Przejdź do zawartości

Bajbuza/Całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bajbuza
Podtytuł Powieść historyczna. Czasy Zygmunta III
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

PANI

STEFANII z SUŁKOWSKICH

KRASZEWSKIEJ

na pamiątkę odwiedzin d. 21 sierpnia przesyła


wdzięczny

J. I. Kraszewski.




Tom I



I.

W pierwszej połowie grudnia 1586 roku, do dworu w Nadstyrzu, wioski dziedzicznej rotmistrza Iwasia Bajbuzy, po kopnej drodze, przebijając się przez zaspy śnieżne, podążał jeździec zakapturzony, któremu dwoje czeladzi konno towarzyszyło.
Zamieć wprawdzie była ustała, niebo się zaczynało wyjaśniać, ale drogi były tak przysypane śniegiem, który wiatr najdziwaczniej poroznosił i poskupiał, że nawet obeznanemu z niemi trudno było się pokierować. Okolica też nawpół poleska, zarosła, lesista, dzika, wśród której małe tylko drożyny się przesuwały w różnych kierunkach, utrudniała rozpoznanie miejsca, a wiatr był jedyną wskazówką, że się nie zbiło na stronę i nie zbłąkało. Wioski i osady naówczas rozsypane bardzo i od siebie odległe, nie spotykały się na drodze, pora zaś trzymała ludzi po domach i na gościńcu nikogo spotkać nie było można.
Lecz podróżny na dzielnym koniu i dwaj jego towarzysze obyci być musieli z podobnemi wędrówkami w różnych porach roku i mężnie posuwali się naprzód. Siwo jabłkowity wierzchowiec pana, choć z niego para buchała, rwał się ochoczo naprzód.
Słudzy często spozierali na ziemię, gdzie wiatr zwiał śniegi, aby się przekonać, że przynajmniej z drogi się nie zbili na bezdroże.
Wtem z za gałęzi lasu, z których śnieg opadał, ukazał się wysoki brzeg Styru, i na wzgórku drzewami otoczonym, dachy dworu wyglądające z za starego wału.
Zmęczonej czeladzi wyrwał się wykrzyknik z piersi, a nawet sam pan mimowolnie zawołał jakby do siebie.
— Bogu dzięki! Nadstyrze!
Tak się zwała wieś rotmistrza Bajbuzy, w której on zamieszkiwał gdy nie był na wyprawie jakiej, na wojnie lub na usługach rzeczypospolitej i współbraci szlachcie.
Zdala, pod całunem śniegów, który wszystko pokrywał i kształty wszelkie zatarł, niewiele dworu w Nadstyrzu widzieć było można.
Nie była to pańska rezydencya, ani budowanie wytworne, choć pan jej mógł się nazwać bogaczem; niewiele dbano o powierzchowność w tych czasach; klecony wiekami, dobudowywany, przerabiany, dwór się składał z najdziwaczniej z sobą powiązanych izb, sal, komor i alkierzy. Ponad nim wysoki dach połamany, pogięty, z kominami olbrzymiemi, wznosił się tak nieregularny, jak budowa, którą pokrywał. Jedyną ozdobą jego były herbowne Bajbuzów strzały, sterczące jako wietrzniki nad szczytami.
Dworzec zresztą, choć bardzo stary i poczerniały, trzymał się krzepko i dobrze, bo wzniesiony był z olbrzymich kłód dobieranego drzewa.
Dla pana rotmistrza, który żonaty nie był, starczył ten gmach, a dwór jego nie zbyt liczny i połowy izb pustych nie zajmował.
Za to te, które zamieszkane były, zdobiły sprzęty kosztowne, nagromadzone oddawna, i na próg wchodząc poznać było łatwo, że tu pański mieszkał dostatek.
Panem i dziedzicem Nadstyrza był naówczas Iwaś Bajbuza.
Rodzina, do której należał, nigdy żadnego ważniejszego nie zdobyła sobie stanowiska w hierarchii rzeczypospolitej i nie wypłynęła nad fale szlachty, do której się liczyła.
Nazwisko Bajbuzów brzmi jakoś dziko, z tatarska, choć od niepamiętnych czasów już je w księgach ziemskich zapisane znajdujemy. O pochodzeniu rodziny żaden heraldyk nie stworzył bajecznej legendy.
W chwili gdy się to opowiadanie rozpoczyna, rotmistrz, czynny pod Połockiem i we wszystkich Batorego wyprawach, ranny w jednem z oblężeń, zmuszonym był powróciwszy do domu, z ran się leczyć i wypoczywać.
Był to mężczyzna w sile wieku, może czterdziestoletni, ale ciałem i duchem młody jeszcze i krzepki. Ogromnego wzrostu, szerokich ramion, wydatnej piersi jakby do noszenia zbroi przeznaczonej, miał przytem niemal senatorską jakąś powagę, wyraz spokojnej, pewnej siebie siły i energii piętnował tę piękną męzką postać, której oblicze nie uderzało jednakże rysami zbyt wyszukanego wdzięku. Twarz była jakby dłutem mistrza zarysowana grubo i niewykończona, ale ogół rysów harmonijną tworzył całość, a czasami, gdy w nią wstępowało życie, gdy wewnątrz ogień zapłonął, Iwaś Bajbuza stawał się majestatycznym, posągowo pięknym.
Takim on bywał, gdy szedł do szturmu, lub z kopią na koniu łamał nieprzyjacielskie szeregi.
W życiu powszedniem powolnym był, rozważnym, pamiętnym na siebie, jak gdyby czuł, iż jakieś kapłaństwo w sobie nosił.
Łagodny i dobry nie dawał się z sobą zbytnio spoufalać, ani męzkiej swej dostojności, chwilowem nawet roztargnieniem podawać w wątpliwość. Rycerz był czuwający nad sobą zawsze.
Wobec tych, którzy na świeczniku stojąc blaskiem swym zaćmiewać chcieli, spotykając dumę i nadętość, Bajbuza rósł i wcale się zatrzeć nie dawał.
Równy wojewodzie stało zapisane na jego twarzy i w całym człowieku. Do pokornych chętnie się zniżał — jeżeli pokora nie była kłamaną — przed pyszałkiem nigdy nie spłaszczył.
Po ojcu i matce, z domu kniaziównie Kurcewiczównie, która reszty fortuny niegdyś znacznej wniosła w rodzinę Bajbuzów, Iwaś odziedziczył posiadłości ogromne. Nie mówiąc o przestrzeniach ziemi, których obwód na mile się liczył i zajmował znaczną część pogranicza między Wołyniem a Polesiem jego; skarbiec Bajbuzów, którego nikt nie znał, wedle powszechnego rozgłosu miał w sobie zawierać korcami mierzone srebro i złoto i całe pereł skojce.
Niczem było dla rotmistrza wystąpić w kilkadziesiąt koni, których same siodła i rzędy od srebra i złota tysiącami szacowano. Izba jedna pełną być miała naczyń srebrnych i pozłocistych, które na podarki przeznaczone były. Futer też, jedwabiów, szkarłatnego sukna, opon, kobierców, oręża drogiego i osobliwego zliczyć nie było można.
Tak opiewali ludzie, co do inwentarzów zajrzeli.
Pomimo tych zasobów pańskich, Iwaś Bajbuza prowadził życie szlacheckie, bardzo skromne, co było powodem, że go skąpym nazywano.
Był zaś w istocie szczodrym bardzo, gdy szło o dobro ogólne, o sprawę rzeczypospolitej lub o dobry uczynek.
W owych czasach przywięzywano wielkie znaczenie do dworów, któremi możni się otaczali, a były one do zbytku obsadzone i liczne. Nie mógł się i Bajbuza obejść bez komorników, dworzan, hajduków, czeladzi, ale stosunkowo ograniczał się likiem ich niebardzo wielkim. Dobierał za to ludzi, a gdy na wojnę szedł, z własnej woli, na swym koszcie prowadził najmniej sto głów takiego żołnierza, iż lepszego nie miał nikt.
Zdala na Iwasia Bajbuzę patrzący, ci co o nim coś zasłyszeli, nawet tacy, co się o niego kiedy niekiedy ocierali, nie obcując ciągle, fałszywe sobie o nim wyrabiali pojęcie. Jedni go dumnym, drudzy mienili skąpcem, inni mieli za postrzelonego dziwaka. W istocie pospolitym ludziom trudno było sobie jasno wszystkie jego wytłumaczyć czynności.
Lepiej go sądzili ci, co od młodości na niego patrzyli.
Iwaś ojca, człowieka rycerskiego, ale nie odznaczającego się nadzwyczajnemi przymioty, utracił był bardzo wcześnie. Pozostała mu opiekunką matka, niewiasta rozumna, wielkiego ducha, i brat jej, ubogi, sterany na wojnach, zamęczony pieniactwem chorąży Semen kniaź Kurcewicz, który na łasce siostry, przy niej osiadłszy, był jej pomocą w gospodarstwie i interesach.
Jejmość jednakże posługując się nim, zwierzchnią komendę zachowała przy sobie.
Pani starościna Genowefa z kniaziów Kurcewiczów Bajbuzina, przywiązana do jedynego syna, którego przyszłość wyobrażała sobie nader świetną, z jednej strony usiłowała mu mienia przysporzyć, z drugiej tak go wychować, aby panem być umiał. Żyła tylko w tem dziecięciu.
Los szczęśliwie bardzo nastręczył jej do pokierowania wychowaniem Iwasia niepospolitego człowieka, który wpływ niezmierny wywarł na swego wychowańca.
Był to ubogi potomek, odszczepionej gałęzi możnej rodziny pruskiej, w początkach żołnierz zamłodu, później żarliwy reformator i wittemberczyk, czynny w kołach dyssydentów, nakoniec nawrócony na katolicką wiarę, duchowny.
W tej sukni już dostał się Wejher do domu, w którym jako przyjaciel do śmierci przemieszkiwał.
Niepospolicie uczony, zamiłowany w nauce, natchnął wychowańcowi upodobanie w poważnych zajęciach, chociaż natura go więcej na żołnierza stworzyła. Skutkiem wpływu Wejhera, duch rycerski połączył się w Iwasiu z miłością nauki, tak samo jak w Zamojskim, który obok tytułu hetmana, chlubił się swem rektorstwem padewskiem.
Przejście przez ogień reformy, jak nie pozostało bez skutku na Wejherze, tak się i na uczniu jego odbiło. Wiara jego była oświeconą i gruntowną.
Po śmierci tego nauczyciela, który w końcu przyjacielem był tylko i bratem, Bajbuza sam już łódką swoją kierował. Kniaź Kurcewicz zmarł był wkrótce, a i matka doczekawszy się zaledwie że syn już lat doszedł młodzieńczych, odumarła go sierotą.
Z raz obranej drogi Bajbuza nie dał się już sprowadzić, poszedł nią dalej. Uczył się potroszę, potroszę wojował, wpraszając ze swym oddziałem ochotników, gdzie tylko o szczęku oręża zasłyszał.
Panowanie Batorego było dla niego doskonałą szkołą, a Zamojski wzorem. Czasu wojny natychmiast śpieszył do szeregów, a gdy na granicach pokój panował, wracał do domu i bawił się myśliwstwem i książkami.
Do tych cech, które go w oczach ludzi czyniły dziwakiem, liczyła się główna, iż co tylko kraj obchodziło, co było interesem rzeczypospolitej, do tego się natychmiast ofiarował na usługi. Nie żądany i nie powoływany, biegł ochotnikiem jak na wojnę.
Pospolici ludzie widzieli w tem chętkę odznaczenia się, mającą go poprowadzić na krzesło senatorskie, do wyższych dostojeństw — ale Bajbuza nigdy się nie ubiegał o nie. Że zaś zawsze o każdy wakans starało się kilku takowych, tak iż opędzić się im było trudno, Bajbuza przeciwnie żadnych nie czynił zabiegów, i parę razy nawet Zamojskiemu powiedział, że urzędów nie pragnie, a nagród nie potrzebuje, pozostawiono go na stronie, dziwiąc się tylko tej dumnej obojętności człowieka, który swym tytułem rotmistrza zupełnie był zaspokojony.
Nie widywano go nigdy na dworze polującego na wakanse, które się zjawiały, ale na wieść o potrzebie, o wojnie, Bajbuza stawał pierwszy.
Tem on sobie pozyskał miłość Batorego, zaufanie i przyjaźń hetmana-kanclerza, który go innym za wzór stawił. Był mu zaś tem sympatyczniejszym, że razem z nauczycielem swym Wejherem długo kręcąc się po Włoszech, przesiadując w Padwie, ucząc po różnych uniwersytetach, miał to humanitarne ówczesne wykształcenie, które najwyżej stawiło człowieka.
Zamojski śmiejąc się czasami tylko wyrzucał mu brak ambicyi, dowodząc, że ona też jest człowiekowi potrzebną, bo pole jego działalności rozpiera.
Bajbuza dotąd jednak postępowania swojego nie zmienił.
Tak do lat niemal czterdziestu dożywszy Iwaś, można było powiedzieć, kobiet nie znał prawie i widywał je tylko zdaleka. Pamięć matki dawała mu o nich wysokie wyobrażenie. O ożenieniu nie miał czasu pomyśleć dotąd, i żadna z tych dzieweczek, które po świecie spotykał, wielkiego na nim nie czyniła wrażenia. Wszystkie zarówno wydawały mu się miłe i powabne, ale go ku sobie nie pociągały. Pierwsza, którą się zajął żywiej nieco, była młodziuchna wdowa po jednym z kniaziów Sanguszków, rodem wielkopolanka, piękna jak obrazek, wykształcona, stateczna i właśnie takiego charakteru, który na Bajbuzie najsilniejsze mógł uczynić wrażenie.
Zmarły mąż jej, chociaż do możnej należał rodziny, nie zostawił jej po sobie nic oprócz bardzo skromnego dożywocia, ona sama posażną nie była. Książęcy tytuł więc niemal jej ciężył przy bardzo szczupłym majątku, z którym się nie taiła, wesoło znosząc prywacye, na które była narażoną.
Była to kobieta wielkiego charakteru i energii niepospolitej. Wszelki fałsz i udawanie były jej wstrętnemi, zastosowywała się więc do tej mierności, jaka jej przypadła losem, zamknęła na wsi i nie starała po książęcemu występować.
Bajbuza spotkawszy ją po raz pierwszy w kościele, naprzód uderzony był niemal dziewiczym wdziękiem postaci księżnej, która nie miała nad lat dwadzieścia i łączyła w sobie urok młodości z powagą matrony. Skromny jej dwór był także na owe czasy zjawiskiem uderzającem.
W sąsiedztwie później Iwaś na jakichś imieninach obchodzonych uroczyście bliżej ją poznał i bardzo sobie upodobał. Nie widywano nigdy tak długo i wesoło zabawiającego się z kobietami, których unikał dotąd. Przyjaciele natychmiast wróżyć zaczęli, że się o nią starać będzie — ale zawiedli się w oczekiwaniu.
Iwaś przyznawał, że mu się podobała, ale otwarcie mówił, że o ożenieniu nie myślał, wiele wymagając od niewiasty, którejby dał imię swe i uczynił ją dożywotnią towarzyszką. Księżna także okazując mu życzliwość, nie zdawała się chcieć go pociągać ku sobie, bo wcale zalotną nie była. Zawiązała się przyjaźń jakaś spokojna, z której śmiano się potroszę, bo jej nie rozumiano.
Bajbuza głośno powtarzał, że dotąd do stanu małżeńskiego nie czuł wcale powołania. Kiedy niekiedy odwiedzał księżnę i mile spędzał u niej godzin kilka, w obcych domach spotykając się z nią, wyróżniał i chętnie się przysiadał na długie rozmowy, ale w końcu nawet najłakomsi na plotki, przestali wróżyć, aby coś z tego być mogło.
— Ambitny jest — mówiono — chce mu się wielkiego majątku i imienia razem.
Kobiety zarzucały księżnie Teresie, że nie umiała pociągnąć ku sobie bogatego sąsiada, i że każda inna w jej miejscu głowęby mu zawróciła.
Stosunki dobrej przyjaźni trwały tak nierozerwane, a co dziwniej, wdowa, która miała wielu starających się o jej rękę wdowców majętnych, odpowiadała wszystkim, że za mąż iść nie myśli. Życie jej upływało nad krosienkami i wśród małego fraucymeru szlacheckich dzieweczek, które wychowywała.
Po wyprawie na Połock, na Wielkie Łuki, powróciwszy rannym do Nadstyrza, Bajbuza jak tylko zdrowszym się uczuł, pośpieszył przypomnieć się sąsiadce, która go przyjęła bardzo serdecznie, ale ani on, ani ona nie zmienili nic we wzajemnem postępowaniu.
Zapytywany czasem żartobliwie Iwaś, którego przyjaciele księżną prześladowali, nie odpowiadał na to wcale, ani się bronił, ani chciał przyznać, ażeby miał co na myśli.
Przedewszystkiem żołnierz, przewidywał on dalsze prowadzenie wojny jako nieuchronne, nie wierząc w powodzenie zabiegów Possewina, i na nowe się wyprawy gotował. Gdzież mu było myśleć o ożenieniu!
Nie przeszkadzało to odwiedzaniu i przesiadywaniu u księżnej Teresy, ale zawsze zabierał kogoś z sobą, aby ludzkim złym językom nie dać siebie i jej na pastwę.
Księżna Teresa powtarzała ciągle głośno, że za mąż iść nie myśli, i po staremu byli dobrymi przyjaciółmi, nic więcej.
Tylko starzy i wytrawni ludzie poruszając głowami szeptali, że prędzej później musi się to skończyć u ołtarza.
Takie było położenie Iwasia Bajbuzy w chwili, gdy chorąży Szczypior dobiwszy się do Horodyszcza w Nadstyrzu, otrząsnąwszy ze śniegu, zapytał starego sługę, który wychodził na spotkanie, czy zastał rotmistrza w domu.
— A gdzieżby na taki czas mógł się ruszyć? — odparł staruszek — taż to od dwóch dni taka była wiuha, że nosa na podwórze nie wytknąć.
Zabrano natychmiast ludzi i konie do gościnnych stajen, a Szczypior nie przebierając się, jak stał, zwierzchnią tylko opończę zrzuciwszy, za przewodnikiem do sypialni Bajbuzy pośpieszył, który tak daleko od wjazdu w zacisznym siedział kącie, że gościa ani zobaczyć, ani posłyszeć nie mógł przybywającego.
Chorąży Szczypior był mniej więcej w wieku Bajbuzy, ale powierzchowności wcale odmiennej, mały, krępy, muskularny, gorączkowych ruchów, krzykliwego głosu, zamaszysty, rubacha, żołnierz jednem słowem, który więcej w obozach i taborach, niż po pałacach i dworach zwykł się był obracać.
Ale za to był to żołnierz jakich mało, rozmiłowany w swem rzemiośle, odważny, doświadczony, przezorny. Nauki nie miał wiele, ale z życia zaczerpnął dużo, i w trudnych razach miał instynkta nadzwyczaj szczęśliwe.
Jak wszystka szlachta owych czasów, Szczypior więcej był winien obcowaniu z ludźmi, niż szkolnemu wychowaniu i księgom. Uczono się naówczas z żywego słowa nie z karty, i dlatego dziś tyle w przeszłości pozostało tajemnic, bo ich nikt nie czuł potrzeby zapisywać, jako rzeczy powszechnie znanych, dziś niepowrotnie zatraconych.
Otwartej głowy, wesołego humoru chorąży, jak wielka większość szlachty znał trochę historyi, łacinę rozumiał i przysłowiami jej się posługiwał, zresztą papierami i piórem się brzydził.
W obejściu się żołnierska jego prostota, charakter szlachetny, otwartość, czyniły go miłym Bajbuzie. Zapraszał go do siebie, obcował z nim jak z bratem, a potajemnie pomagał mu wiele, bo Szczypior oprócz wiosczyny gdzieś na Białorusi, nie miał nic.
Zobaczywszy go w progu Bajbuza, zakrzyknął nawpół uradowany, wpół zdziwiony.
— A toś ty mi z nieba spadł!
I obie ręce wyciągnął ku niemu.
— Bóg zapłać, bo w taką zamieć puścić się w podróż, na to potrzeba Szczypiora!
Chorąży witał się, ale daleko mniej raźnie i wesoło niż był zwykł; spojrzeli sobie w oczy: Bajbuza się domyślił, że mu przyniósł coś złego.
— Co ci to, Szczypior! zmarzłeś, koń ci padł na drodze? mów — zawołał.
— A! bodajby mi wszystkie lepiej pozdychały — westchnął chorąży ponuro. — Nie ma co żartować!
— Na Boga, cóż się stało? — podchwycił Bajbuza niespokojnie.
— Największe nieszczęście, jakie nas wszystkich spotkać mogło! — odparł Szczypior.
— Miłosierny Boże — łamiąc ręce podchwycił Bajbuza i zwiesił je bezsilne — mów…
— Król! król nasz umarł! — wybuchnął głosem jakby ze łkaniem pomięszanym Szczypior.
— Król! król! — odstępując na krok powtórzył rotmistrz. — Nie do wiary!
— Niestety! — przerwał Szczypior, podchodząc machinalnie ku kominowi — prawda to jak Bóg Bogiem. Nie ma go! Smutna ta wiadomość obiega już całą rzeczpospolitę i lada chwila byłaby do was doszła.
Bajbuza stał jak osłupiały.
— To cios! — zawołał. — Silny, zdrów, niestary! Cóż mu się stało?
Chorąży ramionami poruszył.
— Bóg wie jeden, ale fama głosi powszechna, że go otruto. Było przy nim lekarzy dosyć — mówił dalej — ani na włocha Buccellę, ani na Simona podejrzenia nie ma, bo ciby byli własne życie dla niego dali, ale kto zaręczy, że wśród tych, co go otaczali, zdrajców nie było przekupionych przez Zborowskich i rakuskich praktykantów. Struli go, pewnie struli!
Bajbuza się wzdrygnął cały.
— A! ci Zborowscy! — zgrzytnął — jeszcze z nimi nie ma końca!
— Mnie się widzi to dopiero początek, teraz dopiero wichrzeć zaczną — mówił Szczypior. — W całym kraju wszystko się burzy i rusza, jak gdyby spiskowi na to hasło tylko czekali. Już słyszę Górka, Czarnkowski i co ich tam jest rakuszan zbierają żołnierza, zwołują zjazdy. Jeszcze zwłoki nie zastygły, a już czuć, że go nad nami nie ma.
Wtem Bajbuza krzyknął z gwałtownością, która rzadko brała nad nim górę.
— A Zamojski!
— Nie zaśpi on pewnie — rzekł Szczypior — i jako hetman będzie miał z kim przeciwko nim wystąpić, ale doczekamy się wojny domowej, gdy nieprzyjaciel zewsząd czyha. Rakuszanin z tego skorzysta.
Posępnie zamyślił się Bajbuza i w tem milczeniu przeszedł razy parę po izbie.
— Nie ma tu co rozmyślać — rzekł — powinność wskazuje koło Zamojskiego się gromadzić, kto Boga ma w sercu. Doma siedzieć nie pora.
Obrócił się ku Szczypiorowi.
— Nie wiesz, gdzie się hetman znajduje? — spytał.
— Nie wiem. Wiadomość o śmierci króla zastała mnie u krewnych na Litwie, zbiegłem do was, aby się naradzić i dać wam znać.
— Niech Bóg płaci! — powtórzył parę razy Bajbuza. — Myśleć tu nie ma co, około hetmana zbierać się potrzeba. Cesarscy ani chybi już się koło Górki i Zborowskich kupić muszą. Nie wiem czy Gody (Boże Narodzenie) w domu można będzie pozostać. Sejm rychło Karnkowski zwołać musi, aby coprędzej o elekcyi postanowił, a na sejm wszystkie się warchoły zbiegną, nam też tam potrzeba być.
Wiadomość ta jak piorun padła na Bajbuzę niespodzianie.
— Nie może to być — wołał — aby śmierć była naturalną, grozili mu i oddawna się sposobili zgładzić go ze świata. Zobaczycie, że Zborowski Krzysztof natychmiast się tu znajdzie, choć banitą jest.
— Słyszałem po drodze, że i on i Andrzej już ze Szlązka przybyli i publicznie się ukazują, przeciwko hetmanowi odgrażając — rzekł Szczypior. — Nie wątpię, że i hetman znajdzie ludzi, ale rakuszanie wcześniej się gotowali niż on, co pewnie tak nagłego nie przewidywał zgonu.
Karnkowski z nimi trzymać będzie, a to interrex.
Bajbuza zacisnął usta.
— Gdzie król zmarł? — spytał.
— W Grodnie — rzekł Szczypior. — Małoco chorzał nawet, a teraz się medycy za łby biorą, kto winien. W tem jest ręka złoczyńcy!
Bajbuza stał jeszcze pogrążony w sobie, rękę wyciągnął ku chorążemu i położył mu ją na ramieniu.
— Słuchajno — rzekł — struli go zbóje czy nie, Bóg jeden wie, ale my tego nie powinniśmy ani przypuszczać, ani głosić, nawet przeciwko Zborowskim, bo warchoły są, ale bracia nasi i dzieci tej ziemi. Srom z nich padłby na naród. Wiem, że oni popełnić to mogli, niech ich Bóg sądzi, my milczmy. Gdybym na miejscu hetmana był, możebym tak ściąć kazał Samuela jak on, dla postrachu i grozy, ale o truciznę i morderstwo kryjomebym ich nie oskarżał.
Szczypior słuchał z uwagą. Wierzył on tak w rozum Bajbuzy, że na ślepo szedł za nim — zamilkł więc, a rotmistrz ciągnął dalej.
— Łacno przewidywać, co nastąpi: Zamojski pewnie którego z Batorych na tron forytować będzie, a szlachta się wilczych zębów boi i nie zechce ich; królowa poprowadzi siostrzeńca, królewicza szwedzkiego; rakuszanie Maksymiliana lub cesarza.
Więcej już nie wiem kogoby można obierać. Zechcą Piasta, mojem zdaniem, Zamojski jeden godzien po Batorym panować, ale ani jego nie zechcą, ani on nie zechce. Nadto ma nieprzyjaciół.
No, naostatek Litwa, ta gotowa cara moskiewskiego dla pokoju wybierać, ale Polska go nie przyjmie!
Mówił to chodząc Bajbuza, gdy w progu ukazał się w czarnej sukni, słusznego wzrostu, chudy i blady księżyna, który nizkim pokłonem kollatora witał.
Z twarzy jego wyczytać było można, iż już smutną wiedział nowinę. Załamał ręce.
— Król umarł! — szepnął — o! my nieszczęśliwi. Dyssydenci głowę podniosą, a w kraju znowu nie będzie spokoju. Biada domowi podzielonemu i rodzinie rozprzężonej. Co nas czeka? panie rotmistrzu, co nas czeka?
Bajbuza się uśmiechnął smutnie.
— Ciężka chwila do przebycia — rzekł z powagą wskazując księdzu krzesło — ale się wątpić nie godzi o miłosierdziu Bożem. Mamy przecie kanclerza, a około niego skupią się ludzie poczciwi.
Wtem proboszcz, ksiądz Poklatecki, zwrócił się do Szczypiora.
— A to wy, panie chorąży, przywieźliście nam wieść tę straszną? — zapytał. — Powiedzcież nam co więcej? O chorobie króla nie słyszeliśmy.
— Krótko też chorzał — rzekł chorąży, który już z trucizną nie śmiał wystąpić. — Miał aż dwu lekarzy przy sobie, którzy się dziś spierają, jak go leczyć było potrzeba.
— Stała się wola Boża — przerwał Bajbuza. — Zarządźcie księże proboszczu nabożeństwo żałobne za duszę pana. Nam trzeba myśleć, abyśmy corychlej innego sobie obrali i w bezkrólewiu a bezładzie nie trwali.
— A! biedna królowa! — westchnął proboszcz — po Henryku była słomianą wdową, po tym też przyszło jej żałobę nosić, a teraz patrzeć będzie musiała na nowego pana, któremu się jej pokłonić każą może…
— Któż wie, czy siostrzeńca jej nie wybierzemy? — odparł Bajbuza. — Jagiellońska w nim krew płynie, a połączenie ze Szwecyą nie od rzeczy dla nas, bobyśmy Moskwie z nią łacniej czoło stawić mogli.
— Królowa Anna — odezwał się ksiądz — już go dwakroć przecie całemi siłami na tron forytowała, a nie powiodło się jej, miałażby być teraz szczęśliwszą?
— Być może — zawołał Bajbuza. — Naówczas młody Zygmunt miał lata niepełne, dzieckiem był, dziś dwudziestu dochodzi, jeżeli się nie mylę i z pomocą Zamojskiego rządzić potrafi.
— Ale czy Zamojski go zechce? — rzekł Szczypior.
Nikt nie odpowiedział na to.
— Stolica Apostolska — odezwał się wzdychając proboszcz — nieochybnie rakuszanina popierać będzie. Ma on zwolenników wielu, ale i nieprzyjaciół niemało.
— Burzliwa będzie elekcya — dodał Bajbuza — dlatego kto żyw, a Boga w sercu ma, jechać na nią powinien i stawać w szeregach, bo warchoły nie zaśpią.
— Pamiętajcież ino — wtrącił ksiądz — aby znowu królowi na Henrykowskie artykuły przysięgać nie kazano. Dacie wy pacem dissidentibus, ale oni wam go nie dadzą, a wezmą–li górę, przepadnie wiara, kościoły i z niemi rzeczpospolita, której tyle żyć, póki Rzymu córką jest.
Bajbuza milczał trochę.
— Mój ojcze — rzekł — przebaczcie mi odmienne zdanie. Lepiej jest dyssydentom pokój zaprzysiądz, niż im wypowiadać wojnę. Nie ma u nas dla nich sposobnej roli, posiane nie zejdzie ziarno, a gdy zaczniemy nękać ich, wywołamy siłę, którą wszelka przemoc rodzi.
— Rotmistrzu? Wy za dyssydentami! — zawołał proboszcz — uszom mi się wierzyć nie chce.
Bajbuza się uśmiechał.
— Nie, ojcze mój — rzekł — aleśmy wzorem Batorego postępować powinni. Żydom synagogi budować pozwalamy, niech i zbory stoją spokojne. Nie pójdzie do nich nikt, dopóki do nich ucisk nie pociągnie.
Ksiądz głową poruszył.
— Zgubne to pobłażanie — szepnął — bo oni go dla nas nie mają, a zuchwali są.
— My się im obronimy — odparł Bajbuza — ale tymczasem nie o dyssydentów sprawę idzie, Zborowscy nam pokoju nie dadzą, z tymi się naprzód rozprawić należy.
— Dyssydenci właśnie w ich się znajdą obozie — przerwał proboszcz.
— Tem gorzej dla nich — rzekł Bajbuza.
Przez chwilę milczeli zadumani — ogień tylko trzaskał na kominie.
— Bóg łaskaw — odezwał się w końcu gospodarz — róbmy, co naszym obowiązkiem, resztę na Niego zdajmy. U mnie — dodał — od dziś dnia wszystko na wojennej stopie, ludzi zbierać każę, a jak skoro będą gotowi, puszczę się albo do hetmana, lub do p. Stanisława Żółkiewskiego, aby czynnym być i rakuszanina nie dopuścić.
Nie zechce szlachta Batorego z obawy, aby zbyt surowym nie był, poprowadzimy szweda, którego królowa niemal jak własne dziecko zdawna ukochała. Byle nam ks. Karnkowski szyków nie mięszał.
Zwrócił się gospodarz do proboszcza.
— A wy, ojcze, módlcie się gorąco do Boga, aby rzeczpospolitę z tej toni wyratował i królowi wielkiemu godnego naznaczył następcę. Szczypiorze kochany — zwrócił się do starego towarzysza — ty ze mną.
I uścisnął go w milczeniu.





II.

Ostra w początkach zima, złagodniała w końcu stycznia. W Nadstyrzu wszystko już było w gotowości do ciągnienia, ale też nadchodzące tu wiadomości, czyniły je obowiązkiem. To co w pierwszej chwili przywiózł z sobą Szczypior, w zupełności się potwierdzało. Nikt nie przypuszczał nawet, aby Zborowscy pognębieni śmiercią Samuela i banicyą Krzysztofa na siły takie zdobyć się mogli; i nie zebraliby ich, pomimo przyjaciół swych, gdyby nie pokrewieństwo z wojewodą poznańskim, a jego niechęć i zazdrość zastarzała przeciwko Zamojskiemu.
Hetman i on żartobliwie się niegdyś przezywali, pierwszy rektorem padewskim, drugi wittembergskim; dziś nienawiść Górki śmiercią Samuela podniecona, nie znała granic, a miał ze sobą nietylko całą Wielkopolskę, ale mnogich nieprzyjaciół hetmana i dyssydentów, którzy go za głowę i wodza swego liczyli.
Na pierwszą wieść o zgonie Batorego ruszyło wszystko, co żelazna jego ręka dotąd w pozornym pokoju trzymała, żywioły niespokojne i burzliwe podniosły się gwałtownie. Oprócz Górki, stary, schorzały arcybiskup gnieźnieński Karnkowski jawnie brał stronę przeciwników hetmana, do którego nawet list wysłał, radząc mu, aby się nie pokazywał na sejmie. Szło o sprawę Zborowskich, którzy nie zważając na to, iż prawo sejmowi konwokacyjnemu o niczem więcej stanowić nie dopuszczało oprócz terminu elekcyi, chcieli co najprędzej zrzucić z siebie wywołanie i wrócić do praw, jakie im odjął wyrok Batorego.
Nie zważając na to, czy Zamojski na sejm przybyć zechce lub nie, Bajbuza gotował się stanąć przy Żółkiewskim, lub połączyć z tym obozem, który stronę Zamojskiego miał trzymać.
Ludzie już się ściągnęli do Nadstyrza, a Iwaś niecierpliwił słysząc o tem, co się działo na świecie, gdy on tu siedział z założonemi rękami, aż jednego dnia zawołał na Szczypiora.
— Chorąży? jadę księżnę Teresę, sąsiadkę moją łaskawą pożegnać; nie uchodzi, abym cię z sobą nie wziął. Zobaczysz taką kobietę, powiadam ci taką, jakiej drugiej ani ze świecą, ani z pochodnią nie znaleźć.
— O! ho! — przerwał Szczypior — to mi dopiero niewiasta, kiedy wy to o niej mówicie.
— Rychło i wy to powtórzycie za mną — rzekł rotmistrz — odziejże się szykownie, sanki zajdą i pojedziemy.
Szczypior był ciekawy, bo nigdy nic o księżnie nie słyszał.
— Stara, młoda? — spytał.
— Młoda i piękna — rzekł Bajbuza — ale mogłaby być starą i brzydką, a trzeba przed nią bić czołem.
— Aż mi strach! — rozśmiał się Szczypior — alem ciekawy.
Parę mil od Nadstyrza było do Nadługów księżnej. Szczypior nie chciał wierzyć, że do rezydencyi księżnej zajeżdżali, gdy sanki ich przez wysoką, starą, krytą bramę wtoczyły się na dziedziniec i przed prosty dwór szlachecki, około którego cicho było i mało ludzi się kręciło.
Stary sługa w wyszarzanej sukni długiej ciemno-burakowego koloru przywitał ich w progu i zaraz do izby wielkiej wprowadził, gdzie zastali księżnę nad krosnami, której młode dziewczę z książki coś czytało. Mieszkanie było skromne, ale wyszukanej czystości i woniejące świeżością jakąś.
Księżna Teresa wstała uradowana na powitanie sąsiada, który jej przyjaciela przedstawiał.
— Przyjechaliśmy pożegnać księżnę panią — rzekł — i dopraszać się błogosławieństwa.
— Dokąd? na wojnę? — zapytała żywo.
— Tak dobrze jak na wojnę i gorzej niż na pohańca — odparł Bajbuza — bo na Turka idąc, serce się raduje, że się wojować będzie z nieprzyjacielem krzyża świętego, a my może z braćmi się bić będziemy musieli.
— Nie dopuści Pan Bóg — westchnęła wdowa, w którą Szczypior oczy miał wlepione jak w obraz cudowny.
Począł tedy przybyły gość rozpowiadać, co się święciło, a księżna go z wielką słuchała uwagą. Szczypior milczał. Przyniesiono wino i słodycze.
— Mościa księżno — żartobliwie odezwał się rotmistrz — radbym zawczasu wiedział, za kim wy będziecie na to królestwo, abym i ja z nim był.
Rozśmiała się gosposia.
— Ale ja, panie rotmistrzu — odparła — niespełna wiem nawet, kto staje na kandydata, a temu życzyć będę korony, kto ją godnie Batorego nosić będzie. Któż się do niej swata?
— Że nie zabraknie Piastów i obcych, to pewna — mówił Bajbuza — ale najbliższy jest siostrzan królowej i rakuszanin. Zgłoszą się i Batorowie, a bodaj w. kniaź moskiewski.
— A wy z kim będziecie? — spytała księżna.
Ruszył ramionami rotmistrz.
— Wierzę w rozum i poczciwość Zamojskiego — rzekł — z nim pójdę na ślepo, a to znaczy, że w żadnym razie nie z rakuszany trzymamy, bo tych Zborowscy są.
Gdy to mówili, Szczypior patrzał a patrzał na księżnę, nie mogąc od niej oczu oderwać. Wyobrażał ją sobie i piękną i miłą, kiedy Bajbuza tak ją wielbił, ale taką jaką ujrzał, wcale się nie spodziewał zobaczyć.
Księżna była właśnie w tym wieku najświetniejszego rozkwitnienia, gdy kobieta jest w całej swej piękności potędze. Złotego włosa, wielkich oczu niebieskich, biała, z płcią nadzwyczaj delikatną, średniego wzrostu, kształtna, instynktowo ruchy mająca pełne uroku, choć zalotną nie była, dla Szczypiora wdowa wcielała ideał kobiety, o jakiego istnieniu nawet nie marzył.
Oniemiał też na widok jej, osłupiał i siedział zapatrzony tak, że się śmiesznym mógł wydawać. Potrzebował trochę czasu, nim wyszedł z tego upojenia i do rozmowy się mógł wmięszać.
Był najmocniej teraz przekonanym, że rotmistrz być musiał do ręki wdowy pretendentem.
Ona tymczasem z nim wiodła swobodną, wesołą i spokojną rozmowę, ale Szczypior w niej próżno szukał choćby cienia jakiegoś porozumienia i uczucia.
Oboje teraz z kandydatów do korony wybrali zgodnie Zygmunta.
— Należyć się choć to zadośćuczynienie ostatniej z Jagiellonek — mówiła gospodyni — tej biednej królowej, którą za życia rodziców w kąt zasuwano, za życia brata na uboczu trzymano, po wyborze Henryka osadzono na koszu, a ze Stefanem połączono tylko dla ceremonii. Słyszałam i wiedzą wszyscy, że kocha Zymusia jak syna, że sobie wizerunki jego posyłać każe. Na jej może intencyę po polsku go uczono. Pobożnym być ma i statecznym, młodym jest, do kraju się przywiąże, bierzcie go!
— Jam gotów! — zawołał rotmistrz — a za przyjaciela Szczypiora ręczę, że tak głosować będzie, jak mu księżna każe.
Zarumieniła się wdowa mocno.
— Tak, chorąży wedle mego życzenia, a wy, rotmistrzu? przeciwko memu życzeniu? — poczęła żartobliwie.
— Ja nie wiem — rzekł spokojnie rotmistrz — ale za to ręczę, że przeciwników jeśli się poważą nam chcieć gwałt zadać, będziemy tłukli nie patrząc, czy trafimy na ślepotę Czarnkowskiego, czy na niecnotę rakuszan.
Tak cały ten czas odwiedzin upłynął na bardzo ożywionej rozmowie i goście odjeżdżać mieli, gdy ich jejmość wstrzymała na wieczerzę, ale Bajbuza zostać nie mógł. Spodziewał się Wąsowicza w domu.
Na żart poklękali prosząc o błogosławieństwo, a Szczypior domyślając się, że imby może było milej sam na sam chwilę pozostać, wysunął się zaraz. Rotmistrz zatrzymał się jeszcze.
— Mościa księżno — rzekł rękę jej trzymając — bardzo mi tęskno będzie na długo Nadstyrze opuszczać, nie dla niego, ale dlatego, że w. książęcej mości widzieć nie będę.
— A dlaczegóż to ma trwać tak długo? — zapytała z prostotą księżna Teresa.
— Bo z tego co wiem, na rychłą się nie zanosi elekcyą — mówił Bajbuza — potem nie zaraz pokój nastąpi. Będziemy musieli z p. hetmanem stać na czatach.
Westchnął.
— Dobra to rzecz — dodał — mieć tak miłą sąsiadkę na siebie łaskawą, ale się człowiek do niej przyzwyczaja a potem tęskni.
— O! — odpowiedziała żywo księżna - nie prawcie mi słodyczy, jam do nich nie nawykła i nie smakuję w nich. Niech Bóg was szczęśliwie prowadzi i odprowadza.
Pocałował ją w rękę, spojrzeli sobie w oczy. Któż wie? może gdyby nie Szczypior, powiedziałby coś więcej, ale musiał zagryźć usta, skłonił się i wyszedł smutny.
Siedli do sanek.
— A co? — zapytał rotmistrz.
— Nie mam co mówić — zamruczał chorąży — pani jest osobliwej piękności i rozumu, więc wam tylko powinszować.
Rozśmiał się Bajbuza.
— Mnie? czego?
— A no!
— A no czego? — naglił rotmistrz.
— Juści ona wasza! — dodał chorąży.
— Tak samo jak waszmości — odpowiedział Bajbuza. — Adoruję ją, to prawda, alem jej nie śmiał powiedzieć słowa i nie czuję się takiej niewiasty godnym.
Warchoł i ja jestem — dodał wzdychając — bo my polacy ze krwi jesteśmy warchołami, z tą tylko różnicą, że jeden dla złego, drugi dla dobrego warcholi. Spokojnie żyć, powoli iść nikt z nas nie umie, rwiemy z kopyta. Godziż się kobietę narażać na to, aby nasze ciężkie podzielała losy?
Ja też w sobie czuję, że spokojnie Boga chwalić na Nadstyrzu nie będę. Korci mnie zawsze nieproszonemu palce między drzwi włożyć, a w nieswoje wdać się rzeczy…
Szczypior słuchał.
— Obmawiacie się — rzekł — bo trudno teraz choćby człek rybią krew miał siedzieć spokojnie pod piecem i popijać ciepłe piwko z grzankami, gdy wszystko wre dokoła.
A ułoży się potem wszystko po elekcyi, powrócicie na wasz dwór i będziecie siedzieli jako i drudzy.
Westchnął ciężko Bajbuza.
— Chyba mnie nie znasz! — dorzucił. — Żenić mi się doprawdy nie godzi, bo charakteru nie poprawię i zawsze mnie jakaś bieda do guza kusić będzie.
Nazajutrz po tej wycieczce już wozy ładowano, a chorąży, który towarzyszył Bajbuzie, z nim razem opatrywał stu kopijników, których pan Nadstyrza z sobą prowadził. Lud był dorodny, zdrów, silny i ledwie czwarta część takich, co w ogniu nie bywali.
Konie i ludzie stawili się aż miło. Nie brakło nic, rotmistrz obejrzawszy wesoło powrócił do komina.
— Jutro po mszy świętej w drogę — rzekł wesoło. — Prawda, że się ma ku wiośnie, że choć marznie nocami, ale taja już we dnie i droga będzie pod czas dla nas i dla koni niemiła, a no na to żołnierz nie zważa.
Jak zamierzał rotmistrz, tak się stało; kapelan i proboszcz razem odprawił mszę świętą, potajemną do niej wiążąc intencyę, aby na pokój z dyssydentami nie dozwalano, pobłogosławił ludzi. Bajbuza i Szczypior siedli na konie, chorągiew ruszyła w pięknym porządku, przez stanowniczego poprzedzana.
Cale po pańsku ciągnął zawsze Bajbuza, choć bez wystawności i przepychu, a tem się odznaczał, że po drodze za wszystko płacił, stogów i stert ludzie jego nie psowali, kłótni z włościanami na noclegach i popasach nie dopuszczano.
Trzeciego dnia gdy na większy się gościniec wybili, mogli już zmiarkować, co pod Warszawą ich czeka. Mniejsze i większe oddziały do Zborowskich, Czarnkowskiego, Górków, Zbarażskich należące, pośpieszały ku mazowieckiej stolicy; ale co chwila też spotykali oddziały Zamojskiego, Żółkiewskiego, Dulskiego, Opalińskich i tych, co z hetmanem trzymali. O ile zmiarkować było można, lik po obu stronach prawie musiał być równym, ale hetmańscy szli cicho i spokojnie, gdy Zborowszczycy wrzawliwie się parli odgrażając i ledwie nie wyzywając po gościńcach do walki.
Swoim ludziom Bajbuza najmocniej zalecił, aby żadnego powodu do waśni nie dawali. Układali się też tak zawsze, aby obok Zborowszczyków ani nocować, ni odpoczywać.
Im bliżej ku Warszawie, tem na gościńcach gęściej było. Chorążego Szczypiora z ludźmi zostawiwszy rotmistrz się puścił przodem niespokojny, aby corychlej dostać języka. Gorączka ta, która mu nigdy spokoju nie dawała, gdy szło o publiczne sprawy, ogarniała go coraz mocniej.
Miał zawczasu zamówiony dwór dla siebie, przy Długiej ulicy, tam właśnie, gdzie się przybywających najwięcej zbierało, i wprost zajechał do niego.
Po drodze już Wąsowicza spotkawszy, który do hetmańskich należał przyjaciół, wiedział, że Zamojski nie przybędzie, bo mu to Karnkowski odradzał, ale Żółkiewski, Dulski i inni przyjaciele zastępować go nie omieszkają.
Oburzało to Bajbuzę.
— Gotowi sądzić, że się ich uląkł! — wołał w duchu — a to rozzuchwali. Zamojskiemu się poddać nie godziło, ale stanąć śmiało oko w oko. Zły początek.
Wąsowicz, który go spotkał wjeżdżającego, nadjechał tu zaraz. Młody był a zuchwały wojak i nawykły też do przewagi hetmana. Rozumieli się więc z Bajbuzą doskonale.
Zoczywszy go na progu wołał rotmistrz.
— A to ja tu piękne rzeczy znajduję… hetman się cofa?
Wąsowicz głową potrząsł.
— Nie lękajcie się tego — rzekł — na początek jednak trzeba było Karnkowskiego posłuchać. Żółkiewski go tu zastąpi.
— A Zborowscy?
— Zborowscy? — przerwał Wąsowicz — tajemnica to jeszcze… Mówią jedni, że siłę mając z sobą, choć wywołani wbrew banicyi staną na sejmie, drudzy powiadają, że ich Górka zastąpi. Wszystko wre i kipi. W ulicach już ludzie się rąbią.
Nie wytrzymał rotmistrz.
— Gdzie Żółkiewski? — spytał — jest w mieście?
— U Giżych we dworze stoi — rzekł Wąsowicz.
— Idę do niego — odparł popędliwie Bajbuza, który do jutra czekać nie chciał.
— Ja z wami — dodał Wąsowicz.
W mgnieniu oka kazał sobie odzienie podać rotmistrz, konia osiodłać i pacholikowi siąść na drugiego.
— Jakto! samowtór myślicie na miasto? — zapytał Wąsowicz.
— Albo co?
— Znają was, żeście z hetmanem, napadnie który z ich ludzi… weźcie poczet koniecznie.
— Tak już u was w mieście?
— Nieinaczej.
Wyruszywszy w ulicę mógł się przekonać Bajbuza, że w istocie, jeśli jeszcze do walki otwartej nie przyszło, wszystko się do niej gotowało. Wyzywające wyrazy, obelżywe łajanie latały w powietrzu, ludzie sobie pięści ukazywali, mijając się. Żwawsi chwytali za oręż, który im wyrywać musiano.
Zborowskich wszędzie czuć było.
Około dworu Giżych, najmajętniejszych z mieszczan Warszawy, stały tłumy gęste. Do Żółkiewskiego wchodzili i wychodzili od niego ciągle naczelnicy oddziałów. W ganku Urowiecki, hetmana wierny sługa, trzymał straż. Wewnątrz izby wszystkie były pełne.
Pięknej rycerskiej postawy pan Stanisław Żółkiewski stał spokojnie, przyjmując tych, co się biegli radzić i słuchać rozkazów.
— Zborowscy przybyli — wołali jedni — nie ma wątpliwości. Górka ich prowadzi. Nie widział ich nikt, ale czują wszyscy. Zobaczycie, że się w izbie pokażą.
— Nie będą śmieli — mówili drudzy — zuchwalstwoby było i lekceważenie prawa.
— A co dla nich prawo znaczy! — wyrywało się zdala.
Wśród tego gwaru przystąpił Bajbuza, osobiście znany panu wojewodzie, oświadczając, że mu stu kopijników przyprowadził.
— Nie daj Boże ich potrzebować — zawołał Żółkiewski — a no w porę bardzo przyjdą, bo Zborowscy i Górka mają pono do dziesięciu tysięcy, a nas na tyle dotąd nie stało.
— Niekoniecznie lik stanowi — rzekł rotmistrz.
— Zażartość na hetmana wielka — dodał śmiejąc się Żółkiewski — Zborowscy śmieją stanowić nam warunki i nietylko domagają się odwołania dekretów banicyi, ale żądają deprekacyi ze strony hetmana. Grożą mu wieżą!
Okrzyk oburzenia wzniósł się dokoła.
— Ksiądz Karnkowski, który chory leżał i przybyć nie miał — odezwał się w tej chwili Szafraniec nadchodzący — przybywa leżący i każe się poprowadzić do senatu. Głowę traci. Zobaczymy go w izbie.
— Oho! — dorzucił ktoś inny — gorąco być musi, gdy się na to ważył.
Wtem Żółkiewski obróciwszy się do przyjaciół, na rany Pańskie zaklinać zaczął, aby ze strony ich żadna zaczepka nie wyszła. Dajmy przykład poszanowania prawa. Zbrodnią jest czasu bezkrólewia wszczynać boje. Zmuszą nas, bronić się będziemy, lecz niech ohyda wyzwania nas nie plami.
Wszyscy się zgadzali na to.
Bajbuza rozsłuchawszy się, rozpatrzywszy, z twarzą pochmurną powrócił do dworku swojego, dokąd i Szczypior nadjechał. Rozpalono ognie i do późna czas upłynął na rozmowach niespokojnych.
— To wcale do sejmu niepodobne — rzekł w końcu rotmistrz — ale wygląda na przygotowanie do bitwy.
Nazajutrz rano ludniej jeszcze było w ulicach. Bajbuza podumawszy a spróżnować nie mogąc, znowu się odział do wyjścia, ale tym razem na zamek, do królowej.
Znano go wszędzie, a królowa Anna była mu szczególniej życzliwą. Z podróży włoskiej powróciwszy, przywiózł jej był pożądane wiadomości i pamiątki z Baru, które mieć sobie życzyła. Był więc pewnym, że mu przystępu do niej nie odmówią.
Lecz i tu zjazd sejmowy dobrze czuć było. Kurytarz i drzwi były w ustawicznem oblężeniu. Marszałek dworu, osobiście życzliwy rotmistrzowi, prosił go, aby miał cierpliwość. Czekając więc z innymi, mógł się przypatrzeć ruchowi, jaki tu panował.
Co chwila przynoszono wiadomość jakąś lub wyprawiano posłańców.
Wsuwali się rakuszanie chcąc dostać języka, a może probując, czy się królowę pozyskać czem nie uda.
Szczególniej na mocy dawnych stosunków cisnął się ślepy Czarnkowski, lecz królowa, którą długo oszukiwał, zimno go i milcząco się pozbywała.
Na samym końcu prawie przyszła kolej na Bajbuzę.
Królowę znalazł w towarzystwie dwóch pań, w grubej żałobie, niezmiernie zestarzałą, lecz z twarzą ożywioną jakimś promykiem nadziei.
Ponieważ nikogo oprócz kobiet nie było, mogła Anna otwarcie powitać rotmistrza, nie potrzebując taić co myślała.
— Pomagajcie mi — rzekła — abym syna siostry mojej na tron wyniosła. Wychowałam go dla was, wprzódy po polsku niż po szwedzku się uczył. Pobożny jest, dobry, łagodny. Ja go za syna przysposobiłam.
Złożyła ręce na piersiach i powtórzyła.
— A! pomagajcie mi zgodnie.
— W. Królewska Mość zapewne poleciliście to hetmanowi — rzekł Bajbuza.
— Lękam się, aby on kogo innego nie miał na myśli — cicho szepnęła królowa. — Mówcie mu za mną i za Zygmuntem.
Głos jej drżał, patrzyła w oczy rotmistrzowi i łzy się jej kręciły pod powiekami.
— Tylko tego pragnęłabym dożyć — mówiła dalej — aby go posadzić na tronie, spokojną naówczas umrę.
Bajbuza nieśmiało wyraził ubolewanie nad tem, że hetman nie przybędzie do Warszawy.
— Wiem o tem — przemówiła Anna — lecz lepiej może jest, ażeby całą siłę na sejm elekcyjny zachował. Mąż jest baczny, wie co czyni. Bylem go dla mojego Zygmunta mogła pozyskać, nie ulęknę się innych współzawodników.
Rozmowę tę przerwało przyjście duchownych, którzy chcieli powitać królowę. Bajbuza cofnął się zadumany.
Wszędzie znajdował ten sam niepokój i niepewność jutra. Nigdy może burzliwiej nie zapowiadały się sejmowe narady.
Stronnictwo Zamojskiego wywoływało głośno i stanowczo, że nic ten sejm nie miał więcej do czynienia, oprócz naznaczenia czasu elekcyi.
Tymczasem z drugiej strony widocznie inne mu zadanie usiłowano narzucić.
Przez cały dzień tak błądząc po mieście dla wyrozumienia jak rzeczy stały, w końcu Bajbuza powrócił zmęczony do domu i na łóżko się rzucił.
Szczypior czekał tu na niego ciekawy, a gotów wedle skazówki się pokierować.
— A co? — zapytał.
— Co? Chaos — odparł rotmistrz — Nikt z pewnością nie odgadnie, co z tego wyrośnie. Daj Boże, aby rozumnym ludziom udało się krwi rozlewowi zapobiedz.
Westchnął.
— Rozumny pan — dodał — alebym wolał, żeby Karnkowskiego nie słuchał i sam tu nam przewodził Zamojski. Głowy nie mamy!
Przed wielu latami Bajbuza miał zręczność zbliżyć się do wojewody poznańskiego, tego, którego obóz przeciwny stawił jako równoważnego z Zamojskim.
Z wielu względów była to osobistość znakomita i umysł rozwinięty i żywy, zręczność wielka, obejście się z ludźmi umiejętne, dar ujmowania ich niepospolity odznaczały wojewodę. Nie zbywało mu ani na uczoności, ani na ogładzie, a choć wstrętliwą miał powierzchowność, pański przepych, niezmierne bogactwa, któremi blasku sobie dodawał, śmiałość i energia w postępowaniu pomagały mu do opanowywania łatwego ludzi, do pozyskiwania ich sobie. Ambicya wielka, temperament namiętny, sam rodzaj życia nadawał domowi jego urok jakiś pociągający. Dzień i noc otwarte były u Górki komnaty, stoły i kuchnie.
Wesołe usposobienie było panującem. Śpiewano, śmiano się, wykrzykiwano, dowcipowano, a swoboda panowała aż zbyteczna.
Nic sprzeczniejszem być nie mogło z cichem i poważnem życiem hetmana, nad ten wyuzdany i rozpasany sposób życia wojewody. Ludzie też płynęli do niego chętnie, mając tu więcej swobody, pobłażania i uciechy. Dyssydenci mieli w nim opiekuna i obrońcę namiętnego.
Burzliwy duch Zborowskich najdoskonalej się godził z usposobieniem Górki.
Jakim sposobem ten obrońca swobód niepomiernych szlachty i wolności sumienia, mógł razem ze Zborowskimi stać w obozie cesarskim i prowadzić na tron rakuszanina, którego popierał Rzym i po którym obawiano się, że obali dawną budowę rzeczypospolitej, aby ją zastosować do państw, które już ulegały berłu dynastyi rakuzkiej, to namiętność tylko i idące za nią zaślepienie tłumaczyć mogło.
Trudno było naówczas tak samo zrozumieć Annibala z Kapui, wysłanego z Rzymu, popierającego partyę cesarską i przyjmującego, naradzającego się, idącego w jednym kierunku z dyssydentami, nieprzyjaciółmi Rzymu. Interes chwili zbliżał, łączył bez względu na przyszłość i następstwa.
Po namyśle Bajbuza, który miewał wybryki dziwaczne, oświadczył zimno Szczypiorowi.
— Pójdę do Górki!
— Wy? a toż poco?
— Powiem mu słowa prawdy — dodał Bajbuza.
— Na cóż się one przydać mogą? — odparł Szczypior — dziwuję się, że mogliście nawet pomyśleć o tem.
— A! — zawołał Bajbuza — jabo mam taką naturę, że szukać muszę dróg, któremi nikt nie chodzi. Daj mi pokój!
— Idziesz więc?
— A jakże? Głowy mi nie zdejmą z karku — dodał — zobaczę i posłucham co mówią. Plunę im w oczy tem co myślę, a nie podoba się, cóż mi tam!
Bajbuza mówiąc to kazał sobie podać najbogatsze swe i najwspanialsze ubranie, ustroił się jak do króla. Ogromny, niemal jak gołębie jaje rubin zatknął pod szyją, i z fantazyą puścił się do dworu własnego pana wojewody.
Mało kto go tu znał, a ci co znali, koso nań spoglądali.
Dwór i tu przepełniony był gośćmi… krzyki, wołania i śpiewy słychać się dawały zdaleka.
Górka sam jeden wśród paradnie przystrojonego dworu swojego i gości, z lekceważeniem magnata, przyjmował ich w wytartym kożuszku i wykrzywionych butach, których barwy już rozpoznać było trudno. Z zamrużonemi oczyma, pogardliwie mierzył otaczających i krzyczał głośniej niż oni.
Wszyscy koryfeusze obozu znajdowali się około niego, oprócz panów Zborowskich, którzy chcieli się po raz pierwszy publicznie pokazać dopiero na sejmie.
Zobaczywszy wchodzącego Bajbuzę, którego nie poznał zrazu lub go sobie nie przypomniał Górka, zmarszczył się nieco, i nagle, jakby mu pamięć wróciła, powitał go grzecznie.
— Wyście tu też w Warszawie? — zapytał ironicznie.
— Gdyby nie obowiązek, to ciekawość sprowadzić mogła — odezwał się Bajbuza.
— Mnie ani jedno, ani drugie, ale złość i gniew tu ściągnął — rzekł wojewoda. — Skończyło się wreście panowanie despotów i przemocy… Moich powinowatych Zborowskich sprawa wyjść musi na stół, trzeba się było stawić.
— Juści nie na konwokacyi ją sądzić — przerwał Bajbuza — my tu więcej nic nie mamy do czynienia, oprócz naznaczenia terminu elekcyi.
Górka się rozśmiał.
— A my inaczej myślimy! — zawołał — kto ma na karku miecz i infamię, ten pory nie pyta. Sejm musi między hetmanem a Zborowskimi dekret wydać…
Bajbuza się zmarszczył.
— Pozwijcież nieboszczyka króla — odparł — bo hetman spełniał wolę jego. Za co tu go obwiniać?
Górka oczyma zapalonemi zmierzył od stóp do głowy rotmistrza.
— A! wiem, wy należycie do hetmana! — zawołał.
— Mnie się zda, że należę sprawiedliwości i prawu — rzekł zimno rotmistrz.
Wojewoda ramionami zżymnął.
— I przyszliście mi to zwiastować? — zapytał.
— A dlaczegóżbym nie miał powiedzieć co myślę? — począł dumnie Bajbuza, za pas kładnąc jedną rękę. — Właśniem dlatego tu zabłądził do pana wojewody, ażeby się naocznie przekonać o tem, czemu wierzyć nie chciałem… że wasza miłość…
Wojewoda przerwał mu gwałtownie.
— Moja miłość — rzekł — trzyma ze Zborowskimi i trzymać z nimi będzie, a nigdy z despotą i ciemiężycielem! Słyszycie?
— Doskonale — odparł Bajbuza, około którego zwolna goście się skupiać zaczęli ciekawi. — Właśnie mnie to dziwi, że razem popieracie Zborowskich i sprawę cesarską do korony, która, gdyby się utrzymać miała, także nam nie obiecuje swobód przymnożyć.
Bajbuza się uśmiechnął. Brwi Górki się ściągnęły.
— Za młodym waćpan jesteś, abyś mnie uczył rozumu — rzekł popędliwie.
— Zgoda na to — odparł Bajbuza — więc wy, panie wojewodo, nauczyć raczcie mnie, jak to pogodzić. Ja nie potrafię.
Chmurno spojrzał na niego Górka.
— Życie waćpana nauczy — rzekł poskramiając się — iż są twarde konieczności, którym uledz człowiek musi napozór. Nie ma tu mowy o partyi cesarskiej, ani żadnej innej, pora nie przyszła, ale sprawa pokrzywdzonych na stole…
— Więc dla niej nowe prawo chyba uchwalać przyjdzie, bo stare nie dopuszcza — mówił rotmistrz.
— Waszmość tego rozstrzygać nie będziesz — rzekł Górka dumnie.
Bajbuza stał uparcie, choć wojewoda niespokojnie się oglądając, widocznie chciał go pozbyć.
Stali tak przez chwilę naprzeciwko sobie w milczeniu.
— Jeżeli hetman rachuje na to, że wojsko pod rozkazami ma — począł mruczeć Górka — omyli się na tem. My też nie jesteśmy bez ludzi.
— A godziż się dla prywaty wojnę domową zapalać? — odparł Bajbuza spokojnie.
— Nie myśmy ją rozpoczęli — krzyknął unosząc się wojewoda — ale ten, co dwory bezbronne najeżdżał i zakrwawiał, co przemocą nas nękał, co sam wyszedłszy z niczego, nas chciał poniżyć i wyniszczyć.
Tak — dodał wojewoda — ale przyszedł czas porachunku. Król zmarł, szwagier jego jest znowu prostym szlachcicem… a my tu starsi ojczyce od niego…
Bajbuza słuchał i głową potrząsał. Spojrzał na niego Górka i zdziwił się jego spokojowi i krwi zimnej. Otoczony ludźmi, którzy zdawali się chcieć porwać na niego, rotmistrz udawał, że ich nie widzi, a najmniejsza oznaka trwogi nie postała na jego twarzy.
Przedłużać rozmowę było próżnem. Rzucił długiem, powolnem wejrzeniem dokoła.
— Czołem panie wojewodo! — rzekł głośno.
— Czołem mości rotmistrzu — zawołał gniew tłumiąc Górka.
Z powagą wielką, powoli Bajbuza, rękę położywszy na szabli, skierował się ku drzwiom. Niektórzy z gości ustępowali mu z drogi, inni nie poruszali się, tych on obchodził. Milczenie panowało w izbie, przeprowadzano go oczyma.
W progu nałożył czapkę na ucho, i tak samo jak w początku, krokiem mierzonym, wyszedł ze dworu wojewody.
Dopiero po chwili za nim wybuchnęły głosy oburzenia przeciw śmiałkowi, który się ważył najść tak dwór pana wojewody i zuchwale mu się stawić.






III.

