Przejdź do zawartości

Bajka o Żelaznym Wilku/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Bajka o Żelaznym Wilku
Podtytuł z 14 rycinami i winietą okładkowa Jana Rembowskiego
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Jan Rembowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

Skorzystał z tego wydarzenia Strażnik Koronny i zaczął nalegać na Królową i Króla, żeby wprowadzili dawne porządki.
— Rondel jest marne hultaisko i sam nic nie zrobi, ale w przemyślnych rękach może się stać szkodnikiem nielada! On tu zna wszystkie kąty! — przekładał cicho i znacząco.
Królową po tych rozmowach zawsze głowa bolała, a Król gniewał się na wszystkich.
— Niech Wasza Królewska Mość pozwoli choć ograniczyć godziny dostępu na zamek, abym mógł rozciągnąć lepszy nad przybywającemi nadzór, inaczej... nie odpowiadam za nic! Wczoraj znowu w rowie zamkowym złapano jakichś nikomu nieznanych, cudzoziemskich przybłędów!
— Ach, rób co chcesz, tylko daj mi święty spokój! — krzyknął nareszcie Król.
Tatura na to tylko czekał. Zaraz wierzeje zamku zawarł i ogłosił, że ino boczną furtką codzień o południu wchodzić mogą do Króla wyborowi czołobitnicy i proszeńce, a ich czeredy pilnować mają osobni ustawnicy.
Wróciło się wszystko do stanu, jaki był przed wojną.
Tatura dopuszczał do Króla, kogo mu się podobało; na zamek wjeżdżali jedynie posłowie z podarunkami, z dziękczynieniami i chwalebnemi pieśniami.
Cieszyła się Królowa Jejmość, że ustały w pałacu hałasy pospólstwa; cieszył się dwór, że się cieszy Królowa, cieszyli się kupcy i właściciele gospód w podzamczu, znowu pełnych czekających swej kolei przyjezdnych.
Nawet Król uspokoił się z początku, poweselał i zaczął po dawnemu cichutko przemykać się tajemnemi drzwiczkami na nadziemską wieżę. Ale trwało to niedługo.
Pewnej nocy gwałtowne szturchnięcie obudziło sypiającego w przedpokoju królewskim Bączusia. Wesołek siadł na posłaniu i przetarł oczy.
— Co to?...
Przed nim stał Król z kagankiem w ręku. Zjeżona siwa broda spadała mu na błękitną w srebrne kwiaty opończę.
— Słyszysz? — szeptał głuchym głosem.
— Nic nie słyszę, Miłościwy Panie! — odparł Bączuś, naciągając pośpiesznie swój kaftan.
— To chodź, z ganku lepiej słychać!
Wyszli na krużganek, wiszący wysoko nad ziemią w omroczonym nocą powietrzu; z dołu płynęły zapachy róż i ciepła wilgoć wypoczywających ogrodów... W dali nawoływały się co czas jakiś warty zamkowe na niewidzialnych murach. Wtym głos cichy, podobny do płaczu, przepłynął przez mrok. — Król ścisnął znacząco Bączusia za ramię.
— Tak, to ktoś się żali! Może ogrodniczek w lochu?!
— Nie, to gdzieś bliżej i wyżej! I to nie jest płacz, raczej... wilcze skomlenie!
— Nic podobnego, Najjaśniejszy Panie, nic podobnego!... — przekładał przelękniony Bączuś.
Ale im usilniej dowodził, tymbardziej zawzinał się Król, że to było wilcze skomlenie. — Głos dawno ucichł, spłoszony gniewnym krzykiem Króla. Biedny Bączuś stał przed władcą ze zwieszoną bezradnie głową.
— Wszyscy mię oszukujecie, wszyscy mię zdradzacie! Wszystkich was zamknąć każę do lochu! A bo to prawda, żeby w państwie ustały zupełnie niepokoje, nędza i krzywda!... To nieprawda!... Tymczasem do mnie zjawiają się jedynie z dziękczynieniami lub z prośbą, o... zawsze... z prośbą... o jakieś datki!... Znam ja was, wszystkich widzę na wylot!...
Chodził wzburzony, szeroko rozwiewając poły niebieskiej w srebrne kwiaty opończy. Na te krzyki zjawiła się wreszcie i Królowa w białej płóciennej narzutce. — Król długo jej opowiadał o dziwnych głosach, prześladujących go po nocach, aż wreszcie usnął nad ranem z głową obwiązaną chustą.
Wieść o chorobie Króla rozbiegła się zaraz po zamku, a stamtąd po całym państwie. Zwrócono uwagę na królewicza, domniemanego następcę Króla. Ale królewicz nie był ani poważany, ani lubiany.
— Dobry, bo dobry... Na gęślikach wcale dobrze grywa! Ludu prostego się nie cura! — mówili obrońcy.
— Cóż kiedy nie ma... głowy! — wzdychali przeciwnicy.
Strażnik Koronny milczał, pokręcał wąsa i wysłuchiwał na pozór obojętnie, co mu dworacy donosili o przyszłym królu.
— Codzień gdzieś znika i z królewskiego stołu resztki jedzenia pod połą unosi!
— Śledzić, pilnie śledzić! — rozkazywał surowo Tatura.
I byliby pewnie królewicza wyśledzili, gdyby go nie ostrzegła królewna. Dowiedziała się od swej panny przybocznej a córki młodszego Tatury, że coś przeciwko królewiczowi knują, i, wypatrzywszy odpowiednią chwilę, zatrzymała brata w ciasnym przejściu zamkowym, gdzie nikt ich nie mógł podsłuchać.
— Strzeż się! Mają cię na oku... Znikasz gdzieś codzień... Podejrzewają, że masz stosunki nazewnątrz?... Jeżeli to prawda, to powiedz mi, ach, powiedz! Co to są za ludzie i czego chcą od ciebie i gdzie się z niemi widujesz? Ja cię nie zdradzę, ale takbym się chciała dowiedzieć prawdy... całej prawdy...
— Ależ nie, siostrzyczko! To wcale nie nazewnątrz... To ogrodniczek, którego więżą w lochu... On bardzo biedny... Noszę mu okruchy... Ty go pamiętasz, tego ogrodniczka, co to wykradł się na wojnę z gracą, na osiełku... on o ciebie zawsze się pyta...
Królewna zmarszczyła brwi sobole.
— Aha, więc to ogrodniczek? W takim razie poco się kryjesz? Nie, nie pójdę do niego... ale powiem ojcu, żeby go kazał puścić!
— Broń Boże!... Prosił, żeby o nim nic nie mówić, żeby go nie wspominać, bo jak go sobie Tatura przypomni, to go jeszcze ściąć każe... Ale prosił, żeby mu dostarczyć jaką broń starą, to on sam dziurę w murze wyłamie..

