Bajka o Żelaznym Wilku/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Bajka o Żelaznym Wilku
Podtytuł z 14 rycinami i winietą okładkowa Jana Rembowskiego
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Jan Rembowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Zmalał orszak królewski. Zostali w nim tylko dostojnicy z urzędu, trochę wiernego rycerstwa i osobiści Króla dworzanie. Ich szaty i zbroje, poniszczone w podróży, już nie grały dawnemi barwami, nie lśniły się blaskiem słonecznym. Twarze ludzi ćmił smutek i zaduma. Nie spotykały już Króla przy wjeździe do grodów wspaniałe pochody panów, rycerzy i cudnych strojnych dziewic, sypiących kwiecie pod kopyta królewskiego rumaka. Zato wyległy niewiadomo skąd jakieś kudłate, półnagie, cuchnące tłumy żebracze, które, klękając na drodze, wstrzymywały jego konia i podawały mu na długich tykach zwitki papieru ze swemi skargami.
— Nigdy nie myślałem, żeby było w moim królestwie tyle nędzy!... — mówił Król z żałością i odrazą.
Kazał suto rozdawać jałmużnę, tak że skarbnik zaczął gderać, iż mu nie starczy na powrót, że już w sakwach mało zostało pieniędzy, a w jukach mało jadła.
A tymczasem tłum głodomorów, usłyszawszy o rozdawnictwie Króla, wciąż wzrastał. Całe rzesze wlokły się za orszakiem, kłócąc, nawet bijąc się z pachołkami, którzy bronili im dostępu do monarchy. Zdarzyło się nawet, że gdy wór z sucharami oberwał się z konia i potoczył na drogę, głodni porwali go i rozdrapali w jednej chwili, a następnie rzucili się na inne. Odpędzających ich koniuchów pościągali z siodeł, tak że ci we własnej obronie musieli obnażyć oręż.
Uczynił się tumult, wrzask, powstały jęki i wyrzekania. Doleciał pogłos do Króla, zatrzymał się i wysłał dworzanina na zwiady:
— Czerń głodna rabuje Twój dobytek, Panie!
— Dosyć!... Niech ich nie biją!... Skocz zaraz i powiedz, że zakazuję bić!...
— Nawet Twego majątku, Panie, nie starczy, aby nakarmić wszystkich nędzarzy królestwa!... — szepnął smutno Bączuś.
— Tak, tak!... My to inaczej zrobimy! — Wydam prawa, statuty... Każdy ma mieć zapewniony za swoją pracę kęs chleba i każdy będzie miał pracę... — mówił nawpół do siebie Król.
— Och, Miłościwy Królu, wieki powstawała nędza i wieki odmieniać ją będą!...
— Ale trzeba zrobić kiedyś początek!... Zato potym będzie dobrze!
— Byleś tylko zdołał to zrobić, Błogosławiony!... — dodał Bączuś tak cichutko, że Król nie dosłyszał.
— Coś powiedział?
— Że w tych czasach najlepiej być wesołkiem — taki w skarbcu ma jeno żarty!...
Król uśmiechnął się i raźniej trochę spojrzał na szarzejący w oddali gród, ku któremu prowadził gościniec.
— Eh!... Jakoś się zrobi!
Kasztelan grodowy ze świtą orężną czekał na Króla przed wrotami zamku. Król i orszak mimowoli odetchnęli z ulgą, gdy zadudnił pod kopytami koni most zwodzony i odepchnięta od warowni ciżba zgłodniałych znikła, rozproszywszy się po zaułkach przedmieści.
Znowu pobiegły gońce i zwiastuny na wszystkie strony, zaczęły się na zamku narady, sądy i wiece.
Zdawało się Królowi chwilami, że nigdy nie wybrnie z gmatwaniny, nierządu życia, sprzecznych wiadomości i złośliwych matactw.
Dokoła zameczku zbierały się coraz gęstsze tłumy nędzarzy, żądając chleba i opieki. Król widział nieraz z ganku w noc księżycową, jak obozują w polu u ogni, czekając na jego łaskę. We dnie unikał zbliżania się do okien, gdyż biedacy, dostrzegszy go, zaczynali wyć jak wilcy, a chude ramiona wznosili jak suchy las. Brama zamkowa wciąż musiała być zawarta: słaba załoga zamku nie mogła oprzeć się ciżbie. Kilkakroć zalała ona już podwórza, tak że trzeba ją było końmi tratować, by wyprzeć za mury.
Król chodził posępny. Czując swoją bezsilność, unikał rozmów o rozruchach. Cały czas poświęcał badaniu praw i zwyczajów co do poddaństwa, podziału ziemi, robocizny i układał statut.
— To najważniejsze, to trzeba ustalić i poprawić, a reszta się już według tego ułoży — powtarzał.
Ale pewnego dnia przypędził do grodu goniec na zziajanym, zmęczonym koniu; z trudem przedarł się przez oblegający zameczek tłum i zatrąbił przed bramą.
Wyjrzał z okrągłego okna z nad bramy strażnik i zapytał, kto zacz jest?
— Od Królowej!... list wiozę!...
Opadł most zwodzony, zadudnił pod kopytami i natychmiast znowu się podniósł do góry jak potworny potrzask.
Rycerz, nie przebierając się, jak był w zakurzonej, zbroczonej krwią zbroi, z hełmem na głowie pogiętym ciosami mieczów, kazał się do Króla prowadzić.
— Co się stało? — pytali strwożeni dworzanie.