Chmurnym porankiem zimowego dnia rozpocząć się miały nareście sejmowe narady, wśród tego umysłów wrzenia, które napróżno uśmierzyć usiłowano. Za Zborowskich stawał równie jak oni nieprzejednany, gwałtowny, popędliwy a ufający w swą siłę Górka, którego podżegał Czarnkowski. Bij, zabij szczwano na Zamojskiego, chcąc mu nawet, pod pozorem bezkrólewia, hetmańską wydrzeć władzę.
Usiłowania jakiegoś porozumienia, do którego ze strony Zamojskiego stawał marszałek Opaliński, rozbiły się o opór Górki.
Wśród gróźb więc i wrzawy otwierał się sejm, na którym widocznie żywioły burzliwe górę wziąć miały. Występowały one zaczepnie, zuchwale, gdy przeciwna strona trzymała się tylko obronnie.
Od rana dnia tego plac przed starym zamkiem, oddzielające go od miasta zabudowania drewniane, podwórzec zamku, sienie, kurytarze, sama nawet sala obrad, natłoczoną była w większej części Zborowskich i Górków służbą, uzbrojoną, groźną i coraz się więcej uzuchwalającą.
Niepodobna było ani zabronić wstępu na salę, ani wyłączyć z ciżby najniespokojniejszych — i posiedzenie zapowiadało się groźno. Mnóstwo ludzi poprzychodziło z rusznicami i pistoletami, które umyślnie podnosili do góry.
Szukano Zamojskiego oczyma, ale posłuszny radzie Karnkowskiego, hetman aby swą przytomnością nie jątrzyć bardziej umysłów, nie ukazał się. Stawali za niego Żółkiewski, Opaliński, Dulski i znani jego przyjaciele.
Bajbuza, pomimo odradzań chorążego, ubrał się, uzbroił i poszedł na zamek.
— Jeżeli wolno warchołom, wolno i nam się tam znajdować a bronić hetmana. Pod pozorem utrzymania pokoju, nie powinniśmy się dać zjeść w kaszy.
Ze spokojem więc, który go w najtrudniejszych nie opuszczał razach, rotmistrz poszedł, ale znalazł już na zamku ciżbę i tłok tak wielki, że się niepodobna było prawie do izby docisnąć. Siła tylko olbrzymia i zimna krew z jaką sobie wśród tłumu drogę torował, dozwoliła mu dobić się do drzwi. Niektórzy ze Zborowszczyków poznawali go, inni domyślali się w nim nieprzyjaciela, nie szczędzono więc po drodze obelg i wykrzykników, które pogardliwem zbywał milczeniem.
Z wielkim trudem znalazł się nareście, chociaż w ostatnim rzędzie tłumu, który zalegał salę, ciągle jeszcze napływem nowych ludzi ciaśniej nabitą.
Jednem wejrzeniem można było przewidzieć i przepowiedzieć co się tam dziać miało. Górka i ślepy Czarnkowski, który się miotał jak opętany, skupiali większość około siebie. Na nich były zwrócone oczy i każde ich słowo, powtarzane rozchodziło się po sali, przyjmowane wesołem potakiwaniem.
Opalińskiego marszałka, który miał stawać w obronie hetmana, nie było. Śmiały Żółkiewski stał sam jeden niemal z Dulskim, szwagrem Zamojskiego, nie zważając na to, że pięści się podnosiły ku niemu, że go dolatywały wyrazy niedwuznaczne a obelżywe.
Jak wzburzone fale poruszał się ten tłum niespokojny, wśród którego blade twarze duchownych widać było okryte smutkiem i trwogą.
Nikt naówczas zaręczyć nie mógł, że się za chwilę nie zakrwawi ta spokojna obrad sala, a Bajbuza musiał znowu dłoń położyć na rękojeści szabli, aby w każdej chwili mógł jej dobyć. Przed nim, za nim, dokoła szydzono z hetmana, ledwie zmarłemu królowi nie szczędzono obelżywych łajań.
Żaden głos inny, oprócz tych zaczepnych, nie dawał się słyszeć… Widocznie Zborowscy górę tu wziąć mieli, ale mógłże dla tego, przewidując porażkę, cofnąć się rotmistrz.
— Potrzeba, aby, choć z ofiarą żywota, stanął ktoś w obronie sprawiedliwości — powtarzał w duchu.
W chwili gdy się nareście sejm miał otwierać, posłowie litewscy domagać się zaczęli o odroczenie go jeszcze na dni dziesiątek, ale na to już wychodzący marszałek Opaliński, ani inni przyjaciele Zamojskiego nie chcieli dozwolić, przewidując, że Zborowscy czasu tego użyją, aby się jeszcze bardziej skupić i zuchwalej wystąpić.
Wśród największego więc wzburzenia umysłów otwarły się drzwi i niespodziewany wcale ukazał się w nich pochylony starzec, z długą do pasa brodą, w uroczystych szatach purpurowych. Był to prymas Karnkowski, którego upadającego na siłach, dwóch kapelanów pod ręce prowadzić musiało.
Karnkowski posuwał się zwolna, z widoczną trwogą na bladem obliczu, wargi mu drgały.
Zborowszczycy i Górka pewni będąc, że go mają za sobą, dali mu zająć krzesło, wstrzymując się od wszelkich oznak niechęci. Lecz milczenie zaledwie bardzo krótką potrwawszy chwilę, natychmiast znowu szmerem, gwarem i wrzawą zostało przerwane. Czarnkowski i wojewoda poznański dawali znaki swoim, ruch na ławach nie ustawał, mimo że prymas mówić rozpoczął.
Nie słyszano nawet pierwszych słów jego zachęcających, pobudzających do zgody i pokoju, a kilku zuchwalszych dyssydentów przerwało mu szyderskiemi wołaniami.
Zaledwie Karnkowski, znakiem krzyża świętego i błogosławieństwem kończąc, zamknął usta, gdy w tłumie zakipiało, poruszyli się wszyscy i ponad ciżbę podniosła się znana twarz blada Andrzeja Zborowskiego.
Sama przytomność jego tutaj już była najzuchwalszem wyzwaniem nieprzyjaciół… ale szmer zdziwionych pokryły wykrzykniki zwycięzkie Czarnkowskiego i gromady wielkopolan.
Zborowski zajął miejsce, a co większa, z rąk sługi, który tuż za nim szedł, wziął marszałkowską laskę, i nim mógł kto zaprotestować, począł mówić.
Cała mowa jego, gwałtowna, zuchwała, przypominającą tę, którą u zwłok Samuela wypowiedział w Krakowie, była nie obroną rodziny, ale obwinieniem króla i Zamojskiego.
Żaden głos nie odezwał się za nimi. Rotmistrz po dwakroć się podniósł stając na ławie i chciał przemówić, ściągnięto go z niej, zahukano, zagłuszono. Tłum cały za Zborowskimi stał i przyklaskiwał im.
Wśród największego zamętu i burzy, która w pośrodku sali nie ustawała, zgromadzeni poczęli się nakoniec rozchodzić i Bajbuza zduszony, zmęczony, nie dokazawszy nic, z gniewem w duszy, wprost ztąd pobiegł do pana Stanisława Żółkiewskiego.
Przewaga Zborowskich była tak dotykalną, że walczyć z nią nawet, jeźliby sił nowych nie przybyło, niemożliwem się zdawało.
We dworze Żółkiewskiego zastał rotmistrz dosyć licznie zebranych przyjaciół hetmana. Opaliński siedział o stół oparty, zniechęcony staraniem napróżnem.
— Panie wojewodo — zawołał na próg wstępując rotmistrz — nie wiem kto winien temu, ale sejm tak dziś wyglądał jakby był oskarżycielem i króla i hetmana a nie ich i sprawiedliwości obrońcą.
Gdyby Zamojski tu był, inaczejby się obróciło wszystko. Niebytność jego odjęła nam siły.
— Karnkowski się tego domagał po nim — odparł Żółkiewski.
— Niedołężny starzec jest widocznie w rękach Górki i Czarnkowskiego — zawołał rotmistrz — nie należało go słuchać, sejm się jak najgorzej rozpoczyna. Jutro oni zuchwalsi będą niż dziś… Wyszli z niego jak zwyciężcy.
— Do tego daleko — odparł Żółkiewski — dajmy im się wykrzyczeć.
Smutnie spuścił na piersi głowę Bajbuza.
— Jam tu nie do kierowania sprawą przybył, ale do służenia jej — dodał. — Stoję więc pod rozkazami waszemi, ale mi się dusza krwawi patrząc i słuchając.
— Mnie także — zawołał Żółkiewski — lecz cierpliwość mieć musimy.
Taki był początek.
W ciągu dnia tego, po odniesionym tryumfie, Zborowszczycy jeszcze zuchwalej w mieście dokazywać zaczęli. Przyjaciołom hetmana już się w ulicach pokazywać nie było można.
Zamordowano kilku szlachty… odgrażano się wprost na Żółkiewskiego i Opalińskiego, którzy jawniej występowali.
Nie przeszkadzało to Bajbuzie jak najotwarciej i najgłośniej bronić hetmana, a pomimo zuchwalstwa burzycieli, nikt jednak porwać się nie śmiał na niego.
On i Szczypior jeździli we dwu po mieście i umyślnie się pokazywali.
Rotmistrz był do najwyższego stopnia poruszony i gniewny, lecz uśmierzał się sam i czekał.
Następne posiedzenie, na które pośpieszył wcześniej, aby się dobić lepszego miejsca, rozpoczęło się jak poprzedzające.
Po Zborowskim marszałku, zabrał głos Górka, poszli za nim inni nieprzyjaciele króla, już nie samą sprawę Zborowskich i śmierć Samuela a banicyą jego braci wyrzucając nieboszczykowi, ale jego i hetmana oskarżając o nadużycie władzy, o przemoc, o nieprawy szafunek skarbu… o pogwałcenie praw i przywilejów.
Zaledwie kto z przytomnych głos podnosił z protestacyą, spychano go, zamykano mu usta, głuszono podniesioną wrzawą.
Prawie na końcu zerwał się ze swego krzesła domagając słowa Czarnkowski stary, poseł poznański, ślepy warchoł, znany cesarza i rakuskiego dworu sługa, który z dwóch źródeł chciał czerpać, a przez Zamojskiego został odepchnięty, gdy się łask coraz nowych domagał.
Zdawało się, że gwałtowność napaści na hetmana coraz rosła i stawała się zuchwalszą — mowa Czarnkowskiego doszła do ostateczności. Był to wybuch obelg, nieprzerwany potok potwarzy, wyrzutów, szyderstw i obwinień. Czarnkowski pienił się, rzucał, miotał, a że ślepota nie dawała mu ocenić wrażenia jakie sprawiał na słuchaczach, wysilał się aby je spotęgować. Nie była to już w końcu mowa posła, ale ulicznego jakiegoś przeciwnika gburowskie znęcanie się nad wrogiem.
Kilkakroć nawet wśród otoczenia Górki zmarszczyły się brwi i skrzywiły usta, ale Czarnkowski widzieć tego nie mógł i im więcej a dłużej mówił, tem jego samego silniej rozpalała namiętność. Napróżno go usiłowano powstrzymać.
Siadł nakoniec tak znużony, że już mu głosu zabrakło, a nim kto inny zdołał się odezwać, ponad ławę, na której siedział za Żółkiewskim, podniósł się Bajbuza.
— Zajadłości waszej przeciwko nieboszczykowi panu i hetmanowi, jawne są pobudki — zawołał na głos — wiemy więc co ważą takie potwarze…
Chcieliście referendaryi, odmówiono wam jej, toć największy grzech króla i Zamojskiego…
Chcieliście starostwa płockiego, nie dano go, wtóra wina…
Zażądaliście naostatek najlepszej gratki, nie będąc kapłanem, koadjutoryi arbiskupstwa gnieźnieńskiego, i to się wam nie powiodło. Inde irae! inde irae. Dość wam tej odpowiedzi!
To rzekłszy siadł Bajbuza.
Nie wiadomo czy wszyscy w izbie wśród gwaru, słowa te, choć dosyć głośno rzeczone w twarz ślepcowi, usłyszeli, ale ci, których uszów doszły, zamilkli zmięszani.
Nie można było zaprzeczać temu zarzutowi prywaty. Powstała też wśród Górki przyjaciół wrzawa ogromna i ręce się poczęły wyciągać ku Bajbuzie, jakby go na kawały rozszarpać chciały. Nie dosięgła go jednak żadna… gniew musiał być tem głębszy i silniejszy, że nawet wśród adherentów Zborowskich, ta cynicznie wypowiedziana prawda wywarła wrażenie, które się zatrzeć nie dawało. Czarnkowski, jak wszyscy ci, którym jednego zmysłu brak, a inne się przez to zaostrzają, słuch miał czuły, żaden więc wyraz rotmistrza nie był straconym dla niego. Zbladł, zaczął się trząść i byłby może wystąpił z jaką obelżywą napaścią, gdyby w tej chwili, wśród najsilniejszego miotania się ciżby, nie podniósł się Marcin Leśniowolski kasztelan podlaski.
Nie należał on właściwie do żadnego obozu i liczył się do tych, których naówczas neutralistami zwano, a Herburt ich piętnował, jako winowajców, bo nie wolno było, zdaniem jego, dziecięciu rzeczypospolitej, w sprawie macierzy, obojętnym pozostać.
Leśniowolski wszakże był nim napozór tylko, nie mięszał się do próżnej słów szermierki, nie miotał gdzie na ruch daremny zmagać się było potrzeba, ale miał odwagę chłodną stanąć w obronie sprawiedliwości.
Zborowszczycy zrazu nie wiedząc do jakiego liczył się obozu, mając go za swego, nie zahukali; wtem z pierwszych słów zaraz okazało się usposobienie Leśniowolskiego do zgody i pokoju. Tego było dosyć, aby go zaliczono do hetmana przyjaciół.
Natychmiast powstała znowu wrzawa niewypowiedziana. Chwytano kasztelana za suknię chcąc zmusić, aby usiadł i zamilkł… łajano i grożono.
Nakoniec na domiar tych wybryków, w ostatnich rzędach podniósł się nad ławę pijany żołdak Zborowskich, z rusznicą w ręku i w oczach wszystkich ją wymierzył na kasztelana, który ani drgnął, ani mówić poprzestał.
Ochrypłym głosem żołdak z rusznicą wołał, patrząc na Górkę i na Czarnkowskiego, o którego ślepocie zdawał się nie wiedzieć.
— Rozkażcie tylko… palę mu w łeb!
Była to kropla wody ostatnia, która naczynie pełne miała do rozlewu doprowadzić. Ze wszystkich stron to zuchwalstwo żołdaka w izbie sejmowych obrad wywołało oburzenie niezmierne.
Podnieśli się biskupi naprzód, wołając za Solikowskim.
— Otóż do czegośmy doszli z łaski waszej, panie wojewodo!
Zwracali się do Górki.
Żołdaka pochwycono natychmiast i ściągnięto z ławy, ale wrażenie pozostało.
Zborowszczycy sami pojęli naostatek, że doprowadzając sprawę do takiej pogardy wszelkiego prawa, sobie samym szkodzili najwięcej.
Zaczęto wołać o milczenie, a Leśniowolski, wśród cichego już szmeru, mowę swą dokończył.
Słuchano jej wśród niepokoju, wywołanego wypadkiem, nie mogącym bez następstw pozostać.
Zaledwie kasztelan skończył, gdy biskupi pierwsi opuścili swe krzesła, a za nimi znaczniejsza część senatorów wyszła z sali.
Około Czarnkowskiego tylko i Górki skupiła się garść ich przyjaciół, widocznie strwożona, choć nie chciała dać tego poznać po sobie.
Bajbuza wysunął się za innymi z tą krwią zimną, którą umiał zachować w najgorszych razach. Jego wystąpienie dało go poznać tym, którzy nigdy nie spotykali i nie wiedzieli kim był… ale zarazem poburzyło wszystkich przeciwko niemu.
Usłyszał pogróżki dokoła, na które wcale nie zważał, ani nawet oczu podniósł, aby wiedzieć zkąd wychodziły.
Dokoła wywoływano.
— Czekaj ty! zuchwały Buzo! nie ujdziesz ty rąk naszych… zapłacisz krwią za obelgę! zapłacisz…
Jak psu mu w łeb wypalimy!
Powiesić go na pierwszej lepszej gałęzi. Nie obroni cię twój hetman. Skończyło się jego panowanie.
Wykrzykniki te towarzyszyły Bajbuzie w kurytarze, na podwórzec, i aż w ulicę za zamek. Tu spotkał Żółkiewskiego i z nim razem podszedł nieco ku jego dworkowi.
— Cóż myślicie? — zapytał wojewodę. — Hetmana trzeba o tem uwiadomić co się tu przeciwko niemu wywołuje. Może on nie dbać o to, ale pamięci króla nieboszczyka się to należy. Musi odpowiedzieć, powinien przybyć lub odpisać.
— Przybyć nie — odparł Żółkiewski — bo albo stanąć od otwarcia sejmu był powinien, lub wytrwać musi w postanowieniu, aby się nie chlubili, że go ściągnęli.
Na jutro — dodał — spodziewam się list jego otrzymać. Czytać go damy.
Odwrócił się z rozjaśnioną nieco twarzą Żółkiewski ku rotmistrzowi.
— Dobrzeście ślepemu plunęli w oczy — rzekł z uśmieszkiem. — Mało wyrazów, a każdy z nich był policzkiem. Bóg zapłać… Nieochybnie wam teraz jak mnie grozić będą śmiercią.
— Ah! — zawołał rubasznie Bajbuza — w to mi graj! Przynajmniej poczuję, żem tu się na co zdał. Wyszedłem z izby ostrzeliwany temi groźbami, aż mi się cieplej od nich zrobiło.
— Nie będą się ważyli targnąć — przerwał jadący obok Żółkiewskiego Wąsowicz, bródkę gładząc. — Jednegoby zabili, a tysiące sobie narazili jawnym gwałtem, ale pokątnie z za węgła? kto wie?
Żółkiewski potrząsnął głową, rozstali się. Bajbuza powrócił do dworku, w którym Szczypior oczekiwał na niego.
Opowiedział mu śmiejąc się jak Czarnkowskiego zmył… i że mu się za to śmiercią odgrażano.
Chorąży to wziął mocniej do serca niż Bajbuza i strwożył się.
— Tak-li jest — rzekł — ja już was nie odstąpię. Wprawdzie dwoje rąk niewiele znaczy, ale zawsze w razie napaści choć się oprzeć możecie o plecy moje.
— Bóg zapłać, ale wierz mi, Szczypior, nie mam obawy — rzekł rotmistrz. — Ci co się odgrażają, nie są straszni, gorsi co milczą.
— A i tych tam siła być może, kiedy ich taka kupa! — zamruczał Szczypior.
Dzień się skończył na tem. Nie szli już nigdzie, a z dawnych towarzyszów broni rotmistrza, nikt go dnia tego nie odwiedził. Zdziwił się tylko Bajbuza, gdy późno już pokazał się dworzanin księżnej Sapieżynej.
— A wy tu co w Warszawie robicie? — zapytał.
Był to zaufany księżnej Teresy stary sługa, milczący a powolny człek.
— Mamy i my nasze małe sprawy — odparł — a księżna przytem kazała mi się dowiedzieć i donieść o miłości waszej, bo, choć to ino sejm jest, ale się zabiera jak na wojnie krwią kończyć.
— Pokłońcież się miłościwej pani — odparł Bajbuza — a napiszcie, że przy pomocy Bożej, choć wielce pognębieni przez warchołów, ani się trwożym, ani tracimy nadziei, że poczciwi wezmą górę.
Drugiego dnia potem ani było powstrzymać rotmistrza od znajdowania się na posiedzeniu. Szczypior spróbował i cofnąć się musiał.
— Bój się Boga! — zawołał Bajbuza — gdybym jak chorym był, tobym się zanieść kazał, inaczej mnie tchórzem ogłoszą. Boże uchowaj od posądzenia nawet.
Znowu pogróżkami ścigany, rotmistrz wcisnął się na salę, a zajął przebojem toż samo miejsce co wczoraj, aby wiedzieli gdzie go szukać oczami. Siadł im tak szeroko i widocznie, jakby wyzywał.
Dnia tego miał pociechę, że list zapowiedziany hetmana czytano, a choć go Zborowszczycy przerywali łajaniem i szyderstwy, nie mógł on przejść bez skutku na umysłach. Pismo było poważne, spokojne i piękne, a kończyło się poruszającemi wyrazy.
Zarzucano mu, iż się nie stawił, odpowiadał na to:
— „Przyjdę, ale przyjdę w pokoju, bez cudzoziemskich posiłków (mieli je Zborowscy) — zachowam się jak bono civi (dobremu obywatelowi) przystoi. To com w początkach miotanych na mnie podejrzeń powiedział, i teraz powtarzam. Mam tylko jedną córkę i jednego potomka i drogiemi są sercu mojemu; tych ja wam jako rękojmie pokoju i wierności mej oddaję. Niech mnie więc jak kto chce obnosi. Jakim jestem dowiodły już sprawy, okażą i dzisiaj postępki moje”…
Śmiechem gorzkim zakończyło się czytanie, ale co było ludzi poważniejszych w senacie, czuło, że dostojeństwo jego naruszonemby było, gdyby obrady dłużej w ten sposób gorszący, wśród wrzawy arbitrów uzbrojonych odbywać się miały.
Postanowiono więc przez dni kilka zamknąć izbę dla słuchaczów i nie wpuszczać nikogo. Sprzeciwiali się temu Górka i Czarnkowski, ale wielką większość mieli przeciwko sobie. Musieli uledz.
Rotmistrz więc tylko codziennie wieczorem chodząc do Żółkiewskiego, który pilno w izbie pracował choć napróżno, mógł się o przebiegu sprawy dowiedzieć.
Zborowszczycy nie wiedzieć na czem polegając, uparcie przeciwko hetmanowi stawali, to domagając się złożenia buławy, to jakichś ustępstw i upokorzenia, na które Zamojski nigdy w życiu przyzwolić nie mógł.
Opaliński marszałek, Żółkiewski, biskup przemyślski Baranowski, Dulski ujadali się napróżno przez kilka dni z Górką i Czarnkowskim. Cesarscy partyzanci czując poza sobą poparcie całego obozu, nie dawali się do żadnych ustępstw nakłonić. Żądali, aby za Samuela padł ofiarą Zamojski.
W kilka dni przychodząc wieczorem do Żółkiewskiego Bajbuza, zastał go niespodzianie wybierającym się w drogę.
— Dokąd? — zapytał niespokojny. — Juściż nie opuścicie placu?
— Ja? — odparł Żółkiewski — nie możecie mnie o to posądzać; ale już tu nie ma co robić, wyczerpaliśmy wszystkie środki, a pokątnemu mordercy dać się tu zgładzić, gdy człowiek czuje się potrzebnym i chce służyć rzeczypospolitej, byłoby grzechem. Wiem, że mnie postanowili zamordować.
Bajbuza krzyknął nagle.
— Nie damy was! — własną osłonimy piersią.
— Powracam do hetmana — przerwał mu Żółkiewski rękę wyciągając — tak mi rozkazał. Jutro rano jadę, ale w biały Boży dzień, aby nie sądzili, że się ich ulęknę.
— Strwożył się mocno rotmistrz.
— Źle to jest — zamruczał.
— Mam-li szczerze powiedzieć? — dodał Żółkiewski zbliżając się do niego. — Wy także zemstę ich na siebieście ściągnęli, jedźcie ze mną.
— Przeprowadzić was dla bezpieczeństwa chciałem sam, niżeliście to powiedzieli — odezwał się rotmistrz — lecz zostanę tu potem. Nie ustąpię. Jeżeli ujdziem wszyscy, nadto będą tryumfowali.
Spytał potem Bajbuza o godzinę wyjazdu. Żółkiewski umyślnie nazbyt rannej nie naznaczył.
— Mszy świętej wysłucham u Panny Maryi i ztamtąd pociągnę — odpowiedział Bajbuzie.
— Ja też stawić się będę ze wszystkimi ludźmi mymi.
Miał już odchodzić, gdy ze złamanem czekanem w ręku wszedł sługa Żółkiewskiego. Na widok jego uśmiechnął się Żółkiewski biorąc mu go z rąk.
— Oto — rzekł, pokazując strzaskany czekan — czem mnie dziś sługa Andrzeja Zborowskiego, w powrocie z zamku poczęstował.
Muszę mu oddać sprawiedliwość, że mierzył dobrze i rękę ma silną. Czekan o czapkę moją drasnął tak silnie, że mi ją z głowy zrzucił, a o płot się roztrzaskał, ale czaszka moja byłaby mu się nie oparła.
Bajbuza osłupiał.
— Byćże to może? — zakrzyczał.
— Stu ludzi patrzyło na to — odparł spokojnie Żółkiewski — człowieka tego po imieniu i nazwisku wszyscy wymieniają, ale ani mi dochodzić na nim godzi się zamachu tego, ani czekać tu, aby go drugi zbój z za węgła szczęśliwiej powtórzył.
Do walki stanąć gotówem, ale na morderstwo się takie narażać byłoby nierozumem. Doszliśmy już do tego, że w ulicy bezpiecznym być nie można.
Jeżeli sądzicie — dodał — że jutro nam spokojnie dadzą wyciągnąć, mylicie się. Jestem pewnym napaści, dlatego wozy moje wszystkie biorę, aby na wypadek przemagającej siły otoczyć się taborem.
Przejęty jeszcze cały tem, co tu posłyszał, strapiony niewymownie, Bajbuza powrócił coprędzej do domu.
— Szczypior! — zawołał od progu. — Idź natychmiast… ludzie niech wszyscy będą do dnia pogotowiu. Przeprowadzimy Żółkiewskiego, na którego życie nastają. Dziś o włos czekanem mu głowy nie rozbito.
Szczypiorowi znużonemu już bezczynnością była to najpożądańsza nowina, jaką mógł rotmistrz zwiastować; pochwycił się więc natychmiast z taką żywością i ochotą, jak gdyby czasu mu nie miało starczyć.
Wyrzekł się wieczerzy i snu, bo musiał do ludzi jechać i zgromadzić ich, zawsze rozprószonych po mieście, gdy nic do czynienia nie mieli.
Nazajutrz dobrze przededniem cały oddział Bajbuzy stał już przy dworze p. Żółkiewskiego, gdzie się też jego ludzie wszyscy zebrali, i wozy gotowano.
Dzwonek kościelny powołał ich naprzód do P. Maryi. Żółkiewski tymczasem oddziałowi swemu i ludziom Bajbuzy dał rozkaz, aby powoli przodem przez most jechali na Pragę, gdzie się zatrzymać mieli, tam bowiem obawiano się napaści.
Wejście do kościoła, wyruszenie oddziału Żółkiewskiego nie pozostało niepostrzeżonem przez Zborowszczyków, którzy ciągle czatowali na wroga.
Nim się msza skończyła i oddział most mógł przebyć, już ruch na ulicach można było dostrzedz, o którym znać dano Żółkiewskiemu, gdy się modlił jeszcze. Nie przerwał jednak słuchania mszy świętej i dotrwał aż do błogosławieństwa. Bajbuza go nie opuszczał.
We dwu potem powolnym krokiem wyszedłszy skierowali się pieszo za wozami, które już w znacznej znajdowały się odległości.
Zborowszczycy źle się widać obrachowali, bo zebrany ich dosyć znaczny tłum z samopałami i rusznicami, z halabardami i orężem jaki się znalazł pod ręką, dopiero się puścił w pogoń, gdy już Żółkiewski z Bajbuzą na moście byli.
Biegli wprawdzie przyśpieszając kroku, ale dwaj ścigani nie potrzebując uciekać, mieli dość czasu, aby się dostać do wozów i ludzi przy nich będących.
Niepodobna się było omylić, pogoń z krzykiem i nawoływaniem na Żółkiewskiego pędziła. Natychmiast dano znak, aby wozy związać łańcuchami w tabor.
Oddział Żółkiewskiego i Bajbuzy stanął w pośrodku, gotując rusznice… tłum już następował na przychodzących do obozu, gdy Żółkiewski i Bajbuza siedli na konie.
Od oka obliczając siły, zdawało się, że Zborowszczycy, między którymi wielu szlązaków było i niemców, likiem przechodzili we dwójnasób przynajmniej ludzi w taborze zamkniętych, ale to była kupa niesworna, ludzie w większej części nietrzeźwi, i niemający wodza. Zdawało się im zapewne, że dosyć będzie natrzeć na garść Żółkiewskiego, aby poszła w rozsypkę i dała się wystrzelać i zrąbać.
Zobaczywszy, że się tu do twardej obrony przygotowują, zatrzymali się opodal nieco, może o jedno z łuku strzelenie.
Tymczasem z miasta, zkąd widać było i pogoń i oddział, co się opasał wozami, bo ciekawi aż na wieże powstępowali, aby się początkowi tej wojny domowej przypatrzyć, wysłał sam Górka z rozkazem, aby jego ludzie pierwsi nie rozpoczynali. Słychać bowiem było dokoła takie wrzaski i wyrzekania na Zborowskich, iż widział jakby to ich sprawę popsuło.
Ze zgrozą mówiono o Zborowskich, Górce i Czarnkowskim. Ktoś już w oczy rzucił wojewodzie poznańskiemu.
— Ciężej ci będzie dźwigać zgryzotę przelanej krwi braterskiej, niż ten garb, którym cię Opatrzność napiętnowała.
Lecz, rozkaz pijanych napastników pewnoby nie pohamował, gdyby nie to, że mężna postawa Żółkiewskiego i Bajbuzy niełatwe zapowiadała zwycięztwo.
Zaczęli tedy objeżdżać zdala tabor, jak gdyby go mieli osaczać, rusznice wymierzali, krzyczeli, rękami rzucali, ale nie zbliżyli się.
Żółkiewski zaś z towarzyszem ustawiwszy ludzi, wydawszy rozkazy, czekali tylko najścia, aby się rzucić na Zborowszczyków, którychby nieochybnie byli nietylko odparli, ale pognali aż do miasta.
Rada w radę, gdy jeszcze nadbiegli ludzie Górki, aby Żółkiewskiemu pokój dać, ostygli goniący i zatrzymali się gdzie stali. Z obu stron patrzano na siebie nic nie czyniąc. Rotmistrz mający oko bardzo wprawne, już naówczas rzekł głośno.
— Pójdą precz jak przyszli, nie porwą się.
Wtem właśnie gdy to mówił, jeden jedyny strzał padł niewiedzieć zkąd, bo nawet dymu nie było widać i Bajbuza się za ramię lewe pochwycił. Uczuł jakby mu rękę potrącono, a wtem Szczypior krzyknął.
— Ranili cię bestye! ranili.
Zwrócił się pan Żółkiewski natychmiast do rotmistrza, obstąpiono go, a niektórzy na zbójów rzucić się chcieli, aby pomścić ten postrzał, ale hałastra, która miała rozkaz ustąpienia, a nie wiedziała kto był ranny… zamiast się tem uzuchwalić, strwożyła się. Ten i ów więc zawrócił do miasta nieznacznie, a gdy raz się ten ruch rozpoczął, cała kupa ogromna, jak na hasło jakie odciągać poczęła w różne strony.
Bajbuzie zaraz na miejscu, prosty człek bardzo też po prostu, czując kulę pod skórą blizko, nożem tępym rozciął ją i naprzód dobył ołów z rany, potem rękę obwiązał. Chciano ażeby zaraz z ludźmi do Warszawy powracał, ale rotmistrz oświadczył, że póty tu stać będzie on i Szczypior, dopóki nie przekona się, że Żółkiewski odciągnął bezpiecznie.
Z pół godziny trwało znowu nim tabor rozwiązano, wozy pozaprzęgano i oddział gotowym był w drogę. Przez cały ten czas Bajbuza, choć mu się we łbie kręciło, bo krwi dosyć stracił, z konia nawet już nie zsiadł, i wozu, który mu chciano przyprowadzić, nie przyjął.
Szczypior wściekły chodził pięści sobie ciągle do czoła przyciskając, a zębami zgrzytając. W ten sposób zawsze się jego gniew wyrażał, z dodatkiem niewyraźnie wymawianych przekleństw straszliwych.
Kto strzelił? było i miało pozostać nazawsze tajemnicą. Kupa, ponad którą dym się podniósł po wystrzale, najpierwsza potem z pola zeszła, rozdzieliwszy się. Śmiechy tylko i krzyki towarzyszyły jej odwrotowi.
Ci, co na to zdala patrzyli, ponieśli do miasta zaraz wieść, że albo sam pan Żółkiewski lub jego najgłówniejszy dowódzca ciężko był rannym. Cieszyli się tem, ale w domu Górki, dokąd z wiadomością pośpieszono, nie byli pono jej radzi. Wiedzieli, że im tę krew wypominać będą, a i tak już z każdym dniem coby miała urastać ich partya, słabła i rozdzielała się. Niektórzy zuchwalstwem oburzeni, cofali się, duchowieństwo całe z sejmu już wystąpić chciało.
Sam Karnkowski czując się głową i wodzem tych ludzi, zniechęcony, wyrzutami ich przyjmował.






IV.

Nie chcąc aby sądzono, iż się raną swą chlubi, albo ją obrócić myśli za narzędzie przeciwko Górce i cesarskim, brzydząc się wszelkiem przechwalaniem i rozgłosem, Bajbuza, choć dla wielkiego upływu krwi ledwie się na koniu mógł utrzymać, delią osłoniwszy rękę a Szczypiorowi przy sobie jechać każąc, po pożegnaniu Żółkiewskiego, pociągnął do miasta.
Miewał zawsze przy swym oddziale kilku doskonałych trębaczów i flecistów, tym więc, przy towarzyszeniu bębna, który wiózł dobosz na koniu, kazał grać i jakby w tryumfie przez most ciągnąć, aby nieprzyjacielowi dokuczyć.
Zborowszczycy pochowali się na czas, choć i oni buty wcale nie stracili, a rannym się tak chlubili jak wprzódy czekanem, który o mało Żółkiewskiemu nie rozbił głowy.
W mieście ten wyjazd Żółkiewskiego i na zamku uczynił wrażenie niemałe, ale trudno było powiedzieć na czyją stronę przeważało ono.
Ci, co z Zamojskim trzymali, nie byli radzi przebiegowi sprawy na sejmie i hałaśliwemu występowaniu Górki z Czarnkowskim, ale też Zborowscy skarżyli się, że nie dopięli czego chcieli i widzieli, że im teraz z każdym dniem ubywało towarzyszów. Wielu spokojniejszych ludzi, nie mogąc się doprosić pomiarkowania, stawało na stronie.
Ani za, ani przeciwko.
Czarnkowski tylko z cesarskimi partyzantami krzyczeli i miotali się jak przedtem, pewni że poparci zostaną czynnie, a domagając się posiłków.
Gdy Bajbuza do miasta nazad wjechał, znalazł je już uspokojonem nieco, przynajmniej napozór. Na drodze nikt mu nie zastąpił i bezpiecznie dostał się do dworku, gdzie zaledwie wszedłszy, musiał się w łóżko położyć.
Z zamku przysłano od królowej natychmiast dowiedzieć się o rotmistrza, bo go z okien widziano, tam i nazad z oddziałem ciągnącego, a papiezki poseł Annibal z Kapui z wieży od P. Maryi, cały przebieg tego wypadku naocznie oglądał.
Szczypior dworzaninowi królowej dał wiedzieć, że Bajbuza ranny i o lekarza prosił. Nie upłynęła więc godzina, gdy nadworny Batorego Buccella, ten sam co się z Simoniusem spierał o leczenie nieboszczyka, przybiegł do dworku dla opatrzenia rany.
Z rotmistrza, który zaciąwszy usta milczał, nic dobyć nie było można, więc i o ranie tyle tylko wiedziano, iż kula z niej wyrznięta dobytą została. Dopiero gdy Buccella ramię obnażył i ranę opatrzył, okazało się że kość była nadwerężona i muskuły potargane.
Bajbuza jedno powtarzał.
— Panu Bogu chwała! Lewa ręka! a cobym ja bez prawej na świecie robił?
Włoch, który po polsku, choć tu długo mieszkał, mówił obrzydliwie, oświadczył rannemu, że niebezpieczeństwa utraty ręki niema, ale ranę pielęgnować długo będzie potrzeba.
Lekarz nadworny królowej i króla, gorącego temperamentu, zjadliwy i zgryźliwy człek, który w pokoju długo żyć nie mógł, a oprócz medycyny trudnił się wszystkiem co zysk przynieść mogło, dobra skupywał, spółki zawierał, zapewniwszy rotmistrza że go nawiedzać będzie, nakazał spoczynek i łoże.
Bajbuza znał go chciwym.
— Doktorze — odezwał się do niego — clara pacta, im krócej będę chorzał, tem lepiej zapłacę. Rób sobie co chcesz. Ja pod czas chorować nie mogę, bom tu i owdzie potrzebny. Wprawdzie się i bezemnie obejdzie, ale moja też ręka przydać się może, jeśli nie głowa.
Zapewnił go Włoch, że uczyni co tylko będzie można, aby go corychlej z łoża podźwignąć.
Chociaż z tej rany swej nietylko chluby nie szukał rotmistrz, ale wolałby był ją utaić nawet, dnia tego o niczem nie mówiono po Warszawie tylko o czekanie rzuconym na Żółkiewskiego i o postrzeleniu Bajbuzy.
Górka, chociaż ząb miał do człowieka, który mu we własnym jego domu nauki śmiał dawać, gdy mu śmiejąc się i uradowany dworzanin przyniósł pierwszy tę wiadomość, że Bajbuzę raniono, cisnął na niego kijem, który w ręku trzymał.
— Już i tak nas Kaimami piętnują — krzyknął — powiedzą na mnie, żem się mścić chciał za jego wystąpienie.
Zły był. W istocie mu też przypisywano, co było dziełem przypadku. Rotmistrz wielu miał wszędzie przyjaciół, bo rad pomagał, a znano go możnym, nie zamykały się więc drzwi za dowiadującymi o zdrowie jego. Nadbiegł i dworzanin księżnej, strwożony, domagając się, aby go do Bajbuzy wpuszczono, ale Szczypior się temu oparł.
— Dajcie mu spocząć — rzekł — niebezpieczeństwa życia niema; ból srogi, ale my do znoszenia go przywykliśmy. Ręką rychło władać nie będzie, doktor jednak ręczy, że władzę przywróci.
Po odjeździe Żółkiewskiego i sam sejm już pośpieszano zamknąć, naznaczając czas elekcyi, ale w umysłach ogólnie zapadł zwrot Zamojskiemu przyjaźniejszy.
Widziano w nim męża, który ład mógł jeden utrzymać, a w Zborowskich wichrzycieli, co dla własnego interesu niepokój mnożyć byli gotowi. O Czarnkowskim wiedziano, że zaprzedany był, a Górka dyssydentów popierał. Duchowieństwo więc pierwsze w senacie zaczęło i na Karnkowskiego działać, aby nie dolewał oliwy do ognia.
Bajbuzie dolegało to więcej niż potrzaskana kość w ręku, iż na sejmie bywać, obradom się nie mógł przysłuchiwać, a z nich słuchać musiał sprawozdania tych, co albo na jedną lub drugą stronę przesadzali i po swojemu tłumaczyli, co w rzeczy inaczej było. Chociaż więc Szczypior, żołnierz i simplex servus Dei, nie nadawał się na takiego posła, codzień musiał się wciskać pomiędzy arbitrów, aby Bajbuzie donosić trzeźwo i zimno co się na zamku działo.
Zwrot najmocniej czuć się dający, a dla Górki nieprzyjaźny, wywołało domaganie się dyssydentów, aby im ich prawa potwierdzone przez Henryka tuż, zaraz, zapewniono. Przeciwko temu zaś jawnie i potajemnie z wielką przebiegłością działał Annibal z Kapui, poseł rzymski papieża, i duchowieństwo całe.
Wahający się arcybiskup tak był złamany i znękany obustronnemi naleganiami i groźbami, że sam nie wiedząc co począć, pod pozorem choroby uciekać myślał.
I stało się, czego dyssydenci nie przewidzieli, że z wyjątkiem dwóch, wszyscy biskupi, a z nimi Karnkowski, bez opowiedzenia się, bez pożegnania, dnia jednego rozjechali się z Warszawy.
Wpadł z tą wieścią Szczypior śmiejąc się, bo wiedział, że nią uraduje chorego.
Solikowski arcybiskup lwowski i Goślicki biskup kamieniecki, chociaż się z wyjazdem ociągnęli, nie ustępowali wcale i na żądanie dyssydentów zgodzić się nie myśleli.
Na jednem z posiedzeń, które Szczypior z właściwą sobie opisywał prostotą, Solikowski, któremu zuchwalstwem dojadł Górka, powstał cały rozżarzony, gniewny, pałający i krzycząc na głos cały, ze bodaj mu życie wzięto, nie dopuści, aby kościół szwankował. Zerwał z głowy kaptur szkarłatny z mucetem i rzucił go na salę, suknię na sobie rozdarł, piersi obnażył.
— Strzelajcie! — zawołał.
Wśród osłupienia i milczenia, wywołanego tą sceną gwałtowną, wyszedł precz Solikowski i natychmiast z miasta wyjechał.
Pozostawszy sam Goślicki, nie mógł już przeciwko całemu duchowieństwu sam jeden się okazać miększym, wyruszył więc z innymi.
Tu dopiero przerazili się wszyscy. Cały trud sejmowy szedł w niwecz, bez senatorów duchownych uchwały mogły być uznane za nieważne; sromano się takiego rozdwojenia, wyprawiono pogoń nie już za Solikowskim, na którymby nic nie wymożono, ale za słabszym Goślickim.
A i ten ledwie nieledwie się dał uprosić; zawrócił do Warszawy i akt konwokacyi podpisał z restrykcyą. Dla pokoju!
Zaszkodziło to Goślickiemu, bo go poseł rzymski zaskarżył do Stolicy apostolskiej, jako powolnego dla dyssydentów.
Stało się to już pierwszych dni Marca.
Mogło się zdawać, że elekcya wśród tak burzliwego stanu kraju wprędce naznaczoną zostanie, aby wynijść z niepewności, ale podobno wszystkie stronnictwa zwłokę wolały.
Buccelli z zamku też przyniósł od królowej wiadomość, że i ona była rada przeciągniętej do ostatnich dni Czerwca elekcyi, aby mieć czas króla Jana III przekonać, iż się o tron polski dla syna czynniej starać był powinien.
Cesarscy mieli nadzieję siły zebrać. Zamojski się ich spodziewał z Węgier. Tymczasem zaś Górka z prymasem pochlebiali sobie, że zmuszą hetmana do zgody, a potem go na cesarską stronę zjednają.
Natychmiast po podpisaniu aktu, co żyło się z Warszawy wynosić poczęło, a byłby i Bajbuza pewnie wolał leżeć w Nadstyrzu niż tu, ale rana o podróży myśleć nie dozwalała.
Ludzi jednak tymczasowo musiano nie rozpuszczając po wsiach rozłożyć. Szczypior wierny pozostał z przyjacielem.
On, doktor Buccella i kilku dworzan królowej stanowili teraz kółko, otaczające Bajbuzę, który do zdrowia wzdychał jak do swobody, gdyż rana go w istocie niewolnikiem czyniła.
Życie, do jakiego był zmuszony, chociaż wśród poczciwych i przyjaźnych ludzi, nie odpowiadało ani usposobieniu, ni nawyknieniom rotmistrza.
Na wojnie był on żołnierzem dzielnym i starczyło mu rycerskie zajęcie na życie; bezczynny potrzebował myśleć, czytać i na duchu pracować, czego teraz nie mógł czynić, bo mu na godzinę nie dawano w samotności pozostać.
Ludzie według własnego pojęcia wyobrażali sobie, że pozostawiony sam sobie, nudzić się będzie. Zabawiano go więc na gwałt, a zabawianie musiał przyjmować z wdzięcznością.
Z jednym Szczypiorem się mógł nie zmuszać, i gdy się wyczerpała rozmowa czcza, odprawiał go, rozkazując sobie podać książkę.
Ale Buccella, który sam dużo pisał, dla chorego zajęcie umysłowe znajdował niewłaściwem. Zakazał więc czytania. Pogniewał się Bajbuza, włoch także, i ledwie do zgody znowu przyszło.
Dnie czasem utrapienia były do przeżycia trudne.
Marzec wczesną zdawał się zapowiadać wiosnę. Tęsknił za nią chory, obiecując sobie, iż gdy słońce zaświeci, może mu pod drzewa do ogródka wyjść pozwolą.
Gdy się tak wlokło leczenie, jeden z tych licznych posłów, których królowa Anna wyprawiała do Szwecyi, wrócił ze Sztokholmu.
Był to niejaki Kaliński, młody dworzanin, żywy i roztropny, którego Anna rada była zawczasu zalecić siostrzeńcowi, aby mieć wiernego sługę u jego boku.
Kaliński jednak wybywszy kilka miesięcy, musiał z ważnemi listami przyjechać do Polski.
Można sobie wyobrazić, z jaką go tu ciekawością chciwie przyjmowano, począwszy od królowej aż do sług i dworu, oczekującego na nowego pana.
Na usilne prośby chorego Buccella sprawił to, że Kaliński jednego dnia przyszedł rotmistrza odwiedzić. Lecz, że mu królowa szeroko rozpowiadać zawczasu o Zygmuncie wzbraniała, dla różnych interpretacyj, jakim powieści te podlegać mogły — oprócz Szczypiora i rotmistrza, nikogo nie dopuszczono.
Bajbuza postarał się o ujęcie sobie Kalińskiego naprzód gościnnem przyjęciem, jadłem i napojem, potem pańskim prawdziwie podarkiem rzędu na konia, któregoby się nie powstydził użyć daleko możniejszy od Kalińskiego.
Chłopak więc uszczęśliwiony, całkiem się w rozmowie otworzył przed rotmistrzem.
Bajbuzie, który aż do śmieszności się troszczył o przyszłość kraju, szło o to, czego się po Zygmuncie spodziewać było można.
Królowa ciotka, która jednego jego miała na świecie, straciwszy wszystkich, których kochać mogła i na ich miłość rachować, widziała w tym przybranym synu same doskonałości. Innym szło o to, jak go zimniejsze oczy i bezstronniejszy sąd miał ocenić.
— Mówże nam o przyszłym królu — zapytał rotmistrz — jeżeli się my w nim pana spodziewać mamy?…
— O przyszłym panu? — podchwycił Kaliński, który trochę chłodnem jego obejściem się z sobą był zrażony — a cóż? tylko dobrze mówić można. To, co w nim widne, pochwały jest godne, a no bieda, że nie pokazuje rad, co w sobie piastuje, milczący jest… nad wiek swój poważny i ostrożny.
— Cóż on lubi? wojnę? — pytał Bajbuza.
— Chyba nie! — rzekł Kaliński. — Rycerskie wychowanie odebrał, nie jest mu obcem nic… ale żeby rozmiłowanym był w żołnierskiem życiu, uchowaj Boże!
— Coś przecież lubić musi! — podchwycił rotmistrz, kubek nowy nalewając Kalińskiemu i dając znak Szczypiorowi, aby go zachęcał do picia.
— Naprzód pobożnym jest wielce — mówił Kaliński. — Nad tem wprzódy i Herbest czuwał, a teraz ks. Gołyński Jezuita nie daje mu ostygnąć. Pobożny bardzo.
— Ależ mnichem nie będzie — odparł Bajbuza. — Dobrze to jest, nie starczy jednak dla króla…
Kaliński się zadumał.
— No, naprawdę — dodał — ma on i inne zabawki i upodobania… Ciekawy jest pięknych rzeczy, rad maluje i ze złota małe cacka wyrabia, muzykę lubi i nią się rozkoszuje. Toć to znaki dobrego serca.
— Ale ja w tem siły i energii nie widzę — odparł Bajbuza — a tej nam na gwałt potrzeba.
— Znajdą się one może, gdy się okoliczności do objawienia ich nastręczą — rzekł Kaliński. — Mówiłem wam, że w sobie dosyć zamknięty; Bóg więc raczy wiedzieć co tam chowa.
— A powierzchowność? — badał Szczypior.
— Wzrostu średniego, postać piękna, pozór pański — odpowiedział Kaliński — płeć świeża, włos ciemno-rudawy, uśmiech przyjemny. Podobaćby się mógł, gdyby chciał, lecz więcej w nim widać obawy zdradzenia się z uczuciem, niż chęci pozyskania serc sobie.
— Hej! hej! — westchnął obracając się na łóżku swem rotmistrz — coś mi to wszystko, co mówicie, mętno i smętno wygląda. Żołnierzem gdy nie zechce być, to go nie pokochamy; siły i energii gdy nie okaże, to go się warchoły nie zlękną…
A wież on co się tu u nas dzieje? — dodał Bajbuza.
— Za morzem, to choć wieści dochodzą — dodał Kaliński — niezawsze one wierne. Król Jan dla syna się boi Polski, on sam pono, gdyby nie ciotka, którą kocha jak matkę od dzieciństwa, możeby też nierad Szwecyi rzucić.
Tu zamilknąwszy nieco, dodał ciszej Kaliński.
— Weźmiecie-li go, to i siostrę z nim Annę będziecie musieli razem, bo ona tam już nie znajdzie opieki; ale ta jak niebo do ziemi do brata niepodobna.
— Jako więc? — pytał rotmistrz.
— A no, on katolik jak już chyba gorliwszym być niemożna — ciągnął dalej Kaliński — a królewna Anna do zboru będzie chodziła. Pracowali nad nią Jezuici, męczyli się, i porzucić musieli; księdza Gołyńskiego o mało żółć nie zalała tak się tem gryzł, ale im ją goręcej nawracali, tem ona uparciej przy swojem stała i stoi.
Zmilczał Bajbuza.
— A co nam tam do królewnej — wtrącił Szczypior — niech sobie modli się kędy zechce.
— Pewnie — rzekł Bajbuza — ale na dworze walka powstanie, gdy i Jezuici i dyssydenci mieć będą opiekę. Dziwna to sprawa i niedobra. Co robić! Cóż na to królowa nasza?
— Spodziewa się, że ją tu katolicy nawrócą! — rzekł Kaliński — a ja wątpię, bo i brat i ona twardo stać przy swem nawykli.
— Król młody — rzekł Bajbuza — byle pana hetmana słuchać chciał, a dał mu się powodować, ten go bezpieczną poprowadzi drogą.
— Myślicie? — zapytał Kaliński i trochę się zawahał. — Aliści — dodał ciszej i nieśmiało — mnie się widzi, że na to się nie zanosi.
— Dlaczego? dlaczego? — przerwał żywo rotmistrz.
Zmięszał się jakoś Kaliński i przez chwilę milczał.
— Zkąd o tem wnosicie? — powtórzył rotmistrz — mówcie otwarcie, my was tu nie zdradzimy.
— Dlatego mi się tak widzi, — zniżając głos rzekł gość — że i dawniej i teraz królowa w listach zawsze utyskiwała na zbytnią przewagę hetmana. Jemu przypisywała ona, iż Batorego znienawidzono, a kraj się cały prawie oburzał na okrucieństwo. Młody więc pan zawczasu jest przestrzeżonym, aby się nie poddawał.
Rotmistrz głową poruszył.
— Źleby było, gdyby bez przewodnika iść chciał — odezwał się — nie znając drogi. Ktoś mu tu potrzebny. Jezuici nie starczą. Do zbawienia pokażą mu pewnie najpewniejszą ścieżkę, ale w sprawach kraju, kapłan inaczej widzi i radzić musi inaczej. Bez Zamojskiego jak bez ręki nie potrafi się obejść. Odepchnie go, uczyni sobie nieprzyjacielem, a walka będzie niebezpieczna.
— Boże uchowaj, aby się te wasze presumpcye sprawdzić miały — dołożył Bajbuza. — Wiele ran goić mu przyjdzie, a nowych rozterek szukać… uchowaj Panie.
Z tego obrazu, jaki malował Kaliński, niewiele mogli wyciągnąć pocieszającego słuchający. Ale też Zygmunt obranym jeszcze nie był, choć już dziś przewidywać należało, że Zamojski z obawy i wstrętu rakuszan ku niemu się skłoni, a za nim pójdzie wielu. Królowa do ostatniego niemal grosza już, ujmując sobie ludzi, wysypała. Batorowie niewiele się spodziewać mogli, o w. kniaziu moskiewskim w Polsce ani słuchać nie chciano, zostawało więc dwu tylko kandydatów: Zygmunt i Maksymilian. Jeden lub drugi obranym być musiał.
Kaliński przychodził niemal codzień zabawiać chorego, który na gwałt się zrywał z łoża i Buccella ledwie go mógł utrzymać w spokoju postrachem pogorszenia rany, bo z niej jeszcze odłamki kości wychodziły.
Ze dworu królowej Szczypior sprowadzał i innych ichmościów, aby Bajbuzie nie dać tęsknić za ludźmi.
Nie zbywało więc na wiadomościach z kraju, bo królowa, która w ciągu panowania Stefana zupełnie była bezczynną i odsuniętą od wszelkich spraw publicznych, teraz znowu z gorączkową gorliwością popierała sprawę siostrzana i śledziła pilno, co się w całej rzeczypospolitej działo.
Niemożna było jeszcze przewidzieć, jak elekcya wypadnie, bo cesarskie stronnictwo miało za sobą Rzym, a zręczny i przebiegły Annibal z Kapui, choć przed królową zaręczał, że Stolicy apostolskiej idzie tylko o wybór gorliwego katolika, mocno przeciwko szwedowi za rakuszaninem chodził, duchowieństwo starając się na jego stronę przeciągnąć.
Litwa w znacznej części dla spokoju była za w. kniaziem moskiewskim, ale sama jedna przeprowadzić go nie mogła. Inni kandydaci wcale Zygmuntowi nie byli straszni.
Wszystkie pogłoski o zabiegach Górki, Czarnkowskiego i ich stronnictwa, zbiegały się na dworze królowej, a ztąd przynoszono je do dworku rotmistrza, w którym teraz więcej było życia niż w całem mieście.
Przysposabiano się jednak do elekcyi, którą przewidywano burzliwą i niełatwą. Z obu stron gotowano się do niej jak do wojny.
Dyssydenci z Górką i Zborowskimi rachowali na zaciągi zagraniczne, na żołnierza obcego z Niemiec, z Czech, a nawet Włoch i Francyi; Zamojski na prusaków i inflantczyków, lecz daleko więcej na szlachtę, która w nim miała zaufanie i mimo obawy przewagi, widziała w hetmanie rękojmię utrzymania porządku i bezpieczeństwa osób i mienia.
Odgróżki Zborowskich przeciw osobistym ich nieprzyjaciołom, zamiast ustraszyć, coraz bardziej przeciw nim oburzały.
Pomiędzy dwoma obozami i ich czynnościami ta zachodziła różnica, że Zborowscy postępowali sobie wrzawliwie, huczno, groźno, gdy hetman z powagą i spokojem do ostatecznej walki się gotował.
Wolałby był z pewnością Zamojski jednego z Batorych; być bardzo może, iż chwilę jakąś łudził się tem, że jako Piast sam obranym być może. Bezkrólewie przekonało go, że marzenia te ziścić się nie miały najmniejszego widoku, a mnożąc słabe stronnictwa, cesarskimby tylko posiłkowały, musiał się więc zbliżyć do królowej.
Dla Anny było to najpożądańszem, bo, choć się obawiała hetmana i żal miała do niego, czuła, że bez jego pomocy się nie obejdzie. Zamojski potajemnie zniósł się z nią i słowne stanęły umowy, że hetman poprze Jagiellońskiej krwi potomka.
Nikomu to może żywszej nie sprawiło radości nad Bajbuzę, który się lękał rozdwojenia, a z wielką większością szlachty wstręt miał do rakuszanina, bo imię jego miało znaczenie absolutum dominium, niewola.
Kaliński, który czekał w Warszawie na listy, aby znowu z niemi do Szwecyi płynąć, tymczasem przychodził do rotmistrza, zabawiał go i przynosił mu najświeższe wiadomości. Na zamku — powiadał — panowała obawa i niepokój o Litwę, której część tylko królowej zjednać się udało, o podstępne knowania rzymskiego posła, o zuchwalstwo Zborowskich, naostatek nawet o samego króla Jana, niechętnie patrzącego na wybór syna. Oprócz tego brakło najpotrzebniejszej sprężyny wszelkich czynności — pieniędzy. Królowa do ostatniego grosza wydała co miała, Zamojski wyszafował swoje i co pozostało po Batorym, a dało się od rodziny wyzyskać.
Gdy Kaliński tak jednego dnia lamentował przed Bajbuzą na niedostatek, szepnął mu coś rotmistrz na ucho. Kaliński wstał i natychmiast na zamek pośpieszył, a w parę godzin potem powrócił nazad. Znowu tedy szeptano pocichu, a wieczorem Bajbuza w złotym humorze powołał do siebie Szczypiora.
Począł od tego że go uściskał.
— Słuchaj, Szczypior — rzekł — nie łaj mnie. Powiadasz, że ja się nad siły zmagam trzymając na swym żołdzie sto koni i ludzi, alem ja na świecie sam jak palec… jeżeli krajowi służyć nie będę, tom się nikomu na nic nie zdał.
A no, na tych stu kopijnikach niedość.
Szczypior się zżymnął.
— Na rany pańskie — zawołał — toż to wam ostatni grosz wyssie! Czyż jeszcze mało?
— A mało! — odparł Bajbuza — my od tej rzeczypospolitej wszystko mamy, powinniśmy być gotowi zawsze oddać jej wszystko. Matka jest, dla matki zawielkich ofiar niema, choćby życie przyszło dać. Tymczasem, tu zniżył głos, królowa się do ostatniego halerza na elekcyę wyszafowała, hetman ledwie ostatnich dziesięć tysięcy od Batorych wyrwał na wojsko, sam już niema w skarbonie nic…
A pięknież to, że u mnie w kowanych skrzyniach w sklepie w Nadstyrzu tyle grosza leży napróżno? Na co mi się on zda, gdy ojczyzny nie poratuje?
Rachowałem na waszeci — dodał wesoło Bajbuza — bo sam się ruszyć nie mogę dla tej rany przeklętej, lada kogo zaś do ula i miodu dopuścić niemożna. Nie wódź nas na pokuszenie! A tu mi trzeba dla królowej JMci dwadzieścia tysięcy przywieźć i to nie zwlekając!
Klucza, oprócz ciebie, nikomu nie mogę zwierzyć — dodał rotmistrz, powoli z szyi zdejmując na łańcuszku zawieszony, który podniósł do góry.
— Jedź bracie do Nadstyrza i przywieź ten nieszczęsny nervus rerum, bez którego na świecie nic.
Szczypior wąsa zakąsywał, co miał we zwyczaju, gdy był w trudnym razie. Z żołnierzem, z ludźmi, choćby z najrozszalańszą hałastrą do czynienia mieć, nie obawiał się; na nieprzyjaciela skoczyć, choćby przemagającego, gotów był zawsze, ale od gospodarowania około pieniędzy wymawiał się i obawiał go.
— Już ty mnie — odezwał się mrukliwie do rotmistrza — użyj kędy i jak chcesz, wiesz, że się nie wzdrygnę, pójdę, ale z pieniędzmi ja się nawet obchodzić nie umiem.
Ręce walają…
— Do twoich brud ich nie przystanie — odparł rotmistrz śmiejąc się. — Zresztą, dla samej dogodności w przewiezieniu talerami nie dam, ino złotem, a to rzecz czysta.
Szczypior posmutniał.
— No, i ty tu chory, sam, z tym, z pozwoleniem, smarkatym Kalińskim pozostaniesz i z Buccellą, który więcej o nabywaniu dóbr i robieniu majątku myśli niż o chorych.
— Mylisz się, jeszcze więcej myśli o pogrzebieniu Simoniusa i biją się na trumnie króla nieboszczyka gęsiemi piórami aż strach.
Ale do rzeczy. Jutro jedziesz do Nadstyrza. Najlepszych ludzi, konie, wozy weź z sobą; ruszaj bez zwłoki i przywoź mi dwadzieścia tysięcy.
— Ależ to majątek! — zawołał Szczypior — cóż ty z tem zrobisz?
— Prosta rzecz, pożyczę królowej — dodał Bajbuza — a że i nasza kasa dla tej choroby mojej doktorami i apteką wyczerpana, kilka tysięcy i nam się przyda.
Pieniądze leżą.
Szczypior słuchał zdumiony.
— Drzwi do piwnicy pod podłogą sypialnej izby — mówił dalej rotmistrz — pokaże ci Sawka stary. Znijdziesz po wschodach, a oto masz klucz, który ci pierwsze drzwi otworzy. W prawo od nich jak ręką sięgnąć, w murze cegła jest ruchoma, a w komórce za nią kluczy reszta, która drugie zamki ci odemknie.
W piwnicy, znowu na prawo skrzynia z workami, każdy z nich po tysiącu złotem.
Sawka ci pomoże wynieść do skrzyni podróżnej, włożycie ją na wóz, okryjecie workami i skórą, wiu! ha!… i napowrót tu do mnie!
Bajbuza mówił to z taką radością, jakby nie ofiarę czynił, ale dobrodziejstwo odbierał.
— Królowej posłużyć — rzekł — wielka to cześć dla mnie i pociecha, a bez tego złota i Nadstyrze i ja się obejdę łatwo!
Szczypior ciągle wąsa kąsał.
— Wolałbym, żebyś mi izbę kazał zamiatać — zawołał w końcu.
— Szczypior mój — wtrącił Bajbuza — nie pytam czy ci to miło, czy nie, aleśmy sobie wzajem wszyscy służyć powinni. Musisz jechać.
— Jużci pojadę — odparł smutnie chorąży — bo niema rzeczy, którejbym nie uczynił dla ciebie, ale bogdajbyś pieniędzy nie miał nigdy, kiedy ja je mam wozić.
— Wiosna śliczna, konie dobre, droga znajoma — rozśmiał się Bajbuza — nie kwaś się daremnie. Jedź i po wszystkiem.
Wieczorem, gdy Szczypior już swoje sakwy przysposabiał do podróży, nadszedł Kaliński.
— Powiedz królowej — odezwał się do niego rotmistrz — iż jutro wysyłam po pieniądze dla niej. Dali Batorowie Zamojskiemu dziesięć, ja królowej pożyczam dwadzieścia, aby spokojną była. Odda mi gdy zechce i będzie mogła.
Kaliński, który się nie spodziewał, aby jego utyskiwania tak szczęśliwym były uwieńczone skutkiem, chciał natychmiast na zamek powracać, aby dać znać Annie, ale go Bajbuza powstrzymał.
— Niemasz się czego śpieszyć — rzekł — najlepiej będzie gdy pieniądze przywiozą, wprost je oddając, sprawić niespodziankę.
— Ale tymczasem zmaga się i frasuje — wtrącił Kaliński — pocieszy się i uspokoi.
Nie dając się długo zatrzymać, chłopak powrócił na zamek zaraz, a choć królowa z fraucymerem już była na wieczornych modlitwach, kazał oznajmić, iż w pilnej przychodzi sprawie. Nastraszyła się nieco królowa, bo w ciągłej niepewności, zmęczona, wszystkiego się teraz obawiała, ale rozjaśniona twarz Kalińskiego uspokoiła ją.
— Najjaśniejsza pani — zawołał kłaniając się rozpromieniony chłopak — przynoszę dobrą nowinę. Rotmistrz Bajbuza, rzadki człek, bo jemu podobnych ze świecą szukać, dwadzieścia tysięcy złotych na potrzeby W. Król. Mości kazał przywieźć z domu i jak tylko nadejdą, złoży je u nóg waszych.
Królowa Anna zrazu nie wierzyła uszom.
— A cóż on chce za to? — zapytała zdumiona.
— On? on prosi tylko, abyś W. Kr. Mość przyjęła je, nie frasując się o oddanie. Człek to do innych niepodobny, i dlatego może Zborowscy go postrzelili, aby nie dawał złego przykładu drugim.
Jutro jedzie zaufany jego przyjaciel i pośpieszy z powrotem.
Złożyła ręce królowa.
— A! niechże mi go Buccella rychło do zdrowia przyprowadzi — zawołała — abym mu choć podziękować mogła; da-li Bóg, że mój Zygmunt obranym zostanie, postaram się oto, aby mu dobre jego dla nas serce zawdzięczył. Powiedz mu to Kaliński.
— Uchowaj Boże! — szepnął chłopak, który już znał Bajbuzę — obraziłby się, gdyby mu nagrody nadzieję uczyniono.
Na zamku poweselało zaraz, ale we dworku rotmistrza też, który czuł się coraz lepiej, a o Zborowskich odbierał wiadomości coraz im mniej pomyślne — wszyscy byli dobrej myśli.
Zamojskiemu przybywali sprzymierzeńcy, Tęczyński wojewoda krakowski, Zborowskim niechętny jak cała rodzina, od czasów Samuela i Wapowskiego, Szafraniec wojewoda sandomirski, na Litwie wojewoda wileński Radziwiłł, nie licząc Żółkiewskiego, Opalińskiego, podkanclerzego Baranowskiego i innych.
Ponieważ cesarscy jawnie wtargnięciem zbrojnem zagrażali, druga też strona musiała w ludzi się i zaciągi wcześnie sposobić, aby módz siłę odeprzeć siłą.
W maju wstał nareście Bajbuza, mogąc się przechadzać z ręką na podwiązaniu, wychudły i znękany, ale ducha podnieconego i niecierpliwy, aby mógł czynnie wystąpić a przydać się na co.
Szczypior, wedle wszelkich rachub mający być z powrotem, opóźnił się, co rotmistrza niepokoiło, nie o grosz, którego bezpieczeństwa był pewnym, ale o człowieka.
Pierwszych dni czerwca chorążego jeszcze z powrotem nie było.
Codzień prawie przychodził się o niego dowiadywać Kaliński i odchodził z niczem smutny. Królowa nie śmiała go już pytać, badając tylko oczyma.
Naostatek Bajbuza najżwawszemu ze swych ludzi, najlepszego konia dosiądz rozkazawszy, wyprawił przeciw chorążemu, aby powrót jego przyśpieszył.






