedno słóweczko... Ty cierpisz... Jam brat twój!... Kocham cię!... Podziel się ze mną, a będzie ci lżej... — stukał cichutko, jak najsłodziej, i jak najłagodniej do nieubłaganego sąsiada.
Daremnie czekał. Cisza tam panowała taka, jakgdyby człowiek tam już skonał. Wyczulone ucho Zaremby nie mogło uchwycić nawet brzęku łańcucha, nawet westchnienia. Nie usłyszał też żadnego ruchu i głosu, gdy roznoszono kolacyę, gdy otwierano na noc ramę łóżka... Zaremba badawczo wpatrywał się w twarz Bazyliszka, gdy ten u niego z kolei drzwi otworzył... Miał nadzieję choć coś zauważyć, co by mu objawiło tajemnicę strasznego milczenia... Lecz maska dozorcy wyrażała zwykłą u niego ku nocy znużoną złość, i chłód sennego kata.
Napróżno i Pankracy stukał do Zaremby tego wieczora...
Nagle w nocy z głębokiego snu zbudziło młodzieńca dziwne przejmujące wrażenie... Posłyszał w rurze szmery nieokreślone, głuche, niby ktoś szeptał nad nią pochylony w rogu... Jednocześnie cichutko, ale z niezwykłą wprawą i precyzyą zabrzmiało stukanie — chyże jak szczebiotanie ptaka, łagodne jak uderzanie w okno gałązki bzu w dreszczach ciepłego wiosennego podmuchu... Była w nim miara, dykcya i melodya wietrznej, swawolnej piosenki:

Dzień dobry, dziś święty Walenty,
Dopiero co świtać poczyna:
Młodzieniec snem leży ujęty,
A hoża doń puka dziewczyna.
Podskoczył kochanek, wdział szaty,
Drzwi rozwarł przed swoją jedyną,
I weszła dziewczyna do chaty,
Lecz z chaty nie wyszła dziewczyną...
—————————
Bezbożność to wielka, Bóg widzi,
Jak wielka w mężczyznach bezbożność,
Cny młodzian się tego nie wstydzi,
Gdy tylko nastręczy się możność...
Wszak nimeś cel życzeń otrzymał,
Przysiągłeś się ze mną ożenić!
I byłbym był słowa dotrzymał,
Lecz trzeba ci było się cenić...
—————————

Przerwa. W rozespanym mózgu Zaremby budziły się dalekie wspomnienia, niewyraźne zarysy, wypływały opornie barwne, nęcące i przeraźliwe zarazem złudy...

Czyliż on już nie powróci?
Czyliż on już nie powróci?
Nie, nie, on śpi w grobie:
Zaśnij i ty sobie.
Już on nigdy nie powróci...
———————

Usiadł, otworzył szeroko pełne grozy oczy... W grubym zmroku celi coraz wyraźniej zarysowywała się postać kobieca. Płynęła powietrzem w powiewnych, białych szatach... Kwiaty miała w ręku i wieńce z kwiatów na ramionach, na skroniach, na młodych piersiach, na rozpuszczonych ślicznych włosach... Małe usta uśmiechały się smętnie, ciemne oczy patrzały przepaściami bez źrenic... Widmo śpiewało:

O zmarł, znikł z naszego grona;
Zmarł, opuścił nas;
U nóg jego darń zielona,
W głowach zimny głaz...
———————
Na całunie kwiat;
Wierne ręce go posłały
Za nim, w lepszy świat...

— Ofelia!... Ofelia!... — szeptał. — Czy to ty?! Wsparł się rękami na kolanach, pochylił naprzód, oczy wyszły mu z orbit, krótki włos z jeżył na ogolonej głowie... Nie rozróżniał już dobrze, czy widmo śpiewa, czy sąsiad stuka, czy sam on szepce:

Młodzian snem leży ujęły
Hoża puka doń dziewczyna...
............

Zwolna postać pobladła, zamgliła się, uśmiechnęła smutno i wsiąkła w ciemności, w przeświecającą z poza nich ścianę jak obłoczna plama... Serce jego rwało się ku niej... Pragnął, aby została, aby mówiła...
Nie usnął więcej tej nocy.
Naciągnął na głowę koc i w tym podwójnym mroku zmagał się strasznie z szalejącą w nim burzą, z podmuchami krwi gorącej, przelatującymi bolesnym dreszczem po jego młodych, spragnionych życia członkach...
Nasłuchiwał pilnie, czy nie ozwie się okropny, przejmujący i czarowny stuk sąsiada... Pragnął go, czuł, że przyniósłby mu ulgę... Wreszcie zaczołgał się sam, niepostrzeżenie jak wąż do rury i zastukał lękliwie na Pankracego... Nie odebrał żadnej odpowiedzi... Milczenie, głuche, śmiertelne, sączyło się z murów... Wszystko spało... Nawet bazyliszka nie słychać było na korytarzu... Czasem przeleciał jeno do jęku podobny brzęk kajdan poruszonych we śnie...
Legł z pulsującemi skroniami... Lęk, niepokój i słodycz okrutna rozrywały mu w piersiach serce, pełne po brzegi spiekłej krwi... Szczękał zębami i zmartwiałemi oczyma wpatrywał się w bielmo okna, wyczekując świtu... ulgi... zmiany... dnia...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.