— To mi się podoba! Lecz nic z tego nie będzie: mury grube! — odszepnęła w zadumie królewna... — Niech lepiej zaczeka jeszcze troszeczkę, a wstawię się za nim przy sposobności do ojca!

Długo musiała królewna czekać na sposobność, na dobry humor Króla. Mijały dnie, mijały tygodnie, a posępny monarcha nie dopuszczał nikogo do siebie: albo siedział na wieży, albo w książnicy stare pargaminy wertował, albo wreszcie samotny przechadzał się po cichych alejach zamkowego ogrodu. Zdaleka ostrożnie śledzący go dworzanie widzieli, jak staje chwilami, rozkłada ręce i robi niemi ruchy, jakby sam z sobą rozmawiał. I zamkiem i państwem rządził niepodzielnie Tatura.
Coraz skąpiej, coraz rzadziej napływały wieści z zewnątrz i życie w obrębie pałacowych murów pogrążało się w cichy różano-szary sen.
— Nie wytrzymam! — szeptała królewna, która lubiła jak ojciec błądzić samotnie po alejach parku. — Jaśkowi wystarczają jego gęśliki. Siedzi w swej komnacie i gra... Świata nie widzi, nie widzi stróżów Tatury, śledzących każde nasze słowo i ruch... Oczy utkwi w skrawek nieba i gra... Szczęśliwy!... Ale ja!... Co ja pocznę!?
Zarzuciła cudne jak utoczone z kości słoniowej ręce na gałąź kwitnącej jabłoni i patrzała na lazurowe stawy z pływającemi po nich łabędziami, na złocone łodzie, pełne rozbawionej, śmiejącej się młodzieży, na piętrzący się poza wodami pałac, jakby z chmur zbudowany... Z otwartych okien leciały dźwięki muzyki, okrzyki wesela, tupot pląsających nóg oraz brzęk naczyń biesiadnych.
— Wiecznie tosamo! Ach, co za nuda!... Zginę, zwiędnę, nie poznawszy życia!
Rozmyślała o cudach szerokiego świata, o których opowiadał ogrodniczek, i nagle, jak wówczas, wstrząsnął nią dreszcz przejmujący, gdy mimochodem spotkała się wejrzeniem z świecącemi jak gwiazdy, szaremi oczami w zakratowanym okienku więziennego lochu...
— Muszę do ojca koniecznie za nim się wstawić! Zapomniałam zupełnie! Ale i sama też muszę się ratować!... Ale jak, ale jak?!... Nie przyjechał rycerz! nie przyjechał!...
Zwiesiła głowę, westchnęła i wypuściła z rąk gałąź jabłoni, gdyż doleciały ją zdala skrzeczliwe rozpytywania Wielkiej Ochmistrzyni Głos-Puszczalskiej i niespokojne wołania panien z jej orszaku. Płatki kwiecia jak śnieg posypały się na jej czarne warkocze i leciuchną jak mgła sukienkę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.