V.

Bajbuza siedział wieczorem pode dworkiem w cieniu starych lip, które już bujny liść okrywał, i zabawiał się rozmową codzień powstającą o zaciągach, o oddziałach, o knowaniach Czarnkowskiego i Górki, gdy ponad płotem otaczającym podwórko ukazała się twarz uśmiechnięta, ogorzała i rumiana Szczypiora.
Zerwał się rotmistrz, naprzeciw niemu biegnąc z otwartemi rękami.
Chorąży właśnie z konia zsiadał, a wozy idące za nim nadciągały i przy nich wysłaniec, co ich powrot miał przyśpieszyć.
— Szczypiorze, leniwcze — krzyczał ściskając go Bajbuza — a cóż się z tobą stało… jużem oczy wypatrzał, piersi wywzdychał za tobą, a kląłem, co wlezie!
— A no! nie mogło być inaczej — rzekł węzłowato chorąży. — Śpieszyłem jakem mógł; gdy się dowiesz dlaczegom się opóźnił, sam mi to pochwalisz.
— Nie! Jeżeliś koni oszczędzał — odparł Bajbuza — nie miałeś racyi, jeżeli siebie…
— Ale ktoby tam o sobie myślał! — przerwał oburzony Szczypior. — Ot to mi pięknie, człowieka o to posądzać…
— Więc cóż masz na obronę? — zapytał rotmistrz.
Szczypior znowu zagryzał wąsa.
— Chodźmy do izby — rzekł — rozmówimy się.
Bajbuza niecierpliwy nalegał…
— Anibyś ty mógł odmówić, ani jam się wymawiał od tego — rzekł Szczypior. — Księżna Sapieżyna, miła twoja sąsiadka, wybierała się do Warszawy, do królowej JMci, na której dworze wychowaną była. Dwór ma własny nieliczny, prosiła mnie, abym jej towarzyszył. Rozumiesz, iż z niewiastą się nie tak pośpiesza jak samemu z czeladzią. Ztąd zwłoka.
— Jakto? — zakrzyknął uradowany Bajbza, nie mogąc ukryć, jak mu ta wiadomość miłą była. — Księżna jest tu?
— Właśnie gdy my tak o niej rozprawiamy, zajeżdża na zamek w gościnę do dawnej pani — rzekł Szczypior kłaniając się. — Źlem zrobił?
Uściskał go w milczeniu Bajbuza.
— Ale cóż ją pod ten czas, gdy tu się na burzliwą elekcyę zabiera, mogło sprowadzić?
— Nie wiem — rzekł uśmiechając się Szczypior. — Niespokojna była o królowę, ciekawą może, naostatek i o waszmościnem zdrowiu rada się była naocznie przekonać, bo tam rozniesiono wiadomość, żeś rękę utracił.
— Ah — przerwał rotmistrz — o mnie się pewnie troszczyła najmniej. Prawdziwym powodem, że się jej na wsi nudziło, a królowa może dała jej wiedzieć, że radaby ją widziała.
Zwrócił się do Szczypiora.
— Może w tem i coś więcej jest, o czem ty nie wiesz, bo królowa radaby wdowę młodą wyswatać i ma pono dla niej napatrzonego na Litwie magnata. Kaliński mi o tem wspominał.
Gdy tak rozmawiali, czeladź tymczasem z wozu ciężką skrzynię wnosiła pod dach, do sypialni pańskiej, a tuż i Kaliński zwietrzywszy że pieniądze nadejść musiały, natychmiast się stawił.
Bajbuza był już w siłach odziać się i sam stawić przed królową, przynosząc jej swą ofiarę, ale mu ta myśl wstrętną była. Musiałby podziękowań słuchać a może obietnic. Z drugiej strony wabiła go do zamku przytomność księżnej, za którą tęsknił, lecz ze dwojga pierwszy, wstręt od przechwalania się z tem co czynił, przemogła. Spojrzał na rękę swoją.
— Buccella mi zakazuje ciasnej sukni wdziewać i ręki męczyć, do zamku więc jechać nie mogę, królowej pilno. Szczypior mnie wyręczy i z Kalińskim pieniądze zawiezie.
— A wy? — zapytał chorąży.
— Ja? no, pozostanę tu na ławie pod lipą — dodał Bajbuza — i po wszystkiem…
Po obiedzie więc, jak postanowił, worki znowu w mniejszy sepecik zamknąwszy, Szczypior posłuszny zawiózł je królowej.
Spodziewała się widzieć rotmistrza, i zapytała o niego zdumiona.
— Przyjaciel mój — odparł Szczypior — kazał mi przeprosić W. Król. Mość, iż sam przybyć nie mógł. Ręka mu jeszcze dolega, a Buccella broni ją męczyć i odziewać się. Choć pragnął więc, ale sam się stawić nie zdołał.
— A cóż wam zlecił? — spytała Anna — w rzeczy tych pieniędzy, które mi pożycza?
— Nic, oprócz żebym je u stóp W. Król. Mości złożył — dodał kłaniając się Szczypior. — Innego polecenia nie mam.
Wtem księżna Teresa, która może w nadziei zobaczenia Bajbuzy wyszła była razem z królową, spytała cicho Szczypiora.
— Jakżeś go waszmość znalazł? Chory jest jeszcze?
— Chorobą tego nazwać niemożna — odparł Szczypior. — Żołnierzowi rana, to tak jak miłościwym paniom gdy która się przy krosnach igłą zakole. Niema się co wiele troszczyć… ale palce zawiązać potrzeba.
Uśmiechnęła się królowa.
— Rotmistrz — dodał chorąży — musi o to dbać, aby ranę wygoił, bo elekcya za pasem, a tam może na nową się przygotować nam potrzeba. Chce być zdrów, aby na koń siąść i panu hetmanowi lub wojewodzie ruskiemu stanąć do boku.
Królowa podniosła oczy do góry.
— Bóg nas uchowa od rozlewu krwi — rzekła — i elekcya się odbędzie spokojnie. Może ja to po kobiecemu sądzę, ale mi się zdaje, że im większe siły z obu stron się gotują, tem pewniej walki nie rozpoczną, boćby brat przeciw bratu stawać musiał.
Księżna podchwyciła żywo.
— A! wymodlemy u Boga, że nas od tej największej klęski uchroni.
Na tem się skończyła rozmowa, a Szczypior pożegnawszy się, chciał już wynijść, gdy go na bok odwołała księżna.
— Pozdrówcie rotmistrza odemnie — rzekła śmiejąc się — i powiedźcie mu, że radabym mu za eskortę podziękowała. Niechże prędko zdrów będzie.
To mówiąc i zarumieniwszy się jak dzieweczka, skłoniła się chorążemu i pośpieszyła za królową.
Nazajutrz sekretarz królowej przybył z zapytaniem, jak ma skrypt, który ona wydać chciała na pożyczone pieniądze, ułożyć. Bajbuza go spoił, nakarmił i odesłał z odpowiedzią.
— Powiedz waszmość królowej, żem ja nie żyd, ani lichwiarz, pieniądze rad daję, a jej zostawiam obmyślenie, jak i co napisać zechce. Mnie to obojętne, spokojny jestem.
Jak gdyby przy lepszej myśli i sił przybyło Bajbuzie, od tej chwili cudownie się krzepił a rana goiła na podziw, co Buccella swoim smarowaniom i maściom przypisywał i chwalił się z nich przed królową. A że na myśli wojnę z Simoniusem miał ciągle, nie wstrzymał się od dodatku.
— Radbym, ażeby ten nieuk, ten szalbierz, ranę był widział i kości, które z niej wychodziły, i jakem gojenie prowadził, a rękę znowu tak uczynię silną jak była!
Kto wie, kość nowa może jeszcze twardsza będzie niż pokruszona.
Próba wkładania sukni poszła szczęśliwie i ręka też podwięzywania nie potrzebowała, a że Bajbuzie bardzo pilno było znowu na koń siąść, lice ująć, i przygotować się do elekcyjnych niewczasów, nie słuchając więc już lekarza, sam sobie dał swobodę zupełną i naprzód jej użył, aby do kościoła pójść Panu Bogu podziękować, że kula nie w głowie utkwiła, potem zaraz na zamek się stawić.
Że do królowej JMci idąc wystroił się w najlepsze szaty jakie miał, to się samo z siebie rozumie, ale Szczypior milczący pomyślał, że nie na samą królowę miał baczność, starając pańsko i rycersko wystąpić.
Prześladował go księżną, ale rotmistrz z żywością wielką się opierał posądzeniom.
— Daj ty mi pokój — mówił — ja sobie kobietami głowy nie zaprzątam, ani je znać chcę. Złote, powiadają, jarzmo małżeńskie, ale gdyby było i drogimi kamieniami sadzone, wolę mieć szyję swobodną, niż je sobie nakładać. Księżnę wielce szanuję, ale i ona niewiastą jest, a ja się ich boję.
Człowiek żonaty nie rad z domu, ociężeje, przyjdą dzieci, musi dla nich zbierać, więc nic już nie może, ręce związane… Światu z niego nic. Daj mi pokój.
Na zamku, jak się spodziewać było można, od królowej JMci doznał najwdzięczniejszego przyjęcia.
— Niech Bóg waszmości zapłaci — odezwała się wzruszona, ze łzami na oczach — iżeś miał litość nad wdową, która tej rzeczypospolitej życie swe całe i mienie poświęciła, a teraz co ma najdroższego radaby jej dać. Weźcie Zygmunta, którego ja za syna mego dawno adoptowałam. Strzegłam i pilnowałam tego wraz z siostrą, aby się wychował jak przystało królowi polskiemu. Katolik gorliwy, języka dobrze świadom, czuje się dziecięciem tej ziemi jako ja. Bóg da szczęśliwie wam panować będzie. Ja tego tylko dożyć pragnę, aby mu jagiellońską koronę na skroń włożyć.
— Miłościwa pani — odezwał się Bajbuza — my też wszyscy z serca tego pragniemy, aby on nam panował, a gdy hetmana ma za sobą, o czem nie wątpię, pewnym być może, iż rakuzkiego kandydata zwycięży. Potrzeba tylko, aby, da-li Bóg wybrany zostanie, corychlej tu sam przybywał i rządy objął, bo rakuszanie wichrzyć nie omieszkają.
Wszczęła się tedy rozmowa zaraz w tym przedmiocie, który królowę najżywiej obchodził i przeciągnęła tak, że Bajbuza ledwie stojącą w orszaku królowej księżnę mógł powitać zdaleka.
Wydała mu się teraz po kilku niewidzenia miesiącach jeszcze piękniejszą niż kiedykolwiek, zachwycającą, a choć przed Szczypiorem niewiast się zapierał, oczu od niej oderwać nie mógł.
W czasie tego posłuchania właśnie oznajmiono arcybiskupa Solikowskiego, a rotmistrz usunął się na stronę i miał teraz zręczność bliżej księżnę widzieć, a rozmówić się z nią.
Dziękowała mu naprzód za Szczypiora, dowiadywała się o zdrowie, a rotmistrz ją zapytał, czy długo tu bawić myśli.
— Sama nie wiem — rzekła — czasem mi się zdaje, że królowej jestem potrzebną. Następują chwile, w których się dla niej też ważne losy korony tej rozstrzygać będą. Nie zawadzi, gdy ją życzliwe serca otoczą. Jam wszystko jej winna, a choć służbą powolną chciałabym się wypłacić.
— Będziesz więc księżna — odezwał się Bajbuza — patrzeć na te smutne rozterki nasze, które na elekcyi wybuchnąć muszą.
My się gotujemy mężnie stawać przy hetmanie. Spodziewamy się, iż siły zbierze, ale jaki temu koniec Pan Bóg da, On tylko wie.
— Dobry! dobry! — prędko podchwyciła księżna.
Zawahała się nieco i dodała.
— Jam tu teraz na tym dworze tak jak obca. Osób się wiele zmieniło. Nie potrzebuję was prosić, nie mając opiekuna, abyście jako sąsiad mój, pamiętali o mnie. Wdową jestem.
— Ale długo nią nie pozostaniecie — rzekł Bajbuza wesoło. — Co do mnie, mówić nie potrzebuję, żem tu jak wszędzie gotów na usługi wasze. Wdzięczen będę, gdy mi pozwolicie pisać się sługą.
Skłoniła się księżna. Spojrzeli sobie w oczy.
— Waćpan zmizerniałeś przez tę ranę — rzekła.
— A księżna pani odmłodniałaś z tą wiosną — przerwał Bajbuza. — Jam się haniebnie wymęczył, nietyle cierpieniem, co bezczynnością. Drudzy się krzątali, jam leżeć musiał przykuty, jeżeli nie do łoża, to do izby. Dla mężczyzny taka niewola śmierci się równa. Ale teraz — dodał wesoło — siądę na koń i wyciągnę w pole z podwójną ochotą i rozkoszą, bom wygłodniał!
— Królowa mi zestarzała — szepnęła księżna przedłużając rozmowę — cierpiała też wiele.
— Odżyje gdy siostrzeńca zobaczy — rzekł Bajbuza.
— O nim tylko mówi i marzy — dodała księżna. — Winien też jej Bóg miłosierny, aby tę pociechę miała i na tronie go ujrzała.
Królowa wychodziła z sali, więc i księżna z nią, pożegnawszy uprzejmie Bajbuzę, ustąpić musiała. Wrócił do domu rotmistrz rozmarzony i Szczypior nawet postrzegł, iż choć nic w ustach nie miał, jakby upojonym się wydawał.
A że kłamać i udawać nie umiał, przyznał się, że mu miłem było i królowę widzieć i swą sąsiadkę księżnę, za którą tęsknił.
Szczypior się ośmielił odezwać.
— Toć chyba dobrowolna tęsknota, bo wam, panie rotmistrzu, łacnoby było na nią patrzeć zawsze.
To mówiąc się uśmiechał.
— A to jak? — zapytał Bajbuza.
— Przecie ona wolna i wy także — odezwał się Szczypior.
— Co się waćpanu śni? — odparł na to Bajbuza ramionami ruszając. — Jam prosty szlachcic, a ona księżna; ona młoda, ja poczynam siwieć; piękna, jam brzydki… jakże mi się tu porywać z motyką na słońce.
Chorąży się uśmiechnął.
— Prezumpcyi za wiele, wada wielka — odezwał się — ale też za małe o sobie rozumienie, szkodzi w życiu. Księżnaby za was wyszła z ochotą wielką, a tak, to ją jaki Kostka wam z przed nosa pochwyci.
— Kostka? Jaki Kostka? — podchwycił poruszony rotmistrz — o żadnym Kostcem nie słyszał.
— Mnie o nim Kaliński rozpowiadał — odezwał się Szczypior. — Syn to jest wojewody sandomirskiego, który się tu przy dworze królowej za kobietami kręci i sławę z tego ma, że im głowy zawraca. Pierwszy strojniś i zawsze najpiękniej ubrany, ale to fraszka, gdyby mu natura nie dała twarzy, która niewiasty zachwyca. Chwalą go niepomiernie, a nawet i z tego, że piękniejszych, bielszych rąk u mężczyzny nie widziały.
Śmiał się Szczypior patrząc na swoje, które czarne były i namulane, a i Bajbuza, choć dosyć kształtne miał, widać na nich było, że często łuk naciągały, a popręg i siodła i oręża chwycić się nie wzdragały.
— Mój Szczypiorze — odezwał się — jeżeli mężczyzn z białych rąk cenić będą, ja nie stanę w rzędzie kompetytorów do nagrody. Męzka dłoń namulaną być powinna. Wstydziłbym się, gdyby mnie z waszym Kostką utrapionym z białych rąk chwalono.
— Po wielu innych — ciągnął dalej przyjaciel Szczypior — powiadają, że teraz Kostce nasza księżna bardzo w oko wpadła. Porzucił wszystkie inne, którym się zalecał, i teraz prawie z zamku nie wychodzi.
Zadumał się Bajbuza.
— Radbym go poznał — rzekł.
— O to nie będzie trudno — mówił Szczypior — wszędzie go pełno. Hej! hej! żalby było księżnej za jednookiego.
— Drwisz ze mnie, czy co? — podchwycił Bajbuza — pięknym go mienisz, upodobanym kobietom, a mówisz że jednooki jest.
— Tak, bo choć oczu ma dwoje, ale na jedno nie widzi — dodał Szczypior — o czem nie lubi aby mówiono. Na oku tego nie znać, że go niezręczny cyrulik przed laty pozbawił.
Chwilę zaledwie pomyślawszy Bajbuza dodał.
— Cóż Kaliński mówi, jak księżna jest dla niego?
— Wcale grzeczną i uprzejmą być ma — rzekł Szczypior.
Rotmistrzowi zadrgała twarz.
— Chwała Bogu! — rzekł szybko — chwała Bogu. Radbym ją widział ubezpieczoną i zamężną. Wdowieństwo dla tak pięknej i młodej niewiasty, przy swobodzie jaką daje, niedobre jest. Księżna jej nie nadużyje pewnie, to prawda, ale dosyć dwu takich panów Kostków, aby potwarz na nią rzucono. Bylem wojewodzica sandomirskiego poznał, sam mu dziewosłębem gotówem być.
Szczypior ramionami ruszył.
Tymczasem o swataniu, o Kostce i o kobietach nie pora było myśleć, a nazajutrz już rotmistrz musiał kopijników swych ściągających się lustrować i nanowo oddział swój doprowadzać do porządku. A ponieważ żywiej się tu poruszać mogło przypaść w tej wojnie, którą przewidywano, i Szczypior i Bajbuza postanowili ludziom swym, miasto całych kopij długich, dość ciężkich i w obrotach w polu niezręcznych, dać lekkie, połowiczne, które i ściągnąć i zaopatrzyć było potrzeba w proporce z barwą, po którejby się ludzie łacno poznawali. Oprócz tego od karwaszów począwszy do plat na nogach, każdą zbroję dowódzca pilny obejrzeć musiał, i w worek u siodła żołnierzowi zajrzeć, czy w nim zamiast łyk, pęt, noża, szydła, i t. p. nie wetknął flaszki z gorzałką.
Dni więc schodziły szybko obu dowódzcom, a rotmistrz temu zajęciu rad był, chociaż mu się serce razem krajało.
— Gdybyżeśmy się na nieprzyjaciela wybierali? — mówił — radowaćby się można, ale kto wie przeciw komu i rusznice i kopie skierować będziemy musieli. A wszystkiemu winni warchołowie jak Górka, dla których nic świętego niema.
Kopijnicy naostatek z nowemi proporcami, z odnowioną bronią, w świecących jak zwierciadła zbrojach byli gotowi, i gdy się rotmistrz dowiedział, że hetman do Warszawy się zbliża, ruszył razem ze Szczypiorem na spotkanie jego nocą, aby orszak Zamojskiego pomnożyć.
W mieście już wiedziano o tem, że hetman ciągnie i wiadomość ta przyczyniła się do uspokojenia umysłów; doznano bowiem na sejmie konwokacyjnym, jak bez niego o ład było trudno.
Przybywał Zamojski pierwszy jakby gospodarz i dozorca, aby później nadciągającym nie dopuścić nieładem i samowolą mięszać porządek.
Miasto się wysypało patrzeć na wspaniały ten wjazd, który z okazałością pańską, powagą wielką, w spokoju i karności się odbył.
Ludu, dworu, rycerstwa, oddziałów broni różnej, ochotników jak Bajbuza liczba znaczna bardzo towarzyszyła hetmanowi; szły wozy, wieziono namioty, a że w polu stać miano, wszystko co w obozie potrzebnem być mogło. Nie obyło się i bez ciurów wlokących za rycerstwem, ale Zamojskiego ciury nawet, jak powiadano, lepiej wyglądały niż niejednego żołnierze.
Przy odgłosie surm, trąb, bicia w kotły, z rozwiniętemi chorągwiami, Zamojski konno w towarzystwie Żółkiewskiego, Dulskiego i znacznej liczby rycerstwa przeciągnął przez miasto, i połączywszy się z marszałkiem Opalińskim, który nań czekał, wprost na miejsce sobie wyznaczone przez niego jechał, obozem się rozkładając pomiędzy Powązkami, folwarkami miejskiemi i wałami. A że od napaści pewnym być nie mógł, i mniejszą, choć dzielnego żołnierza liczbą rozporządzał, natychmiast się okopywać kazał.
Nazajutrz, nim jeszcze wojewoda poznański nadszedł ze swą zgrają ogromną, hetman z wybranym pocztem, do którego Bajbuza należał, pojechał naprzód na zamek do królowej, już na niego oczekującej.
Wielka tu panowała radość, bo choć Anna żal miała do Zamojskiego i obawiała go się, teraz na nim wszystkie jej spoczywały nadzieje.
Spotkanie było zimne może, ale z obu stron życzliwe i otwarte, o ile być mogło. Hetman oświadczył królowej, iż Zygmunta popierać będzie.
— Chociażby nam, tej na rycerstwie i żołnierzu stojącej rzeczypospolitej — rzekł — zdał się doświadczony wódz, ale mamy nadzieję, że przyszły pan nasz, na ludzi doświadczonych radzie się opierając, z dobrą wolą, podoła temu posłannictwu, jakie Bóg włoży na jego ramiona. My mu wszyscy krwią i mieniem służyć gotowiśmy, jakeśmy nieboszczykowi służyli.
Zmięszana królowa żywo zaręczać zaczęła hetmanowi, iż siostrzan jej ludzi zasłużonych oceni i pójść za nimi nieomieszka.
Rozmowa przeszła zaraz na niebezpieczeństwa chwili, na knowania cesarskich, na Litwę, mówiono o Zborowskich i królowa Anna uradowana okazanem jej poszanowaniem, odetchnęła swobodniej po widzeniu się z Zamojskim, śpiesząc za nie Panu Bogu podziękować.
Chociaż o usposobieniu nuncyusza Annibala z Kapui bardzo był dobrze uwiadomionym Zamojski, natychmiast po zamku pojechał z całą swą komitywą pokłonić się arcybiskupowi Neapolu, aby go publicznie, głośno i jawnie zapewnić, że jako wierny syn kościoła, nie spuszczając z oczów spraw religii katolickiej, w przyszłej elekcyi działać będzie.
Chytry włoch, który codziennie prawie cesarzowi w cyfrowanych listach znać dawał jak tu stało stronnictwo jego, w głos jednak oświadczył, że Stolica apostolska nikogo nie popiera, nie zaleca, nie daje pierwszeństwa, ale tylko nad interesami religii czuwać będzie i dla niej opiekuna i obrońcę chce mieć w przyszłym królu.
Nietrudno było Zamojskiemu w nuncyuszu poznać i przeniknąć cesarskiego sprzymierzeńca, ani Annibalowi w Kapui, po krótkiej z hetmanem rozmowie nabrać przekonania, iż walka z tym człowiekiem nie będzie tak łatwą, jak się może wydawała.
Lecz cóż znaczył w przekonaniu Annibala z Kapui najmędrszy wódz i statysta obok potęgi cesarskiej i siły jaką rakuszanie rozporządzali?
Natychmiast po hetmanie, pośpieszający Górka z Czarnkowskim i wszystkiem co się im około siebie skupić udało, weszli tłumnie, w znacznej odległości, naprzeciw Zamojskiego zajmując rozległą przestrzeń.
Ciekawi, którzy się temu wjazdowi przypatrywali, dziwić się musieli, co tu niemiecki, szlązki i cudzoziemski żołnierz mógł robić, a w ogóle tak zbierana drużyna, iż jak w wieży Babel w obozie ich rozmówić się było trudno jednym językiem. Brzmiały tu one wszystkie tak niesworno, jak u wodzów w głowach myśli się snuły.
Szło Zborowskim i ich przyjaciołom, aby liczbą Zamojskiemu zagrozili, o dobór się nie starano. Stał najlichszy żołnierz obok najlepszego, rycerstwo polskie obok niemieckich zaciężnych, ztąd kłótnie, spory, wrzawy i tumulty nieustanne.
Dyssydencki żołdak, któremu się zdawało, że wyzwoliwszy się z religijnych praw, powinien był okazywać jak się czuł swobodnym, dokazywał i szalał. Górce, który sam gwałtownym był, a zuchwalstwo za męztwo brał, wydawało się to wszystko pożądanem.
Prorokowano pewne zwycięztwo dwa razy silniejszej, bo do dziesięciu tysięcy liczącej gromadzie rakuszan.
Na pierwsze posiedzenie hetman już był gotów, ale go przyjaciele otoczyli i nie dopuścili gardła ważyć.
Szczypior, który się wszędzie umiał wcisnąć, był niepozorny, a mimo prostoduszności swej, lisem się w potrzebie podszywał, wypadkiem dostał języka, iż na radzie u Zborowszczyków stanęło, gdyby się hetman sam, bezbronny z kilku tylko przyjaciołmi do szopy udał, napaść go na drodze i zamordować.
Bajbuza z tem poszedł zawczasu do pana wojewody ruskiego, a ten oznajmił hetmanowi. Dulski radził z pocztem i zbrojno ruszyć, ale toby było za pogwałcenie praw, za nowe zuchwalstwo okrzyczanem.
Po długich naradach, nie pozostało nic nadto, by hetman się jeszcze od pierwszych posiedzeń wstrzymał i dał wyburzyć namiętnościom.
Zasadzka, o której się przekonano, iż w istocie uczynioną była, spełzła na niczem.
Tymczasem wybuchnęli zaraz na posiedzeniu Zborowscy wszyscy, domagając się, aby hetman, który tyle ludu zbrojnego przywiódł z sobą, ustąpił precz. Nie chcieli pod mieczem jego i grozą do obrad przystępować.
Z obu stron posypały się też same żądania i zarzuty. Hetman gotów był wojsko oddalić, ale się domagał, aby Górka i Zborowscy swoje też precz odprawili.
Tłumaczył się Zamojski, że sił nie dla przemocy, ale dla bezpieczeństwa potrzebował, a chociaż warunków zgody sobie przedłożonych nie przyjął, pokoju zamącić nie myśli i uczciwemu pojednaniu nie jest przeciwnym.
Ponieważ do niczego przystąpić nie było można wprzódy ażby się jakiś modus vivendi obmyślił pomiędzy przeciwnemi obozy, nastręczyli się pośrednicy do układania warunków.
A że spokojny hetman, dosyć łagodnie postępował i na niektóre z nich przystać był gotów, Górka z Czarnkowskim, Szafrańcowi i Firlejowi, wybranym za pośredników, wprost oświadczyli, że żadnych ustępstw nie uczynią.
Buta ich urosła właśnie tem, że przez arcybiskupa neapolitańskiego, w największej tajemnicy od cesarza odebrali zapewnienie rychłego poparcia.
Mając cesarza za sobą, Górka słuchać już nie chciał o układach żadnych, wprost groził, a z prawa się śmiał. Ledwie silnem wystąpieniem i groźbą też wymogli na nim pośrednicy, iż z kolei przybywać będą na obrady, aby się z hetmanem nie spotykali, inaczej wybuch i przelew krwi był nieuchronny.
Można sobie wyobrazić zniecierpliwienie i gniew tych, co hetmana otaczali, a jego zimnej krwi i spokoju ducha pojąć nie mogli. Gdy z drugiej strony na obozowisku rakuszan i Górki wrzawa, śpiewy i wczesne pieśni zwycięzkie się rozlegały, pod Powązkami panowała cisza, ale rycerstwo upokorzone szemrało. Jeden Bajbuza rozumiał to i pochwalał.
Zamojski udał się do szopy, zimno przedłożył swą sprawę, odparł zarzuty, a ustępstw dalszych odmówił.
— Idzie na zgubę swoją! — wołał Górka wściekły. — Zaślepiła go przeszłość, śni mu się, że to jeszcze Stefan panem.
Zborowscy niecierpliwsi jeszcze od niego, z każdym dniem gniewliwsi, że się im dotąd nic nie dało uzyskać, doszli do ostatecznego rozdrażnienia.
Chociaż znaczna bardzo przestrzeń dzieliła ich od wojsk hetmana, podkradano się wieczorami, nocami, życia nikt nie był pewien, bo pijane żołnierstwo, bezkarnością ubezpieczone, szło pod wały hetmańskie jak na łowy.
A gdy potem wieczorami przy stołach Górki opowiadano, co dokazywali niemcy i szlązacy, radość panowała nadzwyczajna.
Szczypior znowu dnia jednego dał wiedzieć o zasadzce, a chociaż się raz jego przestroga sprawdziła, lekceważono ją. Zamojski w biały dzień się czuł bezpiecznym.
Na samym wstępie pod szopę, z towarzyszących mu Wacław Wąsowicz postrzegł wymierzoną ku Zamojskiemu rusznicę i gwałtownie go popchnął, gdy w tejże chwili kula mu piersi przeszyła i padł u nóg hetmana.
Pijany Zborowszczyk, któremu w rękach rusznica dymiła jeszcze, ani nawet myślał uchodzić, tak był pewien, że mu się nic nie stanie; żałował tylko, iż samego Zamojskiego nie trafił.
Rozruch się wszczął wielki i wchodzących Zborowszczyków krzykami zaczęto smagać. Sprawaby może przybrała rozmiary większe, gdyby sam hetman nie zażądał, aby ją pokryto milczeniem.
— Wstyd nam uczyni to w obliczu obcych narodów.
Zaledwie się to stało, drugiego dnia strzelono z niewiadomej przyczyny do kanonika inowrocławskiego, stojącego przy biskupie swym, i nie było wątpliwości, że go kula dyssydenta położyła.
Trwoga naostatek ogarnęła samych nawet Górki przyjaciół, który z Czarnkowskim razem szalał, nie znając w tym szale granic. Mogli postrzedz, że się od nich i wspólnictwa z nimi, usuwali ludzie umiarkowańsi. Nie było tajnem, że po Wąsowiczu i Brzezińskim na hetmana czyhano i jego koniecznie pozbyć się chciano.
Rachowano na to, że stronnictwo bez wodza rozbije się i padnie w ręce rakuzkich praktykantów, którzy pieniądzmi i obietnicami sypali.
Ani widać było końca temu wszystkiemu. Karnkowski wahający się, niepewien na którą przechylić się stronę, Górce i Zborowskim dozwalał się coraz szerzej rozpościerać i zuchwalej rzucać.
Ale hetman nie ustępował.
Strzelano, zasadzano się nadaremnie. Gdy niebezpieczeństwo groziło jawne, a boju uniknąć chciał, Zamojski do siebie zwoływał na radę, tak że pod szopą sami rakuszanie swobodnie sobie poczynali.
To ich tylko niepokoiło, że szopa stała bliżej obozu hetmana, niż ich zbiorowiska. Zamojski, gdyby tak chciał być gwałtownym jak oni, łatwoby ich tu mógł osaczyć i krwawym zatargom położyć koniec.
Jednego wieczora rozprawiano o tem głośno pod namiotem pana wojewody poznańskiego, a następnej nocy, jeszcze się w obozach do snu nie kładli, gdy z czterech rogów podpalona budowa ogromnym płomieniem buchnęła.
Chcieli się ludzie hetmana rzucić na ratunek, lecz Zamojski kazał się wstrzymać. Wśród nocy łatwo mógł powstać tumult, a hałastra Górki i Czarnkowskiego czyhała tylko może gotowa do napaści.
Dano więc spłonąć szopie swobodnie, a nazajutrz hetman się dowiedział, że nową bliżej obozowiska prymas budować kazał.
— Nie pójdziemy do niej — rzekł chłodno Zamojski — boć już wiemy, że obrady są niemożliwe, a nie o nie chodzi, ale o przelew krwi, którego my ohydy, dla sławy narodu uniknąć chcemy.
Wszystko to na dobre się obrócić musi, a warchoły same sobie wstydliwy koniec gotują.
Nalegali przyjaciele na hetmana o stanowcze kroki i działanie, uśmiechnął się.
— Cierpliwości — rzekł — Górka padnie przez to, że jej nie ma.






VI.

Na zamku, dokąd z różnych stron częstokroć bałamutne dochodziły wieści o tem co się działo na Woli, w szopie i obozach Zamojskiego a Górki, królowa, po niewieściemu sądząc, a tego co wrzawliwszem było lękając się, trwożyła i płakała. Uspokajano ją napróżno, traciła chwilami nadzieję.
W istocie w mieście, jak to zwykle bywa, sądzono z wrzasku o powodzeniu, a że Zborowscy strzelali, zabijali, krzyczeli, Zamojski zaś siedział cicho, cierpiał, patrzał i dał się im tak pokazać całemu światu, że się ich nawet przyjaciele ulękli — królowa sądziła już, że sprawa jej jest przegraną, ciągły więc tu niepokój panował a strachy. Ci, co królowej sprzyjali, a lękali się rakuszan, przesadzoną trwogą swoją nie dawali jej pokoju.
Patrząc na to księżna, która miała lepsze nadzieje i inne wyobrażenie o położeniu, posyłała do rotmistrza zaklinając go, aby przez litość nad królową, codzień jej znać dawał, jaki był istotny stan rzeczy i co się w obozach działo.
Bajbuza, chociaż teraz był w swym żywiole i niezmiernie czynny, zawsze mu tego wszystkiego było za mało. Utyskiwał przed Szczypiorem, że nadto spokojnie i cierpliwie siedzieć musieli. Rozumiał tego potrzebę, bo mu ją wojewoda ruski, z którym się codzień widywał, tłumaczył, ale bolał nad tem, że się jak chciał, poruszać nie mógł.
Z wielką więc ochotą podjął się na żądanie księżnej, codzień się na zamek dowiadywać i zdawać tam sprawę z tego, co się w obozie działo. Przy tej zręczności codzień mógł widywać wdowę, a choć się zapierał, żeby miał myśleć o niej, choć ją wydawał to za Kostkę o pięknych rękach, to za innych królowę otaczających, pocichu do niej wzdychał.
Za postrzał w rękę otrzymany, który go tak długi czas w niewoli więził, miał już na wąs namotany odwet Zborowszczykom — ale do niego przybyło zabójstwo Wąsowicza, który padł ofiarą za Zamojskiego, i kanonika Brzezińskiego, drażniły codzienne zaczepki, przedrwiwania i napaści, na które wystawieni byli.
Rotmistrz, pomimo całej swej krwi zimnej, bezkarnie puścić tego nie mógł.
— Strzelają oni do nas — mówił do Szczypiora — wolno tedy i nam do nich popróbować. Zabijać się nie godzi, ale bronić Pan Bóg dozwala, więc, przy podanej zręczności, Szczypiorze mój, celuj i pal… Ja postanowiłem sobie żadnego z nich na tamten świat odrazu nie wyprawiać. Dyssydenci są, idą wprost do piekła, trzeba mieć litość, a nuż się który nawróci? Będę ich tak strzelał, aby tylko łotry nam szkodzić nie mogli. Oni mnie strzaskali lewą rękę, a ja im prawą muszę odbierać.
Rozpoczął tedy na Zborowszczyków polowanie rotmistrz, a że strzelał doskonale, jak sobie postanowił, tak się spełniało. Najwięcej ich w prawą dłoń lub rękę trafiał, tak że najlepszych strzelców kilku musieli się iść lizać do miasta.
Z obu stron zawziętość jak największa się wszczęła, z tą różnicą, że Bajbuza nie okazywał jej po sobie, spokojnym był, na oko nie zważał na nich, a ludzie Górki i Zborowskich czyhali na niego, zasadzali się, drogę mu zastępowali nieustannie z krzykiem i wrzaskami. Sądzili, że go tem odstraszą, nie znali go.
Był w swoim żywiole, a choć od rana do wieczora czynny, i codzień musiał się przedzierać do zamku dla królowej, nocy nie dosypiać, ludzi swych w porządku utrzymywać, życie co chwila ważyć, wszystkiego tego było mu jeszcze mało.
— Mój Szczypiorze — mówił codzień prawie wzdychając — niby się to my krzątamy, ale to jak koń na deptaku, ciągle drepczemy w miejscu. Co mi to za pociecha, że ja tam którego z tych łotrów postrzelę i zaskomli… tymczasem w obozie ich tak szumi jak w początkach, skutku nie widać. Jabym na nich, gdy się popiją, kiedy nastąpił mocno i wszystkich rozproszył, dobre zrobiwszy jatki, ale hetman każe mieć cierpliwość!
Niech i tak będzie! Po jednym postrzelonym na dzień, czasem po dwu… mnie to nie nasyca.
Szczypior, który często towarzyszył do zamku rotmistrzowi, a przy napaściach także się brał do rusznicy, nie strzelając tak celnie, kilku ubił w miejscu; Bajbuza im ręce tylko odejmował.
Wściekali się na niego, ale rady mu dać nie mogli. Codzień im się mimo ich obozowiska przejeżdżał, czasem kłaniał i o zdrowie tych, których postrzelił, dowiadywał; świstały mu kule mimo uszów, ale żadna nie tknęła.
Zamojskiego rachuba okazała się w końcu rozumną; Górka i Czarnkowski z każdym dniem tracili sprzymierzeńców, do hetmana prawie co wieczora ktoś przychodził, przejednywał się i przyrzekał iść razem.
Bezładu i bezprawia, jakie panowało w obozie Zborowszczyków, nie mógł żaden stateczny człek wytrzymać. Przyczyniało się do odrazy i to, że rakuszanów się obawiano, a u Górki o niczem słychać nie było, tylko o tem, jak Maksymilian wtargnie, jak zagarnie kraj, porozpędza szlachtę oporną i t. d.
Zarzucano Batoremu i Zamojskiemu samowolę, a zapowiadano daleko straszniejszą obcego mocarstwa, które zdawało się nie o elekcyi myśleć, ale o podboju.
Nikt nie chciał na sumieniu mieć wprowadzenia rakuszan; cofali się jedni po drugich. Rozzłoszczony Górka widział to, ale tem zajadlej się trzymał cesarza i najszaleńsze roił plany.
Przyszło wreście do tego, że arcybiskup Karnowski, który główną ich był podporą, widząc jak rzeczy stały, że co dzień Górki odstępowano, a on coraz stawał się despotyczniejszym, wahać się począł.
Czarnkowskiemu naprzód powiedział otwarcie.
— Strzeżcie się, bo was odbiegną wszyscy.
— My się tego nie boimy — krzyknął ślepy — znajdziemy radę, choćbyśmy i sami pozostali. Przyjdą nas popierać landsknechty cesarskie.
O tych landsknechtach gdy poszły wieści, szlachta bardzo się krzywić zaczęła.
Baczniej patrzący mógł już tego dojrzeć, że choć w obozie Górki zawsze było tłumno i wrzawliwie, ale wiele głów i wodzów ubyło, i co przedniejsi stronili od nich. Natomiast około Zamojskiego się skupiano.
Jednego dnia powracając z zamku na drodze Bajbuza, którego dobrze znano, w ulicy został wstrzymany przez księdza, który mu dał znak, że chce z nim mówić.
Rotmistrz konia zatrzymawszy zsiadł zaraz i podszedł ku niemu.
Duchowny się obejrzał bacznie dokoła, bo nie chciał być postrzeżonym na rozmowie z Bajbuzą i naprzód mu się dał poznać jako kapelan prymasa Karnkowskiego.
Po niejakiem wahaniu odezwał się do rotmistrza.
— Uczyńcie tę uwagę p. hetmanowi, iż zdawna ks. arcybiskupa nie odwiedzał. Źle to jest.
— Ale jakże ma tam jechać, gdzie może postrzał otrzymać — odparł Bajbuza — gdy ks. arcybiskupa ciągle nieprzyjaciele jego sami otaczają.
— A! wszystko się to zmienić może — szepnął ksiądz. — Mówcie hetmanowi o tem, iż nasz pasterz zbliżyć się do niego życzy i porozumieć. Dokuczyły nam wybryki tych ichmościów, a choć ich ks. nuncyusz w opiece ma, gotowiśmy ich odstąpić. Zwierzam się wam z tego poufnie. Polecenia nie mam żadnego od nikogo, ale widzę jak się w sumieniu swem nasz ojciec a pasterz męczy, czuję to, że radby naprawił co się złego stało…
Niech hetman krok uczyni. Nie zdradzajcie mnie, a starajcie się wpłynąć na niego.
To mówiąc prędko uszedł kapelan, a Bajbuza z tem do hetmana pośpieszył, któremu we cztery oczy z rozmowy swojej zdał sprawę.
Zamojskiemu twarz się rozjaśniła.
— Widzisz — rzekł do rotmistrza — wy wszyscy niespokojne, rycerskie, a raczej warcholskie duchy, bo co Polak to warchoł potroszę… wy mi ciągle wymawialiście bezczynność i wyczekiwanie, a i kunktacya się czasem na coś przydała. Widzisz waszmość, że kiedy wóz pełen, koza do niego przyjdzie na końcu.
Nam codzień przyjaciół przybywa, ich codzień ktoś odstępuje, ani się spostrzegą, jak sami w obozie z żołnierstwem najemnem pozostaną, szlachty nawet na nasienie nie mając.
Tu hetman dodał z uśmiechem.
— Waszmość też im, słyszę, sporo nastrzelałeś ludzi!
— Ja? — odparł Bajbuza — ależ bronić się muszę — a nie zabiłem w śmierć pono ani jednego, daję im czas na skruchę, pokutę i przejednanie z Bogiem.
Przejażdżki codzienne do zamku, choć prawie zawsze życie trzeba było ważyć, na zasadzkach — jedyną stały się pociechą Bajbuzy. Bardzo często puszczał się sam, niekiedy Szczypior albo który z czeladzi mu towarzyszył, rzadko się obeszło, aby z za węgła, z za płota, nawet już w mieście z za parkanu w jakiej ciasnej uliczce nie strzelono do Bajbuzy. On zaś tak był gotowym do odpowiedzi, że ledwie kula świsnęła, już zmierzył w dym — i bardzo często krzyk się dawał słyszeć. Rotmistrz wychodził cało. Kilka razy drasnęły go kule, ale niektóre z nich na stalowej koszulce, której nie zrzucał, pospłaszczały się, inne ledwie sińce lub odrapanie po sobie zostawiły.
Raz z zasadzki palnął ktoś do niego z kuszy i bełt konia ranił szpetnie, tak że go dobić było potrzeba.
Pomimo to wszystko patrząc na Bajbuzę, można było sądzić, że z mięsopustu powracał albo na weselisko jechał, tak mu z tem było dobrze.
Skarżył się potem jednak zawsze na bezczynność.
— Co mi to za robota — mówił — nie ruszamy się z miejsca. Na zamku ja królowę JMość jak mogę pocieszam; niekiedy kłamię przed nią pobożnie, bo mi starej biednej żal, ale niewiadomo kiedy temu koniec będzie.
Z rakuszanami tak się ostrzeliwać do niczego, ichby napaść i precz wymieść. Ci co z cesarzem trzymają, niech sobie do niego idą. Z Panem Bogiem, płakać po nich nie będziemy. Ale rozumne to są łby, bo juści wiedzą, że cesarz ich głaszcze póki potrzebuje, a potem pacem dissidentibus nie zachowa.
Codzień tedy pod wieczór rotmistrz do zamku jechał.
Uprosił tylko Szczypior to przynajmniej dla bezpieczeństwa, ażeby codzień sobie inną drogę obierał, konia innej maści i suknię różną brał, aby go tak łacno poznać i popaść nie mogli. Jechał też a powracał innemi ulicami.
Na zamku najczęściej oczekiwał już na niego Kaliński i wnet księżnie dawał znać. Wprowadzano Bajbuzę do gabinetu królowej, gdzie nowiny dnia jej opowiedział, ale strzegąc się takich, któreby ją zasmucić mogły.
W istocie też, sprawa choć powoli, szła coraz lepiej.
Królowa potem szła się modlić i Bogu dziękować, albo do Szwecyi pisać, a rotmistrza marszałek przyjmował i księżna, do których się i dworacy ciekawi przyłączali, aby co nowego posłyszeć.
O napaściach, postrzałach i niebezpieczeństwie, na jakie się narażał, nie pisnął nigdy ani słowa Bajbuza i księżnaby nie wiedziała o nich wcale, gdyby Szczypior o tem nie szepnął.
Ulękła się więc i chciała już te codzienne wycieczki powstrzymać, ale rotmistrz nie odstąpił od raz przyjętego obyczaju.
— Szczypior przesadza — rzekł — puknie tam czasem kto dla postrachu, ale niebezpieczeństwa żadnego niema. Strzelają tak, że żaden z nich w ścianę od stodoły nie trafi. Ja się ich wcale nie boję, a mnie wieczorna przejażdżka jedyna w dniu miła godzina, bo powietrza wiosennego chwycę, no, i księżnie JMości pokłonić się i królowę uspokoić mogę.
Nie w smak tylko było może Bajbuzie, że niemal codzień przy księżnie spotykał owego pięknego wojewodzica sandomirskiego Kostkę, który się jej jawnie zalecał, choć ona sobie z niego żartowała.
Koso na niego patrzył Bajbuza, ale to nie pomagało.
— Gach to jest — mówił Kalińskiemu — któregoby księżna się pozbyć powinna. Innym do niej drogę zapiera, bo myślą, że o rękę się dobija, a to młodzik, który do pięciu naraz gotów się zalecać, o żadnej nie myśląc. Zda mu się może, iż na wdówkę trafiwszy, niema się czego obawiać, bo sama jest i bez opieki, a no wiedziećby mu nie zawadziło, iż choćby się za nią Sapiehowie nie ujęli, to jest stary Bajbuza, który nie da jej krzywdy uczynić.
Waszmość mu to powiedz — dodał rotmistrz. — Ja go nierad przy niej widzę, bo wiem, że się nie myśli żenić, a ją sobie lekceważy…
Nie dokończył Bajbuza.
Kaliński nie miał nic pilniejszego nad przestrzeżenie Kostki; wojewodzic zaś, choć białe ręce miał i na gaszka wyglądał, tchórzem nie był. Nie podobała mu się przestroga.
— Słuchaj, Kaliński — rzekł — powiedz swemu Bajbuzie, że ja już bakałarza zdawna pozbyłem i nie potrzebuję go. Zalecam się gdzie mi się podoba, a gdy mnie kto o rachunek pyta, ja go też mogę zagadnąć, jakiem prawem?
Rotmistrz wdowie ani brat, ani swat, możeby rad sam się zalecać, a twarzy niema gładkiej jak ja!
I śmiał się Kostka, a że jako syn pana wojewody, miał się za coś lepszego od rotmistrza, którego i nazwisko mu brzmiało niesmaczno, więc następnego dnia, gdy Bajbuza przybył, umyślnie jeszcze natarczywiej się począł około wdowy uwijać. Księżnie musiało to być nie w smak przy rotmistrzu, niedługo więc posiedziawszy odeszła, zostawując tych ichmościów samych przy winie i przekąskach. Kostka na dobitkę uwiązał się do rotmistrza z drwinami, na co on z początku nie zważał, ale w końcu coraz ostrzejsze słówka polatywać zaczęły.
— A waszmość — spytał Bajbuza pana Kostkę — z kim trzymasz?
— Jakto, z kim? — podchwycił oburzony młodzian — widzisz mnie waszmość przy królowej… jawna rzecz, że do warchołów się nie liczę.
Rotmistrz głową potrząsnął.
— Toćby to teraz lepiej do nas do obozu na Wolę, pod hetmańskie rozkazy — rzekł — niż tu na zamku siedząc, zdala patrzeć jak się tam wszystko gotuje i wre. Nawet pan Herburt neutralistów nie chwali.
— Jać wiem i sam co mam czynić, a rad nie potrzebuję — dumnie odparł Kostka.
— Nie są to rady — rzekł rotmistrz — czyń waszmość co mu się podoba; i jam się tylko oświadomić chciał, co mam o kim trzymać.
Cała twarz młodzikowi spłonęła.
— Mości rotmistrzu — zawołał — szukacie zaczepki. Trzymajcie o mnie co chcecie, ale to wiedzcie, że ja płochliwy nie jestem. Zechcecie się spróbować, nie pierzchnę z placu.
Z wielką powagą powstrzymał go Bajbuza.
— Nie tak gorąco — rzekł — ja nikogo wyzywać nie zwykłem nigdy, a dziś tembardziej, gdy rzeczpospolita się krwi naszej domaga i nie godzi się nią szafować lekkomyślnie.
Nie mam też powodu pana wojewodzica o nic sekować, tylko dodam jedno. Jestem zdawna przyjacielem księżnej; widzę was codzień przy niej. Jeżeli naprawdę myślicie się swatać, jej rzecz was przyjąć lub odprawić, a na ludzką obmowę ją narażać… ja, jako przyjaciel, nie dopuszczę.
Kostka stał zdumiony.
— Naukę mi waszmość dajesz?
— Przestrogę.
— Jakiem prawem?
— Innego nie mam nad to, że gdy widzę jak kogo napadnie człek zuchwały, bronię.
Wojewodzic po karabeli uderzył.
— Na zamku jesteśmy — rzekł cicho Bajbuza — więc tu się za oręż brać nie przystało, i kara za to główna. Zechcecie mnie gdzieindziej szukać, nie uciekam.
To powiedziawszy za czapkę wziął rotmistrz, pożegnał się i wyszedł.
Kostka nierychło przyszedł do siebie.
Rwał się biedz za Bajbuzą, aby go wyzwać na rękę i ledwie go Kaliński powstrzymał.
Rotmistrza zdaleka tylko znając, wojewodzic go sobie szlachetką wyobrażał bez znaczenia, bez majątku i przyjaciół. Dopiero go teraz objaśniono, że stu kopijników na swym żołdzie i przez siebie wystawionych Zamojskiemu przywiódł, że dwadzieścia tysięcy złotych królowej pożyczył, a choć się tem nie chlubił, możnym panem był, urodzonym z kniaziównej, spokrewnionym z wieloma domami znacznemi na Litwie i Rusi. Opowiadano mu też, iż mężniejszego rycerza a szlachetniejszego człowieka trudno znaleźć było i wszyscy go szanowali.
Ostygł nieco Kostka dowiedziawszy się o tem, ale przynajmniej dostać mu chciał kroku, aby nie odstępować księżniej.
I trudno mu ją było porzucić, bo choć wiele kobiet wówczas szalało za pięknym Kostką, a młoda panna Dulska, Zamojskiemu pokrewna, była mu przez rodzinę rajoną, wojewodzic się szalenie w pięknej wdowie rozmiłował.
A nietyle może urok jej wdzięków go pociągał, co umysł, dowcip, jakieś czarodziejstwo, którem ona wszystkich ujmowała.
Z dzieweczkami jak Dulska, więcej na oczy niż na słowa mógł Kostka zaloty odbywać; z księżną swobodniejszą zabawiał się godzinami, zapominał, odejść od niej nie mógł, odszedłszy tęsknił i czuł, że bez niej szczęśliwym być nie może. Gotów więc był nawet naprawdę starać się o jej rękę, ale rodzina jego z ubogą, z wdową, niezbyt też majętnemu nie mogła dozwolić ożenienia.
Tymczasem więc Kostka, nie patrząc głęboko w przyszłość, pozostał na swem czasowem stanowisku.
Nazajutrz gdy znowu przyjechał Bajbuza, aby królowej oznajmić, iż hetman się rychłego końca kazał spodziewać, zastał Kostkę przy księżnie. Nie rzekł nic.
Przy wieczerzy na zamku jednak, już się do niego nie zwracając, księżnę zagadnął.
— Kostkę tu widuję codzień. Miałżeby szczęście podobać się W. Książęcej Mości?
— Mnie? wojewodzic? — uśmiechnęła się piękna pani. — A! nie! ale ja miałam nieszczęście wpaść mu w oko, a że go niewiasty pono popsuły, bo się jego piękności nie mogą nachwalić, zda mu się, że kędy się zwrócić raczy, zwycięży.
Nie mam nic przeciwko niemu — dodała — ale mi jest tak obojętnym jak Szczypior!
Bajbuza wąsa pokręcił.
— A dlaczegoż księżna mu nie dasz poznać, że tu próżno czas marnuje. Rodzina mu, jak mi mówiono, Dulską dawno przeznaczyła, odprawcie go do niej.
Księżna Teresa popatrzyła na swego opiekuna.
— Dziękuję wam za życzliwą i dobrą radę — rzekła. — Nie mogę go się zbyć, dopóki nie da mi do tego zręczności. Bądźcie spokojni. Dulskiej go ja nie odbiorę. Dla mnie i za młody i za piękny.
Tak tedy wszystko w zawieszeniu zostało, a Bajbuza przyjeżdżał dopóki mógł do zamku. Teraz jednak często od obozu odstąpić i ludzi samych pozostawić mu było trudno. Zamojski go też potrzebował. Nowy zwrot rakuzcy kandydaci, arcyksiążęta Ferdynand i Maksymilian, sprawie swej uznali koniecznym. Doniesiono im, że Górkę i Czarnkowskiego ze Zborowskimi wszyscy odstępowali, że na nich rachować nie było można. Próbowali więc wprost już do Zamojskiego się udając, pozyskać go sobie.
Nie było nocy, ażeby jaki tajemny poseł, Stanisław Ciołek, z listami do hetmana się nie zjawił.
Starania te i zapóźne były i rozbiły się o rachubę Zamojskiego, że młody król, zaledwie dwudziestoletni, bez doświadczenia, jemu tron będąc winien, da mu się też powodować. Obietnice arcyksiążąt, jakkolwiek daleko bardzo sięgające, nie mogły się z tem równoważyć, co hetman dla siebie i dla kraju uważał za najlepsze.
Oprócz tego sam prymas znudzony, zniechęcony przez Górkę, który mu narzucał swoje wymagania dla dyssydentów, oświadczył Zamojskiemu wprost, iż w izbie, publicznie, głośno, gotów jest głosować za Zygmuntem.
W ten sposób zwycięztwo prawie już zapewnionem było.
Niespodzianie, jak piorunem rażeni zostali rakuszanie i stronnictwo Zborowskich, gdy stary Karnkowski, którego od niejakiego czasu ostyglejszym dla siebie widzieli, wprost się za Zygmuntem oświadczył.
Nieopisany tumult powstał w szopie.
Podniesionym głosem gdy prymas wywołał to imię, powstał Andrzej Zborowski.
— Cóżto? nie pytając o głosy nikogo, prymas nam już króla narzuca?
— Nie narzucam go — odparł Karnkowski — ale mój głos za nim daję.
— Kogoż myślisz okrzyknąć? — podchwycił Zborowski.
— Tego, kogo większość wybierze — rzekł Karnkowski. — Co do mnie, ja niemca mieć nie chcę i nie życzę.
— Niemca? — krzyknął Górka — albo szwed nie tyle wart co niemiec?
— Matka jego Jagiellonka, ze krwi królów naszych — dodał starzec — a co szwed to nie niemiec.
Krzyki, mowy urywane, uszczypliwe, szyderskie zapełniły szopę. Karnkowski milczał. Tymczasem Górka i Czarnkowski czy przygotowani zawcześnie, czy natychmiast dawszy znak do swojego wojska, kazali mu ku szopie wyruszyć i gdy się tu spierano, ujrzeli senatorowie nadciągające zaciążne pułki, a na czele ich kilka dział, które puszkarze niemcy wprost na szopę wykierowali.
Spodziewano się nieochybnego starcia, do którego musieli być rakuszanie przygotowani, bo nuncyusz, jak powiadano, kazawszy się zaprowadzić na wieżę kościoła św. Jana, z niej miał walce się przypatrywać, która w znacznej części jego była sprawą.
W mgnieniu oka szopa się zaczęła opróżniać; wyprowadzono prymasa do kolebki, inni konie dosiadać zaczęli, wybiegali pieszo.
Zamięszanie wszczęło się gwałtowne, w którem jednak spokojny i na wszystko przygotowany a świadom planów rakuszan Zamojski, nie dał się uprzedzić.
Na dany z pod szopy przez Dulskiego znak, oddziały hetmana, a z nimi i kopijnicy Bajbuzy, niemal pierwsi z okopów wyciągać zaczęli.
Z drugiej strony ks. Ostrogscy wyprowadzali swój lud w pole; szedł marszałek Opaliński, ukazał się wojewoda sandomirski Szafraniec.
Górka i Czarnkowski spostrzegli, że na nieświadomych nie wpadli, i że tu gotowość była, choćby do walki. Strzymali się trochę, gdy prymas Karnkowski widząc już przeciwko sobie stojące pułki, z kolebki na konia się kazał wsadzić i stanął pomiędzy dwoma szykami.
W jedną i drugą stronę wysłał od siebie zaklinając, aby do bratniej krwi rozlewu nie doprowadzono. Mowa Karnkowskiego, a więcej jeszcze postępek, uczyniły takie wrażenie na szlachcie, która Górce towarzyszyła, że się naprzód usuwać zaczęła.
Jak tylko z jednej strony ujrzano cofających się do obozu, Zamojski swoim też wnijść za wał nakazał.
Bajbuza ze swymi kopijnikami, który się wyprosił na pierwszy ogień i starcie, z żalem odciągnąć też musiał.
Znowu tedy rodzaj rozejmu nastąpił, z którego korzystano, aby wszelkiemi środkami hetmana na stronę rakuzką przeciągnąć.
Gotowi byli nawet Zborowscy niewielkim kosztem za Samuela się dać przebłagać.
Co się pod te dni działo w namiocie hetmana, od świtu do nocy, a raczej od jednego poranku do drugiego, bo i noc od narad i poselstw wolną nie była, opisać trudno.
Bajbuza też rad temu, że czynniej i żywiej się krzątano około zakończenia elekcyi, we zbroi i nierozbierając się trawił noce całe, gotów na posługi.
Królowej tymczasem dano znać, iż hetmana ujęli rakuszanie; strach padł na nią. Nadbiegł Kaliński po języka, którego rotmistrz zapewnił, że wszystko, co rozsiewano, fałszem było.
Wszystkoby się było rychlej i pomyślniej może skończyło, gdyby z jednej strony zdrada i odstąpienie Spytka Jordana, z drugiej wieść o ukazaniu się banity Krzysztofa, Zamojskiemu nie pomięszały szyków.
Spytek Jordan stał dotąd przy hetmanie, chociaż blizko związany ze Zborowskimi powinowactwem, bo nawet na Spytków zamku i w ich grobach ciało Samuela pogrzebiono. Marszałek Andrzej Zborowski potrafił go w ostatniej chwili ująć, ubłagać i Spytek opuścił hetmana, a tem znaczne siły mu odjął.
W tej samej chwili korzystając z wahania się, jakie odstępstwo wywołało, wywołaniec Krzysztof w kilkaset koni, wbrew banicyi, urągając się prawu, wjechał do Warszawy i publicznie się począł ukazywać. Było to urągowiskiem i wyzywaniem hetmana.
Rotmistrz nasz, a oprócz niego i znaczna część sił Zamojskiego musieli strzedz osoby jego, bo zuchwały podczaszy nietylko się odgrażał, ale po ulicach i na drogach napadał.
Zamojski w pierwszej chwili zdradą Spytka i zjawieniem się Krzysztofa Zborowskiego był jakby porażonym. Żółkiewski i Dulski jednak nie potrzebowali długiego czasu, aby go przekonać, iż sprawa przez to nie została przegraną.
Sam on odzyskał natychmiast męztwo swe i krew zimną.
Dla rotmistrza chwila to była godowa. Jemu powierzono świeżo przybyłych, a zuchwałych ludzi podczaszego trzymać na wodzy i poskramiać. Bajbuza był w swym żywiole i przybrawszy sobie Szczypiora, jednego węgra, który mu się nastręczył, i brata zabitego Wąsowicza, mającego do pomszczenia nieboszczyka, nie schodził prawie ze straży obozu i gościńców od miasta do niego prowadzących.
Ilu tam Zborowszczyków postrzelali, ilu w mieście po gospodach natłukli zasadzając się na nich, nie liczyli. Wszystko to jednak nie na wiele się przydało.
Z przybyciem Krzysztofa, który niezmęczony jeszcze był, przebiegły, chytry, a jako banita musiał się najgorliwiej starać, aby Zamojskiego zgnębić, zaczęło iść widocznie gorzej coraz.
Już cofnięcie się Spytka dawało do myślenia, że za nim drudzy mogli pójść. Nie wiedziano dobrze, co się u Górki i Zborowskich działo, bo choć głośno wykrzykiwano, ważniejsze zamysły tajemnica okrywała. Potrzeba było koniecznie mieć kogoś w obozie rakuszan.
Ponieważ najczynniej a najskromniej służył im Bajbuza, zwrócił się do niego Żółkiewski, czyby nie znalazł człowieka, coby się szpiegowania podjął.
— Panie wojewodo — odparł rotmistrz — takich co szyję dadzą, postawię wam dosyć, ale zdrajców ja ani żywię, ani cierpię, choćby dla mnie zdradzać chcieli.
Żółkiewski zamilkł, lecz tegoż wieczora zgłosił się szlachetka, który brata miał pisarzem u Czarnkowskiego ślepego i ofiarował tropić i donosić.
Mogli więc na przyszłość rachować, iż o obrotach Zborowskich wiedzieć będą. Tymczasem jednak okazywało się, iż jakkolwiek zacięci przeciw hetmanowi, szczerze czy nieszczerze Zborowscy ofiarowali mu zgodę na jakich chce warunkach, byle razem z nimi Maksymiliana królem dał okrzyknąć.
Położenie było tak krytyczne, że hetman zrazu nie odpowiadał nawet i niemal gotów był już na rakuszanina się zgodzić. Przyczyną tego było, że na utrzymanie wojska, na przedłużoną walkę brakło pieniędzy. Hetman się do ostatniego grosza wycieńczył. Zborowskim z Wrocławia przychodziły ciągle zasiłki, tu ze Szwecyi nie dawano nic, a królowa też przestała łożyć.
Dla mizernego grosza dać się zmódz, było Zamojskiego strapieniem wielkiem, lecz ostatnie środki wyczerpał.
Królowa oczekiwała szczęśliwego już końca, gdy ranka jednego, hetman rzadko się pokazujący na zamku, o posłuchanie jej poprosił.
Wyszła naprzeciwko niemu niespokojna Anna, poczynając od przywitania, że w nim jedyną ma nadzieję.
— A! Miłościwa Pani — zawołał hetman — a ja już tylko w Bogu mam jedyną, że nas chyba cudem uratuje.
Zborowscy popierani przez cesarza wojsko mają liczne, my też musimy je przeciw nim utrzymywać. Koszt wielki, a końca nie widać. Przychodzę do W. Król. Mości radzić się i prosić, co poczniemy. Jam już bez grosza i nie mam go zkąd dostać.
Przerażona staruszka złożyła ręce.
— Wszystko com miała, oddałam — zawołała — posłowie szwedzcy nie przywieźli nic, a u gdańszczan napróżno o pożyczkę prosili. Gdybym chciała dać więcej, nie mogę, bo nie mam.
Hetman westchnął ciężko. Opisał królowej położenie swe, żalił się, dodał w końcu, iż go kuszono takiemi warunkami, tyle obiecywano dla kraju, że wobec nadzwyczajnych trudności, niewiedzieć było co poczynać.
Rozpłakała się Anna i te łzy jakoś Zamojskiego poruszyły. Zamilkł. Naradzano się jeszcze nad środkami, uchwalono słać do gdańszczan, do księcia pruskiego, do Szwecyi, z tem Zamojski późno w noc w towarzystwie swoich wiernych do obozu powrócił i w swym namiocie się zamknął dla rozważenia co mógł i musiał uczynić, aby wyjść bez sromu. Zborowscy naglili o pojednanie, byle szedł z nimi, ale możnaż im wiarę dać było?
Północ już nadchodziła, gdy około namiotu ruch się wziął jakiś, i hetman kogoś ze swych przewidujący powstał.
Jakież było jego zdziwienie, gdy w podniesionej zasłonie wnijścia ujrzał sędziwego Karnkowskiego.
Arcybiskup stary był, chory, znużony, a mieszkał w klasztorze Bernardynów na mieście, przybycie więc jego ważnemi musiało być spowodowane pobudkami.
Ale starzec siąść musiał i zmęczenie swe wydychać nim począł.
— Przychodzę po to — rzekł — aby wam oświadczyć, żem gotów ogłosić królem Zygmunta. Na co czekamy? czego się ociągać? Okrzykniemy go… kość będzie rzucona, uprzedzimy rakuszan… pierwszeństwo też ma swą wagę.
Z tem przybyłem i pozostanę tu… Nie zwlekajmy, niespodzianką ich weźmiemy. Ślijcie do Opalińskiego, do Dulskiego, do wszystkich swoich, niech się natychmiast gotują.
Ranek dnia 1 sierpnia zastał cały obóz w ruchu. Litwini tylko dotąd zupełnie na stronie trzymający się, nie dawali się ściągnąć ani na jedną ani na drugą stronę, oprócz jednego Radziwiłła, wojewody wileńskiego. Negocyując z nimi, czekano nadaremnie do południa.
Wtem Zborowscy i Górka z wojskiem się też poruszać zaczęli, a prymas strwożony natychmiast o przyśpieszenie elekcyi wołał i naglił.
Wcale się nie spodziewali rakuszanie tego zuchwałego kroku, sądząc, że i tym razem ruch się na niczem skończy, gdy po śpiesznem objechaniu rycerstwa nagle wzniosły się okrzyki.
— Niech żyje, niech nam panuje długo i szczęśliwie Zygmunt III.
Z jednej strony radośne to wołanie, z drugiej grom wrzasków i krzyków głuszył. Zborowscy jak wściekli biegli na radę do Górki.






