Przejdź do zawartości

Bez rodziny/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hector Malot
Tytuł Bez rodziny
Rozdział XII. Znajda
Wydawca Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Data wyd. po 1902
Druk Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz Stefania Tuchołkowa
Tytuł orygin. Sans Famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XII.
Znajda.

Czas uchodził szybko podczas tej podróży. Zbliżała się chwila, w której mistrz mój miał opuścić więzienie. — Im więcej oddalaliśmy się od Tuluzy, tem więcej myśl ta mnie dręczyła.
Pewnego dnia wreszcie postanowiłem pomówić o tem z panią Milligan i zapytałem ją, ile czasu mi potrzeba na powrót do Tuluzy, gdyż chciałem u drzwi więzienia oczekiwać mego mistrza w chwili, gdy on takowe przekroczy.
Artur posłyszawszy, że mówię o odjeździe, począł krzyczeć.
— Nie chcę, żeby Remi odjechał!
Odpowiedziałem, że nie rozporządzam sam sobą, lecz należę do mego mistrza, któremu mnie moi rodzice wynajęli i u którego muszę podjąć służbę nanowo w dniu, w którym on mnie potrzebować będzie.
Mówiłem o moich rodzicach, nie wspomniawszy, że oni nie byli istotnie moimi rodzicielami, gdyż nie chciałem się przyznać, że byłem dzieckiem znalezionem czyli „znajdą“. Wydawało mi się to hańbą i nie mogłem się zdecydować do mówienia o tem; tak wielce nad tem cierpiałem od czasu, gdy zacząłem, sobie zdawać sprawę z moich uczuć i z pogardy, jaką widziałem, że okazywano przy każdej sposobności dzieciom z przytułku, znajdom!
— Mamusiu, przecież trzeba go koniecznie zatrzymać, — mówił Artur, który poza lekcjami robił wszystko, co chciał, ze swą matką.
— Byłabym bardzo szczęśliwą, gdyby Remi u nas pozostał, — odparła pani Milligan, — ty go uważasz za przyjaciela i ja sama przywiązałam się wielce do niego, lecz chcąc go u nas zatrzymać, trzeba wpierw spełnić dwa warunki, które ani odemnie ani od ciebie nie zależą. Pierwszym warunkiem jest to, czy Remi chce pozostać z nami...
— Ach! Remi zechce chętnie, — przerwał Artur, — nieprawdaż Remi, że nie powrócisz do Tuluzy?
— Drugim warunkiem, — mówiła dalej pani Milligan, nie czekając na mą odpowiedź, — jest to, aby mistrz jego zrzekł się praw swoich, jakie ma do niego.
— Zanim Remi mi odpowie, niechaj się wpierw zastanowi nad tem, że prowadzić będzie przy nas życie wypełnione nietylko przyjemnościami i spacerami, ale i pracą, że będzie musiał uczyć się i ślęczeć nad książkami wraz z Arturem. Niechaj to dobrze rozważy sobie i porówna ze swobodą wolnego życia na gościńcach.
— Nie potrzebuję rozważać, — rzekłem — i zapewniam panią, że odczuwam w całej pełni wartość pańskiej propozycji.
— Widzisz, mamusiu, — zawołał Artur, — że Remi godzi się na to.
— Wpierw jeszcze musimy otrzymać zezwolenie jego mistrza, — mówiła dalej pani Milligan. — Napiszę do niego, aby przybył do nas do miasta Set[1], gdyż nie możemy powracać do Tuluzy. Poślę mu pieniądze na podróż i wyjaśnię mu, dlaczego my nie możemy przybyć koleją do niego. Sądzę że przybędzie na moje zaprosiny. Jeżeli przyjmie on moją propozycję, to wtedy będę musiała porozumieć się jeszcze z rodzicami Remiego, gdyż ich także trzeba się koniecznie zapytać.