— Wiedźcie do Króla!... Niewolno mi mówić!... Ale dajcie mi... kielich wina, bo nie dojdę... Przebito mię... krew mię uchodzi!
Gdy goniec, podtrzymywany przez dworzan, wszedł chwiejnym krokiem na salę obrad, zerwali się z miejsc dostojnicy i nawet sam Król wyprostował się i przybladł cokolwiek. Wziął list i odwrócił się ku oknu a tyłem do obecnych, aby ukryć wzruszenie. Widzieli wszakże wszyscy, że list drżał mu w ręku, a silna postać jakby przygięła się na chwilkę. Ale trwało to krótko, poczym znowu dumnie podniósł głowę, lewą rękę mimowiednie opuścił na pas, gdzie w czasach wojny nosił miecz, i rozkazał gromkim głosem:
— Zapalić ognie wojenne na basztach zamku i wysłać wici do sąsiednich grodów... A tutejsza załoga niech natychmiast gotuje się do pochodu!...
Skinął na kasztelana oraz na dowódcę swej straży przybocznej i odszedł do wewnętrznych pokoi. Nawet Bączuś nie śmiał iść za nim.
Tymczasem panowie, dworzanie, rycerze obstąpili gońca:
— Opowiadaj, skąd jedziesz?... Co się stało?... Co takiego się stało?... Gdzie tak cię pocięto, zuchu?!
Goniec zrazu się wzdragał, ale posiedziawszy trochę na ławie, zdjął hełm, napił się wina, wypoczął i język mu się rozwiązał:
— Cóż, i tak rychło się dowiecie!... W całym kraju wre. Wszyscy o tym tylko gadają!... Jak wyjdziecie za te mury, zaraz się dowiecie!...
— Do rzeczy, do rzeczy!... Gadaj, o co chodzi!
— A nic, jeno że sołtys Gomóła chłopów pobuntował, obiecał im oddać wszystką ziemię rycerską, sam się królem ogłosił, zebrał tłumy ludu i zamek królewski obiegł...
— Należało się tego spodziewać: kto wiatr sieje, burzę zbiera!... — powiedział głośno jeden z dostojników.
— Dawno to mówiłem!... — wykrzyknął rycerz Rondel. — Daj kurze grzędę, ona — wyżej siędę... Dali chamom powąchać trochę wolności i w głowach im się przewróciło!...
— ...Okoliczne zameczki co pomniejsze wzięte, rycerstwo pobite na śmierć... Nawet kobiet, dzieci nie szczędzili buntownicy... Większe grody trzymają się, ale czy długo to potrwa, niewiadomo, bo załogi słabe i żywności mało... Cała nadzieja w Królu, którego imię wielką jeszcze wagę ma wśród chłopstwa... Jakby tak się zjawił, toby może Gomółę opuścili...
Milczeli rycerze i dostojnicy. Każdy trwogą był zdjęty o swoją rodzinę i swoje mienie. I choć chłopskiej miłości do Króla nie lubili, chwytali się teraz za nią, jak za deskę ratunku. Rozeszli się po wielkim przedsionku i kupkami gwarzyli pocichu, podczas gdy większa ich gromada otaczała w dalszym ciągu gońca, opowiadającego rozmaite już niewiarogodne bajdy:
— Chwalą się chłopy, że zamek rychło wezmą, bo im obiecał rycerz nadziemski bramy otworzyć... Widzą go pono nocami, jak chadza po ich obozie... Do Wilków też pono posły posłali, o pomoc ich proszą... Król Gomóła pół królestwa im w darze obiecuje.
— Poco mają wziąć pół, kiedy mogą całe!... — szydził Rondel.
— Oho!... Zobaczymy... Zobaczymy, czy będą umieli ostać się naszym szykom w polu... Orać skiby nie tosamo, co się na ostrza potykać! Ho, ho!... spróbujemy się — odgrażało się rycerstwo.
— Zginie kraj, zginie państwo!... A wszystko przez co: przez waszą chciwość i wybiegi!... Gdybyście niezwłocznie zgodzili się na prawa, spisane przez króla, czynsze zmniejszyli, swawolę swą ograniczyli... siedzieliby kmiecie cicho i wszyscy posiedliby rychło dobrobyt!... A tak — będziecie wesołkami u króla Gomóły, będziecie!... Hej, kto kupi? Sprzedaję moją grzechotkę! Za pół ceny!... Bierzcie, bo potym na wagę złota nie dostaniecie!... Dobra grzechotka. Patrzcie!... — wołał Bączuś, włażąc w środek Panów i brzęcząc niemiłosiernie dzwonkami.
— Idź precz, błaźnie!... Tu ważniejsze sprawy!... — oburzał się Rondel, odsuwając wesołka na stronę kolanem i łokciem.

— Brzuch wiecznie pusty
A w głowie faska kapusty!...

— bronił się Bączuś, bębniąc zręcznie grzechotką po wystającym żołądku rycerza.
Wtym wyszedł dowódca straży królewskiej wraz z kasztelanem.
— Sposobić się do drogi, zaraz... natychmiast. Na noc ruszamy!... Zbroje czyścić, oręż ostrzyć... Obejrzeć łuki i strzały... Giermkom i koniuchom rozkazać, żeby konie poili, czyścili, szykowali siodła i juki... Niech wszyscy idą natychmiast na swoje miejsca i doglądają pilnie roboty... Każdy odpowiada pod gardłem, bo król ogłosił czas wojny!
Obszerny przedsionek wkrótce opróżnił się zupełnie, w cieniu wielkiego filaru został tylko smutny, zamyślony Bączuś.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.