VII.

Odśpiewawszy Te Deum u św. Jana, wraz z całym dworem królowej i hetmana, rotmistrz nasz dnia tego, po wielu nieprzespanych nocach i trudach, z obozu się do dworku przy Długiej przeniósł, zabierając z sobą Szczypiora i Cezara Wąsowicza, a węgra zostawiwszy przy kopijnikach w obozie.
Wszyscy byli nadzwyczaj wesołej myśli, a rotmistrz posłał po wino i po jedzenie, chcąc wieczór spędzić a bodaj noc na gawędce z przyjaciółmi. Posłał też zaraz na zamek po Kalińskiego, bo sam od kilku dni nie mogąc być u królowej, ani o niej, ani o księżnie nic nie wiedział. Tej zaś choć stale się wypierał, więcej go ona obchodziła, niż okazywał po sobie.
Posłany wyrostek natychmiast Kalińskiego przyprowadził.
— Nowego króla zdrowie pić będziemy — zawołał ściskając go w progu i serdecznie witając Bajbuza — nie chciałem tego uczynić bez ciebie. Radbym też Pękosławskiego mieć starostę sandomirskiego, co się spisał tak gracko, ale tego nie wiem czy wyszukam. Dzięki jemu uprzedziliśmy Zborowskich i Rakuszan.
— A czemże się Pękosławski do tego przyczynił? — zapytał Kaliński. — O bożym świecie nie wiem!
— Jawne to przecie — śmiał się rotmistrz. — Wiesz, że arcybiskup chwiejący się jak trzcina, chyli się to na jedną, to na drugą stronę, wiesz, że mieszkał w klasztorze u Bernardynów, ale o tem nie wiesz może, iż gotowy mieli statek na Wiśle Zborowscy i Górka, aby go wykraść i kazać mu Maksymiliana okrzyknąć. Otóż Pękosławski, prawda że z rozkazu hetmana, ale się dzielnie uwinął, klasztor obszedł a staruszka na wygodniejsze mieszkanie na zamek przeprowadził.
— O tem wiem, że mieszka od dni kilku na zamku, alem słyszał, że królowa go zaprosiła, aby tu lepszą wygodę miał.
Bajbuza ręką podrzucił.
— Dosyć, że Pękosławski nas uratował… Uprzedziliśmy cesarskich i teraz już chyba koniec.
Rotmistrz żwawo się na obcasie zakręcił podśpiewując, chwycił Kalińskiego za barki i krzyknął wesoło.
— No, a na zamku! na zamku! toż to jubilacya być musi!
— Bywa różnie — odparł Kaliński — królowa śmieje się, modli, ale i płacze; przewiduje, że na tem nie koniec jeszcze. A tu z tymi szwedami jak z kamienia… Ile razy przyjdą listy, gryzie się i lamentuje, bo nic postąpić, nic dać, nic uczynić nie chcą, jakby nam łaskę wyświadczali, że królewicza raczą na tron nasz posadzić!
Na biedną królowę patrząc aż się serce rozdziera.
Skrzywił się Bajbuza.
— Wszystko się to ślicznie, pięknie załatwi — rzekł. — Król Jan, choćby szwedem był, pomiarkuje w końcu, że nasza rzeczpospolita coś jest warta. Szwedzkie bory, lasy, skały i jeziora srogie nie dostoją przy naszych żyznych łanach i ługach… Chleba mamy i dla siebie i dla drugich podostatkiem, mięsa też, mamy oboje czem posolić, i rycerskie ręce, co tych skarbów obronią. Mało królestw tem się pochwali. Na niczem nam nie zbywa, oprócz ładu i spokoju… ale warchołów wybijemy z pomocą bożą.
Król Jan, bodaj zdrów był, panuje, jak powiadają, nad chłopami tylko, a syn będzie mieć zaszczyt rycerstwu przodkować… Przecie się na tem w końcu poznają!
I przerywając nagle, dodał Bajbuza.
— A księżna pani, a Jmpan wojewodzic Kostka co robią?
Kaliński głową poruszył.
— Kostka! Kostka! — rzekł — radbym, żeby wam całą kością w gardle nie stanął. Szaleje za księżną, a że ona go wyśmiewa potroszę, on to wszystko wam przypisuje i zaklina się słyszę, iż na żywot wasz godzić gotów.
— Niech próbuje — odparł chłodno rotmistrz — ale kto na cudzy godzi, ten swego nastawić musi. No! a księżna Jejmość?
— Księżna? — mówił Kaliński trochę się zżymając — księżna się śmieje z niego, to prawda, ale… niewiasta zacna, stateczna, a zawsze niewieściego w niej coś jest.
— Cóżeś to upatrzył? — zapytał Bajbuza.
— Nadto jest litościwą a powolną, daje mu się w siebie wpatrywać i coraz szaleć mocniej — mówił dalej Kaliński. — Bawi się nim jak pieskiem lub papugą. Jemu się tymczasem coraz bardziej w głowie zawraca.
— To jego sprawa! — mruknął Bajbuza. — Na zamku uroczyste nudy… niechże się gachem zabawi; a on głowy powinien pilnować, aby mu się nie zawracała.
— No, a na Kostce nie dosyć — dodał Kaliński, który niebardzo księżnę lubił — królowa prowadzi do niej drugiego pretendenta, i temu ząbki wyszczerza.
— Któż to taki?
— Szpakowaty już kniaź Olelkowicz z Litwy; dicitur, że bogaty… ale i niepowabny i dzieci ma dorosłe.
— Podobał się jej? — zapytał rotmistrz.
— Któż to spenetruje? Śmieje się jemu, Kostce, wam, a co u niej w sercu, ona tylko wie… Powiada, że za mąż nie chce, do klasztoru też nie ma ochoty, więc co?
— A ty jej zabronisz na wdowim stołku siedzieć — zapytał Bajbuza — jeżli się jej spodobało?
Rozmowa byłaby się może przedłużyła, bo rotmistrz rad o księżnie słuchał i mówił, ale na jasne okna dworku Bajbuzy coraz nowi goście napływali i drzwi się nie zamykały.
— Witaj! Vivat Sigismudus!
— Vivat! vivat!
— Jutro może — wtrącił przybywający Wnorowski rotmistrz — Zborowscy tak samo okrzykną: Vivat Maximilianus! bo gotują się, choćby we dwu senatorów z jednym biskupem elekcyę drugą bez prymasa dokonać, a potem orężem sobie drogę do tronu gotować.
Maksymilianowi do Krakowa bliżej niż Zygmuntowi, a gdy zamek opanuje, ukoronują go.
— Tylko to bieda — rozśmiał się rotmistrz — że do zamku, ani do Krakowa go nie puszczą. Zawczasu o tem myślano.
— Do zamku — wtrącił Wąsowicz — może być, ale na mieście, gdzie niemców siła cesarzowi przychylnych…
— A! nie wróżcież złego, do kata! — zawołał bijąc w stół oburącz gospodarz. — Nalewać kubki i Vivat Sigismundus!
Znowu tedy okrzyknięto aż w ulicy słychać było.
— Vivat Sigismundus!
I z ulicy strzał w tej chwili padł w okno, zabrzęczała szyba, kula świsnęła około uszu rotmistrzowi… rzucono się zaraz w pogoń za złoczyńcą, ale ani śladu go już nie było.
W chwilę potem wesołość powróciła.
— Macie dowód — rzekł Wąsowicz — że z nimi nie koniec. Gdyby o Zborowskich szło, dałoby się zagodzić, ale tu cała rakuzka siła przeciwko nam, a tej się lekceważyć nie godzi. Dodajcie ktemu szalonego Górkę, wściekłego Czarnkowskiego, mściwych Zborowskich.
— Dodaj sobie kogo chcesz, mój Wąsowiczu drogi — przerwał Bajbuza — my się ich wszystkich razem nie ulękniemy. Jeden hetman nasz stanie za wielu.
Zwróciła się rozmowa na wojenne sprawy, na uzbrojenie… Szczypior począł wywodzić, że landsknechty niemieckie lepiej są zbrojne. I na to Bajbuza nie chciał pozwolić.
— Ja ci powiadam, że nasze zbroje, co je włoch w Samsonowie wykonywa, nie ustąpią niemieckim. Mało co pośledniejsze są korczyńskie, a świątnickie dla mieszczan przeznaczone krakowskich, im w samą miarę starczą. Niemcy nas nachodzą, myśmy u siebie w domu. Wątpię nawet, aby się Maksymiliana obwoływać ważyli… Gdzie i kto?
Tak rozprawiano, jedząc i zapijając ochoczo a Bajbuza jak sam ducha nie tracił, tak drugim go dodawał.
— Elekcya skończona — mówił — szopę mogą raz wtóry spalić, już nam nie jest potrzebna, szlachcie pilno do żniw, rozjedzie się, my z oddziałami w pole, póki tu cesarskich najście grozi, musimy czujni być i na młodego pana czekać.
Ztąd tedy o młodym panu powieści różne… Bąknął Wąsowicz, że OO. Jezuitów lubi bardzo.
— I Batory się nimi posługiwał — przerwał Bajbuza — nie szukajmy przedwcześnie w nim co naganiać… chwalmy lepiej. U nas i tak aż nadto zawsze czernidła i plotek.
Podniósł kubek.
— Należy też królowej JMci vivat, — dodał — bo gdyby nie ona, jużby nam rakuszanin na pewno na karkach siedział… O Zygmuncie nie pomyślałby nikt, on zaś sam, jak widać, ani ojciec, o tronby się nie starali. Ostatnia kropla krwi jagiellońskiej w szwedzkąby ziemię wsiąkła.
— To prawda — przerwał Kaliński — iż królowa trzeci raz już swojego Zygmunta forytując na tron, do ostatniej niemal łyżki zastawia… Chciała go mieć, gdy Henryka obierano, ale dzieckiem był, potem gdy Stefana podniesiono, i wówczas się nie powiodło, aż nareście pociechę tę sobie u Boga uprosiła, ostatni grosz na to wyszafowawszy.
Od królowej przeszli na hetmana, bo rotmistrz jego zdrowie pił.
— Gdyby nie on popadlibyśmy w ręce Zborowskich i rakuzkich panów — odezwał się. — Co się tyczy cesarskich rządów, ja tam nie wiem czyby one tak straszne dla nas być miały, jak drudzy powiadają, ale srom się dostać rzeczypospolitej w ręce Górków, Czarnkowskich i Zborowskich. Smutna rzecz wojna domowa, ale my jej nie poczniemy.
— A uniknąć nie potrafimy — dorzucił Wąsowicz.
Dniało już, gdy ostatnie jeszcze zdrowie królewskie wypiwszy rozchodzić się poczęli, a Bajbuza po wielu nocach bezsennych, gdy padł na posłanie, snem kamiennym zasnął.
W Warszawie i na zamku teraz hetman rozpoczął układy z posłami szwedzkiemi o Pacta Conventa; tymczasem na przedmieściach rozłożeni Zborowscy i cesarscy pod Tarczynem i Powsinem wojska rozmieścili, biesiadując a pijąc zabierali się do drugiej elekcyi.
Każdy ich ruch i czynność hetmanowi były wiadome; często nawet bardzo tak upojone żołdactwo schodzili ludzie Zamojskiego, że mu wielką klęskę zadać mogli, ale rozpoczynać pierwszy wojny hetman nie chciał.
Niemal trzy tygodnie już upłynęło od wyboru Zygmunta, gdy na zamku dowiedziała się królowa, iż wieczorem około dziewiątej na półzegarzu, Woroniecki biskup-nominat kijowski Maksymiliana królem okrzyknął i w kościele Te Deum cicho odśpiewano.
Garstka tych, co go mianowali, tak była szczupłą, iż elekcya śmieszną się wydawała; lecz nie szło ani o jej prawomocność, ani o zachowanie form wymaganych, ale o pozór tylko, któryby Maksymilianowi z wojskiem wtargnąć dozwalał.
Królowa Anna strwożyła się i zapłakała znowu. Hetman milczał, ale niezmiernie był czynnym. Dwa obozy przeciwne ocierały się w Warszawie o siebie. Już i naszemu rotmistrzowi dłużej tu pozostać nie było można, Zamojski ciągnął go z sobą do Krakowa, którego bronić musiano od przewidzianego najścia wojsk cesarskich.
Ponieważ nadedniem wyciągać musieli, Bajbuza wieczorem poszedł żegnać królowę.
Tak mówił, w istocie jednak, oprócz niej, księżnę widzieć chciał, której w ostatnich czasach nie mógł nawiedzić. Kaliński tylko mu donosił o niej i ukłony a pozdrowienia przywoził.
Chociaż wojna taka, gdzie się brat z bratem mógł spotkać, nikomu się nie uśmiechała, a najmniej Bajbuzie, rad był, że w pole się wyrwie. Życie to na pół w mieście, pół pod namiotem, wśród niepokoju ciągłego i wzajemnych zasadzek, dokuczyło mu wreście. Strzelanie z za węgłów oburzało.
Z wesołą twarzą stawił się na zamku, gdzie znalazł zwykłe towarzystwo królowej, jej podżyłe panie przyjaciółki, osiwiały dwór, doktorów i urzędników. Wśród tych głów szronem okrytych jak kwiatek wiosenny błyszczała księżna Teresa i ku niej też chciwie się oczy wszystkich zwracały.
Zobaczywszy rotmistrza sama pierwsza zbliżyła się do niego.
— Kaliński mi powiada, że opuszczacie Warszawę — rzekła. — Sądziłam, że pozostaniesz, rotmistrzu, jako straż przy królowej?
— A! nie! hetman mnie ciągnie z sobą, iść muszę — rzekł Bajbuza — dłonie świerzbią, aby tych zuchwalców skarcić, którzy już wszelką miarę przebrali. A wy, księżno?
— Ja? — odparła wdowa oczy spuszczając. — Czasu wojny na wsi, chociażby nawet w naszym cichym kącie nad Styrem, siedzieć jednej kobiecie trudno. Królowa mnie chce mieć przy sobie. Nie mam też nic lepszego do czynienia.
— No — przerwał śmiejąc się Bajbuza — i weselej wam tu, bo na pretendentach, jak słyszę, nie zbywa.
Spojrzała mu w oczy piękna wdowa.
— Trudno mi zabronić zbliżać się do siebie — rzekła — ale ja o żadnych nie myślę, bądźcie pewni.
— Nie widziałbym też w tem nic dziwnego, ani zdrożnego, gdybyście myśleli — odezwał się Bajbuza.
— Wiecie — przerwała mu księżna — żem tego świętego stanu małżeńskiego zakosztowała. Nie zostawił mi on po sobie wspomnień, któreby do ponowienia ślubów zachęcały. Dlatego wdową chcę pozostać.
— A cóż pocznie piękny Kostka? — zapytał Bajbuza.
— Nie wiem, ożenią go z Dulską zapewne — dodała księżna.
— A kniaź Olelkowicz? — szepnął rotmistrz.
Zarumieniła się zapytana.
— I o tym wiecie? — wtrąciła — ale tenby mi mógł być ojcem.
— Właśnie dlatego mężemby sobie życzył zostać, aby przy was odmłodniał — śmiał się Bajbuza.
Nie chcecie i jego?
Księżna tylko ruszeniem ramion odpowiedziała.
— Słyszałem i o jakimś Spytku — dorzucił Bajbuza.
Nastąpiło milczenie.
— Wszystko więc wam donoszą — odezwała się po chwili.
— Bo wiedzą, że mnie to żywo obchodzi, co księżnie szczęście lub… frasunek przynieść może — rzekł Bajbuza.
Westchnął nieznacznie, lecz jakby się uląkł tej oznaki uczucia, począł zaraz żartować sobie z Kostki i jego odgróżek.
— Ten mnie gotów zgładzić — rzekł — bo posądza, iż ja mu u was sprawę psuję. To pewna, że naprawiać jej nie myślę, bo młokos mi się śmieszną wydaje lalką, zakochaną w sobie. O Olelkowiczu to tylko wiem, że stary, bogaty i że dzieciby nierade były drugiemu małżeństwu, więc przeszkadzać będą, a później by nieprzyjaciółmi się stały.
Naostatek Spytek — mówił powoli Bajbuza — wielkiej rodziny a miernego mienia, nie zbyt młody, w życiu być ma trudnym i popędliwym.
— Ale ja, wierzcie mi, o żadnym z nich nie myślałam i nie myślę — żywo wtrąciła księżna. — Dajcież mi pokój z ożenieniem. Raczejbym rada was wyswatać.
Bajbuza spojrzał na nią zdziwiony.
— Mnie? mnie?
— Dlaczegożby nie?
— Bo ja rychlej na mnicha, niż do stadła stworzony jestem — mówił Bajbuza. — Przeżyłem lat tyle samowolnym panem, iżbym może inaczej żyć już nie umiał. Oprócz tego dla kraju nic dotąd nie uczyniłem, a wielebym zrobić pragnął. Naostatek tak się przypóźniłem przez nieudolność moją, że siwieć poczynam. Nim się wysłużę rzeczypospolitej, klamka zapadnie…
Mówił to ze smutkiem jakimś głębokim, chociaż starał się wesołym okazać.
A że wdowa mu nic już odpowiedzieć nie umiała, zwróciła się rozmowa na przyszłego króla. Ponieważ rotmistrz ciekawym był, poszła księżna do królowej wyprosić na chwilkę wizerunku Zygmunta, który ona przy sobie nosiła.
Bajbuza ciekawie się w niego wpatrzył. Wyobrażał on przystojnego dosyć, poważnego wyrazu twarzy młodzieńca, ale malarz nadał mu i dumy i jakiejś zaciętości tyle, iż fizyognomia nie pociągała ku sobie. Było w niej coś zamkniętego, tajemniczego, a przy młodości odbijającego przedwczesnem ostygnięciem.
Oddając wizerunek rotmistrz nie rzekł ani słowa.
— Podoba się wam? — zapytała go księżna.
— Z malowanego o żywym sądzić trudno — szepnął Bajbuza — czemś obcem i cudzoziemskiem mnie odstręcza. Wiem, że pięć czy sześć języków umie, że między temi i polski być ma, którym do matki pierwsze w życiu wymówił wyrazy, ale czy on ten język i nas kochać będzie?
— Królowa za niego ręczy — pośpieszyła księżna.
— Daj Boże! — zamknął rotmistrz. A że godzina późną była, a dodnia ku Krakowu miał ciągnąć, począł się więc żegnać.
— Do widzenia w Krakowie — odezwała się z pewnem wzruszeniem piękna pani — i niech was Bóg szczęśliwie prowadzi.
Smutnym, smutniejszym niż na zamek wszedł, powrócił Bajbuza, którego przeprowadzał Kaliński.
We dworku już nagie tylko ściany i ławy zastali. Konie były osiodłane, Szczypior piwem grzanem na drogę się krzepił. Węgier, który przy szklance wina siedział, odezwał się do wchodzącego rotmistrza, iż wedle wszelkiego podobieństwa, na tej drodze ku Krakowu, którą ciągnąć miał i hetman i oni, oddziały Górki spotkają.
— Ale hetman powiada — dodał — iż tak zawsze nad ranem, po spędzonej u beczek nocy głębokim snem spoczywają, że będziemy mogli bezpiecznie ich pominąć i nikt się nie przebudzi.
— A toćby pora właśnie napaść i wybić to paskudztwo — krzyknął Bajbuza.
— Uchowaj Boże! — zawołał węgier. — Rozkaz jest najwyraźniejszy pana hetmana, abyśmy pierwsi nie rozpoczynali, i nie porywali się. Jeżeli śpią, mamy ich pominąć.
Rotmistrz wargi zakąsił.
— Taki jest rozkaz hetmana? — zapytał.
— Sam to z ust jego słyszałem — odparł węgier.
— A więc spełnimy, co nakazano — zamknął rotmistrz.
Na koń!
— Na koń! na koń! — powtórzono na podwórcu.
Dzień się robić zaczynał, gdy oddział poruszył się w porządku i milczeniu, z rotmistrzem i Szczypiorem na przedzie. Miasto spało jeszcze, oprócz tych, których wyciągające oddziały hetmana pobudziły. Sierpniowy poranek duszny był, chmurny i zdawał się zapowiadać burzę.
Pominęli już ostatnie dworki i chatki za miastem w ogródkach rozsiane i wyjeżdżali w pole, gdy w lewo, tuż ponad gościńcem ukazał się obóz Górki i Zborowskich. Połamane wozy, porozbijane beczki, kilka zdechłych koni, rozsypane kawały drzewa, pokruszone kopie, wszelkiego rodzaju śmiecie, naprzód znaleźli nad drogą. Ale tuż… o dziwo! na ziemi rozciągnięte leżały we śnie najgłębszym pogrążone straże obozowe.
Rotmistrzowi to niedbalstwo tak się wydało dziwnem i nieprawdopodobnem, że oczom prawie nie wierzył własnym. Stanął.
— A toćby ich tu w tym śnie i wyrzezać i powiązać i zbić można na miazgę, nimby się opamiętali i za oręż pochwycili!
Rusznice w istocie stały o wał poopierane, broń zdala była rozłożona… Bajbuza drżał.
— Hetman ich pominąć kazał nie zaczepiając — rzekł Szczypior, który po twarzy rotmistrza poznał, jak niezmierną miał ochotę wpaść na tych ciurów.
— Spełnimy rozkaz hetmana — odezwał się stłumionym głosem Bajbuza — ale na miłość Bożą, niech ja się choć zabawię!
Skinął na węgra i wskazał mu na uśpione straże.
— Kardoszu mój — szepnął — nic im nie czyń… ale to są żołnierze, myśmy też nimi. Straż śpiąca, to wstyd dla wszelakiego rycerstwa… Macie przy siodłach postronki… Każdemu z nich zatknąwszy gębę po pięćdziesiąt…
Węgier się uśmiechnął, Bajbuza nie czekając spełnienia rozkazu natychmiast jechał dalej. Odwróciwszy się tylko, on i Szczypior mieli przyjemność widzieć, że polecenie rotmistrza spełnione zostało[1]. W milczeniu, bo im nie dano ust nawet otworzyć, a spali jak zabici, czeladź wojskowa przykładnie ich chłostała.
Oćwiczeni wyrwawszy się z rąk uciekali do śpiącego obozu, ale wstyd im krzyczeć nie dawał.
Gdy pominięto straże i czaty i okop, który niedbale usypany opasywał obozowisko, na znak Szczypiora uderzono w kotły i bębny, zagrały trąby i surmy, a kopijnicy, których szkarłatne z białym proporce długie, wiatr szeleszcząc unosił, raźno kłusowali ku Krakowu.
Kto o tej chłoście haniebnej zawiózł do Warszawy wiadomość, nie było wiadomem, ale dnia tego śmiano się ze straży oćwiczonej na zamku, szydzono z niej na ulicach, a Górka, któremu usłużny jakiś komornik doniósł o tem, wpadł w niewysłowioną wściekłość. To pewna, że nie tyleby go bolało może, gdyby mu straż wyrżnięto w pień. Pogarda z jaką sobie postąpił Zamojski, (bo to na jego naturalnie rachunek wciągnięto), była nieznośniejszą nad wszystko.
Po tej bolesnej nauce oddziały też Zborowskich, Górki, Czarnkowskiego, Jazłowieckiego, ruszyły się, gdyż rakuszanie chcieli ubiedz Kraków, spodziewając się cochwila przybycia Maksymiliana.
Ale temu wcześnie zapobiegł Zamojski, zamek i miasto były obwarowane, strzeżone, zawarte.
Pozostawały przedmieścia tylko, szczególniej Garbarze, niemcami osiedlone, gdzie Zborowscy, rakuzcy stronnicy wcześnie zawiązali stosunki. Tu starczył dla mieszczan urok imienia cesarskiego, aby ich pociągnąć. Zdawało się im niepodobieństwem, ażeby potężnemu panu Zamojski sam z garścią zaciążnych mógł podołać. Niemcy tutejsi, obietnicami wielkiemi złudzeni, gotowi byli wpuścić pomiędzy siebie żołnierzy. Obsadzenie przedmieścia mogło dać w ręce rakuszanom miasto same, a to posiadłszy i o oblężenie zamku mogli się kusić.
Wszystko to knowało się w tajemnicy i milczeniu, ale hetman miał swych ludzi wszędzie i języka dostał zawczasu.
Zmuszeni zdobycie Krakowa odroczyć do zebrania sił znaczniejszych, a potrzebując mieć jakiś punkt oparcia, gdzieby nadciągającego Maksymiliana przyjąć mogli, Górka ze Zborowskimi pośpieszyli ku Wiślicy, która jako miejsce przyszłego zjazdu szlachty wyznaczona została. Zajęcie jej w istocie było opanowaniem stanowiska ważnego.
Miasto, pomimo murów i bagien je otaczających, pozbawione załogi, ubieżone zostało dość szczęśliwie przez Krzysztofa. Zarazem Andrzej oburzającym gwałtem pierwszy krok swój czynny oznaczył. Dowiedziawszy się o pobycie sandomirskiego kasztelana Stanisł. Tarnowskiego we dworze starościńskim w Stobnicy (o którą się dobijał z nim razem u Stefana), nocą wpadł na domostwo, zajęte przez niego i rodzinę. Zabito kilku dworzan, uwięziono jego, żonę i dzieci, zabrano pieniądze i kosztowności, i Tarnowskiego w pętach odesłano do Wiślicy.
Gwałt ten z pewnością nie poprawił sprawy Zborowskich, którzy się nim okazali wierni swemu charakterowi.
Czyniło go wstrętniejszem jeszcze bezkrólewie, w czasie którego bezpieczeństwo publiczne obwarowane było najsurowszemi przepisami.
Wymuszono na Tarnowskim za przywróconą swobodę wyrzeczenie się starostwa, zabranych pieniędzy, uczynionych szkód i krzywdy wyrządzonej.
Wiślicę zajętą Zamojski natychmiast musiał odzyskać i pociągnął z największym pośpiechem z całą swą siłą. Łączył się z nią Tęczyński. Zborowscy nie spodziewali się, nie mogli przewidywać tak nadzwyczaj prędkiego przybycia, rachowali też na to, że obrona Krakowa wstrzyma hetmana.
Zamknięci w mieście Zborowscy gotowali się do obrony rozpaczliwej, ale nie myśląc o zdobywaniu warowni, hetmanowi starczyło zawarcie ich w niej i uczynienie bezwładnymi. Po spędzeniu dział z wysepki, z której oblegających rażono, Zborowscy musieli nieruchomie pozostać w murach.
Nie tracąc chwili, zjazd zwołany do Wiślicy postanowił hetman odbyć pod Wiślicą, w oczach niemal Zborowskich, którzy ani mu przeszkodzić, ani w nim udziału brać nie mogli.
Ztąd wysłano, nie po raz już pierwszy posłów do arcyksięcia, którzy mu uchwały obrad i nieprawość jego wyboru mieli okazać, żądając, aby w granice Polski nie wkraczał.
Zygmunt już stanął podówczas w Gdańsku. Po odbytych naradach opuszczono Wiślicę, nie myśląc jej oblegać. Poczęły się harce, zabiegi, podstępne zmowy, aby to Kraków ubiedz dla Maksymiliana, to z drugiej strony obronić się, zaskoczyć, nieprzyjaciela onieśmielić.
Bajbuza ze swymi kopijnikami, choć ich nie wielu miał, ale że na nich rachować było można ciągle przy hetmanie się trzymał.
Jako żołnierzowi to życie czynne, całe na czatach lub w potyczkach, niedające spocząć, ale trzymające człowieka w ciągłej gorączce oczekiwania, było mu pożądanem i miłem, lecz w nim niejeden tylko był żołnierz.
Dawał się rycerskiemu duchowi unosić i ciągnąc w pole zapominał o wszystkiem, lecz gdy pod namiotem później przyszło mu spocząć samemu, podumać, rozważyć, ocenić co się to około niego działo, człowiek brał górę i smutek go ogarniał.
Nigdy jeszcze w życiu z takiej strony niekorzystnej nie przypatrywał się tej braci swej, którą kochać pragnął, a zmuszony był się nad nią litować. Tysiące przykrych wątpliwości piersi mu wypełniało i głowę uczuciami i myślami, którym się obronić nie mógł.
Nie miał się nawet przed kim wyspowiadać i poskarżyć.
To też przychodziły na niego takie godziny pogrążenia w sobie i nieprzezwyciężonego smutku, że Szczypior zastając go z głową spartą na rękach i brwiami ściągniętemi, posądzał o wcale inne powody tego znękania.
Przypisywał mu taką okrutną tęsknicę za śliczną ową księżną Teresą.
Na prawdę zaś Bajbuza, który tak gorąco ciałem i duszą się rzucił w ten wrzątek i zamęt spraw publicznych, doznawał tego rozczarowania, jakie spotyka każdego, co długo sobie roił, snuł, tworzył świat po swej myśli i sądził, że go takim znajdzie.
Tymczasem rozbijał się na nim o tyle samolubstwa, dziecinnych fraszek, dumy i próżności, chciwości, rozpasania, lekkomyślności, a tam gdzie trafiał na poczciwych, znajdował ich tak biednie na duchu wyposażonymi, że mu cała odpadała ochota od mięszania się do tego bezładnego ruchu.
Jednego dnia stary arcykapłan był z Górką i Zborowskimi, nazajutrz przechodził do hetmana. Spytek od hetmana przerzucał się do obozu Górków. Rzymski poseł popierał dyssydentów…
Od każdego można się było spodziewać zdrady.
W samym hetmanie, którego znakomitego charakteru Bajbuza nie mógł zaprzeczyć, chwilami grała duma ogromna i chęć panowania… Pomiędzy wodzami stronnictw najmniejsze powodzenie budziło zazdrość.
W ostatnich dniach Bajbuza dowiedział się poufnie, iż dotąd wiernie trzymający stronę hetmana marszałek Opaliński, przestraszony tem, że Zamojski znowu może i za tego panowania opanować umysł młodego króla, zaczynał w wielkiej tajemnicy zbliżać się do rakuszan i Górki.
Codzienne te doświadczenia, nieustanne zmiany, które niezawsze szlachetności charakterów dowodziły, zraziły rotmistrza.
Odpadła go ochota od poświęceń i pracy… nie wiedział, w którą iść miał stronę. Chorągwią dla niego dotąd był hetman, zaczynał nawet o nim wątpić.
Potrzeba było jednak dotrwać na stanowisku do końca, choćby przez ciekawość, jak się miał ten zamęt tak długo przeciągający ukończyć. Nie uszło przyjaciołom i towarzyszom broni rotmistrza to jego ponure zadumanie, szukali przyczyny i trafiali zawsze tylko na księżnę, o której on właśnie teraz może mniej myślał, bo ta tragikomedya życia publicznego, w którą był wmięszany, podnosiła go nad poziom powszedni.






VIII.

Królowa Anna drżąc oczekiwała przybranego syna, o którym sądziła z jego listów, z opowiadań o nim ludzi, z przeczuć własnego serca, a razem z tem jednak na modlitwach do Boga, czuła, że ta postać, jaką miała przed oczyma, której się spodziewała, taką jaką ona ją sobie tworzyła długiemi laty, mogła być marą tylko i złudzeniem. Zygmunt zaś wcale inną rzeczywistością.
Ostatni ten zawód w życiu, które było go pełnem, byłby ją zabił.
Jak tylko się królowa dowiedziała, iż Zygmunt ze Szwecyi wypłynął i był spodziewanym w Gdańsku, nie mogąc sama pośpieszyć na jego spotkanie, wśród kraju z powodu partyzantów Maksymiliana niewszędzie dla niej bezpiecznego, musiała czekać na siostrzana w Piotrkowie.
Kaliński się ofiarował, bądź co bądź, dotrzeć do Gdańska, a tam znaleźć środki, posły, ludzi, aby królowę ciągle uwiadamiać o podróży Zygmunta.
Nie wiedziała o tem wcale Anna, że stary król Jan III., zrażony naleganiami Polaków o ustąpienie Esthonii, pod błogosławieństwem synowi nazad powracać kazał i zrzec się korony. Nie wiedziała i o tem, że przy boku młodego pana będący księża Gołyński, ks. Rabe i inni, tak mu malowali stan nieszczęśliwy rzeczypospolitej, iż młody pan postanowił już był w duchu koronę mu ofiarowaną, jakby ona była jabłkiem do zjedzenia, ustąpić arcyksięciu austryackiemu Ernestowi, z warunkiem tylko, aby sobie siostrę jego Annę wziął za żonę.
O tych wszystkich strasznych, poczwarnych planach, stara królowa nie miała pojęcia.
Nie były też one tak głoszone, aby poza izby króla młodego w świat wylecieć miały.
Ofiarę Kalińskiego przyjęła królowa z wdzięcznością wielką, kazała mu dać listy do JMMPP. Rad miejskich miasta Gdańska, do kilku burmistrzów, zmogła się na dosyć szczupły wiatyk dla niego i Kaliński ruszył.
Jak sobie tam w miejscu radę dawał, nie wiadomo, lecz mimo niepozorności swej, prostoty umiał trafiać do celu, i listy jego były tak dla starej królowej pożądane, iż nigdy może od sióstr dawniej, niecierpliwiej oczekiwanemi nie były.
Rozumie się, iż poczciwy Kaliński już o dwór się ocierając do tyla był dyplomatą, iż nie wszystko pisał jak widział, i co było smutniejszego zachowywał dla siebie. Listy do królowej, rodzaj gazetek pisanych, brzmiały uwielbieniem dla młodego pana i podziwem nad zapałem, jaki okazywano mu wszędzie przyjmując pożądanego.
Inną drogą zmienione nieco gazetki te słał Kaliński przyjacielowi Bajbuzie, który go tak owym rzędem i czaplą kitką ujął za serce, iż go czcił i wielbił a podnosił nad wszystkich.
Do królowej też nadzwyczaj było posłowi jej trudno napisać prawdę o towarzyszce Zygmunta, siostrze jego Annie, która z nim razem przybywała, ale różniła się od niego całem niebem, jak się naówczas wyrażano.
Króla młodego otaczali Jezuici, a gdy się pośmiać chciał, przychodził w wyszarzanej laika sukience ks. Kapusta, nomen omen, prostoduszna istota, który głupkowatemi odpowiedziami go zabawiał.
Królewna Anna przy sobie księży katolickich znosić nie mogła, zowiąc ich bałwochwalcami, papistami, faryzeuszami, tak że częstokroć i Zygmunta i jego towarzyszów do rozpaczy przyprowadzała. Nawracać ją nie było sposobu, wymódz na niej nawet przyzwoite milczenie trudno było, tak że najczęściej rozdzielano króla młodego od niej, zostawiano ją samą, i musiano przez szpary patrzeć, gdy sobie do towarzystwa ministrów protestanckich ściągnęła.
Czyniła zaś to często na przekorę bratu, a więcej jeszcze Jezuitom przy nim będącym, którzy nie śmiejąc wojować z kobietą, z królewną, udawali że nie słyszą, udawali że nie widzą, czynili jakby nie rozumieli.
Postępowanie to gorszące królewnej Anny starano się zatrzeć, pokryć, osłonić, gdy ona przeciwnie chciała je mieć głośnem. Ztąd nieustanne szorstkie starcia, a dla Zygmunta niewyczerpane źródło utrapień.
Jakkolwiek księża byli pewni, iż umysł młodego króla opanowali i nie potrzebowali się obawiać, aby im go wydarto, wpływ siostry, słuchanie jej ironicznych naigrawań z katolickich obrzędów, z relikwij, z nabożeństwa, niepokoiło stróżów sumienia.
Kaliński, który dzięki listom i pozawiązywanym stosunkom, wszędzie się umiał docisnąć, a zaraz pierwszego dnia do Leśniowolskiego się dostał, który z królem przybywał, z dworem szwedzkim i z duchownymi się poznał — uderzony był zafrasowaniem, smutkiem, widoczną niechęcią, z jaką Zygmunt witał nową swoją ojczyznę.
Znalazł go dziwnie chmurnym, milczącym, dumnym i uciekającym cochwila do swych pokojów, do swej poufałej służby, do swych tajemniczych zajęć i nabożeństwa.
Pobieżny nawet uśmieszek nie zjawił się na twarzy posępnej Zygmunta.
Wszystkim wydał się on pięknym, lecz ani w nim jagiellońskiego nic, ani polskiego nie było… hiszpan, szwed, cudzoziemiec był jakiś, choć po polsku powoli ale czysto mówił i pięknie.
W kraju jak Polska, gdzie tak niepomiernie puszczano wodze swadzie, przywiązywano taką wagę do retoryki, sypano mowami z taką ochotą, król milczący z trudnością mógł podbić serca.
Po Batorym, który po łacinie i z żołnierskim lakonizmem się odzywał, mruczek taki, który mówić poprostu nie chciał, smutnym był nabytkiem.
Ani twarzą, ani mową serc sobie nie mógł pozyskać.
Od domowników się dowiedział Kaliński, że pan młody był jednak nadzwyczaj obdarowanym od natury i do wszystkiego zdolnym.
Co się tyczy rycerskich spraw, świadczono, że mężnym był, ale się w wojskowej sztuce i zabawach nie kochał.
Lubił za to kant, muzykę, obiecywał sławną utrzymywać kapelę, i własnoręcznie do kościołów wyrabiać monstrancye i kielichy.
Talenta te Kalińskiego czyniły niemym. A cóżby robili złotnicy przy Grodzkiej ulicy?
To mu przyznawał poseł królowej Anny, że się nader pańsko stawił i znać w nim było na pierwszy rzut oka potomka wielkiego rodu.
Królowej Annie ręce drżały odbierając te listy poufne. Obok nich przychodziły i od samego Zygmunta, serdeczne ale sztywne i kancelaryjnym stylem układane. Królowa napróżno szukała w nich tej oznaki jakiejś poruszenia serca, która dla niej nade wszystko droższąby była.
Tak z jednej strony odbierając doniesienia od Kalińskiego, z drugiej wieści od Krakowa sprzeczne, raz o powodzeniach hetmana, to znowu o siłach gromadzących się groźno Maksymiliana, który swoją elekcyę zawsze za najprawowitszą w świecie uważał — królowa nie miała chwili pokoju i pociechy.
Była to prawdziwa tortura moralna, w której zimno i upał mieniały się nieustannie, nadzieje i zwątpienia.
Ludzie nie oszczędzali jej najprzykrzejszych baśni, zmyślań, postrachów. Jedyną pociechą było tylko, że przedniejsi senatorowie, prymas, panowie, czoło narodu, śpieszyli połączyć się z Zygmuntem, jako z wybranym przez się monarchą, jedynym jakiego uznawali.
Chwili, gdy naostatek marzenie lat długich się ziściło i Anna mogła siostrzana, syna w nim uścisnąć, tego, co się w jej sercu działo podówczas, żadneby pióro nie opisało. W duszy nuciła tę pieśń ziszczonych nadziei, której się już nie spodziewała dożyć. Teraz, odpuść mnie Panie…
Syn ten przybrany wydał się cudownie pięknym, zjawił opromieniony wszystkiemi przymiotami, jakie tylko zamarzyć dlań mogła.
Śmiała się, płakała, obejmowała go, klękała przed nim, i nawet lodowaty chłód przybysza musiał nieco tajać, gdy się znaleźli sam na sam.
Uprzedzoną była królowa o Annie, którą witała czule, ale z pewnem zakłopotaniem, a ona też wcale się ciotce nabijać nie myślała.
I król i ona, gdy się znaleźli sami w komorze zamkniętej, na zapytanie, jak się im Polska podobała, odpowiedzieli, że wyglądała smutnie i ubogo. Była to też pora jesienna, w której kraj żaden pięknym wydawać się nie mógł, a droga jaką przebywali, nie wiodła najpiękniejszemi okolicami.
W Piotrkowie długo spoczywać nie było można. Zarówno z przybyciem Zygmunta nadeszła wiadomość, że jazda Maksymiliana opanowała Przedborz, a Opalińskiego oddział rozbiła i w części w niewolę zabrała. Oprócz tego pochwycono pacholika wysłanego tu umyślnie, aby miasto podpalił, i w istocie pożar został podłożony.
Przez dni dwa nie rozbierał się król i spać nie kładł — czuwali wszyscy, ściągano oddziały, spodziewano się napaści.
Maksymilianowe ufce wyprawione dla opanowania Piotrkowa, uznały go wszakże trudnym do zdobycia i popłoch tylko wznieciwszy cofnęły się. Ale, co gorzej, szlachta wielkopolska i sieradzka, która się do króla ściągała, znużona powoli rozchodzić się zaczęła. Siły Zygmunta się uszczuplały. Doradzono królowi nocą i potajemnie wyciągnąć do Warszawy.
Był to ruch, jak się okazało, umyślnie na obałamucenie nieprzyjaciela tylko obrachowany. Puszczono wieści, że Zygmunt do Szwecyi powraca, tymczasem on nagle wstecz się do Krakowa skierował, przeszedł Pilicę pod N. Miastem, potem Wisłę pod Korczynem, i tym sposobem rzeką się od obozu Maksymiliana obwarował.
Królowa z Anną udały się do Warszawy.
Pożegnanie z Zygmuntem kosztowało łez wiele. Ona co wszystko poświęciła, aby go do tego tronu doprowadzić, ofiarami niezmiernemi, musiała z ust jego usłyszeć, że gotów zrzec się korony dla Ernesta i Anny, a sam woli do Szwecyi powracać.
Pierwsze te dni panowania najprzykrzejsze na nim uczyniły wrażenie. Słyszał tylko o rozterkach, widział kraj rozdarty, nie było nadziei przejednania; młody, niedoświadczony, gdy i ojciec nalegał, aby się cofnął, przyznał się ciotce, iż nad wszystko wolałby to uczynić.
Anna padła łzami zalana, nie znalazłszy wyrazów na odpowiedź. Zygmunt z takim chłodem jej oświadczał to postanowienie swoje, z takiem niemal okrucieństwem, że słowy temi miłość jej dla siebie na chwilę zachwiał. Oburzyła się na niewdzięczność, lecz nie rzekła słowa.
Jeszcze jeden ten zawód, to była śmierć.
Szczęściem litościwi ludzie, otaczający Zygmunta, Leśniowolski, biskupi, którzy wyjechali na jego spotkanie, potrafili to zniechęcenie wystawić jej jako rzecz przemijającą, jako słowo na wiatr rzucone, którego spełnieniu nawet o własną cześć troskliwość dopuścić nie mogła.
Zmuszono niemal króla, aby szedł dalej. Kraków był już blizko, dociągnął do Wieliczki, dano znać Zamojskiemu, który tu nadbiegł razem z wielu senatorami i duchownymi.
Maksymilian zmuszony był się cofnąć, nie mając nadziei zdobycia Krakowa, po odniesionej tu klęsce, w której Zamojski, a przy nim rotmistrz nasz cudów męztwa dokazywali.
Bajbuza zapomniał wśród upału tej morderczej walki o smutkach swych, znowu się przeistaczając na wojaka. Trupami usłane zostało pobojowisko, zdobyto łupy wielkie, a mieszkańcy przedmieścia, którzy zdradą wprowadzili do niego Maksymiliana żołnierzy, w pień wycięci zostali.
Na tych zgliszczach rotmistrz stojąc, gdy ochłódł, chciał prawie skruszyć szablę i wracać do domu, tak mu krwią zapłynęło serce. Widok tych okrucieństw, zdziczałego żołdactwa, obmierził mu rycerstwo.
Szczypior poznać go nie mógł, gdy blady a z nasępioną twarzą powrócił nocą do izby, przeznaczonej dla spoczynku.
Wszystko dokoła wrzało radością zwycięztwa, której jeden Bajbuza nie podzielał. Nie umiano tego sobie wytłumaczyć.
Następnych dni tak go mało już obchodziło co się działo, że gdy mu oznajmiono, iż razem z hetmanem ma naprzeciw króla jechać, ledwie się zgodził na to, aby swą szmelcowaną kazać dobyć zbroję i towarzyszyć kopijnikom.
— Ale cóż-bo ci jest, rotmistrzu? — wołał Szczypior, który dwa razy lekko ranny, śpiewał po całych dniach, tak mu zwycięztwo serce rozszerzało. — Co ci jest?
— Nic — rzekł Bajbuza — poprostu już mnie jatki te ostatnie do walki zraziły. Zda się to-li na co? Bóg wie? a ludzkich żywotów, a rodzin i szczęścia wieleśmy zgrabili i zniszczyli.
Od takich wojen Panie Boże strzeż i uchowaj, a jeszcze nie wiemy, jakiego się pana tym kosztem dobijamy.
Ruszył ramionami.
Szczypior stał, słuchał i wcale nie zrozumiał. Wstyd mu się do tego przyznać było. Szanował wielce Bajbuzę i wierzył zarówno w rozum jego i serce, coś więc wtem tkwić musiało? Szczypior pojąć tego nie umiał.
Bajbuza, którego już po listach Kalińskiego w części wielka ciekawość oglądania nowego pana odpadła, ledwie się nieledwie dał namówić na to, aby w orszaku hetmana jechał go spotykać.
Lecz raz się zaprzągłszy, trzeba było ciągnąć do końca.
Mruknął tylko.
— Król przybywa, ukoronujemy go nareście i niech się to raz wszystko skończy. Zborowskim i Górkom przebaczym i niech pokój zakwita, a my z tobą pojedziemy na Podole tatarów bić, to lepiej.
Szczypior, który ani tak głęboko, ani tak daleko wzrokiem nie sięgał, zmilczał.
Trzeba było tedy kopijnikom nowe proporce kazać szyć, drzewce pościerane malować i złocić, konie im dokupowywać, bo Bajbuza musiał wystąpić, choćby dlatego, aby się Szczypior za niego nie wstydził.
Gdy przyszło do odziewania się w drogę, chorąży stoczył jeszcze raz walkę z przyjacielem, zmuszając go do włożenia na ramiona najbogatszego sahajdaka, do przybrania konia w turkusowy rząd i kapę szytą i t. d.
Bajbuza od tej rzezi garbarzy u Szewskiej bramy, ciągle krew widział na sobie. Z obojętnością człowieka, który do tego nie przywiązuje wagi, dał wreście Szczypiorowi rozporządzać się jak chciał, i z posępnem obliczem pojechał za hetmanem, który rozpromieniony śpieszył — zwyciężca, pewien najwdzięczniejszego przyjęcia!
Przyjęcie króla po świeżych wypadkach, gdy się na nie przygotować nie miano czasu, zostawiało wiele do życzenia i nie było tak wystawnem i wspaniałem, jak hetman i senatorowie pragnęli. Uczyniono jednak, na co się zdobyć było można.
Wyjechał w poczcie okazałym z duchowieństwem i pp. senatorami świeckimi w liczbie dosyć znacznej hetman Zamojski. Wszystkich oczy zwrócone były na króla, który z powagą nad wiek swój, zimny, sztywny, z chmurą na czole, nie okazując najmniejszego poruszenia, a Zamojskiemu żadnego szczególnego względu, przyjął przemówienia i powitania radośne.
Można się było z obejścia się ostrożnego z hetmanem domyśleć, iż uprzedzonym i przestrzeżonym być musiał, i więcej może obawiał się go, niż skłonnym był do oddania się całkowitego, jak się niektórzy lękali. Wiedziono go potem uroczyście na Kaźmierz, na Stradom, przez wały, ponad murami miejskiemi aż do strzelnicy. Wszędzie lud mnogi, świątecznie poubierany, ciekawy tłoczył się i cisnął dla oglądania oblicza młodego pana, który nawet zbytniej ciekawości nie okazując, zaledwie oczy podnosił.
Przed strzelnicą oczekiwali nań mieszczanie krakowscy, burmistrze, wójtowie, ławnicy, kupcy i panowie kollegiaci akademii krakowskiej. Dalej stały oddziały wojskowe postrojone jak który mógł najochędożniej, gdzie i rotmistrz nasz ze swymi kopijnikami niepoślednie miejsce zajmował, bo ludzie jego końmi, uzbrojeniem i barwą do najcelniejszych należeli.
Bajbuza mógł podjeżdżającemu się przypatrzeć i zwrócił nań oczy ciekawe, ale z martwej twarzy i spuszczonych powiek, z postawy jakby odrętwiałej nic wnieść nie mógł. Nie pociągał ku sobie młody pan nikogo. Tu hetman wystąpił znowu, garść wojsk zalecając królowi i za wierne jej ręcząc służby.
Jak na pierwszy występ Zamojski miał nawet szczęście złożyć przybyłemu panu łupy na jego przeciwnikach zdobyte, dwie buławy, trzy chorągwie pod Krakowem Maksymilianowym odjęte, działa, zbroje i wozy.
Na szańcach wiodących do Kleparza miano czas sklecić nocą kilka bram zwycięzkich z godłami i napisami. Na jednej ze trzech siedział w gnieździe orzeł biały, trzymający w szponach Snopek Wazów i wyrywanemi z niego kłosami karmił młode ptaszęta.
Była to pierwsza z tych mnogich allegoryi, do których herb szwedzki tak obfitego miał dostarczać wątku. Zygmunt zaledwie chłodnem okiem roztargnionem rzucał na te wysiłki miasta, które uczcić go pragnęło.
Tłumaczyło to położenie kraju i stolicy, lecz wjazd ten na nią nie odznaczał się uczuciem, nie wywołał ani zapału, ni radości.
Na twarzach, począwszy od Zygmunta, nic wyczytać nie było można oprócz znużenia, a hetman, który z początku dosyć się zdawał ożywionym, powoli także ostygał. Oko jego badało Zygmunta, a doświadczenie dozwalało mu czytać w nim już uprzedzenie przeciwko sobie.
We Floryańskiej bramie zatrzymał króla raz jeszcze, imieniem senatu, biskup kamieniecki Goślicki, i długą, zbyt długą mową witał go, składając mu życzenia i błogosławiąc — prospere, procede et regna.
Z całego dnia tego jedyną chwilą, w której uderzyły serca i rozjaśniły się czoła, była ta, gdy Zygmunt naostatek podniósłszy oczy, Goślickiemu odpowiadając odezwał się po polsku! Dźwięk tej mowy w jego ustach wywołał nieopisany zapał i zapłacił za wrażenia, jakie poprzedziły ten moment uroczysty. Mowa ta w jego ustach była jakby ślubem z narodem i ziemią.
Wszystko to tak przeciągnęło przybycie do kościoła na Wawelu i na zamek, że nabożeństwo dziękczynne odbyło się już nocą, przy świecach, a na spoczynek król zaledwie mógł się udać po północy.
Bajbuza, który pragnął własnemi oczyma wróżbę przyszłości wyczytać w Zygmuncie i śledził każde jego poruszenie, udał się na Wawel za nim, ludzi swych odprawiwszy, dotrwał na nabożeństwie i późno powrócił do czekającego na niego Szczypiora.
Jedno pytanie powtarzało się wszędzie:
— A cóż król? a cóż? młody pan?
Powszechnie chwalono postawę pańską i powagę, ale znajdowano go zimnym. Drudzy tłumaczyli to nieśmiałością. Bajbuza, który się nieraz w życiu przekonał, że ludzie na ludziach w tajemniczy sposób jakiś działają przy pierwszem zaraz najczęściej zetknięciu się z sobą, milczał, bo odebrane wrażenie było słabe i niejasne. Postać ta została dlań tajemnicą.
Na obliczu hetmana czytali wszyscy więcej troski niż radości z doprowadzonego do końca trudnego wyboru.
Nie ulegało wątpliwości, że jemu tylko i królowej Annie winien był Zygmunt swe powołanie na tron. Zamojski przewidywał, że brzemię wdzięczności będzie tak ciężkiem, iż król się z niego jakimkolwiek pozorem wyzwolić się będzie starał.
Życie powinno go było nauczyć, że nie ma nic do dźwigania trudniejszego, wstrętliwszego nad wdzięczność, i że w naturze ludzkiej jest dobroczyńców nienawidzieć, bo dobrodziejstwo jest rodzajem upokorzenia.
Nie mylił się też przeczuwając, że począwszy od marszałka Opalińskiego, od królowej, od senatorów wielu, którzy pierwsi się do króla zbliżyli, wszyscy już nastraszyć musieli go niezmierną przewagą hetmana, potęgą jego, znaczeniem za Batorego, roszczeniami, jakie na przyszłość stawić będzie, aby w miejscu niedoświadczonego młodzika panować. Wszystko to zawczasu odstręczało i odpychało od Zamojskiego.
Bajbuza, którego oskoczyli powracającego z zamku przyjaciele, na pytania ich naglące odpowiedział, że nie może wcale sądzić z pierwszego wejrzenia o królu.
— Tyle wiem, co i ichmość wszyscy, że przystojny jest i ostrożny, a w sobie zamknięty. Wczorajszego dnia na chwilę się nie dał poruszyć i lodowatem wejrzeniem mierzył wszystko.
Nazajutrz z zamku tyle tylko przyniesiono, iż wyszedł do pp. senatorów w bardzo wytwornym hiszpańskim stroju, który naówczas na europejskich dworach był modnym.
Rozumie się, iż hetman od rana był na zamku, usiłując się przybliżyć, wyrozumieć pana, zająć to stanowisko, jakiego się tu spodziewał i sądził, że ma do niego prawo.
Po mieście tymczasem chodziły najsprzeczniejsze wieści, które snuto z półgębkiem puszczanych postrzeżeń osób, które królowi ze Szwecyi towarzyszyły, lub od Gdańska z nim jechały.
Jawnem było, że od wylądowania na brzeg, nie widziano go ani razu wesołym, uśmiechniętym, swobodnym. Przez pół dnia siadywał zamknięty z duchownymi swymi, jak mówiono na modlitwie, a przystęp mieli łatwy tylko ci, których księża polecali i wprowadzali.
Bajbuza, pomimo iż sam nie uczuł się pociągniętym do młodego pana, bronił go żarliwie.
— Nie sądźcież, czekajcie. Obcy jest, onieśmielony, nie zna ziemi, po której stąpa, niepewien jest jeszcze nawet, czy się na niej utrzyma. Mówią, że napędziły go listy ojcowskie, nakazujące mu porzucić koronę i do Szwecyi powracać. My się domagamy od niego Esthonii, król Jan jej dać nie chce, a Zygmunt też nie myśli zniechęcać ojca i dla nas czynić ofiar.
Na zamku trwały ciągłe narady i układy, którym nie było końca. Zygmunt się okazywał niewzruszenie upartym. Stał przy swojem.
Z zamku rozeszły się szepty, że gotował się austryakom koronę ustąpić i przefrymarczyć. Oburzenie to wywoływało. Jedni nie chcieli wierzyć, drudzy się już odgrażali.
Słowem pierwsze wrażenia tych dni, które często stanowią o przyszłości, nie były dla króla pomyślne.
Hetmana widziano z czołem posępnem, dumnie się przesuwającego po mieście. Leśniowolski miał go o knowaniach przeciwko niemu ostrzegać, których też skutki jawnemi były. Król się ani zbliżyć, ani otwarcie przed nim wywnętrzyć nie chciał. Słuchał milczący, odpowiadał półsłowami.
Drugiego dnia hetman wychodząc od niego zrażony, spotkawszy się z Leśniowolskim, odezwał się do niego z przekąsem.
— Cóżeście to nam za nieme djable przywieźli?
Odstręczony, dotknięty już brakiem zaufania Zamojski tem silniej stał przy wymaganych przez naród warunkach, żądał odstąpienia Esthonii — Zygmunt odmawiał. W kilka dni po próżnych sporach i naradach, król się zerwał z siedzenia zniecierpliwiony.
— Wolę tę koronę stracić — zawołał — niż postąpić przeciwko mojemu sumieniowi i przekonaniu.
Drzwiami rzucił silnie i wyszedł.
Taki był skutek pierwszych rokowań i pierwszego zbliżenia się do hetmana, któremu król wszystko był winien.
Mówiono o odłożeniu koronacyi, dopóki król nie podpisał wymaganych pactów, ale w końcu ociąganie się z tą uroczystością, która miała związać nieodwołalnie obie strony, okazało się wszystkim tak groźnem wobec Maksymiliana, który obstawał przy swym wyborze i z wojskiem zagrażał, że hetman uledz musiał i ostatnich dni grudnia naznaczono uroczysty ten obrzęd odbyć, na który zjechać miał Karnkowski.
Rotmistrz nasz nie pozostał przez ten czas bezczynnym, chociaż napozór mógł się nim wydawać. Chodził na zamek, słuchał, patrzał i starał zdać sobie sprawę z położenia, aby wiedzieć co czynić miał dalej.
Wedle jego rozumienia, z którem się nie taił, należało wszelkiemi możliwemi środkami koniec położyć rozterce, wyjść w pole, ścigać nieprzyjaciela, oczyścić z niego Siewierskie i granice Szlązka, zmusić warchołów do poddania się i pokój zyskawszy goić rany, ład nadwerężony silnie zaprowadzać.
Ale nikt go nie słuchał.
Najboleśniejszem dla rotmistrza było, iż widział pomiędzy królem a tym, który mu dał koronę, coraz wydatniejszy rozbrat. Hetman zamiast stać obok, występował w imię narodu przeciw elektowi.
— Wszystko to bardzo się źle zapowiada! — mruczał Bajbuza — mam ochotę kopijników bodaj zdawszy na Szczypiora, sam do Nadstyrza powracać.
Nie ruszał się jednak z Krakowa. A nuż ręki jego jeszcze potrzebować będą? Czyniło to prawdopodobnem wtargnięcie Maksymiliana ku Krzepicom i Wieluniowi.
Niechętni Zamojskiemu, którzy go przy królu nie radzi widzieli i odsunąć usiłowali, wołali w niebogłosy, aby wyciągał w pole. Tam było jego miejsce.
Bajbuza wtórował, ale niewszystko było w gotowości, żołnierz nieopłacony i zniechęcony, broni brak, wstrzymywały. Nakoniec doprowadzono hetmana do tego rodzaju gorączki i zniecierpliwienia, które dłużej się ociągać nie dozwalały.
Szczypior wpadł uradowany z tą nowiną do Bajbuzy, który nad Boëcjuszem siedział, że w pochód wyruszą. Księga poszła w kąt, odezwał się rycerz w zniechęconym rotmistrzu. Oblicze mu się rozchmurzyło.
Uściskał Szczypiora.
— Wydawaj rozkazy!
Maksymilian nie życząc sobie stoczyć bitwy, dopókiby nie otrzymał oczekiwanych posiłków, z niezbyt wielkim ludem cofnął się do Szlązka, pewien będąc, że na terytoryum cesarstwa hetman go ścigać nie będzie i nie pogwałci granicy.
Lecz Zamojski musiał ze szczęśliwego składu okoliczności korzystać, z ubezpieczenia się Maksymiliana, z nieświadomości jego obrotów i z nadeszłych świeżo posiłków siedmiogrodzkich.
Jasną i mroźną nocą księżycową hetman wyciągnął śpiesznie ku Byczynie, gdzie się znajdował Maksymilian. Posiłki dla niego już się też zbliżały.
Andrzej Zborowski, jako wódz wcale nieodznaczający się dotąd, dowodził. Z innej wcale strony spodziewano się hetmana, który osobiście wziął udział stanowczy w bitwie. On dał hasło do boju, gdy drudzy chcieli stanowczą rozprawę do jutra odroczyć, on sam przebrany podjeżdżał rozpoznawać położenie wojsk Maksymiliana.
Była to jedna z tych walk, w których jeniusz wojskowy Zamojskiego zajaśniał największym blaskiem. Korzystał on ze wszystkiego, z nieświadomości o przyciągających Maksymilianowi posiłkach, z niepewności, od której strony uderzy, z gruntu, na jakim się potykać miano, z godziną zapału, który mogła rozwaga ostudzić.
Pośpiech stanowił o powodzeniu, a zwycięztwo o panowaniu Zygmunta, który zniechęcony już cofnąć się był gotów, najmniejszą spotykając trudność do przełamania. Najdzielniejszych miał z sobą do pomocy rycerzy Zamojski: Żółkiewskiego, Potockiego Jakóba, Koniecpolskiego, Urowieckiego.
Maksymilian też znaczną liczbą dział wsparty, rachując na przewagę swoich wojsk, a na niedoświadczenie ochotnika i zaciągów polskich, stawał nie bez nadziei zwycięztwa do boju.
Pierwsze hasło dały trąby ze strony Zamojskiego. Ruszyły polskie pułki pierwsze, gdy Maksymilian nie poruszał się wcale. Zapał, z jakim rzucono się do walki, w pierwszej chwili mógł stratą mężnego Hołubka ostygnąć, ale nie postrzeżono jej.
Pułki Stadnickich polskie, kopijnicy przeciwko polskim też kopijnikom walczyć musiały. Była to walka braterska, straszna, oburzająca, ale razem do szału mogąca podnieść męztwo rozpaczliwe.
Hołubek zabity, Żółkiewski ciężko ranny, wszystko zdawało się wróżyć nieszczęśliwy koniec, gdy Zamojskiego ukazanie się ze strony, z której się go nie spodziewano, osaczając Maksymiliana, jedyny ratunek wskazywało w ucieczce.
Arcyksięcia uprowadzono z placu boju do miasteczka Byczyny, gdy wojska już były rozprószone, rozbite, a Zamojski nie tracąc czasu opasał go zewsząd, aby ujść nie mógł.
Rotmistrz nasz był właśnie w tem spotkaniu, które kopijników jego naprzeciw Stadnickiego pułkowi walczyć zmuszało. Poznali się natychmiast Polacy z obu stron, ale z zażartością jakąś mściwą rzucili się do walki. Niema straszniejszego nad taki Kaima bój. Każda z tych przywiedzionych do ostateczności stron usiłuje swojej winy na przeciwniku pomścić. — Bij! zabij! — krzyczeli jedni i drudzy, obelgami się obrzucając.
Kopijnicy Bajbuzy, których Szczypior powstrzymał nieco, dali Stadnickiego ludowi uderzyć na siebie nie poruszając się. Byli pewni, że ich nie złamią. Napastnicy zmięszali się, splątali, kopij wiele padło nieskruszonych, ale wyrwanych impetem z rąk. Ciężkie zbroje nie dawały się obrócić i odwet Bajbuzy był straszny; gniótł on zbity nieporządnie tłum, którego część na ziemi leżała, podnieść się nie mogąc. On sam znalazł się naprzeciw Stanisława Stadnickiego dowódzcy i dwaj zapaśnicy z ogromną siłą uderzyli na siebie. Stadnicki padł wysadzony z siodła, ale w tej samej chwili kula ze strony trafiając pod rękę rotmistrzowi, tam gdzie oprócz kolczugi nie miał innego okrycia, przeszyła ją i utkwiła w prawym boku. Uczuł ją dopiero gdy ciepła krew płynąć po nim zaczęła, ale rozogniony nie przestał walczyć, aż osłabły z siodła się zsunął i padł na pobojowisku.