Aż dotąd cała ta rozmowa toczyła się podług mego życzenia, ale ostatnie słowa pani Milligan strąciły mnie nagle z krainy marzeń, w której bujałem, do smutnej rzeczywistości.
Zapytać moich rodziców! Ależ bezwątpienia powiedzą oni wtedy wszystko, co pragnąłem, aby pozostało w ukryciu. Prawda wyjdzie na jaw. Znajda! Wtedy ani Artur, ani pani Milligan nie będą mnie chcieli. Przyjaźń, jaką mi okazywali, zniknie. Nawet moje wspomnienie będzie im przykrem. Artur bawił się ze znajdą, uważał go za swego towarzysza, za swego przyjaciela, prawie za brata.
Czułem się przygnębionym.
Była to pierwsza zła noc na pokładzie „Łabędzia“, niewymownie zła, długa, noc, którą spędziłem w podnieceniu gorączkowem. Cóż uczynić? Cóż powiedzieć? Nie mogłem nic wymyśleć.
I po sto razy powziąwszy i porzuciwszy znów jedną i tę samą myśl i najsprzeczniejsze postanowienia, ostatecznie zdecydowałem się nic nie czynić i nic nie mówić. Niech sprawy toczą się swoim biegiem. Przyjmę, co los zrządzi.
Być może, że Witalis nie zechce mnie odstąpić, a wtedy nikt się prawdy nie dowie. — I tak się tej prawdy okropnej dla mnie obawiałem, że pragnąłem nawet, aby Witalis nie przyjął propozycji pani Milligan.
W trzy dni potem odebrała pani Milligan odpowiedź na list swój do mego mistrza, który w kilku rządkach pisał, że będzie uważał sobie za zaszczyt przybyć na zaproszenie pani Milligan i że stawi się w Set w przyszłą sobotę o drugiej po południu.
Prosiłem panią Milligan, by mi pozwoliła iść na dworzec i wziąwszy z sobą psy i Żolisia, oczekiwałem przybycia naszego mistrza.
Psy, które węchem poczuły swego pana, oznajmiły mi nadejście pociągu.
Wyrwały mi się nagle i biegły, poszczekując radośnie i prawie równocześnie ujrzałem Witalisa, którego obskakiwały i który miał na sobie swe zwykłe ubranie. Szybszy, choć nie tak zwinny, jak jego towarzysze, skoczył Kapi na ramiona swego mistrza w czasie, gdy Zerbino i Psinka tuliły się do jego nóg.
Teraz przyszła na mnie kolej i Witalis stawiając Kapiego na ziemi, chwycił mnie w objęcia. Po raz pierwszy uściskał mnie, powtarzając wielokrotnie:
— Dobry chłopcze, biedny, kochany!
Mój mistrz nigdy nie był srogim wobec mnie, ale też nigdy mnie nie pieścił. Nie byłem przyzwyczajony do jego czułości, więc wzruszyło mnie to i łzy napłynęły mi do oczu.
Przyjrzałem mu się bliżej i dostrzegłem, że zestarzał się bardzo w więzieniu. Postać jego pochyliła się; twarz i wargi pobladły.
— Ach, zauważyłeś, żem się zmienił, nieprawdaż chłopcze? — rzekł, — więzienie jest złem miejscem pobytu, a nudy niegodziwą chorobą, ale to się zmieni teraz na lepsze.
Potem zmieniając temat rozmowy, zapytał:
— Gdzie poznałeś tę damę, która do mnie pisała?
Wtedy opowiedziałem mu, jak napotkałem „Łabędzia“ i jak od tej chwili żyłem: przy pani Milligan i jej synie, oraz wszystko, cośmy widzieli i cośmy porabiali.
— I ta dama oczekuje mnie? — zapytał, gdyśmy wchodzili do hotelu.
— Tak, zaprowadzę pana do jej pokoju.
— To niepotrzebne, powiedz mi tylko numer jej pokoju i pozostań tu z psami i z Żolisiem, czekając na mnie.