IX.

Gdy Bajbuza oczy otworzył i potoczył niemi dokoła, spotkał naprzód zwieszoną nad sobą twarz smutną Szczypiora. Zimny wiatr przekonał go, że byli w polu jeszcze, leżał na wozie. Około niego krzątali się ludzie.
— Bitwa? — zawołał głosem słabym.
— Wygrana! — odparł krzykliwie Szczypior — wygrana, zwycięztwo wielkie, sam arcyksiąże w niewolę wzięty. Zamojski tryumfuje… łupy ogromne… wojna skończona… nieprzyjaciel w rozsypce.
Przymknął oczy i złożył ręce rotmistrz.
Wierny druh dodał żywo.
— Rana sroga, bo krwie straciliście dużo, nim ją zatamować było można. Przeleżeliście długo na polu… jam głowę tracił szukając, a tu mróz i wichrzysko.
Teraz już wszystko pójdzie jak z płatka… konie i wóz gotowe, ja wam tu nie dam leżeć, powoli pociągniemy do Krakowa, gdzie i o lekarzy i o staranie łatwiej.
— A Zamojski? — spytał rotmistrz.
— Cały wyszedł! — wołał Szczypior.
— Żółkiewski?
— Ranny w nogę od kuli działowej, ale mu pono nic nie będzie — mówił chorąży.
— Z naszych?
— Kopijnicy się bili dzielnie, zginęło ich ze dwudziestu, ranni wszyscy prawie, ale te rany się nie liczą, gdy na nogach są. Na placu boju do dwóch tysięcy golonych polskich głów leży, a pewno niemniej długowłosych.
Walka była mordercza — pośpiesznie i gorączkowo ciągnął dalej Szczypior — ale pięknieśmy się bili i nie pierzchnął nikt. Płakać nam po mężnym Hołubku!
— Zginął?
— Trzema kulami go przeszyli.
Wydobyć się ztąd i dostać do Krakowa nie było łatwem, ale Szczypior na węgra zdawszy dowództwo, nie odchodził już od wozu Bajbuzy. Znaleźli się też przyjaciele inni, albo lekko ranni lub nawet zdrowi, którzy do Krakowa towarzyszyć się ofiarowali, a jeden z nich, nie mogąc ani kolasy, ani kolebki dla chorego dostać, zdobył gdzieś mniejszy wóz zwany brożkiem, w którym wysłano łoże, i osłoniętego firankami skórzanemi bezpieczniej i wygodniej naostatek dowieziono do Krakowa.
Tu już zawczasu doktor i łoże i wszystko w najętym dworze było przygotowanem, tak że Bajbuza, niewiele stosunkowo przecierpiawszy, znalazł się jak w domu.
Na lekarzach naówczas nie zbywało; znalazł się tu za Zamojskim przybyły Buccella, a dawny aptekarz króla Stefana, który też znał się na ranach i balsamach, Angelo Caborto ofiarował się na posługi.
Chociaż osłabiony krwi upływem, ale silnie zbudowany, Bajbuza przychodził do siebie, tak że mu wyzdrowienie ku wiośnie rokować było można.
Znalazła się też niespodziana opieka, na którą nikt rachować nie mógł, może rotmistrzowi nie nazbyt pożądana, ale i tej odepchnąć nie było można, zwłaszcza że się zbyt natrętnie narzucała.
Do przyjaciół młodości Bajbuzy i jego towarzyszów broni należał zamożny szlachcic, żołnierz dzielny Jeremi Borzkowski, żonaty z krakowianką Wężówną, sławną z piękności kobietą. Temu Borzkowskiemu za drużbę do wesela służyć musiał Bajbuza, a dziwnym losem potem on go też poległego pod Połockiem pogrzebał. Od tego czasu o Ewie z Wężów Borzkowskiej mało co słyszał rotmistrz, wiedział tylko, że z rodziną męża ułożywszy się o oprawę, w Krakowskie powróciła.
Już Bajbuzie znacznie być lepiej poczynało i rana się goić obiecywała, gdy dnia jednego Szczypior wszedł śmiejąc się.
— Szczęście bo macie Iwaś do głatkich twarzyczek — odezwał się — a toż to, gdyby się tylko nie malowała, bo to się jej na nic nie zdało, piękna jak obrazek jejmość, wdowa po Borzkowskim na gwałt się tu ciśnie, aby waszmości pielęgnowała.
Przypomniał ją sobie zaraz rotmistrz.
— Ewusia? a ona tu co robi?
— Co robi? nie wiem — śmiał się Szczypior — wiem tylko, że ma swój dwór własny w Krakowie, że się stroi jak obraz cudowny, że młoda i piękna, i że się do was na gwałt napiera… Nie chciałem jej puścić pozwolenia waszego nie wziąwszy, a nie wiem, czy zechcecie ją widzieć.
— Czemuż nie! wdowa po moim drogim Jeremim! — odparł rotmistrz. — Bylem tylko się trochę mógł przyodziać.
Nazajutrz otwarły się drzwi szeroko, i Szczypior puścił, poprzedzaną zapachem jakimś jejmość panią Ewę Borzkowską, tak strojną jakby nie do łoża chorego, ale na zabawę jaką się wybrała. Wprawdzie ona nigdy inaczej na świat się nie pokazywała, bo być piękną, uważała sobie za święty i jedyny obowiązek.
Zalotna do najwyższego stopnia, zręczna, żywa, Ewa Borzkowska słynęła z tego, iż zawracała głowy, ale czy nie chciała, czy nie umiała wyjść za mąż, dość że zaloty zawsze jakoś się dla niej niefortunnie kończyły.
Nie zdawała się sobie tem przykrzeć.
Lat miała dwadzieścia i kilka, a świeżość dziewczęcą i wesołość niczem nigdy niezachmurzoną. Po mężu i po rodzicach dosyć znaczne otrzymawszy mienie, używała go ochoczo, raźno, głośno, nie lubiąc spokoju, a nieustannie nowej szukając rozrywki.
Z dawnych czasów przypominał sobie rotmistrz, iż dosyć mu się przypodobać starała, że go bawiła szczebiotaniem płochem i trzpiotowatością swoją, która jej doskonale przystawała.
Średniego wzrostu, czarnobrewa, czarnooka, biała jak mleko, z rumieńcem lekkim, który moda ówczesna nakazywała sztucznie ożywiać barwiczką, z perłowemi ząbkami, które lubiła pokazywać w uśmiechu, zręczna, smukła… Ewunia stroiła się tak, że jej tego współzawodniczki przebaczyć nie mogły. Miała dar i umiejętność ubierania swej piękności i podnoszenia jej.
Taż sama czasem suknia, zasłonka, klejnoty, coraz inaczej zużytkowane, połączone, nową jej dawały krasę. Mistrzynią w tem była.
Lubiła też, aby przed nią padano. Mężczyzni, a więcej jeszcze zazdrośnice kobiety, zwały ją płochą; ona ruszeniem ramion na to odpowiadała. Z ludzkich złośliwych oszczerstw żartowała, lekceważąc je.
Oprócz piękności twarzy, miała Ewunia głos piękny i muzykalne wykształcenie, które podobno sławnemu Diomedesowi Katonowi, muzykowi podskarbiego Kostki, lubownika wielkiego kunsztu tego, zawdzięczała. A i na dowcipie jej nie zbywało.
Tak to czarodziejkę jednego poranka wprowadził Szczypior do pokoju, w którym rotmistrz przyodziany siedział nad włoską księgą, świeżo mu z księgarni Marangoniego przyniesioną.
Bibliopola ten naówczas zaopatrywał uczony świat i miłośników ksiąg w Krakowie we wszystkie europejskie nowości, których liczba niewielką była. U niego też zaopatrywali się w polemiczne rozprawy zarówno katolicy jak dyssydenci.
Chociaż lat kilka upłynęło od czasu, gdy piękną Ewunię widział rotmistrz, tak mało była zmienioną, tak nieśmiertelnie wydawała się młodą, iż poznał ją odrazu.
Weszła… cała jakby obłokiem woni owiana.
— Rotmistrzu, ukarz mi swych przyjaciół i służbę — zawołała. — Nie chcieli mnie puścić i byli tak dzicy i okrutni, że się i prośbie i uśmiechom, któremi ich przekupić chciałam, oparli. Alem sobie powiedziała, że szturmem was zdobędę. Moje miejsce było zdawna przy łożu chorego, rannego przyjaciela mego kochanego Jeremka!
O kochanym Jeremku mówiła tak swobodnie i wesoło, jakby od lat wielu nie spoczywał w grobie.
Wesoły głosik niewieści mile połechtał może ucho rotmistrza, twarzyczka ta przypomniała mu czasy dawne, wstał więc, rozjaśnionem licem witając pięknego swojego gościa.
— Dziękuję wam, śliczna pani moja! — odezwał się — ale pocóż wy się macie zasmucać widokiem kalectwa i cierpienia? Wam od życia należy wesele.
— A sądzicie, że ja niem dzieląc się z wami, wyczerpię to, które mam w duszy? A! nie! — zawołała siadając na krześle, które jej podawał wyrostek. — Przecież życiu waszemu już żadne nie zagraża niebezpieczeństwo? Nie będziecie kaleką dla jednej kuli…
Obejrzała się dokoła.
Izba, w której leżał rotmistrz, bardzo skromna, pobielona, z małemi okienkami, miała jednak tak bogate przybory kobierców, opon jedwabnych, naczyń srebrnych, które Szczypior posprowadzał mimo jego woli, iż cale pańsko wyglądała.
— Mieścicie się w takiej lichej komorze — dorzuciła — gdy ja w moim dworze byłabym wam chętnie dała najlepsze komnaty i daleko wygodniejsze pomieszczenie! Mam do was żal wielki.
— Ależ się nie godziło, choćby rannemu — rzekł rotmistrz — najeżdżać dom wdowi i odstraszać waszych przyjaciół.
— Ja lepszych od was i droższych mi nie mam! — grzecznie odstrzeliła wdowa. — I tak poczęła się wesoła rozmowa, która bawiła rotmistrza samą lekkością swoją, ale do niej nie przywiązywał wagi. Zdawało mu się bowiem, iż zadość grzeczności uczyniwszy piękna Ewunia, odwiedziwszy mężowskiego przyjaciela, łatwo i prędko o nim zapomni.
Tymczasem stało się inaczej; trzeciego dnia potem pukała Borzkowska znowu do drzwi i ze Szczypiorem się kłóciła, że jej do Bajbuzy puszczać nie chciał.
— Ale bo waszmość, z przeproszeniem, gbur jesteś — wołała na głos tak, aby ją rotmistrz z trzeciej izby mógł posłyszeć — jakże można niewieście wzbraniać wnijścia. Ja jestem dawną znajomą Bajbuzy, mąż mój był jego przyjacielem. Chcę go nawiedzać i pielęgnować w chorobie, a nie dać mu się nudzić.
Tak znowu szturmem wziąwszy komnatę Bajbuzy, weszła już jakby do domu, zajęła miejsce, a po przywitaniu jak z rogu obfitości zaczęła sypać wiadomościami, gdyż stosunki mając nader rozgałęzione, wiedziała wszystko co się działo, kłamało, zamierzało u dworu i vox publica dla niej nie miała nic skrytego.
Płoche to było szczebiotanie, ale przychodziło po długich dniach ciszy i jednostajnego spoczynku, więc prawie było pożądanem Bajbuzie. Słuchał go uśmiechając się, a nawzajem wdowa wszystko co rotmistrz jej mówił, z wielką, natężoną przyjmowała uwagą i poszanowaniem.
Wprędce bardzo zapanowała i nad Szczypiorem, który dobro i prostodusznie widział w niej poczciwe, litościwe kobiecisko. Wśliznęła się więc tak nieznacznie w życie Bajbuzy, iż wszyscy w końcu mówiąc o nim wspominali o niej i wzajemnie. A chociaż w chorobie samej, gdy najcięższą była, piękna Ewunia wcale nie pielęgnowała rannego, nazywało się teraz powszechnie, iż ona się dla niego poświęciła.
Ani mogło postać w głowie rotmistrzowi, ażeby ten stosunek miał jakie znaczenie i wagę.
Piękna wdowa sama opowiadała o tylu swatających się do jej ręki, iż można się było spodziewać zamążpójścia prędkiego, a Bajbuza śmiejąc się mówił Szczypiorowi, że oto drugi może raz dla niej dziewosłębem będzie.
Raz się przekonawszy, że szczebiotania jej słucha chętnie rotmistrz i że ono go bawi, ze szczególną troskliwością się poczęła wysilać na to, aby świeżuteńkie mu i najpewniejsze przynosić wieści.
Miał je i z innych źródeł Bajbuza, godziły się one wszystkie i potwierdzały, lecz w ogóle pocieszającemi nie były.
On, jak wielka bardzo część przyjaciół hetmana, rachował na to, iż Zamojski ster rządów przy młodym królu obejmie. Na to jednak zaradził wcześnie dawny przyjaciel hetmana, teraz pokryjomy przeciwnik, marszałek Opaliński.
Starał się młodemu królowi odmalować go jako człowieka nienasyconej ambicyi, już posiadającego taką potęgę w kraju, iż zagrażał władzy monarchy. Malowano mu jaką miał przewagę nad Batorym, a samo nawet postępowanie i zwycięztwo odniesione w czasie bezkrólewia, dowodziło czem był Zamojski.
Młody Zygmunt dość już miał dumy, aby narzędziem w ręku takiego wszechwładnego magnata być nie chciał.
Ztąd zimne naprzód przyjęcie przez króla, milczenie jego, usuwanie się od hetmana, okazywane mu niedowierzanie i niewdzięczność.
Ze swojej strony Zamojski czuł się i dosyć silnym i czystym w sumieniu, aby się nie płaszczyć — stanął jakby wyzwany do boju. Zamiast pierwszego doradzcy króla, był obrońcą praw narodu u niego. Stosunek się zaostrzył.
Piękna wdowa wiedziała najmniejsze szczegóły o każdem posłuchaniu, jak gdyby na nie patrzyła, a powtarzała słowa króla, naśladowała poważny i uroczysty głos Zamojskiego. Minka jej układała się inaczej, gdy przedstawiała Leśniowolskiego moderującego zbyt ostre sądy i mitygującego p. marszałka Opalińskiego.
Wszystko to potwierdzało się tak dowodnie, iż Bajbuza o prawdziwości doniesień wątpić nie mógł, a bolał go ten stan rzeczy jako zapowiedź przyszłości groźnej.
Naostatek nie omieszkała Ewunia pod pieczęcią największej tajemnicy donieść Bajbuzie, iż młody król z uprzedzającą grzecznością, nadskakiwaniem był dla więźnia z pod Byczyny, którego hetman w Krasnymstawie trzymał. Na dworze króla żywiono, jak ona utrzymywała, jak największe dla rakuzkiego domu współczucie. Szeptano już, że Zygmunt skorzysta ze zbliżenia się, aby przefrymarczyć koronę, a razem pozbyć się siostry.
Koronę pewnie przyjętoby ochotnie, gdyby Zygmunt nią miał prawo rozporządzać, ale Anny uparcie trwającej przy swych przekonaniach religijnych, żaden arcyksiąże nie mógł wziąć za żonę.
Projekt ten, chociaż niby trzymany w tajemnicy, szlachta sobie z oburzeniem powtarzała. Król zamiast zyskiwać serca, odstręczał je od siebie. Wszystko to niecierpliwiło, zrażało, zniechęcało rotmistrza, który stanowczo zapowiadał Szczypiorowi, że kopijników rozpuści, i nazad do Nadstyrza powróci. Tymczasem tylko myśleć o tem jeszcze nie można, bo rana nie pozwalała.
Nie dała też ona Bajbuzie ani się znajdować, ani widzieć zdala nawet obrządów pogrzebowych króla Stefana, na które królowa wdowa zjechała.
Wiedziano na dworze o tem, że młody pan wyjechawszy naprzeciw przybywającej ciotki, pozdrowiwszy ją u bram miasta, już wyprzedzając chciał się puścić z powrotem na zamek, gdy poważna Jagiellonka dbała o swe dostojeństwo, powiedzieć mu poleciła, iż powinien był u jej kolebki jechać, bo to się przynajmniej należało.
Znajdowali to wszyscy słusznem, iż się o swe dostojeństwo upomniała.
Razem z królową, czego się niebardzo spodziewał Bajbuza, przyjechała księżna. Dowiedział się o tem późno i natychmiast Szczypiora posłał z pozdrowieniem do niej, dowiadując się, czyli nie miała co do rozkazania.
Lecz chorąży trafił snadź na uprzedzoną już księżnę, której doniesiono usłużnie, iż Bajbuza był rozmiłowany w Borzkowskiej, która go niemal codzień odwiedzała, i z nią go już żeniono. Przyjęła więc chorążego bardzo zimno, dziękując sąsiadowi za pamięć o niej. Nie wspomniała wcale o tem co tu słyszała, lecz tak się pokazała zmienioną Szczypiorowi, iż był tem smutnie uderzony. A że około dworu słuchy chodziły razem jakoby Kostka swych zalotów nie poprzestawał, a nawet aż tu za księżną przyciągnął, połączył to w jedno Szczypior i odniósł Bajbuzie, utyskując, że go bardzo chłodno przyjęto, a powodem temu nie co innego być musiało, tylko staranie i zabiegi Kostki, pomyślnym uwieńczone skutkiem.
Bajbuza słuchając zarumienił się mocno, zaciął usta, ale natychmiast przybrał twarz wesołą.
— Cóż ty mi to tak żałobnym tonem zwiastujesz? — rzekł do przyjaciela. — Cieszyć się trzeba, że jej Pan Bóg dał szczęście po myśli, jeżeli tylko to małżeństwo szczęśliwem nazwać można.
— Ja bo czego się innego spodziewałem! — zamruczał Szczypior. — Niewiasta jest piękna, stateczna, serce do was miała, wyście też ją miłowali, bo, choćbyście się zapierali, jam tego pewien, byłem więc pewnym, że się pobierzecie!
— Patrzże ty na mnie — odezwał się Bajbuza — czy ja do małżeństwa stworzony jestem, albo w niewieście sentyment obudzić mogę. Starym ciurą jestem, a gorzej niż to jeszcze, na pół klerykiem, co jeśli nie na siodle harcuje, to nad papierami oczy i głowę psowa. Nie mam do małżeństwa przymiotów, a raczej na żołnierza lub mnicha… jedno z dwojga. Dlatego, gdybym nawet się rozmiłował w kobiecie, nie będąc pewien, że jej szczęście dać mogę, po rękę nigdy nie sięgnę.
— Trochę mnie tem uspokoiliście — rozśmiał się Szczypior — bo, przyznaję się wam, obawiałem się, aby ta utrapiona szczebiotka Ewunia nie opanowała was i nie zaprowadziła do ołtarza.
Bajbuza parsknął śmiechem głośnym.
— Tak-li to ludzi znasz, mój poczciwy Szczypiorze? — zapytał. — Prawda, że Borzkowska bardzo natrętną jest i zalotną, ale tak samo ze mną jak z drugimi, nic to nie dowodzi i do niczego nie doprowadzi.
Naostatek długo obiecywane uzdrowienie, przychodzące tak powoli, ziściło się i rotmistrz wstał, chodził, a odziewać się zaczął, obiecując sobie wkrótce odzyskać swobodę, by użyć jej natychmiast i do Nadstyrza powrócić.
Cały ten przebieg wypadków, którego był czynnym świadkiem od pierwszych starań o wybór Zygmunta, aż do jego przyjazdu do Polski, czynności Zamojskiego, stosunki stronnictw, obroty ludzi — gorzkie pozostawiły mu wspomnienia, przykre i bolesne wrażenie, upakarzające o charakterach pojęcie.
Bajbuza, który z gorącością taką rwał się do czynu i uważał sobie za obowiązek poświęcać się dla dobra publicznego, widział teraz taki zamęt wyobrażeń, taką różność zdania, w samym zaś Zamojskim tylekroć wahanie się, a niekiedy i pobudki ambicyi własnej, że tem mocniej o sobie zwątpił, i o tem czyby podołał innej sprawie krom rąbania i rozpraszania nieprzyjaciela!
Wcale inaczej wystawiał sobie zadanie życia swego… Ostygł teraz i zwątpił.
Szczypior widział tylko jedno, iż cierpiał i nieswój był, ale bardzo poziomo przypisywał to babom i tłumaczył Kalińskiemu.
— Niema na świecie nic zgubniejszego jak gdy człowiek między podwiki się wda. Żeby jak rozumnym i silnym był, nie przymierzając jak nasz rotmistrz, nie obroni się, oplączą go. Naprzód się wieszał przy księżnie, no, niechby tam jeszcze… teraz go bodaj opanowała ta Ewusia, znajomość jakaś z dawnych czasów, a ta ma takie ostre szponki, że jak pochwyci, nie wypuści. On jej nie ujdzie, a jak się z nią ożeni, to przepadł. Będzie najnieszczęśliwszym, zamęczy się i zatruje.
Kaliński nie śmiał powadze Szczypiora się sprzeciwiać.
— Toby go może corychlej ztąd z Krakowa wywieźć, gdy już leków, aptek i doktora nie potrzebuje. Ewusia ta przecie nie pojedzie za nim.
— Wywieźć? — podchwycił Szczypior. — Tego ani ja, ani się nikt podjąć nie może, bo on ma swą wolę upartą, której się nie zrzeka, chyba na korzyść niewiast.
Kaliński dowodził, że Kostka chociaż za księżną gonił i głowę postradał, ale ona o nim nie myślała wcale, a rodzina go zawsze do Dulskiej podskarbianki ciągnęła dla wiana.
Po przybyciu Kalińskiego, który przy królowej stale był a dla rotmistrza tajemnic nie miał, przybyło nowe źródło informacyi o młodym królu.
Bajbuza z niezwykłą sobie gorączkową ciekawością o niego się dowiadywał, jak stoi u narodu, czy sobie na miłość u kogo zarobił, czem się zajmuje, kim otacza? Wszystkich szczegółów o tem dostarczał Kaliński, który codziennie na życie młodego pana patrzał.
— Milczący jest — mówił — na oko poważny, szczególniej gdy wie, że na niego ludzie patrzą, ale gdy się zamknie w kółku poufalszem, rad się ladaczem zabawia. Widywano go w dziedzińcach w piłkę grającego z księdzem Kapustą.
Piłkę tę, a raczej kręgle, ktoś nieszczęśliwie podpatrzył, wieść o nich szeroko się po świecie rozbiegła; miano to za ogromną zbrodnię, że majestatu swojego nie szanował.
Mówiono dalej, że ze złotnikiem dworskim pracował około rzemiosła, rąk królewskich niegodnego, że z malarzem holendrem malował, że z kimś znowu alchemią się i tygielkami zabawiał, a naostatek nawet karty, karty na stole u niego widziano!
Wszystkie te rozrywki, dowodzące że się okrutnie nudził i usiłował czemś zająć, niemal mu poczytywano za zbrodnie.
Dalej szło, że się samymi Jezuitami otaczał, ale pomiędzy tymi, występowała piękna postać księdza Skargi, który właśnie był kaznodzieją dworu mianowany.
Największym zaś zarzutem i powodem niechęci było, że król miał wielką cześć dla rakuzkiego domu i dla niego sympatyą.
Przewidywano już, że będzie sobie miał za największy zaszczyt i szczęście z domem tym się połączyć, którego w Polsce się tak obawiano.
Zamojski obchodził się też ze swym więźniem Maksymilianem ze względnością największą. Dawano mu wszelką możliwą swobodę na krasnostawskim zamku, ale o niewiele chodziło, by korzystając z niej nie uszedł.
Spisek już był ułożony. Miał się spuścić z murów po sznurze i z nocy korzystając biedz do granicy, nie podpisawszy układów i nie zabezpieczywszy Polsce, że się jej zrzecze a nadal niepokoić nie będzie. Szczęściem w czas doszło to do uszów Zamojskiego, który straże podwoić i czujność powiększyć nakazał, tak że ucieczka się stała niepodobieństwem.
Hetman wolność przywracając więźniowi wojennemu, chciał z tego dla rzeczypospolitej wyciągnąć korzyści. Mówiono, że król nierównie się powolniejszym gotów był okazać.
Już naówczas przewidywano, że nieprzyjaciel i przeciwnik Zygmunta, dom rakuzki, wkrótce zapewne stanie się jego sprzymierzeńcem.
Nie spuszczano z oka w Wiedniu nigdy raz usnutego planu, któremu owo sławne Tu Felix Austria — nube, służyło za podstawę. Małżeństwa mogły drogę utorować do spadku.
Szlachta co się tak opierała zażarcie rakuzkiemu panowaniu, widziała się zawiedzioną i oszukaną, bo już, już, o małżeństwie przebąkiwano. Nie wiedziano tylko, czy sam król miał jaką arcyksiężniczkę poślubić, czy siostrę za arcyksiążęcia wydać.
Ale siostry tej obawiali się wszyscy, nikt jej nie chciał.
Ze zgrozą szeptano, że chodziła do zboru, a cała zręczność i umiejętność nawracania, którą słynęli Jezuici, o jej twardy upor niewieści się rozbiła.
W tej chwili przełomu właśnie się miała szala na stronę katolicyzmu przechylić. Dyssydenci ruszali się jeszcze i dawali znaki życia, ale siły tracili co chwila. W tych rodzinach, w których mieli najdzielniejszych obrońców i opiekunów, synowie najgorliwszych protestentów wykupywali i palili wydane przez ojców dzieła. Kościoły poobracane na zbory, wracały duchowieństwu.
Nowa wiara nigdy nie tknąwszy ludu, wstrętliwa mu, obca, ograniczyła się magnatami, szlachtą, nielicznem mieszczaństwem, i miała na sobie piętno egzotyczne. Szerzono ją w języku pospolitym, ale pospolitą i dostępną wszystkim uczynić nie zdołano. Zwrot już był widoczny.
Zaburzenia i rozdwojenia czasu bezkrólewiów, w których po jednej stronie stali zawsze dyssydenci, po drugiej katolicy i duchowieństwo, przyczyniły się też może do zrażenia od „nowinek“, których pierwszych skutkiem było sianie waśni, rozterek, nietylko w narodzie, ale nawet w rodzinach.
Rotmistrz gdy się tylko dosyć silnym uczuł by mógł wyjść z domu i na świat się pokazać, musiał naprzód przez należne dla niewiasty względy, odwiedzinami pięknej Ewuni za jej starania około siebie się wypłacić.
W towarzystwie Szczypiora poszedł się do jej dworku pokłonić, a trafił w taką godzinę, że mógł o życiu i obyczajach swej dobrej przyjaciółki najlepsze powziąć wyobrażenie.
Nie spodziewano się go tu wcale. Izba gościnna pełną była młodzieży. Na stole wino stało i konfekty. Dwie piękne towarzyszki dopomagały gospodyni w zabawianiu gości, a dla ludzkiego oka, stary, zgarbiony, głuchy, daleki krewny jejmości, siedział w krześle i drzemał.
Swoboda i wesołość panowały tu jak największe. Wejście Bajbuzy w pierwszej chwili zmięszało nieco wdowę, przy której właśnie siedział kasztelanic… i za rękę ją trzymając, na ucho jej coś prawił… Lecz, nadto była pewną siebie, aby ją cokolwiek mogło na długo rozbroić. Natychmiast zrobił kasztelanic miejsce nowo przybyłemu… towarzystwa pewna część zniknęła, w izbie ciszej się stało i poważniej, nawet głuchy staruszek się przebudził, uśmiechnął i spokojnie do nowego snu zmrużył oczy.
Bajbuza wesoło się nastroiwszy do tonu jaki tu znalazł, chwilę porozmawiawszy z piękną wdową, wychyliwszy malutki kubek za jej zdrowie, wprędce się wycofał.
— A co, Szczypiorze — odezwał się do niego w ulicy — nieprawdaż, wesoła wdówka?
Chorąży ramionami poruszył.
Nazajutrz Bajbuza pojechał na zamek, nie do króla, bo nie miał ani powodu, ani ochoty mu się stawić, ale do starej królowej wdowy, która tu była jeszcze.
Znalazł ją, zaprawdę, lepiej niż się spodziewał. Wszystkie swe złożywszy na Zygmuncie nadzieje, łudziła się i widziała je urzeczywistnione. Dla niej przyszłość była różową i świetną. Tłumaczyła wszystko tak, aby się pocieszyć i uspokoić mogła.
W rozmowie naturalnie znalazł się hetman. Królowa Anna od panowania Batorego miała do niego żal i urazę, nie przejednał jej tem, że dał koronę siostrzeńcowi. Zimno wyraziła się o nim, podnosząc jak sowicie nadaniem dwóch starostw na dziedzictwo rzeczpospolita wynagrodziła jego zasługi.
Ten dar był zarazem odprawą, miał znaczenie zapłaty długu sowitej, aby pozbyć się hetmana.
Królowa Anna wyraziła się też, dając do zrozumienia, iż nowy król nowych potrzebował ludzi.
— Miłościwa pani — odezwał się rotmistrz. — Hetman dał dowody, że wcale jeszcze starym nie jest. Widzieliśmy go pod Byczyną.
Od królowej, przy której księżnej nie było, Bajbuza się dopytał do swej sąsiadki, domagając, aby mógł ją pozdrowić.
Wyszła też do niego z uśmiechem nadrobionym na ustach, tak piękna, jeśli nie piękniejsza niż była, nie okazując wcale, aby żal jaki mieć mogła.
— Cieszę się — rzekła — że was zdrowym widzę, przyjaciołom waszym przyczyniliście strachu niemało.
Rotmistrz podziękował ukłonem.
— Zostajecie w Krakowie? — zapytała księżna po chwilce.
— Nie — rzekł Bajbuza — powracam do Nadstyrza, zdaje mi się, żem tu już nie potrzebny. Wojna tymczasem skończona, król ubezpieczony na tronie, ludzi około siebie ma dosyć.
— Moglibyście i wy przy nim pozostać — odpowiedziała księżna — takiego rycerstwa zanadto mieć nie może. Zdalibyście się tutaj.
— Nie sądzę — śpiesznie przerwał Bajbuza — jam do dworu, a dwór dla mnie nie stworzony. Osobna to umiejętność obracać się około monarchów, dworować, bronić się od zawiści, stać na straży, łaskami się nie popsuć, oziębłością nie zrazić. Ja żołnierzem jestem przedewszystkiem. Dopóki pokój, będę około mojego pracował zagona, zdrowiej mi w tamtem powietrzu.
— A wy? mościa księżno — dodał — wrócicie nam kiedy na wieś?
Zarumieniła się piękna pani i oczy spuściła.
— Nie wiem — rzekła z pewnem wahaniem, i jakby ośmielając się siłą woli dokończyła.
— Królowa JMci mnie swata.
— A! — wyrwało się mimowoli z ust Bajbuzie.
— Tak jest — mówiła coraz odważniej księżna. — Królowa mnie swata. Smutno jest na całe życie samą i bez rodziny pozostać.
— A więc? — spytał Bajbuza cicho.
— Prawdopodobnie — odparła wdowa — będę musiała… Jest to już prawie postanowione.
Bajbuza nie śmiał zapytać o imię wybranego, ale księżna się sama domyśliła pytania i rzekła spokojnie.
— Królowa dla majątku życzyła mi kniazia Olelkowicza, ale wiek jego i rodzina nie były stósowne. Pan Spytek Jordan zdaje mi się…
Nie dokończyła.
Rotmistrz napróżno w pamięci szukał tego Spytka.
— Nie jest on jednym z tych możnych bardzo Spytków — dodała księżna — fortuna znaczna, ale obciążona, wdowiec, ma dzieci, ale człowiek jest miły i zdaje mi się, charakterem mojemu odpowiedniejszym.
Tak — dokończyła z uśmiechem smutnym — trzeba się zabezpieczyć od osamotniałej starości.
Bajbuza stał, słuchał, serce mu się dziwnie ściskało, budziła w nim litość, gdyż mówiła o swem przyszłem małżeństwie z jakąś rezygnacyą męczennicy raczej niż nadzieją lepszego bytu.
Nie odpowiedział nic. Radzić, ani odradzać nie śmiał, rzecz się zdawała postanowiona, skończona.
— Dajże Boże szczęście! — rzekł w końcu po namyśle. — W. Książęca Mość wiesz, żem jej zawsze życzył jak najlepiej. Nie znam pana Spytka, ale z tego że go W. Ks. Mość wybrała, już wiele o nim trzymam. Niech Bóg błogosławi.
Skłonił się. Księżna podniosła oczy.
— No, a wy? — zapytała — słyszałam, żeście także postanowili stan zmienić.
— Ja? ja? — oburzony podchwycił Bajbuza — któż to tak niedorzeczną baśń mógł spleść W. Ks. Mości. Ja?
Anim myślał! ani mi to w głowie! Nie stworzony jestem na męża i zawsze to powtarzam, żołnierzem mi być lub mnichem.
— Jakto? — poruszona niezmiernie i nie tając się ze zdziwieniem podchwyciła wdowa. — Nie prawdą jest, że myślicie się żenić z wdową Ewą Borzkowską, która was w chorobie pielęgnowała i nie wychodziła od was?
Bajbuza ramionami poruszył.
— Ewunię Borzkowską — rzekł — prowadziłem do ołtarza, gdy szła za nieboszczyka Jeremiego, dawna to moja znajoma, ale płocha jest, młoda i jam nigdy o niej nie myślał!
Widocznie zmięszała się księżna, a Bajbuza nie chcąc przedłużać rozmowy, zakończył.
— Niech Bóg błogosławi! Wracam do Nadstyrza. Jeśli mi co macie do polecenia, rad służę.
W milczeniu skłoniła mu się tylko księżna, której twarz okrywał rumieniec, a w oczach dwie brylantowe łzy świeciły, i nie odpowiedziała już nic.
Zadumany powrócił rotmistrz do dworku.
— Szczypior! — zawołał wchodząc we wrota — już my tu nie mamy co robić. Żywo wydaj rozkazy, niech wozy smarują, konie kują i sakwy wiążą… jedziemy do Nadstyrza. Tęskno mi za wsią moją…


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.



Tom II



I.

Upłynęło lat parę.
I w rzeczypospolitej i w cichem a spokojnem Nadstyrzu, zaszły zmiany, które życie sprowadza.
Sama nawet naszej powieści główna postać, pod wpływem czasu i okoliczności, uległa pewnemu przeistoczeniu.
Byłci to zawsze ten sam w głębi rotmistrz waleczny, a marzyciel wielki, który się był gotów dla rzeczypospolitej naprzód, potem dla wszelkiej ludzkiej poczciwej i zacnej sprawy poświęcić, ale doświadczenie, doznane zawody na ludziach, ostudziły go znacznie.
Życie zamknął w ciaśniejszych szrankach, mniej już poza swój kąt i ziemię wyglądał na widownię rozleglejszą, nie sądząc się do działania na niej powołanym.
Za to w ciaśniejszem tem kółku był on sługą wszystkich, rozjemcą i pomocnikiem, a w spełnieniu tego, dobrowolnie na siebie wziętego obowiązku, nie mona go było nawet o chętkę zdobycia jakiejś wziętości posądzić.
Niczego się bowiem nie dobijał, a często dla przekonania szedł wbrew ludziom, narażał się im, ściągał krzyki i nieprzyjazne przeciw sobie objawy.
Patrzano na niego jednak z poszanowaniem, bo wszystkie te zwykłe sprężyny, co pobudzają ludzi do działania — miłość własna, próżność, chęć zbogacenia się, uzyskania władzy i przewagi — obce mu były.
Posądzał go niejeden, że się tak świętym czyni przez próżność jakąś, lecz najpilniej badając jego czynności, nic mu zarzucić, cienia na nim znaleść nikt nie mógł.
Potwarz spływała po nim, jak woda po kamieniach, obmywając a nie nadwerężając.
Radzi nieradzi, przyjaciele i niechętni szanować go musieli.
Dwór w Nadstyrzu powoli, nieznacznie się zaludnił.
Przybył naprzód z rotmistrzem, nieodstępny jego, poczciwy, oddany mu cały Szczypior, człek prosty, nie orzeł, ale roztropny, niemający też do orlego polotu najmniejszej chętki, druh i sługa wierny.
Chociaż żołnierz z powołania, dał się skłonić Szczypior, że tymczasowo tu na spoczynek pozostał.
— Ja cię niewolić nie chcę — rzekł mu gdy przybyli do Nadstyrza Bajbuza. — Siedź, póki ci tu dobrze, a nie kosztuje ofiary. Zatęsknisz w pole, konie masz, oręż jest, pachołków ci dam, ruszaj. Tymczasem pilnego jeszcze nie ma nic, a co ty będziesz robił tam na leżach lub na granicy. Zawszeć droga otwarta, tymczasem spocznij.
Szczypior się na to chętnie zgodził. Lasy dokoła w kluczu i majętnościach Bajbuzy były ogromne, a zwierza pełne, psy miał rotmistrz doskonałe, stajnie były pełne koni. Było się czem i zabawić i czego pilnować. Sam Bajbuza też chętnie od czasu do czasu na łowy ciągnął i w lesie przesiadywał w szałasie.
Sąsiedztwo bliższe i dalsze gdy się o rotmistrzu dowiedziało, że z wielkiego teatrum, od dworu, od hetmana, z boju pod Byczyną przybywał, ciekawe nowin i człowieka, napływało do Nadstyrza.
Dworzec stary, obszerny, stał gościnnie otworem, choćby największej liczbie przybywających. Przyjeżdżał szlachcic z tem, że miał wieczorem powracać, zostawał na noc, a często i tydzień przesiedział.
Za jednym, który opowiadał co słyszał i widział w Nadstyrzu, płynęli i drudzy ciekawi. Starzy się legitymowali tem, że nieboszczyka znali i jejmość z kniaziów Kurcewiczów, macierz pana rotmistrza, inni mu się przypominali, że na jednej z nim ławie w szkole, choć zdaleka, siedzieli. Rad był wszystkim, a nie chciał lub nie mógł po całych dniach siedzieć z nimi, zastępował go Szczypior, zawsze gotów do pustej gawędy i do kubka.
Potem nieznacznie poczęto Bajbuzę pociągać za pośrednika i rozeznawcę, że spokojnego umysłu i sprawiedliwym był.
Zwaśniła się szlachta, jechał jeden z nich, jak w dym, do Bajbuzy, a rotmistrz chętnie się zgadzał zgodę czynić i od sądów odciągać.
Ale kto się nie czuł praw, ten do niego się nie uciekał, bo się przekonano wprędce, że najlepszego przyjaciela potępił, gdy sprawę miał złą.
— Ja cię kocham bardzo — mówił — gotówem wszystko dla waszeci uczynić, ale sumienia przyjaźni nie sprzedam… Nie masz słuszności za sobą.
Znano go z tego, że nielitościwym był prawdomówcą, lecz nawet gdy najprzykrzejsze musiał komu czynić wyrzuty, czynił to łagodnie i bez gniewu; starał się błąd wytłumaczyć, winę zmniejszyć, rankory łagodzić.
Bywało, że szlachcic obrażony tem, iż za nim nie poszedł, krzyknął.
— Z przyjaźni kwita!
Kłaniał się naówczas Bajbuza i mówił.
— Z Panem Bogiem.
A najczęściej potem ten, co kwitował tak porywczo, wracał nazad i przepraszał.
Wiedziano, że choćby setny raz był obrażony, zawsze się dał przebłagać. Zburczał tylko, bez gniewu.
Samo potem jakoś z tego urosło, że rotmistrz gdy zasłyszał o bezprawiu, o kłótni, o zgorszeniu jakiem, choć go nie wzywano przybywał, aby zwaśnionych jednać i pokój przywrócić. Bywało tak, że mu nadąsany przymówił.
— Nie wdawaj się w to, co do ciebie nie należy.
— Jak, nie należy? — odpierał Bajbuza — a to mi się podoba. Szlachtą jesteśmy, do jednej rozrodzonej należymy rodziny, jakże to może być, abym ja się w tej sprawie nie czuł interesowany? Uczynisz waszeć bezprawie, zakałę przez to nam wszystkim. Jeżeli ja temu zapobiedz mogę, tom powinien. Nie zechcesz mnie słuchać, wola twa, ale ja w sumieniu uczuję się czystym, żem choć ratować próbował.
Drudzy się wyśmiewali gdy im te prawdy głosił i powiadali.
— Na kazalnicę się powinien był sposobić…
Koniec końcem naokół nie było nad niego. Zazdrościli mu ci, co się za wziętością ubiegali, lecz drogi nikomu do niczego nie zagradzał.
Wielu utrzymywało, że w końcu duma jego się odkryje i sięgnie po jakieś dostojeństwa. Wiedziano o tem, że go znał i cenił hetman, że dobrze był ze Stanisł. Żółkiewskim, że jako rycerza i jako człowieka wysoko u dworu położeni szanowali go, że miał mir u królowej wdowy, która, prawdę rzekłszy, dotąd mu pożyczonych pieniędzy nie powróciła, a Bajbuza milczał i nie upominał się. Zdawało się więc wszystkim, że się to skończy na jakiej kasztelanii, starostwie, a bodaj potem wyższem krześle.
Ale o tem tu wcale słychać nie było, a Szczypior śmiejąc się upewniał, że gdyby mu ofiarowano krzesło, nie przyjąłby go może.
— Będzie-li rzeczpospolita potrzebowała oddziału i ręki dzielnej, wystawi znowu kopijników, da pieniędzy, ale się o zapłatę za to upominać nie będzie, bo powiada, że to czyni dla ojczyzny miłej jako syn, a od matki nagrody syn nie wyciąga.
Ci co tego zrozumieć nawet nie mogli, milczeli głowami potrząsając.
Bajbuza w ogóle na ludzi się nie oglądał, chwalili go, nie nadymał się, ganili, szedł swą drogą, nie oglądając się.
Przekonywano się tak często, iż po sobie słuszność miewał i co przepowiedział, to się ziściło, iż potem bieżono do niego po radę i zdanie.
— Cóż to z tego będzie? co czynić mamy?
Ale rotmistrz ostrożnym był, a gdy rzeczy nie pewien się czuł, milczał lub otwarcie zeznawał.
— Czekajcie, nie dojrzało to jeszcze, sądzić nie pora. Ja nie rozumiem.
— No! — mówiła szlachta — jeżeli Bajbuza nie rozumie, to już my się nie mamy co porywać.
Oprócz Szczypiora, który już się tak zasiedział, że nie myślał opuszczać Nadstyrza, choć czasem zdawało mu się, i tu jest gościem, liczba rezydentów z każdym dniem rosła. Działo się to nieznacznie, niepostrzeżenie, bez żadnej o to umowy. Zjawiał się jakiś biedak, który nie wiedział co ma począć z sobą, często nie sam nawet, ale z dwojgiem czeladzi i z kilku końmi.
Nikt go tu nie znał, on nikogo. Szczypior naprzód gości takich przyjmował, a wiedział, iż nikogo odprawić nie godziło się. Szły więc konie do stajni gościnnych, czeladź do czeladnych izb, wóz pod szopę, a gość dostawał komorę lub choćby łóżko z kim drugim dzieląc izbę. Siadał potem do stołu, opowiadał curriculum vitae, słuchano go i pobyt się przeciągał, bo mu tu było jak u Boga za piecem.
W ten sposób dostał się tu naprzód po powrocie rotmistrza, niejaki Rożek, szlachcic, który przy Hołubku był pod Byczyną. Stanowiło to rodzaj pobratymstwa, bo mogli mówić o tym sławnym a opłakanym boju, gdy się pierwszy raz pono, od niepamiętnych czasów, krew polska od oręża polskiego polała.
Rożek był rycerz dzielny, miał tego niewątpliwe dowody na całem ciele, bo rzadko tak porąbanego szpetnie widzieć było można człowieka, ale też bezwstydnie kłamał. W uniesieniu czasem takie prawił duby smalone, że ludzie od śmiechu pękali. Pił też i jadł okrutnie, a gęba mu się nie zamykała.
Sam jeden jak palec, odarty dosyć, z trokami za kulbaką starą, na koniu skóra i kości, przybył do Nadstyrza. Kto go tu przysłał? opatrzność Boża. Rotmistrz, starego już, kalekę niemal, ubogiego, przyjął jak najserdeczniej. Szczypior mu otwarcie powiedział: Siedź sobie póki chcesz, chleba ci nie pożałują, koń się odpasie i ty wydobrzejesz na lepszej strawie, ale zachowuj się spokojnie, burd nie rób, bo on tego nie lubi. Przestrzegam też, jeżelibyś po żołniersku nawykł, do wiejskich bab się zalecać, że u nas to nie uchodzi.
— Cóż? klasztor? — rozśmiał się Rożek.
— Zwij to tam jako chcesz — odparł Szczypior — ale wiedz, że gdy do Bajbuzy dojdzie skarga, nie masz co ino konia siodłać i ruszać precz.
Rożek nadto głodnym był, a opatrzono go, z rozkazu rotmistrza, przez szatnego zaraz tak sowicie i konia mu pielęgnowano, że gotów był do wszelkich praw domu się zastosować.
Bajbuzie się nie naprzykrzał. Przychodził do stołu, zabawiał opowiadaniami, śmiano się z niego a potem szedł spać do gościnnej izby. Tu chociaż zegarka nie miał, czy wytrąbiono na obiad lub wieczerzę, czy nie, miał taki instynkt przedziwny, że punkt o godzinie, gdy do stołu siadać było potrzeba, znajdował się już na miejscu.
A że częstokroć dla gości przekąski i nie jeden raz podawano, stawał dla towarzystwa, choćby się najczęściej powtarzało i gotów był przepijać do każdego, ile razy było potrzeba.
W kilka tygodni tak już tu przystał, oswoił się, poznał nawet ze psy podwórzowemi, wszystkich kuchtów umiał po imieniu i nazwisku mianować, jak gdyby się tu narodził.
Szczypiorowi był wielce dogodny, bo go wyręczał w łajaniu, a klął tak zamaszyście, dobitnie, i można było powiedzieć, wykwintnie, coraz z nowemi inwencyami, że i to zabawiało nawet.
Ponieważ do kościoła parafialnego dosyć było daleko, a rotmistrz dbał o to, aby bez Boga nie był on sam i służba, zdawna więc kazał postawić kaplicę przy ogrodzie. Ale czasu tych różnych wypraw, chociaż już była pod dachem, nie dokończono jej wewnątrz i pustowała.
Po powrocie z pod Byczyny, zawinął się rotmistrz i kaplicę nietylko dokończono wewnątrz, ale we wszystkie aparaty zaopatrzono. Łożył na to po pańsku, nie żałując i mówił: występujemy dla królów, a dla Króla królów byśmy skąpić mieli. Prawda, że on tego nie potrzebuje, bo Jemu lasy hymny śpiewają i rzeki się modlą swym szumem, a świątynią Jego świat cały, ale my biedni ludziska musimy go do kościołów dla siebie wpraszać, bośmy mali i inaczejbyśmy go nie widzieli i nie zrozumieli, a co najgorzej, zapominali o nim.
Gdy kaplica była gotową, obejrzał się za kapelanem Bajbuza. Chciało mu się zakonnika, ale o tego niełatwo było, musiałby się mieniać, bo za klasztorem zawsze żyć nie mógł. Tymczasem nastręczył się przypadkiem ksiądz o kulach, dla nóg chorych, biedny, bo mu probostwa dla zdrowia dostać nie było można, a nie miał nikogo, coby mu wyrobił takie, gdzieby wikary za niego obowiązki spełniał.
Ten ksiądz, Jacek Rabski, którego żywot pono był bardzo burzliwy i nieszczęśliwy, jak do portu dopłynął do Nadstyrza. Jeździł tak biedny prawie o żebraninie, a choć dobrego rodu, nie wstydził się tego i mówił:
— Pan Bóg mnie tak pokarał… z ręki jego wszystko przyjąć potrzeba.
Jak innych gości, księdza też uczciwie ugoszczono w Nadstyrzu. Spytał go zaraz rotmistrz czy Mszę świętą odprawiać ma prawo i zdoła. Odpowiedział Rabski, że gdzie tylko kościół po drodze wszędzie nieomieszkiwał, a choć o kulach do ołtarza szedł, przy ołtarzu mógł się bez nich obejść.
Kaplica już była przez biskupa łuckiego poświęconą, nazajutrz proszono Rabskiego o mszę świętą. A że rzadko się ona tu odprawiała, kapliczka była pełna i nabożeństwo się odprawiło jak niemożna piękniej. Sam rotmistrz, który ministranturę doskonale pamiętał, służył do mszy ze Szczypiorem.
Rabski przy stole i w rozmowie okazał się kim był, to jest wielce obytym ze światem i ludźmi, świadomym, a nawet oczytanym człowiekiem. Miał tylko jednę wadę, która później dopiero jawną się stała, temperament tak gwałtowny, że czasem nie umiejąc się powstrzymać wybuchał i od zmysłów niemal odchodził.
To to nieszczęśliwe usposobienie i niemoc do panowania nad sobą wszystkich nieszczęść, a nawet choroby księdza Rabskiego były przyczyną.
Ale w domu rotmistrza, między mężczyznami, mniej to było niebezpiecznem, niż gdziekolwiek indziej. Nie zapraszał go zrazu rotmistrz, ani on może myślał o tem, by tu mógł pozostać, ale Bajbuzę zdjęła litość wielka.
— Co ten nieszczęśliwy z sobą pocznie — mówił w kilka dni potem do Szczypiora. — Gdyby się tylko jako tako chciał zachowywać, a burzy mi nie wzniecał, chętniebym go za kapelana wziął. Niechby choć w niedzielę mszę świętą odprawił, zdrowiejby u nas z tem było. Co myślisz?
Szczypior miał zwyczaj zawsze to myśleć co Bajbuza. Znajdował więc wniosek jego doskonałym.
Postanowiono poczekać, pomyśleć, a księdza wstrzymywać. Temu zaś tak było dobrze w Nadstyrzu, iż panu Bogu dziękował, że choć dni kilka odetchnie.
Natura w księdzu Rabskim była szlachetna, ale krew popsuta i zburzona. Każda niepoczciwość go poruszała i gniewała niewypowiedzianie, a gdy się uniósł, rosło stopniowo uniesienie, czasem aż do szału, gdy go chciano powstrzymać.
Bajbuza zmiarkował, że chcąc go mieć znośnym, nie potrzeba było niczem drażnić. On też sam, tyle już wycierpiawszy przez krewkość swoją, zaczynał się poskramiać. Doradził mu ktoś, ażeby, gdy w sobie do porywczości tej czuje skłonność, póty ust nie otwierał, dopóki Ojcze nasz i Zdrowaśki nie zmówi. Skutkowało to nie źle i Rabski się mitygował.
Raz zaś w usposobieniu łagodnem, człowiek był najmilszy w świecie, z tem tylko, że ta żółć, którą w sobie nosił, czyniła go zbyt surowym ludzkich spraw sędzią. Sądził bez miłosierdzia.
Po kilku tygodniach pobytu w Nadstyrzu, objął tu Rabski kapelanią, dano mu do tego chłopaka, którego z sobą przywiózł, pomoc dla posługi, dobre mieszkanie, wygody, a nawet wolność przychodzenia lub nie do wspólnego stołu.
Miał oprócz tego książki, ciepły kąt, ludzi gdy chciał, nie mogło mu być lepiej. Na obiady, chyba gdy zbyt brzydka pora była, nie przychodził, inaczej zawsze się stawił i Benedicite odmawiał.
Naostatek przybłąkał się tu jeszcze niejaki Przygodzki. Ten też niegdyś służył rycersko, potem gospodarzył, wreście nowicyat u Bernardynów rozpoczął, wywlókłszy się wprędce w mieście osiadł, a nawet handlów kosztował, ale nigdzie nie wytrwał. Utrapiony był człowiek z tem, że coraz mu nowe myśli i zachcianki przychodziły, zapalał się do nich i nigdzie nie wytrwał. Jąkał się przy tem, śpiesznie i śmiesznie mówił, co go czyniło w towarzystwie pociesznym. A że obudzając śmiechy nie gniewał się i znosił je, znoszono go. Przygodzkiego tu przez litość przygarnięto, bo już nie wiedział, co czynić z sobą i z tem się oświadczał często, i sobie życie odbierze.
Szczypior dowodził, że i tego nie uczyni, bo nimby węzła zaplątał na stryczek, jużby mu się odechciało, a gdyby się miał topić, toby go woda zimna odstraszyła.
Pomiędzy innemi przymiotami tego nieszczęśliwego było, że na myśliwstwie się znał, szczególniej na wabikach, sidłach i różnych kunsztach łowieckich, a również do łowienia ryb był wprawny, czy z sakiem, czy z wędką, czy z niewodem.
Miał więc w Nadstyrzu robotę, a znudziło mu się w lesie, szedł nad rzekę i tak żył tu jakoś nie wyrywając się dalej.
Po przybyciu do domu, Bajbuza się o księżnę dowiadywał razy kilka, ale w majątku o niej nie wiedziano nic, oprócz że się spodziewać nie kazała.
Potem nadeszła wiadomość, iż księżna została panią Spytkową i że miała wraz z mężem zjechać do majętności na czas krótki dla obejrzenia jej.
Z powodu tego, gdy mowa była o Spytkach Jordanach w ogóle, a Rabski genealogie wszystkie znał doskonale chwaląc się tem nawet, że panu Paprockiemu wiele dawał niegdyś skazówek, trafił zaraz na tego, który miał być mężem pięknej księżnej Teresy.
Był to człowiek majątkowo bardzo już, jak się wyraził, cienko śpiewający, choć włości były obszerne. Dzieci przytem z pierwszego małżeństwa miał dorosłe. Sam on zaś, wielki włóczęga, niegdyś po wszystkich dworach europejskich znany, ulubieniec księcia Ferrary, w łaskach u cesarza Rudolfa, znany na francuzkim dworze, miał być, zdaniem ks. Jacka, wielce ujmującym, miłym, światłym, gładkim ze wszech miar człowiekiem. Nic mu zarzucić nie było można, bo i w sztuce rycerskiej celował, i mówić umiał, i umysłu był bardzo przenikliwego, ale statku w tem nie było. Opowiadano o nim historye różne jakie po dworach tych miewał, zawsze zakończone smutnie, a wszystkich ich powodem były kobiety.
— Jeżeli się albo sam już postarzawszy umiarkował, lub go żona młoda potrafi w mierze utrzymać, uspokoić i uczynić sobie wiernym, szczęśliwą z nim być może. Lecz przysłowie powiada: czem się skorupka za młodu napoi, tem na starość cuchnie.
Tego się obawiać należy.
Oczekiwano potem długo na przybycie państwa Spytków do majętności, którą księżna dożywociem trzymała, aż przyjechali nareście. Doszła wieść o tem, że dworno bardzo, szumno, świetnie, ludno przybyli i ledwie się pomieścić tam mogli.
Wkrótce potem, Spytek sam zjawił się z odwiedzinami w Nadstyrzu, politycznie bardzo dziękując rotmistrzowi za okazywaną niegdy, teraźniejszej żonie jego, sąsiedzką życzliwość i opiekę.
To, co Rabski o nim mówił, całkowicie się sprawdziło. Spytek był, acz nie młody, mężczyzna piękny jeszcze bardzo, w obejściu się więcej włoch niż polski szlachcic, wymówny nietylko we własnym, ale w pięciu czy sześciu obcych językach, prawdziwy Kortedzianin. Chodził nawet ubrany z włoska lub hiszpańska, twierdząc, iż polski strój i golona głowa niewygodną była.
Podobał się rotmistrzowi, bo się może o to starał, lecz Bajbuza uczuł i otwarcie potem oświadczył, że w tem wszystkiem, co tak pięknie mówił, wiary nie miał. Lekko, płocho, a nadto względnie dla drugich, odzywał się o wszystkiem.
Rzecz oczewista, iż Bajbuzie natychmiast należało odwiedzić tego sąsiada, a rad był księżnę zobaczyć. Pojechali więc ze Szczypiorem oba.
Tłumaczył się Spytek, iż będąc gościem sam, przyjmować ich nie mógł jakby pragnął.
Wyszła księżna… Bajbuza ją znalazł smutnie zmienioną, bladą i choć się siliła na to, aby szczęśliwą okazała, wszystko mówiło, iż nią nie była.
Mąż okazywał dla niej miłość i względy, jakie może we Włoszech nie raziły, wychodząc na okaz, ale w Polsce one dziwnemi się wydawały, bo u nas poszanowanie uczuć człowiekowi najdroższych było takie, że ich przed publiką nie obrażano.
Spytek nie na męża, ale raczej na cavaliere starającego się wyglądał. Ona ciągle się rumieniąc, skłopotana, zmięszana przyjmowała te objawy, tak dalece, iż prostoduszny Szczypior mówił potem.
— Chyba on to dla ludzi tylko takim się okazuje czułym, bo ona to przyjmuje jakby się zuchwałemu kłamstwu dziwiła.
Śmiał się z tego Bajbuza, lecz instynkt Szczypiora pono nie zawiódł. Spytek o swych majętnościach, dobrach, dostatkach i zamku starym mówił też nadto wiele, a ludzie służebni, gdy wracali do Nadstyrza rozpowiadali, że we dworze wcale dostatków i zamożności widać nie było.
Rotmistrz przykro był uderzony tem, iż na twarzy księżnej Teresy szczęścia, którego się spodziewała, nie wyczytał. Stosunek ze Spytkiem zresztą trwał krótko, bo on tu nie bawił długo. Wypuścił majętność żony dzierżawą, przyczem sobie dopożyczyć kazał parę tysięcy, i raz jeszcze odwiedziwszy Nadstyrze, nagle potem z żoną zniknął.
Z tego, co nowy opowiadał dzierżawca, wnosić było można, że ów pan rozległych włości, w tej chwili żądnym był grosza bardzo. Ludzie podszeptywali, iż z żoną dosyć się ostro i bezwzględnie obchodził.
Zasmuciło to wielce Bajbuzę, ale miał też wiele innych pod czas powodów do niepokoju i troski.
Wszystko, co go dochodziło ze stron różnych, jakoś panowania świetnego i spokojnego nie rokowało.
Wprawdzie wiadomości pod owe czasy przychodziły nie zbyt pewne, często zafarbowane przez tych, co je przynosili. Nie drukowano jeszcze dzienników, biegały z rąk do rąk przepisywane korespondencye, a te w głąb kraju przychodziły późno. Szczególniej przykrem to było Bajbuzie, którego sprawy publiczne nie przestawały obchodzić, choć miał teraz pewien wstręt mięszać się do nich.
Dowiadywał się ze wszech stron i jak najdobitniej, że między królem a Zamojskim rozbrat był stanowczy. Ale, słuchając o nim tu w Nadstyrzu nie wiedzieć co było myśleć, miał-li słuszność młody król, że hetmanowi się powodować nie dawał, a do Radziwiłłów skłaniał, czy Zamojski, który w imię kraju domagał się tego, czego dać nie chciano?
Zblizka poznawszy hetmana, Bajbuza za nim ciągnął, ale z drugiej strony, ci, co go o dumę, chęć panowania, o ambicyę nienasyconą obwiniali, także nie bez pewnych podstaw, zarzuty temu czynili.
Po owej bytności w Rewlu i widzeniu z się z ojcem, gdy potrzeba było całej siły biskupa Baranowskiego, aby Zygmunta wstrzymać od opuszczenia Polski, w chwili właśnie gdy jej wojna z Turkiem zagrażała, miał Zamojski chwalącego się z tego czynu biskupa zburczeć.
— Było go puścić! z Panem Bogiem, niechby sobie do Szwecyi powracał. My nigdy z niego nie zrobimy króla prawdziwie polskiego. Mamy już takie szczęście! Mówi on po polsku, ale myśli po niemiecku, a gdyby nie królowa wdowa, na zamkuby słowa chyba w języku naszym nie posłyszeć. Otaczają go szwedy, niemcy, włosi, hiszpanie, a weneracya dla domu rakuzkiego górą nad wszystkiem.
Ten rozbrat pomiędzy królem a hetmanem, gdy coraz się wybitniejszym stawał, coraz głośniejszym, a przywodzono różne fakty, które miały zniechęcić Zamojskiego, między innemi oddanie pieczęci nie temu, którego kanclerz zalecał, a potem usunięcie ode dworu wszystkich co hetmanowi byli przyjaźni, między innymi i bardzo umiarkowanego Leśniowolskiego, co to króla ze Szwecyi przywiózł, dał wielce do myślenia Bajbuzie.
W prawości i prostocie swego ducha, nie mógł on pojąć tego, aby mąż tak wielki jak Zamojski, o którym on miał wyobrażenie tak wysokie, dla jakichkolwiek względów prywatnych, z pobudek miłości własnej mógł działać.
— Źle być musi z królem, kiedy hetman staje przeciwko niemu i zgodzić z sobą nie mogą!
Chętka go brała niezmierna siąść na koń, ruszyć bodaj wprost do Zamościa, który właśnie się naówczas budował, rozrastał i na jakąś vicestolicę przerabiał, stanąć przed dawnym wodzem i wprost go spytać. — Wytłumacz mi dlaczego to czynisz? Nie można-li pojednać was, abyście szli razem zamiast stać jako nieprzyjaciele?
Lecz natychmiast przychodziła mu uwaga, jakim on prawem mógł tak przemawiać do hetmana?
Chodził jednak niespokojny i zachmurzony. Wieści po kraju tymczasem uparcie się szerzyły, że król, chociaż do Szwecyi nie odjechał, ciągle z dworem rakuzkim rokował, aby mu odstąpić korony.
Oburzało to Bajbuzę. Jakimże prawem! Nie była ona dziedziczną? Mógł ją porzucić jak Henryk, ale nią frymarczyć nie miał najmniejszego prawa. Nie było tak dalece z kim w Nadstyrzu o tem rozprawiać, oprócz księdza Rabskiego. Rotmistrz się niepokoił.
Niekiedy sumienie go dręczyło. On tu na wsi sobie spokojnie zażywał wczasu, a kraj tymczasem na łup był oddany prywacie i ludziom, którzy o jego losy nie dbali. Bajbuza byłby chętnie się poświęcił i bodaj ostatni grosz dobył ze skrzyń w lochu stojących, ale w którą się tu obrócić stronę.
Po długich rozmysłach, zasłyszawszy, że król znowu w Krakowie gościł z królową wdową i królewną Anną, nie mówiąc nikomu powodów jakie go skłaniały do podróży, w miejscu swem na gospodarstwie zostawiwszy Szczypiora, z małym pocztem, pod pozorem błahym, wyjechał do Krakowa. Istotną pobudką było, aby na własne się przekonać oczy, co się tam działo.
Wiara w Zamojskiego czyniła go już nieufnym, prawie niechętnym królowi.
Mając ten cel na widoku, Bajbuza naturalnie, nie potrzebował śpieszyć, jechał rozglądając się i rozsłuchując, a że ze służby wojskowej znajomości miał liczne, badał każdego, z kim się zetknął.
Ogólne usposobienie w kraju znajdował wszędzie prawie królowi niechętne.
Duchowieństwo tylko sławiło go z pobożności wielkiej, a szczególniej Jezuici wynosili pod niebiosy, bo oni tu największy wpływ mieli. Rotmistrz miał to szczęście z dawnych lat znać ks. Piotra Skargę, o którym mu powiedziano, że królewskim kaznodzieją był naznaczony, a że z nim niegdyś wielce się był poprzyjaźnił i był jego wielbicielem, cieszył się tem, że od niego prawdy się dowie i na tem, co mu ks. Skarga powie, będzie mógł polegać.
Tymczasem podróż ta powolna do stolicy, w ciągu której go kilka razy dawni towarzysze broni zatrzymywali i odciągali, coraz większym niepokojem i niepewnością umysł jego napełniała.
Narzekano powszechnie, skarżono się, utyskiwano, malkontentów nie mniej było jak za Batorego.
— Może to w naturze naszej jest — rozumował Bajbuza — że my nigdy się tem, co mamy, nie zaspakajamy, a coraz lepszego szukamy.
Może to i dobrem jest, że nam powszedni chleb nie starczy, a na ziemi chcielibyśmy stworzyć, civitatem Dei, ale gdzież do tego królestwa weźmiemy obywateli?
Zdawało mu się chwilami, że warcholskiego ducha należało poskromić, wszakże do tego dążył hetman za Batorego, a tu teraz on sam warcholić poczynał?
Rodziła się tedy wątpliwość w jego umyśle, kto tu miał słuszność? którą drogą iść?
Nim mi się uda zobaczyć hetmana — mówił sobie — spotkam się z ks. Skargą. Ten mi powie prawdę.
Przypominał sobie z przyjemnością te czasy, gdy dawniej widywał, w skromnej celi, wśród ksiąg, gdy umysł znużył pracą, odpoczywającego przy ręcznej robocie i przy żywej rozmowie, razem klejącego pudełeczka, oprawiającego księgi, malującego obrazki dla dzieci, szyjącego nawet gdy było potrzeba i naprawiającego skromne suknie swoje.
Ta prostota obyczaju przy umyśle wyższym, przy takim darze słowa, że nawet w powszednich stosunkach wywierało ono wrażenie porywające, napełniało Bajbuzę czcią i uwielbieniem dla niego… Mówił myśląc o nim — Ecce homo!
Dawniej wyrazy te w zapale stosował do hetmana, teraz już jakoś zwątpił o nim nieco.
Człowiekiem dla niego był, ale tym, o którym mówił rzymski poeta, iż nic ludzkiego obcem mu nie było, nawet słabości.
Bajbuzie się nie podobało to fundowanie wielkości własnej i stolicy przeciw stolicy, akademii przeciw akademii, dworu przeciwko dworowi. Opowiadano mu, że hetman gromadził około siebie możnych, tworzył stronnictwo, zabierał się może na sejmie stanąć przeciwko królowi.
To mu hetmana czyniło mniejszym, słabym, ale go nie potępiał, bo chciał widzieć, słyszeć i przekonać się, czy to, co opowiadano, prawdą było istotnie.
Z głową pełną najsprzeczniejszych pogłosek, zdań, rozsiewanych szyderstw i przekąsów, sam nie wiedząc w czem prawda była, dobił się Bajbuza do Krakowa.
Pierwszy niemal z kim się tu spotkał, był poczciwy Kaliński, który we dworze bawiąc, jak gąbka nasiąknął tem, w czem był zanurzony, potrzebował go tylko nieco pocisnąć, aby z niego dobyć co chciał.
Kalina przybiegł uradowany, a humor jego urósł, jeszcze gdy zaraz na wstępie otrzymał gościńca, parę pistoletów kosztownych, jakiemi się pochlubić było można.
Ust mu nie potrzeba było otwierać. Przyniesiono wino i przekąski, Kaliński siadł i potoczyły się opowiadania o dworze, o królu, o królewnie, o już po cichu obmyślanem małżeństwie, których Bajbuza słuchał z nadzwyczajnem zajęciem. Na pierwsze zapytanie o hetmana, Kaliński ręką zamachnął.
— Nieprzyjaciel nasz jawny jest! — zawołał.






II.

Tegoż wieczora zapytał Bajbuza o ks. Skargę, bo w tem największą ufność pokładał.
Ks. Skarga był w Krakowie na dworze i wymową jego zachwycali się tu wszyscy. Widzieć się z nim mógł każdy, chociaż zajętym był bardzo swą polemiką z dyssydentami i innemi pracami, a na świat i między ludzi nie rad wychodził.
— Juścić mnie starego sługę swojego, gdy zapukam do celi, wpuści.
— Nie wątpię — rzekł Kaliński — ale jeżeli przez niego chcecie co u króla sobie wyrobić — jabym raczej radził do Gołyńskiego, spowiednika i doradzcy się zwrócić. Ten tu więcej znaczy niż ks. Skarga, który do świeckich spraw niechętnie się mięsza.
Bajbuza śmiać się na głos zaczął.
— A! Kalino ty, Kalino moja! — zawołał — jakże ty mnie znasz, gdyś posądzić mógł, że ja do Krakowa przybyłem, aby się o coś starać i coś u króla wyrabiać? Człecze poczciwy! ale cóż mi król dać może?
Kaliński się zmięszał.
— Gadaj zdrów, wszystko — zawołał.
— Ale ja niczego nie chcę — mówił rotmistrz. — Bogatszy jestem niż król, bo więcej mam niż potrzebuję; o honory i tytuły się nie dobijam, panowania i rozkazywania nie jestem chciwy! Jedno mi może król uczynić dobre, gdy się przekonam, że kraj pokochał i że kraj go nawzajem kocha.
— Ba! ba! — syknął Kaliński — otóż to właśnie psuje nam hetman i przeszkadza do tego.
Królowi stawią na drodze zawady we wszystkiem. Podejrzywają go nieustannie. Wszystko złe co on uczyni.
Odsunąć musiał Leśniowolskiego, oczemeście pewnie słyszeli, bo ten hetmana stronę trzymał. Na to miejsce mamy Radziwiłłów, a ci są potęgą nietylko na Litwie.
Marszałek Albert u króla teraz w estymie wielkiej, dalej idzie jeszcze poufalszy podkomorzy Bobola, no i podkanclerzy Tarnowski.
— Wszystko ludzie nowi — odparł rotmistrz.
— Starzy zdradzali go — mówił Kaliński. — Hetmana i hetmana mu narzucać chciano, a Zamojski nie przy królu, ale ponad królem stać chciał. Dosyć już i tak, że wielką buławę dzierżąc władzę ma ogromną.
Westchnął, popił Kaliński i głos zniżając dodał:
— Między nami, król się chce żenić z austryaczką i to mu za złe mają.
— Może nie bez powodu — odparł Bajbuza — bo się u nas wszyscy boją i wpływu i zamachów rakuzkich, a nikt tego szlachcie nie wybije z głowy, że król w układy wchodził z arcyksięciem Ernestem o odstąpienie mu korony.
Kaliński zamilkł.
— Ja tam o tem nie wiem — rzekł po namyśle — ale gdyby istotnie tak zrażonym był, toć go raczej trzeba jednać sobie i łagodzić niż rozjątrzać.
Dochodzą tu nieustannie wieści o zjazdach, na których przeciw królowi mówią zuchwale, a wszystko to z naprawy hetmana.
— A więc z nim już tak źle jest.
— Ośmielił się gwałtowne królowi czynić wymówki za mianowanie podkanclerzym Tarnowskiego, i to tak zuchwale, że go potem przepraszać musiał.
— Ale przeprosił! — dodał Bajbuza.
— Tak jest, ale zgoda taka, to jak szata raz rozdarta, którą choćby najzręczniejsza szwaczka zszyła i złatała, zawsze ślad zostanie.
— Masz słuszność — odparł rotmistrz — ja też nieskończenie ubolewam nad tem, że młody król nieco względniejszym nie był dla tego, który sam mu tron dał, walczył i cierpiał dla niego.
Kaliński się uśmiechnął.
— U nas na dworze powiadają, że on to wszystko nie dla króla przecie czynił, a dla siebie. Rakuszanin ma być groźny.
— Mylisz się, mój Kalino — rzekł Bajbuza — wiem o tem najlepiej, bom z ust Żółkiewskiego słyszał, dawali mu rakuszanie coby ino chciał, aby go sobie pozyskać i starostwa i ziemie i pieniądze i tytuły, ale się nie sprzedał.
— Bo wiedział, że rakuszaninby mu słowa nie strzymał — rzekł Kaliński. — My tu teraz Zamojskiego inaczej sądzimy.
— Słyszę i dziwuję się — odparł Bajbuza — a serce mi się ściska. Król bez niego bezsilnym będzie.
Kaliński głową potrząsnął.
— Myśmy się go powoli obawiać przestali — odparł wesoło.
Takim był rozmowy początek. Nazajutrz Bajbuza spoczywał w gospodzie, a miał ją u kupca w rynku, który mu sprawy jego tutaj załatwiał, zwano go Kaniczem.
Z okien mieszkania widział cały ruch w rynku, i Kraków mu się wydał ożywionym dosyć, ale żywioł w nim niemiecki znowu brał górę. Szczególniej austryaków snuło się mnóstwo, których z włosów i ze strojów poznać było łatwo.
Ktokolwiek z dawnych znajomych dowiedział się o rotmistrzu, który sobie serca ludzkie jednać umiał, przychodził go witać. Każdy też z sobą sam o tem nie wiedząc coś przynosił.
Stanowczo widać było, że tu około króla Zamojski nie miał przyjaciół, sarkano na niego tak jak dawniej na Zborowskich, że niepokój mnożył, wodę mącił, że wszystko chciał zagarnąć.
Bolało to Bajbuzę, który w początkach nie mogąc się powstrzymać stawał w obronie hetmana, ale w końcu jednogłośne wyrzuty zmusiły go zamilknąć i czekać, dopókiby się lepiej nie rozpatrzył.
Zdawało mu się rzeczą niepojętą, ażeby ten mąż, który Batoremu dopomagał tak dzielnie do utrzymania ładu, do poskromienia wybuchów, dzisiaj szedł razem z Kazimierskimi i sam się zaciągał w szeregi przeciwników króla.
— Nie — mówił w duchu — ludzie są złośliwi, nie rozumieją hetmana, okłamują go, spotwarzają. Ten, który na gardle ukarał Samuela, i zmusił do milczenia sejmowych krzykaczów, niepodobna, ażeby sam postępował teraz jak oni. Młody Zygmunt nie jest przecież tak twardym jak był Batory.
Parę dni spędziwszy na rozmysłach, rotmistrz w końcu przystroił się jak godziło na zamek, i poszedł naprzód pokłonić królowej wdowie.
Tu go wprawdzie przyjęto zaraz, obiecując posłuchanie, ale mógł dostrzedz, że nie był zbyt pożądanym gościem, czego przyczyny nie rozumiał. Przychodził z sercem pełnem poszanowania.
Królowa Anna niedługo kazawszy czekać na siebie, wyszła do niego, widocznie pomięszana, w żałobnych szatach, których nie zrzuciła, zestarzała mocno na twarzy, pochylona nieco, ale zawsze poważna i majestatyczna. Za nią zdala postępowało dwie towarzyszki, które nieco opodal pozostały. Trzymała w rękach piękny, kamienny różaniec, który palce jej machinalnie, gorączkowo przebierały.
Uśmiechnęła się zdala Bajbuzie i naprzód pozdrowiwszy go po włosku, natychmiast poprawiła się i poczęła po polsku mówić do niego.
Rotmistrz składał życzenia i pozdrowił ją ciesząc się, iż widział spokojną teraz na krakowskim zamku, u portu, szczęśliwą.
Królowa westchnęła głęboko.
— A! tak — odezwała się — przypłynęliśmy w istocie, lecz port jeszcze nie osiągnięty, szukamy wnijścia. Wiele jeszcze pozostało do czynienia. Mamy utrapień podostatkiem i z ojcem króla, i ze szwedami, z własnymi nawet nieprzyjaciółmi, którzy nam pokoju nie dają.
Tu królowa, jakby się już zanadto wymówiła nieostrożnie, zwróciła rozmowę nagle.
— Przychodzicie pewnie, mój rotmistrzu, o swoją należność u mnie się upomnieć. Nie mogłam dotąd jej wam spłacić, przebaczcie.
Bajbuza zaprotestował, bo w istocie teraz dopiero przypomniał sobie dług i postrzegł, że krok jego fałszywie tłumaczonym być może.
— Ale ja wcale nie z tą myślą tu przybyłem, abym się upominał — odezwał się żywiej. — Wiem, że teraz W. Król. Mość masz wiele wydatków jeszcze, a ja czekać mogę.
Rozjaśniła się zaraz twarz królowej i czulszą się stała dla Bajbuzy.
Zbliżyła się ku niemu.
— Możebym wam czem u króla mogła usłużyć — rzekła — wprawdzie zarzucają go prośbami, wyciągają zewsząd ręce, na każdy wakans jest po dziesięciu kandydatów zasłużonych, a każdy potem przysparza nam dziewięciu niechętnych, ale dla was będę się starała.
Zczerwienił się rotmistrz jak dzieweczka, tak mu to posądzenie przykro zabrzmiało.
— N. Pani — odparł — Bóg mi świadek, ja o nic nie myślałem i nie myślę prosić, bo mam wszystko czego potrzebuję, a staranie o honory innym przekazuję. Radbym tylko widzieć W. Król. Mość spokojną, szczęśliwą, a króla też, w zgodzie ze wszystkiemi.
Królowa Anna niedowierzająco słuchała, wpatrując się w niego; sądziła, iż albo on jej, albo ona jego nie zrozumiała dobrze.
— Ja — rzekła — bardzo chętnie będę pośredniczką i pomocą wam u króla, powiedzcie mi tylko otwarcie, jeżeli co macie na myśli. Sama nie mogąc, poproszę Radziwiłła, uczyni to dla mnie.
Bajbuza stał zdumiony.
— Najmocniej zaręczam W. Kr. Mości — powtórzył — że wcale o nic prosić nie myślałem. Jest dosyć takich, których datkami jednać potrzeba, niech mnie Bóg uchowa, abym się do nich liczył.
Królowa słuchała z niemniejszem zadziwieniem.
— Niech wam Bóg płaci — rzekła. — Nadejdą może lepsze czasy, nie zapomniemy o was.
Spytała go, czy na długo przybył do Krakowa; odpowiedział Bajbuza, iż sam nie wie, ile czasu tu pozostanie i wspomniał, że radby widział hetmana.
— A! tu się go pewno nie doczekacie — odpowiedziała Anna chmurno. — Wiele miałam z powodu jego do przecierpienia za życia nieboszczyka króla, którego on do surowości skłaniał, a potem winę jej na niego składał; teraz zaś nie mogąc królowi narzucać swych myśli, przeciwko niemu knuje i nieprzyjaciół mu przyczynia.
— W. Król. Mość przebaczysz mi — odezwał się rotmistrz — iż ja pana hetmana bronić będę. Ludzie go tu zapewne takim malują jakim nie jest. Niepodobna, aby królowi przymnażał trudności, sam go utwierdziwszy na tronie. Osobiste porozumienie łatwoby to wyjaśniło.
— Ale hetman siedzi w swoim Zamościu, a król go szukać nie może — odezwała się królowa, i przypomniawszy sobie zapewne w tej chwili Spytkowę, wtrąciła z uśmiechem:
— Sąsiadki waszej, księżnej Sapieżynej, którąście się opiekowali, nie znajdujecie już przy mnie. Skłoniłam ją do tego, że rękę oddała Spytkowi, który wart był, jak sądzę, jej wyboru.
Bajbuza opowiedział, że widział młode małżeństwo. Po kilku jeszcze słowach obojętnych, królowa wdowa rada temu, iż ani o dług nie naglił, ani o nic prosić nie myślał, bardzo go uprzejmie pożegnała. A że się rzadko trafiło, aby ktoś niczego nie pragnął, dodała przy pożegnaniu.
— Mój rotmistrzu, będzie-li co do rozporządzenia w mocy króla, a dowiecie się zawczasu, piszcie do mnie, pomogę wam, a król pewnie mi nie odmówi.
Bajbuza zmilczał nie chcąc już przedłużać tą treścią mu przykrej rozmowy.
Ztąd wprost poszedł szukać na zamku mieszkającego ks. Skargi, który jako kaznodzieja królewski, przy kościele miał pomieszczenie.
OO. Jezuici nie mieli jeszcze w Krakowie podówczas Collegium, które później z takim przepychem dla nich wzniesione zostało.
Kaznodzieja króla, jako zakonnik i mnich, mieścił się bardzo skromnie w dwóch izdebkach niewielkich, zarzuconych księgami, ale czyściuchnych i wesołych.
Nikt nigdy go nie zastał próżnującym. Jeżeli nie klęczał na modlitwie, czytał, pisał, lub zabawiał się jakąś ręczną robotą po staremu. Z postaci jego poznać było można męża, w którym pokój Boży panował, którego dusza w harmonii była ze światem, i nie wzdragała się walce dni powszednich. Bój ten nie mącił pokoju wewnętrznego ducha.
Nawet gdy z kazalnicy gromił lub jeremiaszowe żale i skargi głosił, duch ten pozostawał spokojnym, bo ponad ziemskiemi się unosił strefami i mieszkał wyżej nad nie.
Z tym spokojem na twarzy znalazł go rotmistrz, który w progu począł się uniewinniać, że mu przychodził czas zabierać.
Ks. Skarga go sobie przypomniał zaraz i powitał wesoło.
— Słyszałem — rzekł — żeście byli ranni pod Byczyną.
— Dawno się to już zabliźniło i zapomniało — odparł Bajbuza — gorzej tylko, że owo zwycięztwo nie wydało takich owoców, jakich po niem spodziewaliśmy się. Zdawało się, że pokój wewnętrzny przyniesie, przejedna, zagładzi wspomnienia przeszłości.
Ks. Skarga słuchał może nie odgadując konkluzyi, a Bajbuza dodał wzdychając.
— Bolesna to rzecz, że hetmana przy królu nie ma.
Zmilczał w początku ojciec, poprawił księgi na stole, czekał, czy rotmistrz nie zmieni przedmiotu rozmowy.
— Tak — odezwał się w końcu — smutna to, że hetman się od króla oddalił i zajął stanowisko, z którego źli korzystać mogą i zechcą, lecz nie ma w tem winy młodego pana naszego. Ludźmi jesteśmy, nikt Zamojskiemu wielkich nie odmówi przymiotów, szkoda, że ma też słabości ludzkie, że żądza panowania, do którego nawykł za nieboszczyka króla, zamiast ustąpić, wzrosła. Szkoda, bo z rad jego byłby król mógł korzystać.
Zamilkł.
— Ja — odezwał się otwarcie rotmistrz — służyłem pod nim, nawykłem szanować go i wierzyć w niego, mnie też szczególniej dotyka, iż go tu nie widzę, a słyszę czynione mu zarzuty.
Siedzę teraz na wsi, nie jestem obeznany z tym stanem spraw, jaki się z nowego położenia wyrobił, i wdzięczenbym był ojcu, gdyby mnie raczył objaśnić.
Ks. Skarga długo mu popatrzył w oczy, jakby badał szczerość tego pytania.
— Rotmistrzu — rzekł — bardzo to rzecz jest prosta, że obowiązkiem jest na polu bitwy słuchać hetmana, a czasu pokoju króla, który ponad nim stoi i władzę swą ma nie nadaną mu przez nikogo, ale z Bożej łaski i namaszczon jest do rozkazywania.
Bajbuza nie miał co odpowiedzieć. Milczał długo, rozwiązanie wątpliwości było tak stanowcze, iż nic już nie pozostawało, tylko je przyjąć i niem się zaspokoić. Po małym przestanku jednak rotmistrz o swej podróży do Krakowa mówić zaczął i boleć, że po drodze tyle głosów słyszał niechętnych dla króla, szczególniej z powodów jego skłonności dla rakuzkiego dworu.
Ks. Skarga westchnął tylko.
— Miejmy nadzieję — rzekł — że powoli, gdy ludzie lepiej króla młodego poznają, ocenić go też potrafią słuszniej. Skarżyli się na Batorego, on tak surowym ani chce być, ani potrafi, prędzejby może wyrzekł się tronu, niż do takich jak nieboszczyk przeciw Zborowskim środków uciekał. Wiecie pewnie, że w Rewlu, ledwie biskup Baranowski skłonił go do powrotu, tak był zrażonym.
— Cóżby naówczas świat rzekł, na tę nieszczęśliwą rzeczpospolitą naszą — odezwał się Bajbuza — gdyby po ucieczce Henryka, po męczeństwie Stefana, drugi król koronę rzuciwszy, uciekał od nas!
Westchnął ks. Skarga i dodał.
— Trudno lub niepodobna przewidzieć przyszłość; naszą rzeczą spełniać najbliższy dnia obowiązek. Modlimy się tylko o chleb powszedni, i przyszłość też zakryta przed nami. Troska dnia każdego starczy mu.
Wszystko to nie uspokoiło jeszcze Bajbuzy. Czuł, że powinien się był wyspowiadać szczerze, chciał-li ztąd zaczerpnąć jaką pociechę i skazówkę postępowania. Odezwał się więc.
— Jam wprost przyszedł do was, ojcze, uspokojenia sumienia szukając. W kraju widocznie znowu podział na obozy się gotuje. Ci, co przy Zamojskim stoją, na prawach się opierają i bronią ich.
Ks. Skarga przerwał.
— Przypomnijcież sobie czasy niedawne, gdy ten Zamojski sam praw istniejących rzeczypospolitej zmiany życzył, znajdując, że one zbyt swawoli i rozkiełznaniu posługiwały. Dziś król jest na tem stanowisku hetmana, a Zamojski niestety jeżeli nie doszedł do tego, jakie zajmowali Zborowscy, niedaleko ju od niego stoi.
— Potępiacie więc go? — spytał Bajbuza.
— Nikogo nie potępiam — odparł ks. Skarga — kto czystem sercem służyć chce pospolitej rzeczy, ale mylić się tu może każdy.
— A król?
— Do króla gratia status się zastosować daje — rzekł Skarga.
Znowu Bajbuza milczeć musiał. Ośmielił się w ostatku odezwać z tem, że króla o zamiar frymarczenia koroną obwiniano.
— Nie jestem wtajemniczony w te arcana — rzekł uśmiechając się O. Skarga — i nie wiem, czy należy wierzyć wszystkiemu, co złośliwość ludzka wymyśla. Rozpuszczane wieści te dowodzą tylko, jak król ma nieprzyjaciół wielu, a to go w tych panowania początkach nie może natchnąć wielką miłością dla kraju.
Z całego tego toku rozmowy, rotmistrz już mógł wyrozumieć, że tu hetman w niczyich oczach nie był usprawiedliwiony. Wszystko niemal złe jemu przypisywano.
Ks. Skarga, któremu to badanie uciążliwem być zaczęło, starał się na lżejsze przedmioty odwrócić rozmowę. Zapytał Bajbuza o królewnę Annę, ale żadnej nie otrzymał odpowiedzi. Była to bolesna rana, której dotykać nie śmiano. Obok króla najgorliwszego katolika, ta uparta dyssydentka, w biały dzień chodząca do zborów, które się otwierały tem śmielej, dolegała może więcej królowi i jego dworowi, niż wszystko, z czem tu walczyć przychodziło. Milczano o niej i ks. Skarga spuściwszy oczy nie odpowiadał długo.
— Mój rotmistrzu — rzekł w końcu — Bóg jeden wie, dlaczego do każdej czary, którą człowiekowi wychylać przychodzi, kropla gorzkiego piołunu musi się przymięszać. Gorycz to wielka; módlmy się, aby kielich ten Pan Bóg od nas odwrócił.
Napróżno potem starał się jeszcze Bajbuza rozmowę przedłużyć, ks. Skarga dał mu do zrozumienia, iż go powoływało zajęcie obowiązkowe, pożegnać się więc i oddalić musiał.
Spodziewał się ztąd wynieść pociechę i uspokojenie, jasne pojęcie dalszej drogi, a wychodził zachwiany, niepewien i smutny.
Powrócił też do gospody chmurniejszy niż wyszedł. Kaliński, który tu już czekał na niego, wesół, rad z siebie, nie patrzący daleko, nie rozbierający tak troskliwie położenia, zdał mu się godzien zazdrości.
Dla niego wszystko było jasnem i pewnem. Był królewskim sługą, czynił co mu kazano i nie był za nic w sumieniu odpowiedzialnym.
— Co bo wy się tak frasujecie o przyszłość — rzekł wesoło, z kilku słów Bajbuzy wyrozumiawszy jego niepokoju przyczynę. — My maleńcy ludzie nic nie poradzimy przeciwko sile wypadków, więc po co tu sobie łamać głowę? Wiecie co? pani Borzkowska, Ewunia wasza, dowiedziała się o przybyciu, zaklęła mnie więc na wszystko najświętsze, abym was do niej przyprowadził. Kobiecie odmówić się nie godzi.
— No cóż? za mąż nie wyszła? — zapytał Bajbuza.
— A! nie — rozśmiał się Kaliński — ma tylu do wyboru, że się nie może ważyć, kogo wziąć, a mnie się widzi, że najchętniej by wam rękę podała.
— A! a! — rzekł rotmistrz — wybić jej to z głowy potrzeba, abym ja się kiedy miał żenić. To nie moje powołanie. Nadtom długo swobody kosztował. Ale chodźmy do Borzkowskiej.
Zastali tu wszystko tak jak przed paru laty porzucili, nie zmieniło się nic, tylko malowana twarzyczka wdowy nieco się wydawała zmęczoną i przywiędłą, chociaż ruchy i mowa młodociane były do zbytku.
Z zapałem powitała Ewunia rotmistrza, ciesząc się, że przecież za Krakowem zatęsknił, który też tęsknił za nim.
— Za mną? — przerwał rotmistrz — alem ja nikomu na nic nieprzydatny, sobie i ludziom ciężarem. Jedyna rzecz, do której od biedybym może służyć mógł, to wojna, a dzięki Bogu, ta się nie obiecuje, bo wielka groza od strony Turków, zaczepkami kozaków wzniecona, ustała. Pokój zapewniony, a ja skazany na chodzenie za pługiem.
U Ewuni mówiono już wiele o przyszłem małżeństwie króla, o którem jeszcze nikt właściwie nie wiedział, czy przyjdzie do skutku. Utrzymywała się jednak uparcie ode dworu zawiewająca wieść, że jedna z arcyksiężniczek jest już dla króla przeznaczoną, że układy się toczą.
— Naówczas i Kraków odżyje — mówiła piękna Ewunia. — Stara królowa modli się i siedzi zamknięta, a rachunki jej czas pochłaniają, młoda królewna nikogo tu oprócz dyssydentów swych szwedów i niemców znać nie chce. Na zamku nudy śmiertelne przerywane tylko muzyką, ale my jej nie słyszymy chyba w kościele. Zabaw nie ma żadnych, król w ciasnem się kółku zamyka.
— Ludzie się oburzają — dodała piękna Ewunia — iż król rakuzką chce wziąć dziewkę. A co nam to szkodzi, bylebyśmy królowę młodą mieli?
— Tak, tak — zamruczał siedzący na boku jeden z przyjaciół wdowy — ale się jejmość pani mylisz sądząc, że młoda królowa tu życie wniesie. Przybędzie tylko ojcom Jezuitom do procesyi i nabożeństw gorliwa promotorka, nic więcej, i co dziś król sam jeden się modli, to będzie we dwoje.
— A wy mu to za złe macie, że się modli? — zapytał Bajbuza.
— Bo zakonnikiem nie jest, ale królem — rzekł kwaśny gość — a gdy on tercyarskie jezuickie odprawia chóry, senatorowie czekać nań muszą.
Wpuszczą ich nareście potem, mówią, pytają, a słowa z niego dobyć nie mogą. Dopiero po naradzie z O. Gołyńskim przez usta Radziwiłła lub Tarnowskiego przychodzi odpowiedź.
Nie mógł wytrzymać rotmistrz i przerwał.
— Ale bo wy tu, jak widzę, w królu widzicie wszystko złem tylko, chociaż nie miał ani czasu, ani zręczności dać się wam poznać.
Wstał z kąta poruszony ów antagonista królewski.
— Waszmość widzę — odezwał się — regalistą jesteś, ale to ztąd pochodzi, że na króla zdaleka patrzysz, a my tu sprawy jego bliżej oglądamy. Gdyby nie królowa wdowa, nie byłoby na dworze do kogo przemówić po polsku, taka tam siła niemców, a dla nich wszędzie najpierwsze miejsce. Dalej ojcowie Jezuici prym wodzą, oni dyrektorami sumienia, w ich ręku wszystko. O. Gołyński tu królem, a nie Zygmunt III.
Wesołym młodego pana nigdy nie widział nikt, choć się słyszę zabawia, ale zamknięty ze swymi, gdzie i karty na stole widują. Kości tylko braknie, ale i te przyjść mogą, choć na mieście ich zakazują.
Cofnął się rotmistrz przed tym potokiem plotek miejskich i zmilczał. Czoło mu się zmarszczyło.
A choć piękna wdowa usiłowała go rozbawić i rozśmieszyć, wyszedł ztąd zgorszony.
Śpieszył do stolicy w nadziei, że ztąd pociechy jakiejś zaczerpnie, a przekonywał się, że tu wszędzie gorzej stały sprawy niż zdala je sobie wyobrażał.
Ochota go brała puścić się ztąd jeszcze do Zamościa, ale zarazem obawiał się, aby tam jeszcze gorszego czegoś nie dostał. Pomiędzy Zamościem a stolicą przepaść już była.
Wytrwał jednak Bajbuza dni kilka jeszcze, aby z pierwszych wrażeń nie sądzić ostatecznie o położeniu; ale dni te potwierdzały je tylko i zwiększały obawy, aby do zajść między koroną a buławą nie przyszło.
Kaliński mu na wieczerze przyprowadzał zawsze kogoś z dworzan króla, od których nic nad narzekanie na hetmana nie mógł posłyszeć.
Już się prawie zabierał zniechęcony do Nadstyrza powracać, gdy przypadkiem dowiedział się o przybyciu jednego z zaufanych hetmanowi, daleko z nim spokrewnionego, dosyć głośnego z rycerskich czynów, i pod Byczyną też czynnego Urowieckiego, przy którym się naówczas znajdował.
Nie mogło się nic pomyślniejszego trafić dla niego. Urowiecki był zupełnie wtajemniczonym w to, co hetman zamierzał i myślał. Żołnierz był, człowiek szorstki, surowy, mężny i nie ulegający nikomu, a prawdomowny, gdy raz usta otworzył, choć nie zwykł był mówić wiele.
Od Byczyny nie widział go Bajbuza, ale dowiedziawszy się, iż na mieście był, natychmiast pobiegł do niego.
Serdecznie się powitali.
— A wy tu co robicie? — zawołał Urowiecki — przecież wątpię, abyście się mieli zapisać w poczet sług króla, który nas chce zaprzedać rakuszaninowi.
— Ja? — odparł Bajbuza — ale jam tu właśnie języka dostać przybył, bo zgoła nie rozumiem, co się dzieje. Siedzę już dni kilka i nie stałem się mędrszy przez to. Nauczcie mnie.
— Nie wiecie więc o niczem? — zapytał Urowiecki.
— Ale o czemże mam wiedzieć?
— O tem, że nas król własny zdradza i sprzedaje! — krzyknął popędliwie stary wojak.
— Byćżeby to mogło? nie sąż to niechętnych plotki? — ośmielił się wtrącić Bajbuza.
— Takby można sądzić — żywo począł Urowiecki — gdyby nasz hetman, czarno na białem, z podpisem własnej ręki króla dowodów na to nie miał, że koronę rakuszaninowi chce odstąpić, a sam do Szwecyi powrócić. Bogdajby go był ks. biskup Baranowski w Rewlu nie strzymywał, rychlejbyśmy końca doczekali.
— Cóż więc hetman czynić myśli? — zapytał rotmistrz.
— Co obowiązek nakazuje — mówił Urowiecki. — Nie ma tu już co oszczędzać majestatu, potrzeba go pozwać przed sejm, niech się tłumaczy, potrzeba dowody położyć, a jeśli senatorów potrafi sobie pozyskać i wyśliźnie się nam, mimo jawnych dowodów winy… ha! bogdajby rokosz zwołać przyszło…
Wyraz ten jak grom zabrzmiał w uszach rotmistrza. Rokosz, zwołanie całego tłumu szlachty, kto żyw dla obrony praw, dla wojowania z majestatem, było środkiem ostatnim, ale zarazem groziło wybuchem wojny domowej.
Rzadko dotąd nawet jako groźba wyraz ten dawał się słyszeć.
— Rokosz! — zawołał Bajbuza — ależ to straszna jest rzecz. Wy to najlepiej wiecie, jak za Stefana hetman tę swawolę szlachecką poskramiać pragnął, a swobodę nawet ograniczyć. Mógłżeby on dziś sam do najniebezpieczniejszego uciekać się środka i węzły już tak luźne, do reszty zwolnić. A toż wojna domowa.
Urowiecki westchnął ciężko.
— Wszystko to prawda — rzekł — ale czasy się zmieniły. Król się zmienił, wszystko inne. Maż hetman pozwolić na to, coby nawet dziedzicznemu monarsze nie przystało, aby elekcyjną koronę ktoś sprzedał lub ustąpił? I komu jeszcze? temu, kogo rzeczpospolita zdawien nawykła za nieprzyjaciela uważać?
Bajbuza pochwycił się za głowę, ale straszna ta wiadomość tak mu się zdała nieprawdopodobną, że choć ją z ust Urowieckiego słyszał, zawołał:
— Ależ frymark ten prawdą-li jest?
Stary rotmistrz zżymnął się.
— Iwasiu mój — odezwał się nawykły go tak nazywać — albom ci to nie mówił, że dowody czarno na białem mamy? Nie starczy ci tego? Jedź ze mną do Zamościa, hetman ci pokaże listy, nie zaprze się król ręki własnej. Mamyż to utaić? możemyż dopuścić, aby się frymark dokonał i najazd może wywołał. Wojna tak czy inaczej nieunikniona.
Bajbuza spuścił głowę smutnie.
— Ale — dodał Urowiecki — być bardzo może, i odsłaniając złe zapobieżym mu, uczynim je głośnem, ruszy się co żywe do obrony praw i król z Radziwiłłem swym i Tarnowskim… Naówczas…
Ale któż przewidzi, co się stać może? — wtrącił stary. — To pewna, że my za sobą mamy prawo, słuszność, sprawiedliwość. Hetman lekkomyślnie nic nie przedsiębierze; gdy raz rękę na pługu położy, orać będzie.
Na tem się rozmowa z Urowieckim skończyła, a rotmistrz do gospody powróciwszy, natychmiast konie i wozy do podróży kazał sposobić.
Nie miał już tu na co czekać, ani się nic nowego spodziewał.






III.

Szczypior i Rożek znaleźli się na ganku, aby przyjąć przybywającego rotmistrza, ale mu zaraz z twarzy wyczytali, że pociechy z sobą nie przywoził żadnej. Wrócił, jeżeli być mogło, smutniejszy i niespokojniejszy niż był przed podróżą. W Nadstyrzu zaraz ożyło wszystko, bo bez niego dziwna tu panowała martwota i cisza; a jedną z przyczyn jej była nieobecność płci pięknej, na którą szczególniej Rożek i Przygodzki utyskiwali. Płeć tę reprezentowała sama jedna staruszeczka pewnie osiemdziesiątletnia, która jednak o wieku swym dokładnych nie miała wiadomości. Zwała się ona Leszczakowską, była od pół wieku już wdową i wychowywała rotmistrza, który ją jak matkę kochał i szanował. Leszczakowska, powiernica wszystkich jego myśli, utrapień, trosk, nie wychodziła już prawie ze swoich izdebek, chyba latem o kijku, siedziała z pończochą i z krzesła zarządzała domem.
Nie było dnia, żeby raz lub dwa nie odwiedził ją rotmistrz, nie posiedział u niej i nie zdał jej sprawy z tego co się działo w domu. Był nawet tak delikatnym, że w rzeczach gospodarstwa domowego, z obawy aby jej mimowolnej nie uczynić przykrości, nic nie rozkazał nie poradziwszy się Leszczakowskiej.
Nazywał ją matusią.
Jak zwykle tak i teraz rotmistrz z konia zsiadłszy, uściskawszy Szczypiora, powitawszy Rożka, spytawszy czy nie ma co nowego i dowiedziawszy się o przyjściu na świat dwojga źrebiąt, poszedł wprost do Leszczakowskiej i ręce jej pomarszczone ucałował z uczuciem wielkiem.
— Matusiu, a cóż z tobą? jak tam kaszel? co mówią nogi?
— Chrypi w piersiach, chrypi — odparła staruszka, która siedziała z głową obwiązaną chustką farbowaną w safranie i uśmiechem uszczęśliwionym witała wychowanka. — Co tam o mnie starej myśleć i pytać, ale cóż z tobą? co z tobą? Przywiózłeś jaką pociechę do domu? Co się na świecie dzieje!
Rotmistrz usiadł przy niej.
— Źle matusiu moja, albom ja tak głupi, że nie rozumiem nic, lub niedorzeczy się wszystko składa. Król zupełnie z Zamojskim zerwał, a hetman przeciwko niemu występuje. Kto ma słuszność, kto tu winien? Bóg święty wiedzieć raczy.
Zdaje się, że młody pan nienawykły do rządzenia, a jeszcze w kraju, w którym monarcha władzy absolutnej niema, trochę sobie za śmiało poczyna. Zdaje mu się, że jego wola wszystkiem, a tu się u nas trzeba i na powszechny konsens oglądać. Ztąd konflikt.
Hetman też, ja nie wiem czy winien, czy winni ci co króla do niego zrazili, dosyć, że nasion wiele do niezgod zasiano, a wszystkie oparte na rakuzkich praktykach.
Staruszka, którą Bajbuza przyzwyczaił do podobnych spowiedzi, słuchała z zajęciem.
— A z kimże ty, moje dziecko? — zapytała — naturalnie że z hetmanem… Toć twój wódz ulubiony.
— Radbym z nim, tak — westchnął Bajbuza — lecz w takiej jestem niepewności, że gotówem się od wszystkiego powstrzymać, aby nie zbłądzić.
Leszczakowska rozśmiała się głową potrząsając.
— Gdzieżbyś ty zaś miał spokojnie wysiedzieć, gdy się wszyscy ruszą, a publiczna sprawa powoływać będzie! O! już w to ja nie uwierzę. Radabym dla ciebie, abyś raz o sobie pomyślał, zamiast zawsze troskać się o to dobro powszechne, ale już ciebie nic nie zmieni.
Żenić się nie chcesz, rodziny nie masz, więc ci kraj rodziną.
— Najgorszem to — wtrącił powstając Bajbuza — że człowiek nie wie kędy iść i z kim trzymać. Na tatara lub turka, na rakuszan, zatrąbią, zabębnią, siadasz na koń i rzecz skończona; a tu wybieraj między panem Zamojskim a królem JMością?
Nigdym tak mocno nie czuł, że głupim jestem! — dokończył smutnie.
Leszczakowska zaprotestowała całując go w głowę. Nadchodził czas wieczerzy, poszedł powitać resztę domowników. Wszyscy już czekali około krupniku z półgęska, którego woń przyjemnie się rozchodziła po jadalni. Ks. Rabski pośpieszył czule witać i odmówić Benedicite, siedli, a Rożek zabrał głos dla opowiadania dziejów czasu niebytności rotmistrza, do których swym obyczajem sporo cudowności domięszał.
Wstawszy raz w nocy widział około księżyca dziwne zjawisko, górą krzyż, z jednej strony miecz, z drugiej miotłę, co miało jego zdaniem oznaczać wojnę, bodaj domową. W jednej ze wsi sąsiednich przyszło na świat ciele o dwu głowach, co także było przepowiednią bardzo niedobrą. Żydzi mówili coś już o turkach, a oni byli zawsze uwiadomieni najlepiej.
Nawet z dwojga nowo narodzonych źrebiąt, jedno miało strzałkę niezwyczajnych kształtów, co nie było bez znaczenia. Konstellacye się składały bardzo dziwnie.
Śmiał się z tego ks. Rabski, chociaż w ogóle wpływowi gwiazd na losy ludzi i narodów nie zaprzeczał.
Przygodzki z rozmaitych ruchów świata zwierzęcego i z ryb czynił też wnioski, ale czysto meteorologiczne.
Szczypior wyliczał co zabili w lesie i jak szły polowania. Włodarz mówił o gospodarstwie. Spodziewano się w tym roku obsiać łęgi i mieć z nich plon obfity, bo woda tyle lat z rzędu je zalewała, że chyba w tym roku musiała im przebaczyć.
Wszyscy domownicy oczekiwali nawzajem wiadomości jakich im mógł udzielić ze stolicy rotmistrz, ale badany odpowiadał zimno i krótko, że tam nowego tak dalece nie było nic.
Mówiono tylko napewno o blizkiem króla ożenieniu, na nadchodzącą wiosnę, a żoną miała być arcyksiężniczka rakuzka.
Wszyscy na to głowami poruszyli, bo wstręt i obawa tego domu były powszechne.
Pod koniec już wieczerzy, Szczypior jakby sobie dopiero teraz przypomniał najpilniejszą rzecz, o której zabył.
— A toć ja panu rotmistrzowi najciekawszej nowiny nie zwiastowałem.
Zwrócił się Bajbuza powątpiewając, aby coś dla niego tu ciekawem być mogło.
— Księżna Teresa, mylę się, pani Spytkowa — rzekł Szczypior — sama jedna powróciła do majątku, pono z nowym mężem wyżyć nie mogąc. A że majętność wypuszczona w dzierżawę, a dzierżawca przypożyczył, zagadka to jest więc, z czego ona tu żyć będzie? Sam nawet dwór w części zajęty przez dzierżawcę, a to człek prosty, gbur i zawadyaka.
Bajbuza aż się na siedzeniu poruszył.
— Prawda-li to?
— Najpewniejsza — dodał Szczypior — księżnej, chcę mówić Spytkowej, sam nie widziałem, alem od proboszcza słyszał. Nie jest to tajemnicą dla nikogo. Spytek nietylko że jej majątek puścił i pieniądze zagarnął, klejnoty jej u żydów pozastawiał, ale tak się z nią obchodził, a pożycie z powodu jakiejś włoszki w domu stało się tak przekrem, że jejmość uchodzić musiała. A że jej konie pozamykano, kolebkę zabrano, więc pożyczonym brożkiem parą koni się tu, o jednej słudze i pacholiku dostała.
Zapałał gniewem Bajbuza.
— Jam to zaraz temu małżeństwu źle rokował — zawołał — Spytek mi się nie podobał, choć i gładki i rozumny człowiek, ale serca w nim za grosz niema. Księżnej piękność go oczarowała, a miłować jej z poszanowaniem nie umiał. Szkoda biednej niewiasty.
Nie mówił więcej przy stole Bajbuza, ale nazajutrz konia sobie zrana podać kazał, i nie wypocząwszy po podróży, puścił się zaraz do pani Spytkowej.
Wszystko co mu opowiadał Szczypior prawdą się okazało. Jejmość zajmowała we dworze dwie izdebki, których jej z trudnością dzierżawca Zawałowski ustąpił. Nie chciała zrazu przyjąć rotmistrza, wstydząc się go, ale się nie dał odprawić i natarczywie słudze powiedział, iż od progu nie odejdzie, dopóki dopuszczonym nie będzie.
Otwarły się więc drzwi w końcu i płacząca Spytkowa pokazała.
Ze wzruszeniem przystąpił do niej rotmistrz. Nie taiła się już przed starym przyjacielem, pożycie z tym lekkomyślnym człowiekiem było niemożliwe, musiała uchodzić. Gotową była tu ubóztwo znosić raczej, niż tam urąganie się miłośnicy jakiejś włoszki, która usiadła się na to, aby ją wygnać.
Bajbuza miał ochotę wielką wyzwać na rękę Spytka i ubić łotra, ale nie uchodziło to, niestety!
— Tak jak jest przecież pozostać nie może — ja tu wszystko za pozwoleniem waszem urządzę lepiej. Naprzód Zawałowski mi musi iść precz, ja mu dam inną dzierżawę, potem czego brak, to się znajdzie, a w. miłość odetchniesz swobodniej. Jesteśmy dawno sąsiadami, jam się zawsze szczycił tem, żem z prawa naturalnego opiekę miał nad wdową. Teraz tembardziej nad pokrzywdzoną obowiązany jestem.
Zaprotestowała Spytkowa ręce łamiąc.
— Zlituj się rotmistrzu! co ludzie powiedzą. Spytek będzie miał pozór do rzucania na mnie potwarzy. Cała wina spadnie na nieszczęśliwą.
— Na to ja poradzę — odparł Bajbuza — obawiasz się w. miłość ludzkich potwarzy, ale moja noga tu nie postanie od dzisiejszego dnia, a choćbym najszczęśliwszym był służąc jej, uczynię to za pośrednictwem, nie będę się narzucał. Zostawcie staranie o tem mnie. Złym gębom potrafię nakazać milczenie.
Zawałowski przewidywał pewnie już z rotmistrzem rozprawę, znał jego zamożność, słyszał o przyjaźni dla księżnej, przygotował się więc skorzystać z gratki.
Bajbuza go znał tylko zdaleka, ale wiedział, że szlachcic w dorobku litości mieć nie będzie. Szło mu o to, aby dzierżawcy się zbyć corychlej a Spytkowej przywrócić tu wyłączne panowanie.
Krótko więc a węzłowato rzekł do Zawałowskiego.
— Słuchaj waszmość, panie Onufry… wszak tak wam imię?
— Istotnie! — skłonił się Zawałowski.
— Rzecz jest taka. Z dzierżawy ustąpić musisz i to, jeśli nie dziś, nie jutro, to jak najrychlej będzie można. Zapłaciłeś za nią temu Spytkowi, wiem ile, i to coś mu dopożyczył, a to coś mógł włożyć i coś się zabierał zyskać, i rumacyą i zawód zapłacę ci też. Daj kredki.
Tym pośpiechem zmięszany Zawałowski, zaprotestował.
— Ależ to prepotencya… pogadajmy… posłuchaj w. mość.
— Nie mam czasu — rzekł rotmistrz — dawaj kredkę.
Szlachcic się nastawił.
— Tak nie idzie! ja tu przy prawie stoję — zawołał.
— A ja niewiasty praw bronię i za waszmościne krzywdy i t. d. płacę sowicie. Czegóż więcej chcesz?
— Pogadajmy — jąkał szlachcic uparty.
— Mówię ci, że ochoty ani czasu nie mam, dawaj kredkę.
Zawałowskiemu już nie o pieniądz szło, ale o obrażoną miłość własną, że go rotmistrz tak samowolnie rugował, począł następować sierdzisto.
— Jam tu w moim domu — rzekł — impozycyi nie ścierpię…
Spojrzał na niego z góry Bajbuza.
— Wierz mi — rzekł — że ja wszystkich prawa szanować umiem, a szczególniej słabszych. Krzywdy ci uczynić nie chcę, ale wody z tobą warzyć nie mogę. Biedna kobieta cierpi, jam jej opiekun. Nie zdasz się po dobrej woli i to prędko, jutro najadę i wywiozę cię precz. Zapłacę potem, a choćby wieżę odsiedzę za gwałt popełniony, to mi wszystko jedno, ale Spytkowa czekać w lichym alkierzyku na twoje zlitowanie nie będzie. Masz wóz i przewóz, dasz kredkę czy nie?
Zawałowski się w głowę poskrobał, było to dobrym znakiem. Z drugiej izby przestraszona połowica dawno mu ukazywała na migi, że uledz był powinien. Poszedł w milczeniu po kredę i położył ją na stole przed rotmistrzem, który natychmiast ostygł.
— Dyktuj — rzekł.
— Drzyj łyka póki się dają — w duchu sobie powiedział szlachcic leniwie przystępując do stołu.
— Ileś dał? — począł badać Bajbuza.
Kłamać nie było można, trzeba było naprzód prawdę wyznać, dopiero gdy przyszło do indemnizacyi, szkód, zysków i t. p. Zawałowski zażądał nad miarę wiele.
Krzywił się Bajbuza, ale nie sprzeczał. Sum wymaganych nie pisał jednak, ale to co sam uznawał sprawiedliwem. Parę razy Zawałowski palcem zatarł napisane cyfry, a rotmistrz je z zimną krwią przywrócił, nie mówiąc ni słowa. Dawał mu się wykrzyczeć, narzekać, kląć, w piersi bić, i pisał co słusznem widział.
Przyszło nakoniec do addycyi. Bajbuza ją zrobił, sprawdził, od stołu wstał i protestującemu szlachcicowi rzekł: — Masz, jakem ci mówił, wóz i przewóz, jeżeli jutro nie przyjedziesz po pieniądze, moi ludzie tu będą o południu i oczyszczą dwór… Pozwiesz mnie o gwałt, najazd, o co chcesz. Dam się raz, drugi skondemnować, zaapelluję, będę cię po sądach wodził, abym za chciwość ukarał. Odbierzesz swoje, ale dobrze się wymęczywszy. Jeżeli ci to w smak? jak wola i łaska. Ja com powiedział, uczynię.
— Przecież gwałt!
— Czasem człowiek musi go popełnić! — westchnął Bajboza — nad biedną niewiastą litość mam. Krzywda wam się nie dzieje. Samowolą grzeszę, ale gwałtu tego na sumieniu mieć nie będę.
To mówiąc, gdy się już ku progowi zwracał, ulękła się sama Zawałowska i wpadła prosząc za mężem. Nastąpiła zgoda. Szlachcic natychmiast się wynosić przyrzekł.
— Pieniądze jeśli chcesz, jedź ze mną, napiszesz cessyą, skwitujesz z pretensyi i płacę ci je bez zwłoki.
Wszystko się na tem skończyło, że rotmistrz musiał kubek wina wychylić, chleb przełamać, posłuchać lamentów Zawałowskiej, ale wyszedł potem zupełnie spokojny do Spytkowej.
— Proszę miłość waszą abyście byli spokojni, Zawałowskiego tu jutro nie będzie. Do stajni, do śpiżarni, co potrzeba Szczypior przywiezie. Ja to rozumiem dobrze, i mnie się pokazywać niewolno.
Pocałował w rękę milczącą jejmość, siadł na konia i pognał do Nadstyrza.
Domownicy się uradowali tak im wesołym głosem odezwał się na ganku. Poszeptał coś ze Szczypiorem, a nazajutrz w godzinie obiadowej Zawałowski w żupanie siarczystym, w kontuszu burakowym, w pasie najlepszym jaki mu po ojcu się dostał, nadjechał wielce akomodujący się, pokorny i grzeczny.
Podpisał cessyę, kwity, reces… co chciano, drżącą ręką zagarnął przygotowane pieniądze, podochocił sobie przy stole i odjeżdżając, poprzysiągł Rożkowi, z którym się najwięcej zbliżył, że za rotmistrzem w ogień był gotów i w wodę.
— To panie człowiek! — wołał nieco ochrypłym głosem — to panie jest bohater. Pod Byczyną gdyby nie on, nigdyby Maksymiliana nie wzięli i to generalnie wiadomo. Zamojski gdy go przy nim nie stało, cienko śpiewa.
Ale takich właśnie ludzi na krzesła nie promowują, bo się ich boją. Więc siedzi na wsi, nic nie znaczy, ale gdyby na szlachtę huknął: Za mną panowie bracia! toby się posypali za nim tysiącami. To panie, człowiek!
Miał potem wielką ochotę Bajbuza do Spytkowej pojechać, sam się przekonać jak jej tam szło, czy czego nie brakło, ale poczciwe poszanowanie dla kobiety, która swe dobre imię jedno miała, wstrzymywało go. Posyłał Szczypiora tylko, który gorliwie spełniał rozkazy.
Nadchodziła wiosna, gruchnęła nagle wiadomość, iż król się żeni. Dzień nawet wesela został wyznaczony. Żeni się z arcyksiężniczką, do czego praktyki jakieś przywiązywano.
Szlachta się poruszyła jak pszczoły w ulu, ale już zapobiedz było niepodobna. Król miał za sobą część senatorów i ani myślał zważać na burzę, która się zrywała.
Zamojski zwołał zjazd do Lublina, a tu w głos rozległy się zarzuty czynione królowi przez hetmana. Zadawał mu nie już same małżeństwo skojarzone bez zgody senatorów i narodu, ale jakieś podstępne układy, których dowodem były pochwycone listy własnoręczne króla.
Nie dopomniano się u Maksymiliana o poprzysiężenie układów zawartych w Bendzynie, samowolnie i pod niebytność podskarbiego otwarto skarb rzeczypospolitej, pieniędzy na zapłatę żołnierza z kwarty użyto na prywatne króla potrzeby, rozdawnictwa dostojeństw bezprawne i wiele innych nadużyć rzucono w oczy młodemu królowi zamiast podarku weselnego.
Po całym kraju grawamina te przepisywane, komentowane biegły z rąk do rąk i najspokojniejsze jątrzyły umysły. Wszystko to zwiastowało zamach na ustawy same rzeczypospolitej, było przepowiednią tego absolutum dominium, którego się tak obawiano.
Z tego zjazdu głośnego w Lublinie Zamojskiego przyjaciele jechali z żalami do króla, a na ich czele wojewoda krakowski Firlej, lubelski wojewoda Zebrzydowski, Firlej kasztelan radomski, Herburty, Lanckorońscy, Oleśniccy, Gorajscy i wielu innych. Z drugiej strony w poselstwie szli Solikowski, Maciejowski, Gowoliński biskupi a z nimi Ostrogski, Tęczyński, Stadnicki. Miał król obrońców naprzód w duchowieństwie, potem w ważniejszych rodach, gdy Zamojski, niestety, opierał się na dosyć burzliwych żywiołach, które powołać musiał.
Ten krok uczyniony do króla, prawie był bezskutecznym, odkładano wszystko do sejmu. Król dostojeństwa swego znajdował niegodnem, aby rękojmie dawał, gdy mu wiary odmawiano.
Wbrew więc hałasom, małżeństwo przyszło do skutku, a lekceważenie życzeń i skarg narodu dało się uczuć i umiano je wyzyskać przeciwko królowi.
— Czyni co chce! nie pyta nikogo! absolutnym się już czuje! — wołali przyjaciele Zamojskiego — jeżeli temu się nie położy końca, niedługo sejmu i rad potrzebować nie będzie.
Na chwilę świetne uroczystości weselne odciągnęły trochę umysły. Rotmistrz posłał Szczypiora, aby w Krakowie języka dostał. Mniej już czuły dla króla i królowej wdowy, gdy teraz subsydya rakuzkie im przypływać musiały, wyprawił chorążego z listem i prośbą, aby mógł też swą należność odzyskać.
— Nie nalegaj bardzo — rzekł mu na wyjezdnem — wszelako darowywać nie widzę dziś potrzeby i królowa ze swych posiadłości mężowskich musiała już coś uzbierać.
Zabawił poseł czas dosyć długi, a nie powrócił aż w czerwcu, lecz przywiózł relacyą szczegółową, gdyż do Krakowa przybywszy przededniem wesela, na własne oczy wszystko oglądał.
Powszechny naówczas głos był, że wesele króla przypominało jeszcze dobrze krakowianom pamiętne hetmana Zamojskiego z Batorówną, ale mu z wielu miar nie dorównywało.
Wprawdzie rycerstwa się około króla zebrało daleko więcej, bo go do siedmiu tysięcy liczono, ale zresztą wszystko, zwłaszcza dwór młodej królowej, nie wydał się świetnym, bo więcej nad pół-setek z sobą towarzystwa nie miała. Jechała z nią matka, biskup wrocławski i hrabia Lichtenberg. Kolebka wytworna, w której wjeżdżała, była darowaną przez króla.
— Zygmunt — opowiadał Szczypior — wyjechał naprzeciw niej do rozbitych namiotów za miastem, gdzie Tarnowski ją witał, a biskup wrocławski mu odpowiadał.
Od królowej Anny mówił Goślicki, i cały orszak ruszył do miasta; królowa młoda z matką w ośmin woźnikami zaprzężonej wyzłacanej kolebce, w drugiej wdowa królowa Anna z siostrzenicą królewną szwedzką, panie dworu i panowie.
W bramie Floryańskiej stała uszykowana piechota miejska, ubrana z włoska, w niebieskich sukniach z bramowaniem srebrnem.
Łuki tryumfalne wystawione były przy Kleparzu, u kościoła Panny Maryi Myszkowskiego kasztelana wojnickiego, i przy Grodzkiej ulicy. Na wszystkich stały muzyki i śpiewacy, a u zamku przy bramie z dwoma piramidami, dziesięć panien kasztelanowej oświecimskiej Padniewskiej najpiękniej się popisały.
Rozrzucano też wybite umyślnie srebrne pieniądze z palmami dwoma, które rzeka przedzielała, a one się wierzchołkami z sobą łączyły. Amor distantia jungit.
Szczypior się wszędzie prawie umiał wcisnąć, bo i w kościele na koronacyi się znajdował i o sporze wiedział między kardynałem Radziwiłłem a arcybiskupem lwowskim, który ślub chciał dawać… korony ze skarbca bez podskarbiego wzięto, ale z jego przyzwoleniem.
Zaraz potem królowa wdowa zachorowała, jak powiadano zgryziona tem, że z siostrzenicą szwedzką jadąc, nasłuchała się od niej różnych przeciwko obrzędom katolickim przekąsów. Na uczcie też wielkiej po koronacyi, nie była królowa wdowa.
Widowiska na zamku w istocie, jak opowiadał Szczypior, bardzo przypominały z wesela Zamojskiego pamiętne jeszcze, jako obłoki Wolskiego, żółw Myszkowskiego, Akteon przez psy pożarty, Neptun w wozie przez delfiny ciągnionym, Orfeusz zstępujący do piekieł, Wisła z wodnemi nymfami i t. p.
Stanisław Miński wojewoda łęczycki, który niedawno był żonę utracił, reprezentował Orfeusza do piekieł zstępującego za Eurydyką. Wprawdzie mówiono, iż tu jak na onem weselu hetmana, obłoki się nie zapaliły, ale też ochoty i wesela czuć nie było.
Na drugi dzień, w niedzielę, popisywało się rycerstwo w turniejach, które igrzyskami były tylko dla oka, a nikomu się nic nie stało, bo nawet z konia się nikt nie zwalił. Znowu potem kunszta wyprawiano różne, puszczano ognie sztuczne, okazywano tryumf Perseusza, wieśniaka reprezentował Stanisław Stadnicki, a Piotr Myszkowski starosta chęciński Wezuwiusz, ciągniony przez czterech krokodylów wystawił.
Szli jeszcze przed królestwem Jazłowiecki i Sieniawski przebrani po persku, potem Etyopowie i znowu rycerze do turnieju, ale z tego tak jak nic nie było, bo noc nadeszła i król dał znak, że ma dosyć.
Wszystko to opisując Szczypior, dodawał co słyszał, iż się tam potroszę wyśmiewano i z ludzi i z komedyi, niebardzo do uroczystości tej dobrze zastosowanych. Zważano też, że król turniejami wcale się nie zajmował, a nawet je przerwać rozkazał, co przypisywano temu, iż go sprawa rycerska w ogóle wcale nie pociągała.
Natychmiast potem, jakby uciekając, oboje młodzi państwo do Niepołomic się udali.
Szczypior przed weselem nie mogąc się dobić do królowej wdowy, gdy ta potem zasłabła, czekać musiał aż go przyjąć raczyła.
Oddał zawczasu list rotmistrza, i królowa uprzejmie go powitała, obietnic wielkich nie szczędząc, lecz razem oświadczając, że skarb jej z powodu wesela wyczerpany został, więc teraz nic nie może dać. Natomiast insynuowała, iżby coś u króla dla rotmistrza wyjednać mogła, ale Szczypior w imieniu jego podziękował, mając polecenie żadnych nie przyjmować faworów od dworu, aby one go nie wiązały.
Odesłany potem do podskarbiego królowej, chorąży się z nim musiał długo targować o termin wypłat, i z biedą zapewnienie pozyskał, że potroszę spłacać będą należność.
Miał już z tem powracać do domu Szczypior, gdy ze zjazdu w Jędrzejowie, który przeciwko królowi zwołano, nadjechali do Krakowa posłowie i Zygmunt z Niepołomic musiał zjechać dla nich do Krakowa. Zatrzymał się też i chorąży, ażeby usłyszeć jak się to skończy.
Wrzawy wzniecano wiele z zarzutów królowi czynionych, ale dwór sobie z tego wszystkiego nie zdawał wielkiego czynić frasunku, i odpowiedziano lekko, a Radziwiłłowie podyktowali dodatek w końcu uczyniony, admonicyą burzliwej szlachcie, aby na zjazdach swych z większem poszanowaniem królewskiego majestatu się obchodziła.
Kardynał zaś Radziwiłł, któremu zarzucano, że w praktykach rakuzkich udział miał czynny, tłumaczył się dumnie i ostro.
Zetknięcie się więc z posłami jędrzejowskimi nietylko nie złagodziło nieporozumienia i nie sprowadziło skutku, ale zdawało się do nowego rozjątrzenia dawać pobudkę. Posłowie skarżyli się, że ich lekceważeniem zbywano, dwór sarkał na marszałków, a szczególniej na hetmana, bo jego już głową ich wytykano.
Zasypywano Szczypiora pytaniami ze wszech stron, tak że ciekawości nadstyrzan wydołać nie mógł. Opisywać im musiał wszystko począwszy od stroju króla i królowej, aż do łuków i bram krakowskich, ich przystrojenia, napisów, allegoryi, komedyj, na które patrzał, i wreście odprawy posłów i wrażenia jakie ona uczyniła. Powtórzył im co już naówczas z ust do ust chodziło, a co później stary prymas Karnkowski niezgrabnie w mowie swej przytoczył, że Zygmunt może dlatego panować w Polsce nie umiał, bo się na ojca zapatrywał, który nad chłopami królował, gdy tu rycerstwu przewodniczyć przychodziło.
Znaczyło to, iż tam w Szwecyi, władza niczem ograniczoną nie była, tu zaś z prawami stanu i starodawnemi przywilejami liczyć się należało.
Z jednej tedy strony król sobie poczynał dosyć śmiało, z drugiej szlachta butnie, a Zamojskiemu przypisywano, że ją do tego ośmielał i pobudzał.
Szczypior o tem wszystkiem z prostotą sobie właściwą opowiadał, powtarzając słowo w słowo co słyszał, nic prawie nie dodając z siebie, nie roznamiętniając się, ani za, ani przeciw. Szanował on wielce Zamojskiego, ale i królewski majestat czynił na nim wrażanie, a potęga rakuzkiego domu z nim połączona, przyczyniła się do powiększenia jego blasku. Walka między tronem a narodem dla Szczypiora nie wydawała się tak groźną, ani tyle znaczącą, co poważnie i surowo wszystko biorącemu Bajbuzie.
Chorąży pewien był, że jak za Batorego, wielka wrzawa skończy się na niczem, rozwieje, a przy władzy zostanie zwycięztwo. Powtarzał on co niegdyś głosił Zamojski, iż polskie piwo zwykło się bardzo burzyć w początkach, ale wprędce siłę traci.
Samo to małżeństwo króla, zawarte wbrew powszechnemu wstrętowi, dowodzić się zdawało, że na opór szlachty wcale Zygmunt zważać nie myśli. I jak szlachty butę przypisywano Zamojskiemu, tak królewską samowolę Radziwiłłom.
— Cóż hetman na to wszystko? — pytał niespokojnie Bajbuza.
— Powiadają, że nie ustąpi i na przyszłym sejmie ma króla pozywać do tłumaczenia, żądając inkwizycyi i dochodzenia prawdy zarzutów, jakie mu czyni. Dowiadywał się też, kto z senatorów popiera hetmana, kto z nim idzie, na jaką siłę on rachuje, ale Szczypior mało o tem wiedział, w ogóle dość sobie lekceważąc groźby, i powtarzając co u dworu mówiono, że się hetmana nie obawiają, a władzę jego ograniczyć nawet potrafią.
Naostatek, gdy się już ten przedmiot wyczerpał, chorąży wziął na stronę rotmistrza i dodał pocichu co go doszło o Spytku. Ten jakoby, dowiedziawszy się, iż Bajbuza żonie jego w pomoc przyszedł, bronił jej, dzierżawę dla niej skupił, głośno się miał odgrażać, iż nieproszonego opiekuna rozumu nauczy. Przypisywał on jemu i jego intrygom zniechęcenie żony dla siebie a nawet ucieczkę jej z domu.
Postąpił sobie Szczypior płocho plotki te powtarzając rotmistrzowi, którego znał, iż on sobie najmniejszego zarzutu czynić nie dopuszczał. Powtarzał on to nieustannie: Imię moje bez skazy wziąłem i takiem je po sobie pozostawię!
O pogróżkach i obwinieniu posłyszawszy, uniósł się straszliwie Bajbuza.
— Cóż to ten włoch sobie myśli — krzyknął. — Powinien przecież wiedzieć, że ja się nikogo w świecie nie lękam, a zamiast czekać na niego aby on mnie szukał, sam go znajdę i zmuszę odszczekiwać potwarz niecną.
Do mnie ona nie przystanie, ale biednej kobiecie przykrość uczyni.
Uśmierzał go Szczypior dowodząc, że wszyscy znali Spytka z jego lekkomyślnych przechwałek, a na paplanie jego nikt uwagi nie zwracał, i nie godziło się mu nadawać większą wagę, podnosząc i biorąc do serca; ale rotmistrz uspokoić się nie mógł nawet tem zapewnieniem, że królowa Anna, która o wszystkiem wiedziała, Spytka do siebie przypuszczać zabroniła i tłumaczyć się mu nie dała.
Znano go ze spraw dawnych.
Dał więc i Bajbuza nateraz pokój pogoni za oszczercą, odkładając rozprawę z nim do pierwszego spotkania, ale tem oględniej musiał postępować, aby do nowych plotek nie dostarczyć treści.
— Na przyszły sejm — poddawał mu Szczypior — na który się wszyscy wybierają słuchać jak też król tłumaczyć się będzie z tego co mu zarzucają, pewnie i wy jechać zechcecie. Jeśli się Spytek nastręczy, naukę mu dacie, a gonić za nim nie warto.
Rotmistrz wcale dotąd pewnym nie był czy na sejm ten pojedzie, ale zaczynał się namyślać czyby istotnie nie wypadało bliżej się przypatrzeć temu co się w kraju działo. Na rękę też było pokazać się na świecie z odkrytą przyłbicą, aby nie sądzono, że dla pogróżek Spytka zamyka się w domu.
Ciekawość i chciwość czynu dawna zaczynała w nim budzić się znowu, oskarżał się o ostygłość i o grzeszne zapisanie w szeregi neutralistów, których sam potępiał.
— Wiesz Szczypior — rzekł do przyjaciela — gotuj ty dla mnie do drogi ludzi i konie, trzeba się przewietrzyć.