Dlaczego nie chciał, abym był obecnym przy jego rozmowie z panią Milligan? Zadawałem sobie to pytanie, nie znajdując na nie odpowiedzi.
Lecz wkrótce ujrzałem powracającego Witalisa.
— Idź pożegnać się z tą panią, — rzekł, — ja tu zaczekam na ciebie; odjeżdżamy za dziesięć minut.
Byłem zmiażdżony; lecz wstałem, aby usłuchać go machinalnie, nie rozumiejąc, co się ze mną dzieje.
Wchodząc do apartamentu pani Milligan, zastałem Artura zalanego łzami, a ją pochyloną nad nim i pocieszającą go.
— Remi, ty przecież nie odjedziesz? — zawołał Artur.
Na to nie ja, lecz pani Milligan odpowiedziała, tłómacząc, że muszę być posłusznym.
— Prosiłam twego mistrza, by cię u nas pozostawił, — mówiła mi głosem, na którego brzmienie łzy mi do ócz napłynęły, — ale w żaden sposób nie chciał na to przystać.
— To niegodziwy człowiek, — zawołał Artur.
— Nie, to nie jest bynajmniej niegodziwy człowiek, lecz Remi jest mu użyteczny, a przytem on ma dla niego prawdziwe przywiązanie. Ze słów jego poznałam, że to jest uczciwy człowiek, który stoi wyżej ponad swój stan. Usprawiedliwiając swą odmowę, odpowiedział mi: „Kocham to dziecko, które mnie także kocha. Ciężka nauka doświadczenia życiowego, jaką będzie u mnie przechodził, będzie dla niego pożyteczniejszą, niż służebna zależność, w jakiej żyłby przy was. Pani dałabyś mu naukę, edukację, to prawda. Kształciłabyś jego umysł ale nie jego charakter. Synem pani on być nie może, ale za to dla mnie będzie on synem, a to coś więcej znaczy, niż być zabawką chorego dziecka, choćby tak łagodnego i miłego, jak pani synek. Ja go także wychowam i będę go kształcił“.
— Ale ja nie chcę, aby Remi odjeżdżał, — wołał Artur.
— A jednak on musi iść za swoim mistrzem, choć myślę, że tylko na krótki czas. Napiszę do jego rodziców i porozumiem się z nimi.
— O nie! — zawołałem.
— Dlaczegóż nie?
— O nie, błagam panią.
— Lecz ten jedyny sposób nam tylko pozostaje, moje dziecko. Wszakżeż w Szawanon[2] mieszkają twoi rodzice?
Nie odpowiedziałem jej, lecz przybliżywszy się do Artura, chwyciłem go w ramiona, ściskając go wielokrotnie i kładąc w te uściski całą przyjaźń braterską, jaką dla niego odczuwałem. Następnie wyrwałem się z jego słabych objęć i podchodząc do pani Milligan, rzuciłem się przed nią na kolana i całowałem jej ręce.
— Biedne dziecko, — rzekła, schylając się nademną i całując mnie w czoło.
Powstałem prędko i biegnąc do drzwi, mówiłem głosem łkaniem przerywanym: Arturze, zawsze kochać cię będę, a o tobie, pani, nie zapomnę nigdy!
— Remi, Remi, — wołał Artur za mną.
Lecz już nie słuchałem. Wyszedłem, zamykając drzwi za sobą.
W minutę potem byłem już sam na sam z moim mistrzem.
— W drogę! — zakomenderował.
W ten sposób opuściłem mego pierwszego przyjaciela i doznałem potem wiele złych przygód, których byłbym uniknął, gdyby nienawistny przesąd i wstyd fałszywy nie były mi przeszkodziły w przyznaniu się do tego, że byłem dzieckiem znalezionem, „znajdą“.




  1. Pisze się właściwie: Cette.
  2. Pisze się właściwie Chavannon.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hector Malot i tłumacza: Stefania Tuchołkowa.