IV.

Powiedział sobie Bajbuza, że dla rozpoznania i osądzenia położenia, nigdzie się udać nie było właściwiej, jak do hetmana. Bądź co bądź, był to mąż ze wszech miar pojmujący, co rzeczypospolitej było potrzeba, dał tego dowody za Stefana. Nikogo się nie obawiał, nic już nie miał do pożądania, chyba jedną koronę, ale tej nie chciał, tak jak żadnych dostojeństw nie pragnął.
— Pojadę mu się pokłonić do Zamościa, w którym nie byłem nigdy, będzie mi rad, nauczę się czegoś.
Tegoż wieczora, przy posiłku, napomknął o Zamościu tym nowym, który od lat dziesiątka rósł tak w oczach cudownie, i spytał ks. Rabskiego, czy tam nie bywał.
— Jakto, nie bywałem? — odparł ksiądz — alem ja w blizkiej okolicy mieszkał gdy jeszcze Zamościa na świecie nie było, tylko zameczek na wysepce w Skokówce, nad Topornicą. Pojedźcieżno teraz, co się za miasto włoskie zbudowało, wyrosło, jaki handel, co za gmachy, jarmarki, składy, ilu tam ormian? Już jeżeli co, to Zamość najlepszem jest świadectwem potęgi hetmana… — Rzekł — i stało się. Dziś już Zamość ze Lwowem, z Lublinem, z Warszawą walczyć może. Stolica to nie możnego pana, ale jakby udzielnego książęcia. I takimby Zamojski dawno był, gdyby tylko chciał.
Teraz gdy dwór go ku sobie nie nęcił, wojna nie odrywała na granice, Zamojski cały się oddawał temu swojemu dziełu, które potomkom chciał, jako ordynacyę nienaruszalną, na wieki zostawić.
Około króla zbierała się garstka, przy Zamojskim zawsze były gromady i tłumy szlachty i panów. A od czasu gdy został zmuszony przeciw królowi występować, pomnożyło mu się jeszcze przyjaźnych i adherentów. Skupiali się wszyscy przy nim.
Nie czekając więc na zwołanie sejmu, Bajbuza wyruszył sam, bo Szczypiora musiał, choćby dla czuwania nad Spytkową pozostawić, ale z pocztem świetnym co się zowie, z prawdziwym pańskim dworem. On sam wcale o tę wystawę nie dbał, ale stara Leszczakowska inaczejby go nie puściła, dbając o honor domu.
Musieli jechać hajducy w barwie, musiało iść parę koni powodnych, para wozów okrytych, a czeladzi i pacholików też sporo. W taką podróż, gdzie się na każdym kroku spotkać z kimś było można, nawet na wypadek potrzeby wieziono rzeczy, co się chyba na podarki tylko przydać mogły.
Zwyczaj ten obdarzania się trwał od dawnych bardzo czasów, nie przybywano bez gościńca, nie rozjeżdżano się bez upominków. Pościeli żadnej wozić nie potrzebował rycerski taki człek, bo jej nie używał, kobierzec, wojłok, skóra jaka, poduszka często wprost z kulbaki zdjęta starczyła, ale za to jedzenie dla siebie, dla czeladzi i dla koni nawet potrzeba było mieć. Siodeł, łęków, kulbak, terlic zapaśnych się brało zawsze kilka, opon i kobierców więcej niż było potrzeba, a srebra też choć trochę, aby okazać zamożność.
Dla Bajbuzy najczęściej nie rozpakowywano nawet, ale na wypadek wozić się z tem musiał. Nie puściłaby go ani stara matusia Leszczakowska, ani Szczypior.
I tak jednego poranka, bo obejrzeniu w podwórzu koni, wozów i ludzi, pożegnaniu domowników, dosyć smutny puścił się w drogę Bajbuza naprost do Lublina i Zamościa.
Pora letnia była, dni gorące, podróż więc odbywała się w znaczniejszej części wieczorami i rankami, a w skwary odpoczywano po gospodach. Śpieszyć się nie potrzebował Bajbuza, swobodnie więc, stanowniczego przodem śląc posuwał się dalej.
Po drodze, ponieważ mało uczęszczanym jechali gościńcem, nie spotykali prawie nikogo, do dworów nie lubił zajeżdżać rotmistrz.
W Lublinie stanął odpocząć, spodziewając się tu spotkać może z kim ze znajomych dawnych. Znalazł w istocie starego Mroczka, niegdy rycerskiego człeka, ale teraz więcej siedzącego przy kubkach za stołem, niż na koniu, i rozpowiadającego tylko o dawnych swych czynach przesławnych. Od niego dowiedział się, że hetman w Zamościu na nowym zamku był, a na gościach mu nie zbywało, bo się do sejmu gotowano gorąco.
— O! będziecie mieli tam i na co patrzeć i czego posłuchać — rzekł mu Mroczek — a hetman was przyjmie serdecznie, bo o swoim żołnierzu pamięta.
Z natężoną ciekawością jechał Bajbuza do Zamościa, powziąwszy już wielkie wyobrażenie o tem mieście jak grzyb z ziemi nagle wyrosłem, ale to co tu zobaczył, przechodziło wszelkie spodziewanie. Miasto w znaczniejszej części murowane, z domami i kamienicami piętrowemi, wspaniale się wznosiło kurtynami zamknięte, warowne, potężnemi bramami i basztami opatrzone. Kilka kościołów, zamek nowy, cekhauzy, ratusz, majestatycznie się przedstawiały. Mimowoli w rynku otoczonym domostwy z arkadami, przypominały się miasta włoskie, których Zamość był naśladowaniem.
Wszystko nowe było jeszcze jak z igły, bo niewięcej nad lat kilkanaście poczęło się tu ruszać. Dawniej około zameczku Skokówki, ledwie mała i nieznaczna znajdowała się osada, teraz sklepy, giełda, gospody, ratusz, ormianami szczególniej napełnione, z Lublinem mogły iść o lepszą.
We wszystkiem tu wykształcony smak pański czuć i widać było, ale też i naśladowanie obyczaju włoskiego.
Wjechawszy przez Lubelską bramę, na której w kamieniu rzeźbiony widać było wizerunek wielkiego króla Stefana, dostał się do środka miasta Bajbuza ulicą szeroką i prostą. Tu, pomiędzy nią a wrotami Szczebrzeszyńskiemi wznosił się nowy zamek w stylu też włoskim ze trzema pięknemi wieżami i podwórcem obszernym, murem wkoło opasanym. W rogach wznosiły się cekhauzy. Pańsko i książęco się to oku stawiło, a szczególniej murów obfitość i piękne ich kształty, podziwienie obudzały.
W rynku, gdzie sobie gospody szukał Bajbuza, który domy wysokie pod arkadami otaczały, ratusz z wieżą i inne miejskie budowy, niemniej wspaniale o bogactwie miasta świadczyły. Ruch ogromny, szczególniej kupców ormian, których twarze wschodnie łatwo dawały rozpoznać, panował około giełdy, sklepów i ratusza, wag i gospód. Wcale też w ogóle nie był ówczesny Zamość podobnym do innych miast w Koronie; czuć w nim było jakby świeże przesadzenie, niby roślinę obcą, co się miała dopiero z gruntem, na którym rosła, oswoić, ale już się widocznie przyjęła.
Uderzało i to, że tu nic starego, jak po innych miastach nie było, żadnych szczątków, wszystko świeże, nowe, błyszczące, a dostatnio i szeroko rozłożone, dla przyszłej ludności.
Chatek, domków i dworków ubogich, których nawet w Warszawie, nieopodal od zamku dosyć się znajdowało, tu nie widać było. Drewniane na dalszych ulicach i w przedmieściach dwory, już budowy były pokaźniejszej i misterniejszej. Z lada budą się tu nikt nie ważył. Hetman chciał mieć tę swą stolicę taką, aby z pierwszemi miastami walczyć mogła, a że ją ex radice, całkiem nową tworzył, nadawał jej rozmiary swej myśli i nadziei. Był pewien, że to ziarno raz posiane się rozrośnie i rozkrzewi, a sami ormianie znajdując gościnne przyjęcie, opiekę, samorząd własny, chętnie tu napływać będą, z sobą razem swego przedsiębiorczego przynosząc ducha. Zanosiło się też na to. Potęgi ówczesnej hetmana nic lepiej znamionować nie mogło, nad to piękne miasto, jakby za dotknięciem różczki wyrosłe i już kwitnące.
Rotmistrz, który zdawna miał uwielbienie dla wodza i dla statysty, chociaż ono ostatniemi czasy osłabło, gdyż widział zmianę kierunku, nie mogąc jej sobie wytłumaczyć, na nowo się przejął tą czcią dla niego.
Właśnie pojęciom jego odpowiadał ten mąż, którego po czynach sądzić należało. Wszystko czego dotknął zakwitało i rosło.
Umieściwszy ludzi i konie w gospodzie, Bajbuza naprzód się do Urowieckiego na zamek dowiedział, aby mu posłuchanie wyrobił.
Ten przyjął go otwartemi ramionami i zapewnił, że hetman mu jako miłemu gościowi rad będzie. Chciał go nawet z ludźmi i końmi na zamek brać, ale rotmistrz podziękował.
— Gdybyście wszystkich, co was tu najeżdżają, na zamku ugoszczali, nie stałoby miejsca dla nich. Jam już w gospodzie się rozłożył i tam pozostanę.
Na zamku dnia tego pusto nie było. Między innymi znajdował się i pan Mikołaj Zebrzydowski, skolligacony blizko z Zamojskim przez zaślubienie ciotecznej siostry jego Herburtownej, pan, jak głosił Urowiecki, wielkich zdolności, animuszu rycerskiego, ulubiony hetmanowi. Oprócz niego i innych wielu krewnych, a stronę Zamojskiego trzymających, zjechało się właśnie dla przedsejmowej narady.
— Ja tam, mój kochany rotmistrzu — odezwał się Bajbuza — do radym się żadnej nie zdał, uczyńcie to tylko dla mnie, abym się panu hetmanowi pokłonić mógł i privatim chwilę posłuchania uzyskał.
Miało to nastąpić nazajutrz rano, a tymczasem Urowiecki, któremu na sercu leżało pochwalić się pańską rezydencyą, poprowadził Bajbuzę pokazując mu jej wspaniałość i urządzenie smakowne.
W istocie nie było to podobnem do zwykłych widywanych gdzieindziej zamków i dworów, nie było blasku zbytniego ani wytworności pieszczonej, ale dzieła włoskiej sztuki, rzeźby, obrazy, sprzęty okazałe, opony. Królów godnemi czyniły apartamenty hetmańskie.
Zbrojownia, biblioteka, kaplica ze szczególnem zamiłowaniem były urządzone. Tu wznosiła się już nowa wspaniała kollegiata, a innych też kilka kościołów, troskliwość o wiarę dowodziły.
Nazajutrz rano w sypialni swej, nader skromnie wyposażonej, i namiot przypominającej, hetman przyjął dawnego swego sługę.
Bajbuza, pomimo iż w postawie pięknej nic się nie zmieniło i znużenia na niej wiek nie wypiętnował, znalazł Zamojskiego zestarzałym. Włos mu siwiał już mocno, ale oko pałało, twarz miała zawsze ten sam wyraz energii i spokoju, w którym coś rycerskiego razem i coś statysty się łączyło. Parę kroków postąpił naprzód p. hetman witając człowieka, którego znał zacność ale razem i pewne butne dziwactwo.
— Cóż was to do mnie sprowadza — odezwał się uśmiechając — mój rotmistrzu kochany, jeżeli jaka potrzeba interwencyi do króla i dworu, to ci zawczasu oznajmić muszę, źleś trafił. Nikogo polecać nie mogę, bom za wroga poczytan.
— Wasza miłość raczycie sobie przypomnieć — odparł Bajbuza — że ja do ludzi żądających czegoś u dworu, a dopraszających się łask i nagród, nie należę. Przybyłem z czem innem. Radbym rzeczypospolitej służyć, a w niepewności jestem zaprawdę, jak to dziś uczynić, aby nie pobłądzić.
Za nieboszczyka króla widzieliśmy cel, wyście byli z nim, mogliśmy z zamkniętemi oczyma kroczyć, dziś rodzi się wątpliwość.
Samiście to głosili, że warcholstwo poskromić potrzeba, władzę królewską umocnić, a dziś wy, panie hetmanie, przeciwko niej występujecie?
— Tak jest, mój rotmistrzu — rzekł hetman — ale ja i moi nie występują przeciwko władzy, idzie nam o to, aby ona korzystając z tego żeśmy ją dali, nie przefrymarczyła nas i nie zaprzedała. Głośna to rzecz, o której i wy wiedzieć powinniście, iż król JMość rozpoczął z dworem rakuzkim traktowanie o to, że mu koronę polską gotów jest ustąpić, byle się na tronie szwedzkim utrzymać. Są na to dowody piśmienne. Zdradził król kraj i zaufanie, sprzedaje wreście, co jego własnością nie jest.
Możemyż na to pozwolić, aby nas jako trzodę baranów na targowicy sprzedano?
Osłupiał rotmistrz.
— Mogłożby to być? — zawołał.
— Niestety! mam dowody w ręku, a na sejmie pozwę króla, złożę je, okażę, zmuszę aby się tłumaczył. Bądź co bądź, odsłoniona intryga już niebezpieczną być przestanie. Widzisz tedy dlaczego naprzeciwko króla staję, którego ja sam na tron wyprowadziłem.
Ludzie ci powiedzą, że Zamojski się mści za to, iż nie otrzymał dla Tylickiego podkanclerstwa, dla kogoś tam krzesła lub laski, dla siebie stanowiska, do którego rościł prawo! Wszystko to fałsz i potwarz, dzierżę buławę i władzy mam dosyć, więcej jej nie pragnę, ale nie mogę dopuścić z żadnej strony nieposzanowania prawa.
Nie przebaczyłem Zborowskiemu, bo się urągał z władzy i dekretów, nie mogę pobłażyć królowi, gdy się tu sądzi dziedzicem i chce rozporządzać nami. Myśmy przecie ludzie wolni i tej swobody wiekami wyrobionej bronić będziemy tak samo, jak swawoli będziemy się opierać.
Rozumiesz mnie…
— Sejm więc obnaży te knowania — rzekł Bajbuza.
— Tak jest, musi — odparł hetman. — Przyjdzie to nie bez zgorszenia i boleści, nie bez rozbratu z tymi, co lub nie widzą daleko, lub w rakuzkie pęta oddać się gotowi, lecz raz jasno stanąć i wytłumaczyć się potrzeba.
Znam ja niebezpieczeństwa tego kroku, który czynię, lecz z dwojga muszę wybierać mniejsze.
Na cóżby się zdała ta wielka władza hetmańska, gdyby ona dopuściła rakuzkim pułkom zająć rzeczpospolitę, a małej garści przekupionych lub obałamuconych podpisać upadek tego państwa?
Rotmistrz słuchał.
— Smutna to ostateczność — rzekł po namyśle. — Myśmy dotąd chorowali na bezład i swawolę, wy to najlepiej wiecie i znacie. Nie może szlachcie naszej nic milszem być jak contra majestatem hałaśliwie wystąpić, ale gdy raz zakosztuje znowu owocu zwycięztwa, gdy król ustąpi, gdy wezmą górę, jutro zażądają więcej, a coraz więcej, i jak mówił nieboszczyk Stefan, król zejdzie na malowanego.
— Obawa twoja, mój rotmistrzu, niepłonna — westchnął Zamojski — ale też od króla się obwarowawszy, aby nas nie zaprzedał w rakuzką niewolę, władzy mu w domu ukrócać nie będziemy, niech panuje, niech rządzi.
— A potrafiż on to? — szepnął Bajbuza.
— Zadałeś mi ciężkie do rozwiązania pytanie — rzekł Zamojski. — Dumę i ambicyę królewską ma, ale siły własnej mu brak, musi ją czerpać na stronie. Tu więc O. Bernard, kardynał Jerzy, Bobola i inni podszeptywać będą, radzić, kierować. Nie bez tego, aby i rakuzki wpływ czuć się nie dał. Chwalono nam go — dodał hetman — iż się po polsku uczył, umie i mówi, tak ci jest, lecz po niemiecku myśli, a żona go całkowicie cudzoziemcem uczyni. Zresztą, Bóg jeden wie przyszłość! — westchnął Zamojski.
— Widzicie — dodał — wyspowiadałem się wam szczerze. Tajemnic w tem niema. Ja mój obowiązek uczynię, przy mnie stanie gromadka tych co poprą, reszta zaś oczywiście króla bronić i uniewinniać zechce. Niefortunnym był wybór. Mogliśmy się go pozbyć, gdyby biskup Baranowski z Rewla go do Szwecyi puścił, co teraz będzie, gdy król Jan umrze? Bóg wie. W czynnościach i sprawach ludzi Opatrzność zawsze sobie zachowuje ostatnie słowo.
Nie chciał już rotmistrz męczyć dłużej Zamojskiego pytaniami i odwrócił rozmowę, unosząc się nad Zamościem samym, który po raz pierwszy oglądał. Uśmiechnęło się oblicze poważnego męża.
— Jedyne to dzieło — rzekł — które mi się powiodło i które, przy pomocy Bożej, doprowadzę może do końca. Miasta nam są potrzebne, zamków też brak, handel nasz wzmódz się powinien. Mamy co wywozić i czem obcych żywić. Oprócz szlachty, oprócz włościan, rzemiosła i kupiectwo zakwitnąć musi, gdy tylko rozumnie posiłkować im się nauczymy.
Jeżeli ja nie dokonam com zamierzył, Bóg da, że syn mój dalej dzieło po myśli ojca prowadzić będzie.
Rozmowa przeszła na szczegóły, na trudności jakie w kraju spotykało każde nowe przedsięwzięcie, potem na wojnę, której hetman od strony Wołoszy i Multan się lękał. Bajbuza słuchał i tak wpływowi słowa i myśli hetmana uległ, iż wyszedł uspokojony, przekonany, że z nim i za nim iść było obowiązkiem.
— Prywaty w nim nie ma — rzekł w duchu — nie popsuły go czasy złe. Jest jakim był.
Tego dnia zabawiwszy jeszcze w Zamościu, wieczorem znowu poszedł na pożegnanie do hetmana.
Tym razem nie zastał go samym. Oprócz Herburta, znajdował się Mikołaj Zebrzydowski, o którym już od Urowieckiego słyszał. Mąż to był w wieku średnim, liczący naówczas lat czterdzieści, powierzchowności rycerskiej, postawy pańskiej, oblicza wielką nacechowanego dumą.
Nadzwyczajne uwielbienie aż do czci jakiejś posunięte objawiał względem Zamojskiego, przed którym korzył się, słuchał go milczący, potakiwał mu… ale tuż względem innych szorstko, dumnie, gwałtownie występywał.
Hetman zdawał się go oceniać i lubić, chociaż w rozmowie hamować często musiał.
Obchodził się z nim z łaskawością wielką, jakby z synem rodzonym, często bardzo zwracał do niego, widać było, że na niego rachował i rad się nim posługiwał.
Lecz ilekroć własną myśl Zamojskiego podniósł Zebrzydowski, natychmiast ona inną przybierała barwę i namiętnie brzmiała a krańcowo. Hetman śmiał się i prostował, ale ten zbytek ognia go nie raził.
Rozmowa i tego wieczora obracała się około króla i dworu. Wiedziano tu już, że młoda królowa, otoczona niemkami, żadnej z pań, żadnej nawet ze sług polskich przystępu do siebie nie dawała, że jawnie im niechęć okazywała, a król też od ożenienia więcej się jeszcze odosobniał i zamykał, oprócz swoich wybranych, nie dopuszczając do siebie nikogo.
— Dworu polskiego się spodziewać nie możemy — mówił Zebrzydowski. — Jeszcze może dopóki królowa Anna żyje, którą siostrzan szanuje i czasem jej słucha, cień pozostanie jagiellońskich czasów; zemrze ona, wszystko się przemieni.
W ciągu rozmowy Zebrzydowski namiętnie podniósł zasługę kanclerza, który odważnie przeciwko królowi występował, aby nie dopuścić zamachu na rzeczpospolitę grożącego jej bytowi; cieszył się tem, że Zygmunt upokorzony zostanie, tłumaczyć się będzie zmuszony, a wszystkie jego rachuby w nic się obrócą.
Bajbuza ośmielił się odpowiedzieć na to.
— Wieleśmy winni wdzięczności hetmanowi, to pewna, ale ostateczność ta smutna w takiem państwie, jak nasze, gdzie władza królów małą jest i ograniczoną, jeszcze ją podkopywać musi. Bo nie zaprzeczycie temu, iż powaga królewska na inkwizycyi ucierpi, a szlacheckie zuchwalstwo nasze się wzmoże. Nie zechcemy potem słuchać, choćby co najsłuszniejszego nakazywał.
Ostro spojrzał na mówiącego Zebrzydowski.
— To są dalsze następstwa — rzekł — którym zapobiedz czas będziemy mieli, dziś najpilniejsza rzecz ratować sam byt nasz. Choćby nam na bezład chorować przyszło, życie naprzód trzeba utrzymać, a w sprawie praktyk rakuzkich o sam żywot chodzi.
Nie mógł temu zaprzeczyć rotmistrz i zamilkł. Hetman milczał i po długim przestanku szepnął tylko.
— Gdyby nam nieba nie wzięły Stefana, gdyby on żył, inaczejby rzeczpospolita wyglądała i zabezpieczoną byłaby na przyszłość. Nieubłagana śmierć jego, wszystko w gruzy zmieniła.
Przez wieczór cały toczyły się tylko rozmowy o publicznych sprawach. Bajbuza słuchał więcej niż się odzywał i wyszedł z tem przekonaniem, iż Zamojski czynił co było koniecznem i że z nim iść stało się obowiązkiem, choć mogło wydawać rebelią niemal.
Dzień jeszcze potem spędził na oglądaniu miasta, zamku, kościołów, giełdy, sklepów ormian. Nagadał się do syta z Urowieckim, a naostatek pożegnał z zamiarem powrotu do domu, dopókiby na sejm jechać nie przyszedł czas.
Dążył właśnie do swej gospody wieczorem, gdy w ulicy przed nią spostrzegł przechadzającego się człowieka, którego zobaczywszy stanął nasępiony, a potem się cofnął, jakby spotkania z nim chciał uniknąć.
Był to mężczyzna lat średnich, miernego wzrostu, krępy, który chodził tak jak koń na lince puszczony dla popisu, cały w krygach, podrygach, kręcąc się, głową rzucając, to się biorąc w boki, to dziwnie przebierając nogami i wiercąc biodrami. Zdawał się raczej tańcować niż chodzić. Strój dosyć pomięty, wytarty, ubogi, ale czupurny, krótko a kuso, uwydatniał jeszcze pocieszne ruchy. Czapeczka czerkieska na ucho ułożona, szabelka mała na skórzanych rapciach, dopełniały stroju. Twarz okrągła, rumiana do zbytku, z niezmiernie wysadzonemi na wierzch oczyma ciemnemi, z wąsem najeżonym do góry, przystałaby była więcej trefnisiowi niż szlachcicowi, za jakiego szabla go brać kazała.
Z ust rotmistrza dobył się mimowoli wykrzyknik.
— Do licha! Taż to Gubiata!
W istocie był to, jak się sam głosił, Porfiry Gubiata, litewski szlachcic, który już dał się we znaki Bajbuzie, bo go miał przez parę lat przy sobie.
Niegdy, jadąc do Krakowa raz, Bajbuza na drodze spotkał idącego pieszo, wielce odartego i żałośnie wyglądającego szlachetkę przy szabelce. Szlachcic pieszo, była to anomalia pod owe czasy taka, że widząc go zsadzonego z siodła, wędrującego na piechotę, musiał się każdy zatrzymać i wywiedzieć co się stało, iż szedł na piechotę. Bez ręki, bez nogi się obejść łatwiej było szlachcicowi niż bez konia. Mógł być chabet najobrzydliwszy, ale dopełniał człowieka.
Zobaczywszy tak kroczącego po błocie pana brata, zatrzymał się Bajbuza i począł go wypytywać, co nieszczęścia było przyczyną.
Trafił na wymównego i wielomównego, tak że przez pół mili stępią jadąc słuchać musiał opowiadania wszystkich nieszczęśliwości, jakie dotknęły Porfirego Gubiatę. Obżałowany miał sposób opowiadania zabawny, retoryka jego przeplatana była szyderstwem, tak że i zajął rotmistrza i litość w nim obudził, kazał mu dać konia i kulbakę, wziął go ze sobą i Gubiata umiał mu się tak wysługiwać, że go zawiózł do Nadstyrza.
Ale tu powoli zaczęły się pokazywać istotne przyczyny, dla których owemu Gubiacie powodzić się nie mogło. Nie był bez zdolności i sprytu, lecz razem miał wszystkie nałogi i namiętności, które na łotra wykierować mogły. Był kostera namiętny, niepohamowany tak, że do ostatniej koszuli zgrywać się był gotów, a w ostatku i cudze przegrać; pił jak gąbka, kłamał aż się za nim kurzyło, słowa nie dotrzymywał nigdy, na ludziach co mu dobrze czynili poczciwej nie zostawiał nitki. Słowem im się go bliżej poznawało, tem robaczliwszym owocem się okazywał.
Zgromiony padał na kolana, a potem po cichu klął i groził.
Kilka wybryków, na których go pochwycono in flagranti, zmusiły Bajbuzę precz go wygnać z Nadstyrza, ale opatrzonego niezgorzej, aby nędzy nie cierpiał, dopókiby sobie nie znalazł zajęcia.
Po dwakroć potem goły i odarty do miłosierdzia pańskiego powracał Gubiata, i znowu przeskrobawszy musiał być wypędzony. Naostatek wyświecono go już z Nadstyrza z tem, że jeśliby się pokazał raz jeszcze, czekają go i plagi na kobiercu i co gorszego może jeszcze.
Zniknął tedy Gubiata.
Nic dziwnego, że zobaczywszy go przechadzającego się przed oknami swej gospody Bajbuza, skrzywił się i starał uniknąć z nim spotkania. Nałożył więc drogi, obszedł gospodę dokoła, wśliznął się do niej z tyłu i czekał ażby natręt precz uszedł, spodziewając się mu ujść nazajutrz o świcie. Nie wątpił bowiem, że na niego tu wyczekiwał.
Tymczasem szlachcic świadom obyczajów rotmistrza, tak umiał się urządzić, iż do drzwi jego się dostał nim pośpieszono je przed nim zamknąć i znalazł się oko w oko z Bajbuzą.
Rotmistrz już mu ręką wskazywał aby precz szedł, gdy Gubiata nie zważając na to, wołać począł.
— Bóg świadek, przychodzę jedynie w interesie waszej miłości, powodowany tą czcią, weneracyą i wdzięcznością, jaką w sercu mem, ja robak mizerny, chowałem, chowam i chować nie przestanę dla heroicznej osoby miłości waszej!
Tu w piersi się uderzywszy, nim słowo mógł wtrącić Bajbuza, ciągnął dalej szparko i coraz głos podnosząc.
— Drogiemu życiu miłości waszej grozi niebezpieczeństwo! Tak jest. Na złamanie karku biegłem tu, aby przestrzedz i uchronić miłość waszą od zbójeckiego zamachu.
Rotmistrz się rozśmiał.
— Wasza miłość śmiejesz się — wołał Gubiata — i mówisz sobie: Bzdurstwo jest i kłamstwo, bo to głosi ten niecnota, łotr, kostera, pijanica Gubiata. Tak? A ja przysięgam na wszystko co mam najświętszego, że choć Gubiata łotr, ale słowa jego złote… prawdę mówi i w. miłość życie mu winien będziesz!
Bajbuza nie przestawał śmiać się.
— Nie frasuj się ty o życie moje — rzekł — potrafię je obronić. Ruszaj z Panem Bogiem.
Gubiata stał jak wryty.
— Choćbyś mnie miłość wasza kijem ztąd pędzić chciał, nie pójdę — rzekł — odpowiem jak ów starożytny mąż: Bij, ale słuchaj!
Rotmistrz począł śmiać się mocniej jeszcze.
— Mości Gubiato — rzekł — znamy się już nadto, abym się ja ci dał wziąć na takie postrachy i kłamstwa. Ruszaj z Bogiem pókiś cały!
— No, dobrze, pójdę, idę, ale czekajcie dopóki nie powiem z czem tu przyszedłem. Potem każecie mnie za drzwi wyrzucić, jeżeli na to zasłużyłem, ale, miłościwy panie, Gubiata łotr, niezdara, kostera, pijanica, wszystko to prawda, a serce ma i tem sercem miłość waszą kocha, tak że żywot za nią dać gotów.
Odchrząknął i nogę jedną naprzód wysadziwszy ciągnął dalej.
— Jakim sposobem doszło do wiadomości mej, iż pan Spytek Jordan zasadzkę na rotmistrza powracającego uczynił i na życie godzi, mówić nie potrzebuję. Proszę tylko przekonać się, iż zasadzka ta w samej istocie istnieje.
Ściągnął brwi Bajbuza.
— Gdzież ona ma siedzieć? — spytał pogardliwie — jaka jej siła?
Gubiata stał się śmielszy.
— Widzicie, miłość wasza, że nie plotę koszałków, że przynoszę wam prawdę! Aha! pytacie gdzie? chcecie wiedzieć ilu? Więc i ów potępiony Gubiata na coś się przydać może!
Aha! aha!
Trochę zwycięzko brzmiały te słowa i Bajbuza się zmarszczył.
— Spytek więc tak ograniczonym jest, że chcąc mnie podejść, publicznie to głosi? — rzekł szydersko. — Gdyby istotnie miał ten zamiar, czyżby go roztrąbiał zawczasu?
— Nie trąbił i nie roztrąbiał — odparł uroczyście Gubiata — ale ja mam uszy ku podsłuchaniu i umiem wydobyć z ludzi co mi potrzeba. Zbierał i werbował ludzi do tej napaści, chciano mnie zaciągnąć, dałem się ująć, aby się o wszystkiem dowiedzieć.
Spytek mieć będzie zbieranej lichej drużyny głów może do pięćdziesięciu. Niewiele to warto, ale po nocy na gospodę wpaść, na śpiących, niespodziane, bezbronnych pokonać, łatwo i lada ciurom.
To mówiąc Gubiata już zabezpieczony, że go nie wypędzą, przystąpił bliżej i wymienił miejsce, podał szczegóły niedozwalające wątpić, iż na ten raz nie kłamał, choć może dodawał i powiększał.
Zamyślił się rotmistrz.
Miał sposób dwojaki uniknięcia niebezpieczeństwa, albo sam napaść na zasadzkę, czekając na nią przygotowany, lub inną udać się drogą, aby jej uniknąć.
To mu się zdawało właściwszem.
Nie rozgadywał się już obszerniej z Gubiatą, dobył sakwy i począł liczyć pieniądze. Szlachcic, który się może innej nagrody spodziewał, wzdychał.
— Jabym miłości waszej do Nadstyrza towarzyszył! — wyjąknął. — Przez te czasy, wiele biedy doświadczywszy, wielce się poskromiłem. Teraz mnie ani poznać. Kości i kart w ręce nie biorę, choć mówią, że sam król młody karty grawa, ale co wolno królowi, nie godzi się Gubiacie. To się wie. Co się tyczy pijatyki, także zarzekłem się excessu. Chodziłem do spowiedzi pod laskę, z całego żywota, i mogę powiedzieć, żem odrodzonym, nowym z pod niej wyszedł. Miałbyś miłość wasza ze mnie sługę doświadczonego, wiernego, bywałego, jakiego korona ta drugiego nie okaże.
— Dziękuję ci — odparł Bajbuza — nie może to być. Raz i drugi próbowałem cię, wiem że jesteś niepoprawionym, szukaj służby gdzieindziej, u mnie jej dla ciebie niema.
To mówiąc wskazał na talary rozłożone na stole, które Gubiata skrzętnie zgarniać począł do chusty brudnej, gdy mieszka na pomieszczenie ich mu brakło.
— Bóg zapłać — rzekł — ale gdybyś miłość wasza inaczej się rozmyślił!
— Nie mogę.
Szlachcic stał jeszcze chwilę.
— Konika w dodatku — szepnął — ja po niego sam dobiegnę do Nadstyrza, bo z podróżnych oczywiście nie dostanę.
Bajbuza obojętnie głową poruszył. Gubiata wyszedł nareście.






V.

Nie czekając poranku, zaraz po wyjściu Gubiaty rotmistrz kazał konie siodłać i wozy zaprzęgać. Szło mu o pośpiech, aby się przekonać, czy istotnie groźba zasadzki mogła być przyprowadzoną do skutku. Powrotną więc podróż, zmienioną drogą, odbył Bajbuza w bardzo krótkim czasie, bo konie miał doskonałe, wytrzymałe, a nie żałował ich.
Do Nadstyrza przybył, co mu się nigdy nie trafiało, po nocy. Zbudzony Szczypior wybiegł przestraszony w jednej koszuli, przeczuwając, że pośpiech ten nie był daremny.
W niewielu słowach Bajbuza mu opowiedział o co szło i co zamierzał uczynić. Miejsce na zasadzkę oznaczone odległem było o mil osiem od Nadstyrza. Natychmiast chorąży poszedł ludzi zbierać i gotować na tę wyprawę, której ani celu, ani kierunku nie zwierzał nikomu.
Szło i to, aby się nie wydało przed czasem, i o białym dniu Szczypior już swój oddział lasami prowadził.
W całym tym ruchu, na owe czasy, nie było nic tak nadzwyczajnego; najazdy a wymiary samowolne sprawiedliwości, opanowywania dworów, porywania ludzi, przytrafiały się ciągle. Zborowski tak pochwycił niedawno Tarnowskiego i ograbił.
Mszczono się krzywd dawnych, jeden drugiemu w pomoc przychodził.
Nie było więc dziwu, gdy kto swoich ludzi zażył w ten sposób.
Szczypior do podobnych wycieczek jedynym był człowiekiem. Baczny, ostrożny, prędki a mężny, umiał niespodzianie najść, osaczyć, miał instynkt miejscowości i zręczność starego partyzanta.
Miejscem wskazanem była mała osada w lesie i przy niej gospoda, której w podróży pominąć nie było można.
Przodem wysłano po język człowieka, który nie od strony Nadstyrza, ale z przeciwnej miał nadjechać, aby na miejscu się przekonać, czy zasadzka nie została zmyśloną.
Szczypior z oddziałem czekał na wiadomość nie na gościńcu, ale opodal w lesie. Posłaniec pod wieczór wrócił z uwiadomieniem, że Spytkowa gromada dokoła gospody była rozprószona.
Chorąży więc przybywając późno od lubelskiego traktu miał tu zastąpić Bajbuzę.
Wszystko się jak najskładniej powiodło. Mniemany rotmistrz zajął nieopatrznie niby gospodę, nie stawiąc straży, i natychmiast rozłożył się na spoczynek.
Tymczasem gospodarza i ludzi coby zdradzić mogli powiązano, oddział się rozłożył w szopie i przygotował tak, aby mógł wycieczkę zrobić, a tył zająć napastnikom.
Widziano ich nadciągających pocichu, okalających gospodę, zabierających się do wtargnięcia w nią. Szczypior doskonale przygotowany czekał.
Zdawało mu się nawet, że dowodzącego Spytka widział, który ludzi rozstawiał.
W chwili gdy ciury się rzuciły z okrzykiem na szopę, łamiąc wrota i płoty, dano do nich naprzód tak rzęsistego ognia, iż kilkunastu rannych padło. W tej samej chwili część ludzi ze Szczypiorem wyskoczyła tyłami i osaczyła jeszcze po wystrzale niemogących się opamiętać napastników. Spytek, który blizko stał, natychmiast po danym ogniu w las pierzchnął sam; z ludzi jego, oprócz ranionych, zagarnął w niewolę kilkunastu Szczypior, i w niespełna godzinę wszystko było szczęśliwie skończone. Powiązani jeńce śpiewali o co ich pytano, bojąc się, aby ich nie brano na męki.
Zwycięztwo otrzymane niemal ciężyło Szczypiorowi, bo co miał z jeńcami począć, zrazu sam nie wiedział. Zabierać tych ciurów do Nadstyrza nie zdało mu się potrzebnem, oćwiczonych więc kazał puścić, rannym dał iść gdzie zechcą, spisawszy wszystkich, a jednego tylko, który mógł opowiedzieć więcej, a ranny był mocno, na wóz zabrano.
Wszystko się to odbyło tak szybko i szczęśliwie, że gdy Szczypior powrócił zwycięzko, śmiejąc się i jeńca oddając, rotmistrz ledwie oczom wierzył, iż poszło tak gładko.
Nie było co zresztą ani na Spytku sądownie poszukiwać ukarania za gwałt zamierzony, ani sprawy rozgłaszać przykrej, która i tak się niepotrzebnie musiała po świecie rozejść.
Z rannym ciurą ponieważ się tu obchodzono po ludzku i miano litość nad nim, wszystko więc wypowiedział co tylko znał, a przeklinał Spytka, że się dał wciągnąć.
Rotmistrz o całej sprawie nakazał milczenie, i sam ani już o tem wspominał. Dowiedziała się jednak sąsiadka i opłakała wypadek, którego była przyczyną.
Bajbuza pojechać do niej ani pocieszyć nie mógł, aby do nowych potwarzy nie dać powodu.
Pewnym był zresztą, iż Spytek po próbie tej więcej się już na niego nie porwie. Wyparł się on najuroczyściej współudziału w zasadzce i pojechał sam do królowej Anny skarżyć, że go niegodziwy Bajbuza złośliwie obwiniał dla zohydzenia.
Mówiono o tem przez czas jakiś, ale sejm nadchodził i umysły czem innem zaprzątnięte, nie miały czasu powszedniemi sprawami się zajmować.
Bajbuza nasz, choć się starał sam poskromić i zmusić do spokojnego siedzenia w domu, a wyczekiwania wypadków, choć sobie wmawiał, że żaden obowiązek nigdzie go nie powołuje, złej swej natury zwyciężyć nie mógł. Rwał się duchem precz, w świat, aby o publicznej rzeczy bliższą miał świadomość, a gdyby można, i udział jakiś w pracy około niej.
Stara poczciwa Leszczakowska napróżno go starała się przekonać, że on, żołnierz, gdy wojny niema, powinien spokojnie w domu siedzieć, orać swą grzędę, a panom senatorom zostawić troskę i pieczę o rzeczpospolitę.
— Co to do ciebie należy — mówiła jakby jeszcze do dziecka — czy się tam król JM. z kim kocha lub kłóci? Ty przecie nic nie poradzisz, nie przerobisz, a darmo się mięszać… śmiech.
— Ale, matusiu kochana — prawił Bajbuza — ja mojej natury nie mogę przerobić. Ciągnie mnie tam… Chciałbym o wszystkiem wiedzieć, być, słuchać, no… i słowo rzec czasem, które choć proste, ale poczciwe i szczere, zaważyć może.
Rozumna staruszka śmiała się.
— Mój Iwaś — mówiła — to bałamuctwo, że ci się gwałtem chce być statystą, całe życie zwichnęło. Nielepiejby się ożenić, gospodarzyć, no i w potrzebie na koń siąść, boś do rycerskiego rzemiosła stworzony, ale do tej gadaniny sejmowej!… Do tego są biskupi i senatorowie.
— Niewszystko oni widzą i rozumieją jak my — odpowiedział Bajbuza. — Już niech będzie co chce, a ja sobie na sejm, choć jako arbiter pojadę, nie wytrzymam.
Staruszka, choć ramionami ruszała, nie sprzeciwiała mu się.
Szczypior się tak urządził, że tym razem mógł towarzyszyć rotmistrzowi. A że na Rożka i na Przygodzkiego domu zostawić nie było można, a ksiądz był chory i nazbyt popędliwy, Leszczakowska za stara, musiał rotmistrz uprosić sąsiada, aby mu na dwór miał oko.
Sejm się zapowiadał jako burza okrutna straszny. Po drodze, po gospodach posłowie głośno się odgrażali. Ucieczka Henryka była jeszcze pamiętną, a tu drugi już panujący kraj chciał, jak mówiono, potajemnie opuścić i srom mu uczynić, wzorem Henryka, który także o koronę targi rozpoczynał, frymarcząc nią.
Na króla i królowę gromy zewsząd leciały; opowiadano o nich obojgu wszystko, co zrazić i zniechęcić mogło. Ci, co króla otaczali, w równej byli ohydzie; Zamojskiego stronę wielka popierała większość.
Pytano tylko gdy się królowi dowiedzie, że winien był zdrady kraju, co dalej?
Na to nikt odpowiedzieć nie umiał. Byli tacy, co mruczeli: — Ukarać go nie możecie, tylko upokorzyć i zniechęcić? do czegoż się zdała inkwizycya? Drudzy dowodzili, że zarzuty czynione należało koniecznie udowodnić.
Sejm się zjechał tak już burzliwie usposobiony, że przeciwnicy — regaliści i hetmańscy po ulicach się niemal do boju wyzywali. Zaraz na wjeździe do miasta rotmistrz postrzegł garstkę małą dworzan króla, których poznać było można po tem, że zhiszpańska po niemiecku się nosili, która w głos i jawnie, wyzywająco naśmiewała się z wielkiej gromady nieco podochoconej szlachty.
Tak byli pewni bezkarności, że choć ich tam znajdowało się niewielu, a nasiby ich mogli zgnieść, czuli, że się im nic nie stanie. Miało to swe znaczenie.
Nim do najętego dworku dojechał Bajbuza, także w ulicy spotkał Kalińskiego, który się przy królu teraz znajdował, a że w nim wdzięczność nie wygasła za ów rzędzik ofiarowany niegdyś, a Kaliński w żadną się politykę nie wdawał, przystał zaraz do rotmistrza i towarzyszył mu do mieszkania.
Bajbuza rad był, że języka dostanie. Po drodze ciągle słyszał przeciw królowi głosy; ostrożnie więc zapytał o to kortedziana.
— Co tu u was słychać? Coś pono na króla się strasznie gotują?
Kaliński obojętnie ramionami poruszył.
— Ale to wszystko przebrzmi sobie bez skutku — rzekł. — Szlachta będzie zawodziła i krzyczała, będą inkwirowali, hałasowali, a nasz król na to zważać nie myśli. Ja codzień słyszę, co się o tem mówi u dworu.
Kardynał powiada, że dosyć będzie kilku słów ze strony króla, a zagodzi się wszystko.
Na włos się N. Pan nie da przez to ze swej drogi sprowadzić. Milczy on, oczy spuszcza, rzadko się poruszy, ale gdy co powie i raz się na co waży, z pewnością nie ustąpi.
Zapewnienie to Kalińskiego po tem co słyszał w Zamościu rotmistrz, dziwnem mu się wydało. Ze strony Zamojskiego na tę inkwizycyę rachowano ogromnie, a tu król sobie ją lekceważył?
Miał więc i czuł jakąś siłę za sobą? O tem Kaliński nie wiedział wcale. Lecz tak mało wagi przywiązywał do tego sejmu i rozpraw, że ciągle to o koniach, to o zabawach, to o muzyce coś rozpowiadał.
— Za nieboszczyka Stefana, muzyki ani było posłyszeć — mówił — chyba surmy i kotły. Za teraźniejszego króla nasłuchamy się największych śpiewaków i lutnistów i capelli najdoskonalszych, bo na to on żałować nie będzie.
Mamy już wybornego śpiewaka Adesa, którego pan Kostka królowi ustąpił; Diomedes Kato też do nas przejdzie od niego, jest już włoch Fulvio, ale na tem niekoniec. Król sam gra na klawicymbale i cytrze, a może i śpiewa, ale tylko na chwałę Bożą… złoży się przy dworze capella taka, jakiej u nas nigdy jeszcze nie bywało.
Rotmistrz wąsem pokręcił.
— Byle tylko było o czem wesołe pieśni nucić — wtrącił.
— A dlaczegoż niema być? — odparł Kaliński — wszystko się składa jak niemożna lepiej. Pokój chwała Bogu… byle tylko kozactwo się ustatkowało, ludzie się garną do dworu!
Kaliński mówił to z tak głębokiem przekonaniem, iż rotmistrz ani się myślał z nim sprzeczać. Dziwiło go tylko, jak z dwu stron widziane położenie zupełnie się różnie wydawało. Kto widział lepiej?
W pierwszych dniach po zebraniu się sejmu burza zapowiedziana podniosła się w istocie o wybór marszałka sejmowego, na którego się zgodzić nie umiano. Namiętności jeszcze niezużyte, w całej sile naprzód się tu z całą gwałtownością wylały.
Zamojski, który to piwo znał tak dobrze jak kardynał Radziwiłł, nierad był temu, iż się zbytnio burzy, bo mu siły nie stanie na najważniejszą godzinę. Naostatek jednak zgodzono się na Paca ciwuna witebskiego, którego mało kto znał, a nikt się nie obawiał.
Podkanclerzy Tarnowski, ten sam, którego król przeciwko woli hetmana mianował, bo był pewnym, że mu przypieczętuje co zechce i oszczędzi dopraszania się przyłożenia wielkiej pieczęci przez kanclerza, zabrał głos.
Bajbuza słuchał z wielką uwagą. Ton jego był ten sam, co poczciwego Kalińskiego. Tarnowski zarzuty lekko odpierał, nie nadając im wagi, obiecywał od króla spełnienie przyrzeczeń, tłumaczył opóźnienie, a w końcu zażądał oprawy dla królowej.
Po tej mowie inkwizycyjny sejm zdawał się o sto mil od swego zadania, którego król ani słuchać, ani na seryo brać nie chciał.
Widział go rotmistrz w czasie mowy siedzącego na tronie w postawie dumnej, obojętnego na to, co się wkoło działo, dobywającego niekiedy jajkowatego zegarka, któremu się przypatrywał.
Ani obawy najmniejszej, ani nawet zniecierpliwienia nie widać było na twarzy.
Szlachta i niektórzy senatorowie rozgorączkowani, wszystko wkoło wydawało się na inny ton nastrojone. Król stał wyżej ponad te gwary i niepokoje.
— Jedno z dwojga — pomyślał Bajbuza — albo on taki pewny swego, że tu mu się nic stać nie może, albo doskonały komedyant, ale ani znaku żeby myślał o tem, iż jego majestat o zdradę będą sądzić!
Dnia tego skończyło się, że Zygmunt wyszedł, ani się zmarszczywszy, a zwrócił się od tronu do drzwi takim krokiem, jakby ruszał na przechadzkę.
Następnego dopiero dnia prymas Karnkowski go rozjątrzyć potrafił. Staruszek, Interrex, arcykapłan, pierwszy dostojnik w państwie, mówił sobie w senacie tak, jakby siedział u komina w pałacu swym wśród prałatów.
Zaraz w początku mowy zwrócił się do króla z ojcowskiem upomnieniem.
— „Pamiętaj, królu, na przysięgę twoją, bierz przykład z poprzednika twego Henryka, który że ją złamał, zginął marnie.
„Panujesz ludziom wolnym, władasz szlachcicami zacnie urodzonymi, którym równych niemasz w żadnym narodzie (!). A zaś nie wiesz, iż zacności jesteś większej niż ojciec twój, który, jak mi powiadają, chłopom tylko panuje… Pamiętajże co ów ś. p. król nasz Stefan mówił: Poskromię ja kiedyś tych królików szwedzkich i przepiszę im spokojnego zachowania się warunki“.
Król się zerwał jak piorunem rażony; uwłaczające dla ojca i dla niego wyrazy poruszyły go gniewem, zbliżył się do prymasa z wyrzutami, chociaż starowina Karnkowski ani pojmował, żeby się obrazy miał dopuścić.
— Alem ja — odparł — nie dlatego to mówił, abym majestatowi króla JM. szwedzkiego chciał uwłaczać! ja tego we zwyczaju nie mam. Porównywując z sobą królestwa, musiałem to powiedzieć, proszę abyś mi W. Król. Mość tego za złe nie brał. Ja chcę króla naprawić, ale nie obelżyć.
Posłowie go tłumnie popierać zaczęli, ale owo naprawianie popsuło sprawę. Królowi obelżywem się zdało, aby go kto śmiał chcieć naprawiać!
Wszczęła się wrzawa, zagłuszono staruszka, który z kolei znowu począł się zżymać.
Zwrócił się do posłów, którzy byli najżwawsi.
— Panowie posłowie! hę! co to za rozum wasz? Wniosków jeszcze nie było, a wy już chcecie mówić i sejmować? a cóż tedy znaczyć będzie arcybiskup, senat cały, kiedy go poseł głuszy i mówić im nie daje! Ja tu podobno ze wszystkich waszmościów jestem najstarszy! Lat czterdzieści na dworze królów naszych strawiłem, a nie pamiętam takiego nieładu, jaki tu dziś między posłami panuje!
Przystąpił senat do głosowania… wtem Zamojski się podniósł, a oczy wszystkich na niego. Wstał poważny, chłodny, dumny, i miał postawę pedagoga wśród uczniów. Niejednemu się przypomniał rektor akademii padewskiej.
— Miłościwi panowie! ja tylko z powinności mej przypominam wam przysięgę świętą, że każdy z nas obowiązany jest, cokolwiek szkodliwego dla rzeczypospolitej posłyszy, donosić, zatem co kto słyszał o praktykach rakuzkich, o wyjeździe króla, o frymarkach koroną, pod obowiązkiem sumienia powinien tu wyznać, nic nie tając.
Siadł potem. Król, gdy mówił, ani spojrzał na niego.
Najdłużej prawił co słyszał pan wojewoda trocki, w taki sposób jak prymas, prostodusznie, na obwijanie się nie zmagając.
— U nas po Litwie chodziły już wiadomości nietylko że król miał ustąpić arcyksięciu Ernestowi i wyjeżdżać się zabierał, ale że już ją ustąpił. Powiadano, że w tym celu zaciągi czyniono na Węgrzech, Szlązku i kozaków do Warszawy sprowadzać miano, że Stolica apostolska już to potwierdziła.
Dodał potem, że po ożenieniu króla z austryjaczką, wnet polaków odedworu oddalono, a tym co pozostali, królowa taką niechęć okazywała, iż wytrwać im było trudno; od nikogo z polaków szklanki wody przyjąć nie raczyła, żadna z pań do niej nie uzyskała przystępu, same niemki.
Gdy raz zaszło aż do takich plotek ulicznych, oczywiście obfitość się znalazła zarzutów, z których i król i senatorowie śmiać się musieli.
Inkwizycya schodziła na jakąś zabawkę bez znaczenia i król znowu siedział bardzo spokojny.
Tymczasem był to tylko materyał do inkwizycyi, więc miano-li ją dalej prowadzić, czy dać jej pokój?
Trudno jest dać wiarę temu, ale rozprawy o to, czy ustanowić czy nie inkwizycyę, trwały całe dwa tygodnie.
Kaliński w doskonałym humorze codzień przychodził.
— At! — mówił — czas upływa, niema nic i nic nie będzie, nie stanie czasu na inkwizycyę. Umyślnie się to tak przeciąga, a potem… bywajcie zdrowi! Król się pożegna i co postanowi, to będzie.
Bajbuza biorący do serca wszystko, pobiegł z tem do hetmana.
— Panie hetmanie — rzekł — mnie się zda, że przeciwna strona rachuje na to marnotrawstwo czasu.
— A my mu zapobiedz nie możemy — rzekł hetman. — Być może, iż oni się chytrze tak obliczyli, że nas znużą, że my się wyczerpiemy. Szlachty już dużo ucieka, inni ziewają, gorącość pierwszych dni uszła. Tak u nas zawsze!
Po długiem, długiem milczeniu, gdy już wszyscy byli zmęczeni dostatecznie, jednego dnia król głos zabrał.
Trzeba przyznać, iż mowa ta, czy on ją sam, czy Tarnowski lub Radziwiłł układał, była rozumna, umiarkowana, i gdyby nie to rozdrażnienie, aby koniecznie inkwizycyę uczynić, a króla na ławę oskarżonych posadzić, mogła w istocie doprowadzić do porozumienia. Król na wszystko się zgadzał, czego od niego wymagano.
Zatem zerwały się głosy za i przeciw, a Zebrzydowski i hetmanowe stronnictwo parło koniecznie do inkwizycyi.
Zygmunt po pierwszej swej mowie, na której skutek wiele liczył, gdy się przekonał, że ta jeszcze nie była dostateczną, poparł ją drugą.
Wstyd mu było obwinionemu być przywiedzionym do tego, aby jego własne sługi (bo tego się domagano) przeciwko niemu świadectwo wydawały.
Ze wzruszeniem, z przejęciem powtórzył swe obietnice, zobowiązania i w końcu rozpaczliwie prawie dołożył.
— Czegoż więcej żądać możecie? jeżeli nie dopełnię warunków, przez to samo odpadam od korony.
Ale i tego już niedosyć było.
Król widocznie rozdrażniony w tej chwili może, gdyby był mógł, rzuciłby tę koronę cierniową z głowy.
Prymasowi żal się zrobiło go, nakłaniał do zgody. Można było poprzestać na oświadczeniu króla uroczystem.
I byłby sejm przystał, ale Zamojski nie mógł odejść nie dopiąwszy celu, nie pomściwszy się. Wystąpił on o inkwizycyę ostro i kwaśno, szorstko zwrócił się do króla.
— „Prosimy abyś W. Król. Mość dalej z nami szczerze szedł, bośmy członkami rzeczypospolitej, ale nie własnością W. Król. Mości“.
Tu hetman rozwiódłszy się obszernie nad położeniem, nad naturą obwinień, zażądał aby pisma i dowody zdrady króla roztrząsano, osądzono i ich autentyczność wypróbowano.
Cel był dopięty.
Przed narodem, przed światem hetman pokładał własnoręczne pismo króla do arcyksięcia Ernesta.
Hetman kazał czytać artykuły obwinienia na zjeździe Jędrzejowskim uchwalone. Oprócz tego mógł świadczyć o praktykach Leśniowolski, przytomny tu, który był posyłany z listami, jeździł w poselstwach…
Położenie króla było straszliwe, stał pod pręgierzem, pod którym go nielitościwy hetman postawił. Nie mógł i nie śmiał się zapierać, nie chciał przyznać — milczał. To dumne milczenie pańskie było jedynym ratunkiem.
Ktoś z bardzo niezręcznych obrońców podsunął, iż pisma były sfałszowane, że jakiś pisarek w kancellaryi podrobił. Wymieniono go po imieniu, kazano pochwycić i uwięzić w Działdowie, dano go na męki, ale się do niczego nie przyznał.
Czytano list jakiegoś szweda, który zapowiadał, że Zygmunt na żaden sposób w Polsce pozostać nie może.
I dwór i szlachta i cały sejm, który był nieco ostygł, znowu się rozgorączkował.
Zamojski się skarżył, że niemcy królewscy i jego gwardye, niejaki Reder dowódzca i ciury napadali na posłów; rzucono się raz nawet na hetmana.
Szlachta wołała, aby król precz niemców odprawił. Z tego wszystkiego wynikł zamęt, wrzawa, pogróżki i rozdrażnienie ostateczne.
Po inkwizycyi należało iść dalej, coś postanowić, zamknąć ją. Zamojski się wstrzymywał od wniosku, a inni sami nie wiedzieli, czego żądać mieli.
Rotmistrz każdego dnia wychodził z tych posiedzeń jak z łaźni.
W końcu przed sobą sam wyznawał, że toku sprawy nie rozumiał.
Ile razy mu taka trudność nierozwikłana stawała na drodze, szedł do hetmana. Po tych gorszących odkryciach, których czytanie Ćwiklińskiego urbi et orbi, objawiło, prostoduszny Bajbuza sądził, że chyba król się nie utrzyma na tronie, że hetman pójdzie dalej.
Tymczasem znalazł Zamojskiego spokojnym, obojętnym i prawie chłodnym. Własna jego gorączka z tą zimną krwią hetmana pogodzić się nie mogła.
Przypadł z naglącem zapytaniem.
— Panie hetmanie, cóż to z tego wszystkiego wyrośnie? co dalej?
— Nic — odparł Zamojski z powagą. — Uczyniliśmy do ostatecznej granicy co było można i godziło się; król wie, że go oszczędzać nie będziemy, że podwójnej polityki prowadzić u nas nie może. Ma doskonałą naukę, czyż niedosyć? Daliśmy go pod sąd ogółu, dowiedliśmy, że nie gołemi słowy, ale pismami i faktami obudził w nas niewiarę.
Teraz wreście gotowiśmy jego oświadczeniami się zaspokoić, bo sami czuwać będziemy. Cośmy żądali, to otrzymaliśmy.
Senatorowie nazajutrz występując w roli rozjemców, zwrócili się do posłów, aby sobie spokojnie do domów jechali, a na nich zdali resztę.
Więc wrzawa znowu; posłowie praw swych wspólnego z senatorami naradzania się i stanowienia nie chcieli ustąpić.
Nakoniec wspólnie nic nie postanowiwszy, rozjeżdżać się zaczęto, bo termin upływał.
Ostatniego dnia rotmistrz chodząc po dworku pytał się sam siebie po co tu przybył? i z czem powróci…
— Słuchaj Szczypior, wiesz ty cośmy na podróży na sejm wygrali, bo ja nie! — odezwał się rotmistrz.
— Ja? ja wiem — rozśmiał się chorąży. — Koń nam zdechł jeden, drugi okaleczał. Ukradziono nam roztruchan, rozdarto kobierczyk, jam nie dospał i nie dojadł… ot, i po wszystkiem.
— To pewna, że ja też mądrzejszy ztąd nie powrócę — dodał Bajbuza.
— Nieszczęśliwa to namiętność — westchnął po chwili namysłu — chcieć koniecznie rerum cognoscere causas!
— A co, rotmistrzu? pakowaćby się do Nadstyrza?
— Jak chcesz.
Nadciągnął Kaliński.
— Nie mówiłem — zawołał od progu — wszyscy się rozjeżdżają. Sejm się rozlazł, a jeżeli myślicie, że król na włos zmieni co wprzódy postanowił, to go nie znacie. Ani jednego niemca nie odprawi, to pewna, a zechce jechać do Szwecyi, to pojedzie, i gdyby z austryakiem podobało mu się układać, tyle tylko że kogo innego wybierze za posła.
Pan Zamojski! pan Zamojski! prawda że nadokuczał królowi, ale nasz pan gdy zechce być głuchym, umie i zmilczeć potrafi, a swoje zrobi.
Gdy go hetman zmartwi, kardynał pocieszy, naostatek uklękną z ks. Bernardem, zmówią pacierze i ani znaku!
Nazajutrz Bajbuza wyruszył do domu, ale zły i poprzysięgając sobie, że spraw publicznych więcej ani będzie się starać wyrozumiewać, ani się mięszać do nich.
— Zawołają na wojnę! pójdę, a te sejmy!
Ręką rzucił i nie dokończył.






VI.

Z wielkim nawet wysiłkiem i pracą niełatwo się zmienia natura człowieka, może on namiętności zwyciężyć, ale ich objawianiu się nie jest w możności zapobiedz. Sprawdziło się to na rotmistrzu Bajbuzie, który do domu powrócił z postanowieniem mocnem zwrócenia się ku gospodarstwu, oczekiwania spokojnego na wojnę, ograniczenia wreście rycerskiem rzemiosłem.
Chciał umysł swój odzwyczaić od tego nieustannego zaprzątania się sprawami publicznemi, na które wpływać nie mógł, a częstokroć nawet znaczenia ich się dobadać nie umiał.
Lecz próżne to były usiłowania.
Siedział wprawdzie w zapadłym kącie, dokąd nawet wiadomości dochodziły leniwo, a najczęściej z prawdą niezgodne i namiętnie przekręcane ale i tu łapał w powietrzu pogłoski, męczył się wnioski z nich wyciągając i z ks. Rabskim rozprawiał godzinami o sprawach rzeczypospolitej, królu, hetmanie i t. p.
Z duszy pragnął dla rzeczypospolitej pokoju, ale dla siebie życzył wojny.
Ona go jedna mogła na szerszą wyprowadzić widownię, postawić znowu u boku ludzi czynnych i odżywić.
W tej cichej atmosferze wsi zamierał i drętwiał.
Najlepiej tego dowodziły pobieżne notatki, które starym obyczajem w przeznaczonej na to księdze, od czasu do czasu zapisywał. Silvae rerum takowe znajdowały się naówczas po wszystkich szlacheckich domach, a cudzoziemcy podróżujący po Polsce, starzy genealogiści jak Paprocki, świadczą, że się żadna rodzina nie obchodziła prawie bez takiego rocznika. Notowano w nim najrozmaitsze rzeczy, tak jak się składa do śpiżarni, co na jutro przydać się możne, a godnem jest zachowania. Urodziny dzieci, zgon starszych osób, nabywanie majętności stały tu obok doświadczonych przepisów gospodarskich dla apteczki domowej, obok dowcipnych i złośliwych wierszyków, opisów wypadków osobliwych, wyroków w sprawach głośnych, mów, epithalamów, i t. p. Listy znaczniejszych osób, zwłaszcza teraz gdy się kraj na obozy dzielił, przepisywano też skwapliwie, rzadko co obcego do spraw krajowych mięszając, bo te głównie chciano podać pamięci potomnych. Sąsiad sąsiadowi użyczał pochwyconych wiadomości i kopij dokumentów.
Bajbuza też miał taką Silva troskliwie utrzymywaną, do której nawet osobny pisarek był przeznaczony, który dłuższe diaryusze przepisywał. Sam rotmistrz notował, co się jego, majętności, budowli i wydatków znaczniejszych tyczyło, ale częstokroć powstrzymać się nie mógł od zapisania z tęsknotą swego osamotnienia i życzeń, aby go jaka potrzeba znowu na świat wyprowadziła.
W Nadstyrzu wiele też było do czynienia, ale małych rzeczy.
Bawił się Bajbuza ogrodem i hodowlą zwierząt, założył mały zwierzyńczyk, jaki naówczas każdy pan możniejszy mieć się starał, sadził wino, szczepił płonki, posyłał po nie daleko i zaprowadził tu pierwszy gruszki i jabłonie koniackie, porteńskie, uryateckie, a nawet lipy do nowej ulicy w ogrodzie przez Gdańsk z Hollandyi dostał, bo je z piękniejszego liścia i kwiatu sławiono.
Ale to wszystko niespokojnemu umysłowi temu nie starczyło. Oddalenie znaczne od miast głównych, od gościńców uczęszczanych i składów handlowych, sprawiało, że i wiadomości tu opieszale dochodziły. Nie miewano ich inaczej jak z Łucka, z Ostroga, Zasławia lub od zakonnych konwentów, które z sobą w całej prowincyi były w stosunkach.
Znano Bajbuzę z hojności wielkiej dla zakonów żebraczych i innych, zajeżdżali tu więc często i kwestarze i starsi zbierający składki na kościoły i klasztory.
Gody to naówczas były w Nadstyrzu, gdy ks. przeor jaki, przełożony, gwardyan przybywał, bo każdy z nich coś miał do powiedzenia, a często przywoził ciekawe dokumentów odpisy, z których korzystano.
Bajbuzę zaś szczególniej zajmował zawsze trwający ten konflikt pomiędzy królem a hetmanem, który dla niego nie siebie samego znaczył, ale szlachtę i naród, bo stawał w ich imieniu.
Zakończenie sejmu inkwizycyjnego, na którym się zanosiło na tak doniosłe postanowienia, a skończyło na niczem, było dlań zagadką. Rozmyślając jednak nad nią nie mógł Zamojskiemu tego nie pochwalać, że do ostateczności się nie posunął, pokazał się czujnym, a królowi wreście pofolgował.
Dworski zaś obóz inaczej to tłumaczył, nie powolnością Zamojskiego dobrowolną, ale zręcznem i śmiałem postępowaniem, jeżli nie króla, to jego rady.
Po sejmie już głuche tylko dochodziły tu wieści ku końcowi roku, iż ze Szwecyi oczekiwano jakichś ważnych wypadków, które, jak zawczasu przewidywano, króla musiały skłonić do podróży.
Tym razem wszakże zapobieżono i obwarowano, że król samowolnie, bez dozwolenia sejmu odjeżdżać nie mógł. Sprawdziły się przewidywania i rotmistrz zanotował przez Dominikana ks. Tomasza przywiezioną wiadomość, iż król Jan III. życie skończył, a Zygmunt musiał dla objęcia po nim tronu płynąć do Stokholmu.
Sprawiło to w kraju pewne poruszenie, ale połączenie dwóch koron na jednej głowie dla Polski nie było bez korzyści, mogło jej dodać siły. Razem z tem wróżono, iż w Szwecyi spokojnego panowania Zygmunt mieć się nie spodziewał.
Zwołać musiano sejm dla dozwolenia na wyjazd. Razem z tem królowi pierworodna córeczka się narodziła, a że jej dano imię Anny, w domu więc królewskim były teraz Anna wdowa, Anna królowa, Anna królewna szwedzka, siostra króla, i Anna nowonarodzona.
W Krakowie, jak słychać było, wyjazdem się tylko i wyborem w drogę zaprzątano, bo i o tem pomyśleć musiano, kogo królowi dać, kogo pozostawić, i jak go przystojnie opatrzeć i t. p.
Mniej jednak te sprawy familii obchodziły rotmistrza, który notował swą tęsknotę za wojną i pocieszał się, że oręż nie spoczywał, bo go ks. Ostrogski na kozaków podniósł zwycięzko.
Jawnem to było, że we własnym interesie prowadzone praktyki rakuzkie, kozactwo pobudzające przeciwko turkom, na rzeczypospolitej ramiona spadały, bo ona za kozaków odpowiadała, a pohamować ich trudno było, gdy im pieniędzmi i podarkami w pomoc przychodził cesarz.
Następnego roku król powrócił szczęśliwie i sejm zwołano do Krakowa, choć szlachta wolałaby go była mieć w sejmowem mieście, jak wówczas zwano Warszawę.
Bajbuza zasłyszawszy iż hetman o tatarach zamyślał, niespokojnie się zaraz poruszył i Szczypiora posłał się dowiedzieć, czyby jego tam gdzie nie potrzebowano, bo mu się ta bezczynność wielce przykrzyła. W niedostatku innego zajęcia czytał nawet polemikę ks. Skargi z dyssydentami, ale ta go tak gorąco nie obchodziła już. W Polsce cały ten ruch był na schyłku, co było gorliwszych reformatorów wynosili się z niej, lub w kilku niedogasłych trzymali ogniskach.
Powrócił śpiesznie Szczypior nazad z manifestem hetmana, de publica negligentia, w którym on szlachcie zarzucał zaniedbanie obowiązków i niestawienie się w porę przeciwko tatarom, którzy okrutnie Pokucie zniszczyli, a jeden Jakób Potocki i Włodek przeciwko nim wystąpili.
Można sobie wystawić, jakim bodźcem dla rotmistrza był ten manifest de negligentia.
Zapisał w księdze: „Policzek od hetmana otrzymaliśmy, czy zasłużenie? nie wiem, a to wiem, że na gwałt ludzi zbieram i do pana Żółkiewskiego lub do hetmana ciągnę pod Samborz“.
Nie miał też czasu już Bajbuza dziennika utrzymywać i mało co notował. Widać tylko z późniejszych regestrzyków i zapisek, że pod Samborzem w istocie był, aby opłakiwać to, iż tatarzy łupieżce uszli bezkarnie; że chciał do Jazłowieckiego się udać potem, który myślał o wygnaniu z Krymu tatarów. Nie przyszło jednak do tego, a że naprędce wówczas wybierając się z Nadstyrza, Bajbuza i ludzi niedosyć wziął i wybór ich niedobry uczynił, powrócił więc nazad, aby tu ze Szczypiorem na następną wyprawę lepiej się przygotować.
Zimą więc przybrał dwór i okolica nową postać, bo się bardzo czynnie około sztyftowania nowego oddziału krzątano.
Nawet Rożek, który więcej językiem niż ręką czynnym był, przydał się dla dozoru ludzi.
We dworze sprowadzeni krawcy, rymarze, a nawet płatnerz jeden, szyli, kuli i majstrowali tak dobrze, iż z kuźni ogień się wziął, szopy spłonęły i ledwie konie wyratowano.
Rotmistrz jak tylko miał co do czynienia, natychmiast zdrowszym się czuł, weselszym i gdy przychodził do wspólnego stołu, cieszyli się nim wszyscy, tak odmłodniał.
Widząc to już nawet stara Leszczakowska nic nie miała przeciwko wyprawie, bo ona Bajbuzę znowu na nogi postawiła. Szczypior też krzątał się śpiewając.
Wydatki były znaczne, bo wielu rzemieślników zdaleka i za drogie pieniądze sprowadzić było potrzeba, ale też zapasy znaczne miał dom stary, które tylko z kurzu otrzeć, oczyścić było potrzeba, rzemień poprawić lub przyprawić.
Okazało się przytem, że bardzo stare zbroje, z doskonałej stali i roboty wybornej, dla wagi swej przydatnemi być nie mogły. Czy to, że się ludzie teraz mniejszymi i słabszymi rodzili lub wojowania sposób był inny, a no dawnych zbroi użyć było trudno. Karwasze stare, bechtery, platy tak były ogromne, że i dwa kaftany pod nie podłożywszy, jeszcze w nich żołnierzowi za przestronno było. Płatnerze więc mieli co czynić, a dla pośpiechu wiele gotowego oręża sprowadził Bajbuza, na koszta się nie oglądając.
Zapisał w dzienniku swój wielki smutek rotmistrz z powodu, iż Wołyń z ceł na Wołyniu nawet na potrzebę publiczną nic ustąpić nie chciał, ale Bajbuza wkrótce potem już tu nie był i na żadne postanowienia wpływać nie mógł, bo zaledwie ludzi swych ściągnął, uzbroił i opatrzył, z wielkim pośpiechem udał się do hetmana, a z nim razem już leżał pod Linkowem, naprzeciw nawale tureckiej bardzo stosunkowo szczupłą mającym siłę.
Pisać naówczas dziennika ani chciał, ani mógł Bajbuza, czynnym będąc dniem i nocą na strażach.
Z Zamojskim razem, zuchwale dosyć wkraczającym na Wołoszczyznę, był rotmistrz nasz, gdy Wołochy po ujściu Roznana i Michała wojewody przybyli poddając się Polsce i hospodarowi, jakiego im rzeczpospolita wyznaczy; był potem w obozie nad Prutem i towarzyszył mu w potajemnej do Jass wycieczce, dla obejrzenia zamku.
Rotmistrzowi czasu snadź nie stawało na zapisywanie nawet miejsc w pochodach przebywanych, a notatki pozostały tak luźne, iż z nich tylko o pracowitości jego powziąć można wyobrażenie. Zawsze bowiem prawie w najniebezpieczniejsze się wpraszał stanowisko, najpilniej czuwać musiał i osobą swą nieustannie służył hetmanowi, dla którego nadzwyczajną cześć wyrażał.
Śmiałe zajęcie Wołoszczyzny, bez upoważnienia a nawet wiadomości króla, że naganionem być musiało przez nieprzyjaciół, przewidywał to Zamojski i tylko szczęśliwy obrót okoliczności mógł go uniewinnić. Rotmistrz wszakże zapisywał ciągle wielką radość swą z tego, iż śmiało a zuchwale hetman kroczył, odpowiedzialność biorąc na się, gdy konieczność wymagała.
Ze spotkania z tatarami nad Prutem Bajbuza zapisał tylko poniesioną w niebacznych ludziach swych stratę i niektóre szczegóły o szczęśliwych potem z nieprzyjacielem układach, gdy siły jego przewyższały o wiele te, któremi Zamojski rozporządzał. Nigdzie się lepiej nie sprawdziło jak tu owo starożytne aksioma, że audaces fortuna iuvat.
Nawet podarków wielkich chciwym zawsze tatarom nie potrzebował dawać Zamojski, jedną suknią ze złotogłowu i jedną czaszą pozłocistą zbywszy dwu starszych. Bajbuzę, jak pisze, chciał hetman razem z Potockim i Chańskim tymczasowo na Wołoszczyźnie zostawić, ale rotmistrz się wyprosił, przenosząc czynniejsze życie nad załogę w obcym kraju. Nie przewidywał, jak pisze, że wkrótce tu do rozprawy przyjdzie, z której polskie rycerstwo chlubnie się wywiąże. Szczypior zaś pono najwięcej żałował, iż w znacznym łupie, jaki podówczas na Roznanie zdrajcy zabrano, nie miał żadnego udziału.
Zapisał w dzienniku Bajbuza głośne naówczas zarzuty czynione Zamojskiemu o nadużycie władzy hetmańskiej, niechęć i zazdrość dworu, gdy zwycięztwa usprawiedliwiły hetmana, i radość swą z tego, iż ulubiony mu a coraz w oczach jego rosnący mąż, ze wszelkich imprez swych tak szczęśliwie wychodził.
Zarówno wielkiej bystrości w przewidywaniu następstw, jak składowi pomyślnemu okoliczności hetman to był winien.
W następnym roku zapisane znajdujemy przeniesienie się Bajbuzy do boku hetmana polnego Żółkiewskiego, którego przyszłym następcą zwyciężcy z pod Byczyny proroczo mianuje. Z Żółkiewskim już rotmistrz uganiał się za Nalewajką i Łobodą i był z nim pod Białocerkwią. Ale w notatkach swych ledwie daty i gdzieniegdzie stanowiska zajęte lub opuszczone pobieżnie zapisywał. O Kijowie zaś i obozie pod monasterem Pieczerskim, odsyła piszący do osobnego opisu, którego w papierach niemasz. Jakkolwiek krótkie z tych mozolnych pochodów i pogoni są zapiski rotmistrza, czuć w nich jak teraz w żywiole swym był i rad z tego, iż spoczynku nie miał, a jednej sprawie rycerskiej się mógł poświęcić.
Tu u przeprawy niebezpiecznej przez Dniepr, ulubiony i wierny rotmistrzowi Szczypior, nieostrożnie za łodzią konia prowadząc, przez niego w wodę ściągnięty o mało nie utonął, ale go sam Bajbuza rzuciwszy się w rzekę wyciągnął z niej.
— „Otóż — pisze — jakie to szczęście nad rzeką się urodzić a zawczasu nauczyć rybiego rzemiosła. Gdyby nie Styr, nie udałoby mi się Szczypiora zbroją obciążonego ratować, za co Bogu niech będą dzięki, żem przyjaciela wiernego, który niejeden raz mnie życie ocalił, od pewnej śmierci salwował“.
Po uspokojeniu kozactwa i wydaniu Nalewajki, gdy Żółkiewski na sejm śpieszył do Warszawy, Bajbuza z częścią oddziału uszczuplonego powrócił do Nadstyrza, a nie przewidując, żeby tak rychło znowu ciągnąć mu przyszło, rozpuścił kopijników.
Po dosyć długiej w domu niebytności, nie dziw, iż mu powrót do rodzinnego ogniska smakował, czego dowodem notatki wesołe i przypomnienia przebytych niebezpieczeństw.
W Nadstyrzu, z wyjątkiem strat i wypadków, które wszędzie i zawsze czas przynosi z sobą, znalazł Bajbuza wszystko w porządku, a nawet bardzo już zgrzybiałą Leszczakowską swą, ożywioną, przytomną, na podziw pamiętną najmniejszej rzeczy. Ks. Rabski też powitał go tu dziękczynną modlitwą, a Rożek i Przygodzki tak rumianemi policzkami, iż się na brak piwa i gorzałki, gdyby chcieli, uskarżać nie mogli.
Z sąsiedztwa wnet kto żyw śpieszył do rotmistrza na opowiadania o tatarach, wołochach i kozakach, o których, zwłaszcza ostatnich, wiele miał i on i Szczypior do mówienia rzeczy nowych.
Spytał naturalnie Leszczakowską Bajbuza o panią Spytkową, i dowiedział się, że samotnie, w ciszy, spokojnie u krosien swych z dzieweczkami sierotami w domu siedziała, swobodniej nieco oddychając, gdyż Spytek nagle w towarzystwie młodego Ostrogskiego za granicę wyjechał, którego dopóki w kraju gościł, zawsze się obawiała.
— Daj Bóg, aby nie powrócił — westchnął rotmistrz, a pomyślał sobie, iż po latach tylu raz przecie sąsiadkę odwiedzić nie narażając jej będzie mu wolno.
W pierwszych jednak dniach od ogrodu, stajen, stodół, śpichrzów począwszy, tyle miał do oglądania, iż za wrota nawet wyjść nie znalazł czasu, a oblegali go domownicy, czeladź, służba, leśnicy i wszyscy, którzy nie widząc za nim tęsknili. Miał bowiem miłość wielką u ludzi, choć ich napozór nie pieścił, a często szorstko ofuknął, ale za to łagodnie postępował z nimi.
Naostatek gdy się już pierwsze te powitania odbyły, a Rożek siła nakłamawszy, teraz milczał, bo mu wiele zarzucano nadużyć czasu niebytności pana, wybrał się ze Szczypiorem razem do Spytkowej.
Miał to przekonanie, gdy wojował i zdala się od domu obracał, że zapomniał o niej nieco, lecz przekonał się po wzruszeniu, z jakiem zbliżał się do jej domu, iż tak mu drogą była jak przedtem. Spytkowa zaledwie mogła wiedzieć o jego powrocie i nie spodziewała się wcale, gdy stanął przed nią.
Poznała też łatwo, bo chociaż ogorzał mocno, ale tak zdrowo i młodo wyglądał, iż mu jego wieku nikt nie dawał.
Natomiast biedna kobieta, choć życie prowadziła dosyć spokojne i niczem niezakłócone, znacznie zestarzała. Nie straciła na tem jej piękność, zawsze jeszcze uderzająca, ale młodości reszta ze łzami uleciała.
Okrzykiem radości przyjęła tak miłego i dawno niewidzianego sąsiada, o którym tyle tylko wiedziała, iż ciągle wojował. Począł się rotmistrz dowiadywać o zdrowie, a utyskiwać na to, że na samotność skazaną była, lecz jejmość znajdowała, że jej to życie najmilszem było i nie zamieniłaby go na żadne inne. W istocie królowa wdowa wzywała ją do siebie, chciała pono przy królowej austryaczce umieścić, ale Spytkowa podziękowała odmawiając, bo się do życia na dworze powołaną nie czuła.
Miała ona tam dawne przyjaciółki, które jej o wszystkiem, co się w Krakowie działo, donosiły, mogła więc i ciekawość Bajbuzy zaspokoić opowiadaniem o królowej, o królu, o pożyciu małżeństwa i ludziach, jacy tam je otaczali.
Upewniała rotmistrza, że Anna austryaczka, która wiedziała o tem, że się w niej niemki obawiano, wymogła to na sobie, aby się języka poduczyć i kilka pań i panien polskich do siebie wzięła. Niemniej dwór to był zawsze więcej cudzoziemski niż polski, chociaż ani królowej, ani królowi nic zresztą zarzucić nie było można, oprócz dumy, nieprzystępności i zamykania się w ciasnem kółku ulubieńców.
Panował tu zawsze O. Bernard przewodnik sumienia królewskiego, a obok niego stali Bobola, Wolski, ks. Tarnowski i szczupłe dosyć kółko.
Zrażony przeciw polakom, którzy mu w pierwszych latach po przybyciu wiele przykrości wyrządzili, Zygmunt szukał rozrywek różnych, do których mało towarzystwa potrzebował.
Wiadomo też było powszechnie, że muzyka, pobożne ćwiczenia i czytania, zabawki złotnicze i malarskie króla rozrywały. Na koniu jeździł niewiele i myśliwstwem, tak przeszłym królom upodobanem, mało się zajmował. Wyciągano czasem na łowy, na które jeździł więcej dlatego, iż mu wypadało się na nich pokazać, niż z zamiłowania.
Z listów swych powtórzyła Spytkowa Bajbuzie, jakie krzyki powstały na dworze przeciw samowoli Zamojskiego, który nietylko króla, ale ani sejmu, ani rady nie pytał, gdy na Wołoszczyznę wtargnął. Szczęściem powodzenie usta potem nieprzyjaciołom zamknęło.
Nie śmiał Bajbuza pytać jejmości o własne jej położenie, lecz gdy się Szczypior nieco oddalił, sama ona opowiadać zaczęła, iż mąż jej fortunę ojczystą prawie całą strwoniwszy, do Włoch się puścił i wątpiła aby chciał powrócić.
— Mój rotmistrzu — dodała w końcu — bardzo to mnie boli, żem ja twoją dłużniczką oddawna, bom ci mój spokój winna i byt teraźniejszy, a nie wiem, jak i kiedy choć przynajmniej pieniężny dług spłacę, o serdecznym nie mówiąc.
— Wielce jej będę obowiązanym — przerwał Bajbuza — gdy o obu tych długach mniemanych zechcecie zapomnieć i nie mówić więcej. Pieniędzy wcale nie potrzebuję, a sam wdzięczen jestem jej, żeś mi choć skromny uczynek dobry spełnić podała zręczność.
— W niemożności uiszczenia się wam teraz — zawołała Spytkowa — pamiętałam o tem, ażebym na majątku zapewniła świętą należność.
— A nietęsknoż wam na tem odludziu? — zapytał rotmistrz.
— Nie — odpowiedziała jejmość — mam spokój i swobodę, dwa wielkie dobrodziejstwa, zajmuję się sierotami, bawię w ogródku i koło gospodarstwa, modlę, czegóż więcej może mi być potrzeba? Parę nawet zacnych niewiast z sąsiedztwa odwiedza mnie i żyję z niemi, a choć są proste sobie wieśniaczki, mile się zabawiam z niemi.
Spytała potem Bajbuzę, czy myślał dłuższy czas na wsi, w domu pozostać, na co on odpowiedział uśmiechem.
— Jeden Bóg wie, co mnie czeka! — rzekł. — Mam to mocne postanowienie, dopóki siły służą, z orężem w ręku służyć rzeczypospolitej, gdy inaczej nie umiem i nie mogę. Zatrąbią na wojnę, pojadę pewnie; cicho będzie, siedzieć muszę w Nadstyrzu i zagon mój uprawiać. Jest też tu co czynić. Stawy zakładać, ogród sadzić, budynki oprawiać, konie moje ulubione hodować.
Nie zarzekam się wszakże, gdy albo hetman, lub Żółkiewski, który godnie go kiedyś zastąpi, powołają, choć stary pójść z nimi czy na turka, na wołoszę, kozaków lub gdzie będzie potrzeba.
Tymczasem jednak cicho.
Tak w rozmowie o wyprawach odbytych, do której i Szczypior się wmięszał, spędziwszy godzin parę, Bajbuza pożegnał panią Spytkową, bardzo ożywiony powracając do domu.
Szczypior go po dawnemu wymówkami prześladował, iż się nie ożenił z wdową, dla której tyle okazywał sentymentu.
— To pewna — rzekł rotmistrz — żem ja żadnej niewiasty tak jak tej nie miłował, ale, chorąży mój, im człowiek szczerzej kogo kocha, tem mocniej dba o szczęście jego, a ja sobie nie pochlebiałem, abym jej był godzien, i mógł jej przyszłość zabezpieczyć.
Lepiej się stało, żem nie poślubił, boby nieustannie słomianą wdową jako teraz musiała siedzieć samotnie, gdyż ja i dla najmilszej w świecie żony, konia i szablibym się nie wyrzekł.
To mówiąc westchnął.
— Dziś już to próżne żale — dodał — bo włos siwieje, krew stygnie, a o ożenieniu myśleć nie pora, choćby nawet wolną kiedy była.
Dorzucił i to Bajbuza, że mu się sprawy wołoskie nie wydawały skończonemi, i bodaj znowu tam ciągnąć przyjdzie.
— Wolałbym na tatarów — dokończył — bo z tymi prosta sprawa, lud dziki, ale zdrady nie zna, gdy z wołochy, choćby przysięgali, opisywali się i przyrzekali, nigdy zaufać im nie można.
Przyszła zaraz w tych dniach wiadomość o blizkim wyjeździe króla do Szwecyi i na sejm wołano dla uchwały o podróży, ale na ten się Bajbuza nie myślał wybierać.
Nie ulegało wątpliwości, iż musiano na wyjazd pozwolić. Nakazywał później Zamojski do rotmistrza chcąc go mieć w orszaku królowi towarzyszącym do Stokholmu, ale się Bajbuza wymówił, za morze sobie nie życząc.
— Ciekawym obcych krajów — rzekł — ale na teraz kości chcę całe mieć, aby na granicy jeszcze z nieprzyjacielem się ucierać, w Szwecyi zaś bodaj one niepewne.
Wyjechał zaraz potem król, wedle opowiadania tych, co się na to patrzyli, z wielką wystawnością, z pocztami dobornemi, z kilku panami senatorami, królowę z sobą zabrawszy, tak że tylko nowonarodzona miła córeczka z królową wdową pozostała, a czego tam doświadczył w Szwecyi, wiadomo, i to że polakom winien był może, iż powrócić mógł cało.
Naówczas też już przepowiadali ci, co bystrzejszym umysłem rzeczy te przenikali, iż bodaj się na tronie szwedzkim nie utrzyma dla Sudermańskiego i dla swej wierności Stolicy apostolskiej, gdy tam już dyssydenci tak się wzmogli, że dyssydentami niemal katolicy byli, bo się ich liczba codzień zmniejszała, Zygmunt zaś przy papieżu stał i choć dyssydentów prześladować nie myślał, sam wraz z władzą swą, panującą religię chciał w sobie reprezentować. Słowem katolicką Szwecyę mieć chciał, gdy ona już się wyzwoloną czuła.
Następne lata aż do wyprawy nowej na Wołoszczyznę, Bajbuza się nie ruszał z Nadstyrza, najdalej tylko do Łucka niekiedy i do Ostroga czyniąc wycieczki, albo Dubno odwiedzając dla zjazdów i narad ziemiańskich.
Pilno jednak się przysłuchiwał temu, co wkoło się działo.
Okryła w tych czasach żałobą dwór śmierć królowej Anny, której wielu żałowało, a Zygmunt niepocieszonym był po niej. Zostawiła mu po sobie potomka, królewicza Władysława.
Bardzo jakoś wkrótce a zawczasu po zgonie jej, zaczęto prorokować, iż król, będący jeszcze w sile wieku, o drugą żonę starać się będzie.
Z tych lat kilku upłynionych, a nawet z wyprawy na Wołoszczyznę powtórnej, żadnych notat nie pozostawił Bajbuza, albo też one zatracone zostały.
W wielkiej księdze karty próżne albo listami cudzemi zajęte i dat kilka luźnych, których znaczenia odgadnąć trudno.
Szczególniej tyczące się spraw hetmana diaryusze i listy skrzętnie tu są zapisywane, do których Bajbuza na maryginesach swą cześć i uwielbienie dla Zamojskiego nieustannie powtarzał.
— „Nie miała dotąd Polska — pisał — męża jemu równego, chyba w tych zamierzchłych czasach, o których my tak mało wiemy, że ich mężów i bohaterów mierzyć nie zdołamy; a niełatwo i u obcych się znajdzie, któryby i piórem a umysłem i orężem a rycerstwem razem połączonemi zrównał jemu. Nie wiem nawet, co wyżej w nim cenić: cnoty wodza czy rozum statysty. Los nasz chciał, aby po śmierci Stefana, pod berłem, które więcej się go lękało niż mu posiłkowało, żyć i walczyć musiał.
„Zamiast więc wspólnie iść, myślą zgodną, król a hetman patrzyli na się okiem nieufnem — pierwszy zazdroszcząc sławy i potęgi, drugi lękając się i nie pokładając ufności w panu. Raz rzucone podejrzenie o frymarki, a zbliżenie się potem do rakuzkiego dworu, w oczach narodu królowi szkodziło i serca mu odbierało. Czując że miłości pozyskać nie może, król też kochać nie umiał. Wiedział dobrze Zamojski, iż są niezatarte wspomnienia, których okupić trudno. Pierwsze kroki zwichnęły całe owo panowanie“.
O zwycięztwach Zamojskiego w Inflantach nie zapisano też nic prawie, tak że niepewną jest rzeczą, czy rotmistrz w nich uczestniczył, ale z wierności jego dla hetmana wnosząc, domyślać się godzi, iż mu towarzyszyć musiał.
Na dworze tryumfy te zamiast wdzięczności, zazdrość i coraz żywszą niechęć obudzały.
Przyszło do tego, iż śmiano posądzać Zamojskiego o podbudzanie tych buntów, które uśmierzał. Król się nie taił z odrazą swą, ze wstrętem nietylko dla hetmana, ale dla tych wszystkich, którzy z nim trzymali, przy nim stali, albo nawet tylko jego czyny wynosili.
Każda wygrana bitwa zdawała mu się przysparzać na dworze wrogów. A że usłużni o tem donosili hetmanowi, zniechęcony nareście i znużony, zdał dowództwo i już chory powrócił do Zamościa.
Nie wiek podeszły, bo nad lat sześćdziesiąt i trzy nie liczył, ale niepokój i walki nieustanne nakoniec i tego olbrzyma złamały.
Powiadano, że zarówno o los kraju, jak o przyszłość syna niepokojąc się, obojga nie wiedział komu powierzyć. Opiekę wreście nad małoletnim Tomaszem zapowiadał zlać na Mikołaja Zebrzydowskiego, który coraz więcej u niego wziętości i zaufania zyskiwał. Energią też i mocą charakteru, a zupełnem oddaniem się Zamojskiemu zasługiwał na nie.
Na jakiś czas ukołysane niechęci przeciwko królowi, odezwały się jako odpowiedź na krzywdę hetmanowi wyrządzoną. Dwór obwiniał Zamojskiego, jego stronnictwo powstało znowu przeciwko Zygmuntowi, rakuszanom i praktykom. Przyłączyli się do niego dyssydenci, których lekceważono i garść wyznawców wschodniego obrządku, która na unię z kościołem rzymskim godzić się nie chciała. Na czele ich stał znakomity rodem, bogactwem i osobistemi przymiotami kniaź Ostrogski. Zamojski znalazł się w ten sposób po stronie różnowierców, chociaż gorliwy katolik i razem z Batorym niegdyś Jezuitów opiekun, których kilka kollegiów założył z nim i akademię wileńską im powierzył.
Teraz stał w imię wolności sumienia i paktów zapewniających ją po stronie królowi nienawistnej, zmuszony po tylu bojach i zwycięztwach toczyć walkę nową, razem ze sprzymierzeńcami, których raczej znosił niż pożądał. Dyssydenci nadawali temu obozowi charakter i barwę, która Zamojskiemu miłą i sympatyczną być nie mogła. Zastępca przyszły jego i spadkobierca Mikołaj Zebrzydowski, wszystko co hetman zamyślał i osnuł rozwijając i posuwając z siłą niepohamowaną i przesadą niebezpieczną, zapowiadał temu obozowi koleje ciężkie i nieprzejednaną walkę.
Zamojski umiał się utrzymać na stanowisku umiarkowanem i pośredniem, Zebrzydowskiemu popędliwość i zuchwalstwo wydawały się dowodem siły. Stary hetman hamować go musiał uśmiechając się i sądząc, że ten zbytek siły w Zebrzydowskim z czasem przyszedłszy do równowagi, wyrobi w nim męża przyszłości, godnego zastępcę po nim.
Pod takiemi wróżbami miał się sejm r. 1603 rozpocząć, na który gotowano się już warcząc i odgrażając się. Zażegnane burze powracały, a król raz je przebywszy szczęśliwie, miał nadzieję, że i teraz spełznie wszystko na pogróżkach.
Bajbuza, którego spoczynek już nużył, powołany listem, rozkazał swojemu dworowi też w podróż na sejm się gotować. Szczypior miał mu towarzyszyć. Wiadomości z Zamościa przybywające zapowiadały, że walka będzie żywą i gorącą.




VII.

Sejm już się rozpoczynał w Krakowie, natychmiast po godach.
Miasto było pełne i tłumem niespokojnym nabite. Zamojskiego oczekiwano jeszcze, leżał chory w Proszowicach, na otwarcie przybyć nie mogąc. Niektórzy z panów należących do przeciwników króla i dworu z ogromnym przepychem i tłumnemi pocztami się ściągali. Pomiędzy tymi odznaczał się Aleksander kniaź Ostrogski, głowa rusinów, którzy połączyć się z katolikami nie chcieli. Stawili się też dyssydenci w znacznej liczbie. Wieść naprzód głucha, później coraz dobitniejsza krążyła o tem, że król po śmierci żony Anny miał poślubić rodzoną jej siostrę Konstancyę.
Wiadomem było powszechnie, że kościół ślubów z siostrami rodzonemi zabraniał stanowczo i uważał je za kazirodcze. Rzym mógł z łatwością rozgrzeszyć i dopuścić wyjątku, ale zamiar ten nadto nieprzyjaciołom króla, dobrego przeciwko niemu dostarczał oręża, aby go natychmiast nie pochwycono. Wrzawa powstała niewypowiedziana.
Małżeństwo to zakazane mogło nietylko na króla, ale na królestwo sprowadzić pomstę Bożą i niebłogosławieństwo. Dozwolone nawet nie było godziwem, kraj cały był przeciwko niemu. Tylko zakon stojący u tronu milczał, albo szeptał, że Rzym miał prawo wiązania i rozwiązywania. Błogosławieństwo papieża było błogosławieństwem Boga. Ponieważ raz już o żonę z domu rakuzkiego król wyszedł z walki zwycięzko, spodziewał się i teraz przy swojem utrzymać.
Trochę stęskniony za gorętszem życiem, rotmistrz wpadł tu jak w kipiątek, miał podostatkiem hałasu, sporu, narad i okrzyków.
Kaliński zjawił się natychmiast do niego, chociaż wiedział, że Bajbuza już stanowczo ze dworem wziął rozbrat i stał przy hetmanie. Ale to nie przeszkadzało komornikowi królowej wdowy stałej mu dochowywać przyjaźni.
Bajbuza uściskał go śmiejąc się.
— Wojenny człek — zawołał do niego — stawia się na sejm pomimo to, jak do szeregu, bo na nim przyjdzie do walki. Cóż król? żeni się!
Kaliński nie radby był mówił o tem, spuścił oczy.
— Być może.
— Z rakuszanką! z rodzoną siostrą nieboszczki królowej — wtrącił Bajbuza — ależ pobożnym jest, kościołowi posłusznym. Księżniczek dosyć po świecie, cóż za grzeszne zamiłowanie dla rakuzkiego domu.
Kaliński nielubiący rozpowiadać, niechcący się sprzeczać, skrzywił się i nie odpowiadał.
— Hetman już jest? — spytał Bajbuza.
— Spodziewają się go, leży w Proszowicach chory — odparł Kaliński cicho.
Przyniesiono wina, przybyły częstował nie poprzestając badać i pytać. Dworak też wkrótce pod wpływem i napoju i rozmowy ożywionej, stał się otwartszym.
— Hetman — rzekł — jużby też powinien spocząć nieco. Nawet gdy go przy królu niema, czuć wszędzie, cięży nad nami, rozkazuje, chce rozporządzać. Oto i teraz marszałkowstwo po Zebrzydowskim, hetman chce aby oddano Wolskiemu nadwornemu marszałkowi, albo wojewodzie lubelskiemu, aby miał swoich u boku pana; ale dlatego samego, iż on nalega, dziś król je konferował Zygmuntowi Myszkowskiemu.
Z uśmiechem radośnym po odniesionem zwycięztwie tem, Kaliński spojrzał na Bajbuzę.
— Król musi być swobodnym. Tylicki się wymawia chorobą od oddania laski — dodał — myśli że doczeka hetmana, a hetman to przerobi, ale król kazał mu powiedzieć, nie zdasz mu natychmiast laski, ja ją sam z tronu oddam Myszkowskiemu. Tylicki usłuchać musi.
Zatarł ręce Kaliński.
— A sądzisz że to dobrem jest, gdy król starego naszego bohatera, którego szanuje naród cały, podrażni?
— Król powinien okazać że królem jest, i że nikomu podlegać nie chce — dodał Kaliński.
— Mogę ci to tylko powiedzieć — wtrącił rotmistrz — że się wszyscy skupią około Zamojskiego, tem ochotniej, gdy go ujrzą pokrzywdzonym i odpychanym. Król sobie gotuje dużo goryczy, a właśnie teraz, gdy małżeństwo wyjdzie na stół, nieprzyjaciele nie w porę.
— My się ich nie boimy! — butnie odparł Kaliński.
To zaufanie w sobie poniekąd otwarcie sejmu usprawiedliwiło. Odbyło się ono spokojnie, ale na wstępie Myszkowski biskup krakowski w senacie, Krzycki w izbie poselskiej podnieśli ogromne zasługi hetmana i jego tryumfy w Inflantach.
Kaliński, który codzień po sesyi przychodził do rotmistrza, zaczynał tracić tę gęstą minę, z jaką wprzódy występował.
Na zamku, w mieście, zaczynały się ucierać wrogie sobie żywioły. To co otaczało króla, na każdym kroku stawało przeciwko burzliwej szlachcie, a rycerstwo na zamku, nie zważając na majestat, gospodarowało hałaśliwie jak w domu.
Z rozkazu króla, dla powstrzymania tłumów, które z wrzawą i tumultami wtargały na dziedzińce zamkowe, towarzysząc to Ostrogskiemu, to Zebrzydowskiemu, zaciągnięto łańcuch żelazny we wrotach tak, aby wozy, konie i jezdni otaczający senatorów nazewnątrz pozostać musieli. Ludzie księcia Aleksandra łańcuch ten jednego dnia rozerwali i pokruszyli, i z większą jeszcze wrzawą pod okna królewskie wpadli.
Kaliński mówił o tem pocichu, utrzymując, że ukarani być muszą zuchwali, a nazajutrz łańcuch mocniejszy jeszcze zaciągnięty zostanie.
— Król nie ustąpi! — dodał.
— A co będzie gdy powtóre łańcuch porąbią? — spytał Bajbuza.
— Nie może to być — rzekł dworzanin — nie śmieją.
Wieczorem jednak o łańcuchu mowy nie było, gdyż w istocie służba księcia Aleksandra natychmiast go zrąbała i zniszczyła, a kniaź na zamek wjechał jak zwykle z całą swą czeredą.
Na posiedzeniach dyssydenci tak samo zuchwale poczęli się rzucać na duchowieństwo. Obóz Ostrogskiego wraz z nimi nie dopuszczał nic postanowić, domagając się naprzód naprawy swych krzywd i zabezpieczenia swobód.
Z izby poselskiej wpadali kupami różnowiercy do senatu, aby mu w oczy rzucać wymówkami i groźbami. Duchowieństwo wystawione było na obejście się obelżywe i bez poszanowania. W ulicach, po gospodach rozprawiano o projektowanem małżeństwie króla namiętnie, z goryczą i niechęcią.
W senacie Zamojski wystąpił przeciwko temu związkowi stanowczo, silnie, tem mocniej mu się sprzeciwiając, że szło o nowy związek z tym domem rakuzkim, który małżeństwami nabywał kraje i na nie rachował. Ogromna większość potakiwała hetmanowi, a król nie znalazł dość przyjaciół, aby się skutecznie oprzeć temu prądowi. Sejm schodził na systematycznym oporze przeciwko wszystkim uchwałom.
Rotmistrz, który osobiście nigdy się nie dawał pociągnąć, niechęcią lub przyjaźnią, gdzie o rzecz publiczną chodziło, był milczący i niepewien siebie.
Codzień chodził do hetmana, do Urowieckiego, a nawet do Zebrzydowskiego, do którego się zbliżył, aby się nauczyć czegoś, a zniechęcał tem, że osobiste wstręty i związki spotykał wszędzie. Nie wszczynał sporów, ale się marszczył. Bądź co bądź, w jego przekonaniu król był winien głównie.
Niespokojny w sumieniu, niepewien czy się nie myli w swych sądach, nieszczęśliwy Bajbuza błądził od jednej gromadki ludzi do drugiej, słuchał, ważył, rozpytywał i gniewał się sam na siebie, że stanowczego sądu wydać nie mógł o tem co się działo.
— Mój Szczypiorze — mawiał wieczorem powracając do domu i rozdziewając się aby spocząć — widzisz mnie ciągle nasępionym i zbiedzonym, ale jakże nie mam takim być?
Królabym rad miłować i szanować, nie mogę; hetmana czczę i poważam, a i ten mi czasem się nie podoba i razi.
Bodaj to wprost żołnierzem być, na chorągiew patrzeć, iść gdzie wskażą i bić się, a w innych sprawach, niepewność największa i sumienny człowiek jak w lesie.
— A! Bożeż ty mój mileńki — odparł po swojemu zlitewska Szczypior — cobo wy, kochany rotmistrzu, głowę sobie psowacie nad tem, jak tam ludzie pokierują sprawami rzeczypospolitej? Ja wam powiem… wierzę w Opatrzność, powiadam sobie, Pan Bóg kieruje, fiat vluntas Tua, i maszeruję z innymi.
Co my mamy szperać i mędrować?
— A tak, mój Szczypior, to dobre dla ciebie, bo ty masz poczciwą naturę spokojną, a we mnie szatan jakiś ciekawości i mędrkowania bruździ. Pracuję nad sobą i męczę się.
Ot i teraz — dodał — przyszłość nam znowu gotuje konflikt nieunikniony między hetmanem a królem. Sumiennie co tu robić? za kim iść?
Szczypior śmiał się łagodnie.
— Rotmistrzyku ty mój — rzekł — a toż idziesz bo zawsze z Zamojskim, więc pocóż zmieniać? Nie żałowałeś tego, żeś się mu dał pociągnąć. Zatem co głowę łamać?
Bajbuza ciężko stęknął.
— Szczypior mój kochany — rzekł — hetman stary i chory. Uchowaj Boże na niego nieszczęścia, nie stanie nam go, co my sieroty poradzimy?
— Przecie po nim ktoś buławę obejmie — rzekł naiwnie Szczypior — albo Żółkiewski, albo Chodkiewicz, a zatem…
— Tyś prostoduszny, mój bracie — rzekł Bajbuza. — Buławę po Zamojskim obejmie nie wiem kto, ale kto będzie jego wielkiego ducha i rozumu spadkobiercą?
Słyszałem go sam sto razy użalającego się na to, że niema ludzi już, którymby na sercu dobro ogólne leżało. Rozumiesz ty to? Chcą buławy, znaczenia, sławy, rozgłosu, ale dla rzeczypospolitej się poświęcić, jej się oddać, dla niej żyć, nad nią czuwać, tego nie umie nikt… a to umiał Zamojski!
— No, a pan wojewoda krakowski Zebrzydowski, toż to powiernik i ulubieniec hetmana.
Bajbuza pokręcił wąsem i dziwną minę nastroił.
— Takci jest, hetman go kocha, wierzy mu i niemal swym spadkobiercą chce mieć. Ma mu oddać opiekę nad synem, zda mu i nad wielkiemi swemi myślami dla ojczyzny opiekę… mąż jest nieustraszony, energiczny, króla się nie lęka, prawdę mówi i rzeże każdemu, wiele zalet ma, ale czy ty myślisz że to drugi Zamojski?
— A no? — spytał Szczypior.
— To ja ci powiem że nie — rzekł stanowczo rotmistrz — ja na niego patrzę, słucham, jabym w duszę jego rad przeniknąć, ale… gdzie mu do hetmana. Przy nim on świeci, bo od niego światło bierze; zgaśnie ono, będzie kopcił.
— No, albo ja tam wiem! — zawołał chorąży. — Mnie się widzi o temby darmo nie gadać, co pomoże!
— A cóż będzie z krajem? — rzekł Bajbuza.
Na to pytanie rzucone niemal tragicznie, poczciwy Szczypior stanął naprzód z usty otwartemi, jakoby go nie rozumiał, potem się zżymnął.
— Jak mi Bóg miły, wy bo sobie szukacie tylko troski i przędziecie ją dobrowolnie. A co my poradzimy na to?
— Właśnie że każdy z nas się powinien starać i troszczyć o to — odparł rotmistrz.
— Już chyba nie ja! — dokończył Szczypior.
Po długiej chwili jakiegoś milczenia i dumy, Bajbuza wstał.
Szczypior sądził, że go może już te bałamutne myśli odeszły, ale rotmistrz się odezwał.
— Masz słuszność! masz słuszność, na wszelki wypadek, trzeba mieć ufność w hetmanie. Kiedy on Zebrzydowskiego swoim następcą wyznacza, czyż my mamy być rozumniejsi od niego? Nam, mnie trzeba się też zbliżyć do Zebrzydowskiego, lepiej go poznać, hę?
— A no, pewnie! pewnie! — potwierdził Szczypior rad że się raz ta dla niego nieznośna rozmowa skończy.
Z całem poszanowaniem i miłością dla Bajbuzy, zacny pan chorąży za rodzaj choroby w swym przyjacielu miał to mędrowanie w sprawach publicznych.
— Bo to się na nic nie zdało! — mówił — a od tego oszaleć można.
Nazajutrz, wierny zawsze raz powziętej myśli, szedł już Bajbuza submitować się panu wojewodzie Zebrzydowskiemu.
Mieszkał naówczas Zebrzydowski w kamienicy przy zamku będącej i do króla należnej, w której dawniej posłów cudzoziemskich mieszczono, szczególniej takich, których na zamku samym mieć nie chciano, a w mieście ich pilnować zaopatrywać było ciężko. Trwał jeszcze naówczas starożytny zwyczaj, szczególniej względem posłów od Moskwy, od Turek, od Tatarów zachowywany, że ich od granicy brano na koszt króla, żywiono, prowadzono, kwatery opatrywano, a gdy przyszło do posłuchania, nawet im szaty kosztowne i futra dawano, które wdziewali na posłuchanie.
Niemało na to skarb wydawał, bo posły tatarów i turków podawali często więcej ludzi i koni, niż mieli, brali na ich utrzymanie pieniądze, a naostatek gdy poselstwo było odprawione, jeszcze znaczniejszym wszystkim podarki w pieniądzach, futrach, koniach, naczyniach srebrnych się należały.
Dom ten, który zdawna zajął był Zebrzydowski, zwał się Poselską Gospodą albo Giełdą, królowi potrzebnym był. Posyłał więc raz i drugi, aby z niego Zebrzydowski ustąpił. Wojewoda ani myślał.
Właśnie dnia tego, gdy Bajbuza nadchodził, Zebrzydowski w ganku domu stojąc z przysłanym pisarzem i burgrabią rozmawiał zaperzony.
— Król mi tego domu pozwolił — mówił — mnie on teraz potrzebniejszy niż kiedy. O inne się pomieszczenie nie starałem, bom ufał w łaskę królewską, a tu mi nagle fora ze dwora! zapowiadacie, mnie, wojewodzie, który tu gospodarzem jestem. Król! król ma gmachów dosyć! ja wam mówiłem i powtarzam, nie pójdę ztąd.
Burgrabia począł cicho mruczeć, że wyraźną było wolą króla, iż chciał dom ten mieć swobodnym i to rychło, bo się czasu wesela przyszłego spodziewał gości i na ten dwór rachował.
— Powiedźcie królowi, że ja go też potrzebuję — krzyknął dumnie wojewoda — a łatwiej panu o kamienicę niż mnie. Ale to wszystko sprawa pana Myszkowskiego, czuję ja w tem rękę jego. Z kamienicy nie ustąpię!
Pisarz i burgrabia pokłonili się i poszli. Zebrzydowski cały drżący powrócił z ganku do izby gościnnej, wiodąc za sobą Bajbuzę.
Rad był, że miał przed kim się wylać ze swym żalem.
Rotmistrz idąc zanim mógł się domowi, o który szło, przypatrzeć. Nie wiedział dotąd, iż to była własność królewska, i wielu, tak jak on, mieli kamienicę za Zebrzydowskiego dom, tak ją nawet już zwano, zapomniawszy że się Gospodą poselską niegdyś zwała.
Wojewoda oddawna się w niej rozposażywszy, gospodarzył jak u siebie. Ściany były powybijane dla powiększenia izb, dobudowywano, przerabiano. Zebrzydowski nowe błony posprawiał od czoła, pomalował, ozdobił — był najpewniejszy, że tu do życia pozostanie.
Żądanie króla, którego podmuch przypisywał Myszkowskiemu, wprawiało go w okrutny gniew.
— Otóż to jak nas sobie ten niemiec chce pozyskać — mówił do Bajbuzy. — Wie dobrze, iż z Zamojskim trzymam, pomścić się inaczej nie może, to mi wydrzeć chce co się stało moją dożywotnią własnością. Słyszał to kto co podobnego? Jam się sobie spokojnie i ufnie rozłożył jak w domu, a oni mnie jak jakiego intruza, jak lada czeladź i służbę pędzą precz!
Alem ja tu przecie wojewodą! Nie ustąpię!
— Możebyś miłość wasza — wtrącił Bajbuza — sam o to się łagodnie z królem rozmówił?
— Ale ja łagodnie mówić nie umiem, kiedy we mnie wszystko kipi — zawołał Zebrzydowski — a potem to sprawa zauszników, a z tymi ja nie chcę mieć do czynienia.
— Więc użyćby pośrednictwa?
— Prosić i kłaniać się! ja? — przerwał wojewoda. — Nigdy w świecie. Król mi dał kamienicę, siedziałem w niej tyle lat, prawo mam. Wprost się oprę i nie ustąpię. Nie będą śmieli mnie rugować!
Widząc wielkie rozdrażnienie wojewody, który po komnacie chodził, bił pięścią o stoły i krzesła rozrzucał stojące na drodze, Bajbuza usiłował rozmowę sprowadzić na inne przedmioty, ale Zebrzydowski powracał do króla z zaciętością.
— Wypowiada nam wojnę — wołał — my mu taką odpowiemy, że ją popamięta. Czasu dosyć miał do zrobienia sobie nieprzyjaciół, a zwolenników, oprócz Jezuitów i obcych, nie ma. Właśnie w tej chwili gdy nas potrzebuje, abyśmy mu do ożenienia tego nie przeszkadzali, drażni i jątrzy. Zobaczy co z tego wyniknie.
Cały kraj przeciwko temu małżeństwu oburzony. Nie dopuścimy go! Katolicy, dyssydenci, grecy, wszyscyśmy zgodni, że to małżeństwo występne, grzeszne, kazirodcze.
Wojewoda wybuchał tak ciągle.
— Jedź, mój rotmistrzu — rzekł w końcu — rozgłoś co się to dzieje. Pana wojewodę krakowskiego król JMci z nadanego mu mieszkania ruguje! Niech ludzie sądzą. Nie ja, ale dostojeństwo moje dotknięte jest, w imię jego nie mogę ustąpić.
Jakie potem, gdy Zebrzydowski się z hetmanem naradził, wypadło postanowienie, Bajbuza nie wiedział.
Przez dni kilka nie spotykał się ani z hetmanem, który chory leżał, ani z Zebrzydowskim, ale go w końcu ciekawość wzięła dowiedzieć się na czem się to wszystko skończy i po tygodniu wstąpił do Gospody poselskiej. Było to w rannej godzinie. W bramie spotkał burgrabiego, który szedł powolnym krokiem ku kamienicy, z wielce zafrasowaną twarzą.
— Czołem.
— Czołem.
— Znowu tu waszmość do pana wojewody? — zapytał rotmistrz.
— Jak widzicie — westchnął burgrabia, podżyły człek, flegmatyk, który nie lubił się ujadać, a że powolnym był, chętnie się nim posługiwano i popychano go. — Jak widzicie, idę po szósty czy siódmy raz słuchać łajania i odgróżek pana wojewody, choć posłem tylko jestem. Wojewoda ustąpić nie chce, a król mocno zagniewany… Dziś mi kazano ostatecznie oświadczyć, że taka jest niezmienna wola królewska.
Burgrabia się poskrobał w głowę.
Wyprzedził go rotmistrz do pokojów Zebrzydowskiego, którego zastał już i tak rozjątrzonym na ks. Tarnowskiego za jakąś winę, jemu przypisywaną.
Gdy mu oznajmiono burgrabiego, poskoczył wściekły.
— Tego już nadto! — krzyknął. — Puście go tu!
Wszedł nieśmiałym krokiem stary urzędnik zamkowy.
— Co mi waćpan powiesz! — zawołał Zebrzydowski postępując ku niemu.
— Miłościwy panie, mnie nie winujcie, ja to niosę co mi dają. Król JMość sam oświadczyć kazał raz jeszcze, iż kamienicy tej potrzebuje i prosi a domaga się, abyście ją w jak najprędszym czasie opuścili i opróżnili.
Wola ta i wyrok na żaden sposób zmienić się nie może, kazano mi to oznajmić i powiedzieć.
Zebrzydowski bladł, czerwienił się, patrzał po otaczającym dworze i przyjaciołach, myślał…
Raptem buchnęło mu z ust.
— Dobrze! wyniosę się z kamienicy, wyniosę, ale niech król patrzy, aby się za to z królestwa onego nie wyniósł!
Słuchający zdrętwieli, sam wojewoda żałował może wyrazów, które mu gniew na usta wyrzucił, ale ich już cofnąć nie mógł.
Burgrabia rad, że usłyszał przyrzeczenie wyniesienia się, nie odpowiadając nic, pokłonił się tylko, zawrócił i wyszedł.
Zebrzydowski głosem wrzącym od gniewu wołał marszałka dworu.
— Maczuski — wołał — precz ztąd pędzą pana wojewodę krakowskiego, rozumiesz. Natychmiast mi się wynosić, nie prosim o fryszt, bodaj w ulicę wyrzucić wszystko, ale ani ćwieczka im mojego nie zostawić. Błony moje pozabierać, com tu postawił zburzyć, posadzki kamienne moje wyrzucić precz. Król mojego nie potrzebuje, a ja się bez królewskiego obejdę.
Wnet mi się ztąd wynosić.
— Dokąd? — zapytał Maczuski nieśmiało.
— Jest dwór bratanka mojego, ja natychmiast tam jadę, znajdziemy i inne pomieszczenie. Zebrzydowski sobie pałac postawić może, stać go na to.
Konia mi dać! konia.
We dworze ruszyło się wszystko, zamęt powstał. Zebrzydowski nie ochłonąwszy jeszcze z gniewu, drżący wskoczył na siodło i jak nieprzytomny popędził ulicą, a czeladź nieodstępna za nim.
Przez cały dzień potem gawiedź uliczna stała dokoła kamienicy przypatrując się jak ją ludzie Zebrzydowskiego burzyli niemal. Starano się spełnić ściśle rozkazy pana i przejść nawet jego wolę gorliwością. Sypały się więc szyby, łamały drzwi, burzono ogrodzenia, a dwór niedawno jeszcze pokaźny, czysty, piękny, wyglądał jak pustka po najeździe nieprzyjaciela.
W takim stanie objął ją burgrabia, gdy w nocy ostatni wóz pełen desek, obdartych rynien i ladajakiego łomu z podwórza wyciągał.
Tegoż wieczora, w maleńkiem kółku królewskiem, O. Bernard składając ręce i podnosząc oczy ku niebu, pocichu opisywał jak niewdzięcznie znalazł się wojewoda względem swego dobroczyńcy i ze zgrozą powtarzał słowa jego świętokradzkiej odgróżki.
— Ja się wyniosę z kamienicy, ale król się z tego królestwa wynosić będzie musiał.
Zygmunt, jak zawsze, pozostał napozór nieczułym i nie odparł ani słowa. Z tą krwią zimną, którą miał za atrybut konieczny królewskiego majestatu, znosił on wszystko w swem życiu. Nie zapominał nigdy, ale się też gniewał i unosił tak rzadko, i prawie go nie widywano w uniesieniu, poruszonego, a uśmiech na ustach był widocznie owocem jego woli, nie usposobienia.
Każdy ruch jego, słowo, wejrzenie było obrachowane; królem nie przestawał być nigdy i może tylko przed trybunałem pokuty czuł się na chwilę człowiekiem.
— Zebrzydowski — dodał O. Bernard — quod Deus avertat! niejeden jeszcze kielich goryczy gotuje wam miłościwy panie, ale cnota wasza umie każdą boleść uczynić zasługą i chwałą.
W mieście też tego wieczora niebaczna pogróżka wojewody była powtarzaną i komentowaną.
Znano Zebrzydowskiego energię, jego potęgę, stosunki i gwałtowność charakteru. Przyjaciele króla ubolewali nad wypadkiem, lecz raz zażądawszy oddania kamienicy, król nie mógł wydanego cofnąć rozkazu.
Stało się więc.
Ale wojna i tak się już zapowiadała, przybywał tylko jeden zuchwały bojownik do szeregu jawnie, gdy potajemnie byłby stał i tak za niemi.
Kaliński przyleciał z doniesieniem do Bajbuzy, gdy ten mu usta zamknął prostem.
— Jam tam był, słyszałem… Cóż mówią na dworze?
— Nikt się przecież pana wojewody nie ulęknie — odparł Kaliński. — Poważni ludzie litują się nad nim, iż nie umie ważyć i hamować słów swoich! Król ruszył ramionami, drudzy oburzeni. Jak sobie pościele pan wojewoda tak się wyśpi.
Bajbuza głową zaczął rzucać.
— Kaliński mój — odezwał się — bierzecie sobie lekko i człowieka i wypadek, który może później królowi siła przyczynić frasunków. Dopóki hetman żyw, nie dopuści on wybryku żadnego, będzie prawdę mówił królowi, ale się zuchwale przeciwko niemu porywać nie da, cóż gdy Zamojskiego dni policzone, jeśli się nie mylę. Chory jest, złamany, uchowaj Boże na niego śmierci, Zebrzydowski stanie w jego miejscu, a z tym niełatwa sprawa, bo w nim więcej krwi i cholery a żółci niż pomiarkowania.
— Cóż to? — zawołał Kaliński — miał król dla fantazyi pana wojewody uledz i dom mu oddać, kiedy oto właśnie ma tyle poselstw przyjmować? Słyszałem jak O. Bernard mówił, dozwól kurze grzędy!… Byłoby tak, że po Gospodzie poselskiej, Zebrzydowski się i na zamek wnieść był gotów, a że się odgraża, to co? Odgrażają się na naszego pana już od początku, a co mu zrobili? Ożenił się raz jak chciał, ożeni się i powtóre jak zechce. Będą na sejmach się burzyć i wyburzą, a król to uczyni, co mu się podoba.
— Kiedyście tak swego pewni, winszuję wam — odezwał się Bajbuza — i nie mówmy o tem więcej.
Kaliński chwycił za kubek.
— I tak lepiej będzie — rzekł — mówmy o czem innem. A no! Wiecie i słyszeliście pewnie o tem, że Spytek co się z waszą sąsiadką żenił, a pono miał z wami jakieś zajście…
— Ze mną! żadnego! — zawołał żywo rotmistrz.
— Spytek ów, pono w komitywie któregoś młodego Ostrogskiego udał się był do Włoch, a oto słyszę, z nim się poróżniwszy, w bardzo mizernym stanie przywlókł się nazad do kraju i do Krakowa.
— A co mnie on obchodzi! — zamruczał Bajbuza. — Szkoda tylko, że go włosi wypuścili.
Mówił wprawdzie rotmistrz, że go Spytek nie obchodził, lecz w istocie przykro mu było dowiedzieć się, że znowu go jejmość mieć będzie jako groźbę ciągłą nad głową swą.
Myślał jeszcze o tem, gdy następnego dnia w ulicy przed oknami dworku zjawił się Gubiata.
Przechodził się wzdłuż okien tam i sam, obdarty i oszarpany gorzej niż był w Zamościu, ale z twarzą zawsze czerwoną i minami a ruchami, jakby łamane sztuki chciał pokazywać. Zobaczywszy w oknie Bajbuzę, pokłonił mu się i stanął. Domyślił się rotmistrz, że go nie puszczano do niego i dlatego w ulicy wartę odprawiał. Zawołał Szczypiora, mając przeczucie, że Gubiata pewnie znowu coś mu o Spytku przyniesie.
— Uczyń tak, mój przyjacielu — odezwał się — aby Gubiaty nie puszczając, wszelako dali mu się wkraść do mnie. Ciekawym co ten pijanica przynosi, bo już oddawna snuje się około nas.
W pół godziny potem Gubiata niby przebojem, zdyszany wtoczył się do izby, po której rotmistrz się przechodził.
— A tyś tu znowu! — zawołał Bajbuza.
Gubiata ręce złożył.
— Rotmistrzu, widzicie — krzyknął — dla miłości waszej głowę ważę, bo mnie twa czeladź niepoczciwa o mało nic na rohatynach nie rozniosła.
Wy sobie spokojnie siedzicie, a wróg wasz znowu czyha na zdrowie i życie miłości waszej. Spytek redivivus powrócił ze Włoch, powiada że go tam zieleniną karmili w lecie, więc się bał, aby zimą siana nie był zmuszony jeść. Na was on całe swe nieszczęście składa. — Ten — mówi — winien, żem z żoną zwaśniony, że u niej chleba nie mam ani kąta. Nie będę żyw, jeśli pomsty nad nim nie wywrę. A! co gada! co gada! królu mój, uszy więdną słuchając! Musiałem do was przyjść i donieść, było to sprawą sumienia, a u mnie, gdy o sumienie chodzi — dodał — furda i życie. Zbiera już Spytek ludzi.
— Takich jak waszmość, Gubiato? — przerwał szydersko Bajbuza. — Czyż sądzicie, że się go zlęknę?
— Pewno że nie — zawołał litwin — ale i o najmniejszym nieprzyjacielu wiedzieć potrzeba. Mnie jak się raz prosty kleszcz w skórę wpił na karku, to go aż z nią wyrzynać było potrzeba. Dajmy, że Spytek kleszczem jest, a wpić się mu dać? musicie odboleć. Dlatego było moim obowiązkiem do was się z niebezpieczeństwem żywota dostać bodaj, i zawołać Cave!
Rotmistrz, którego retoryka Gubiaty zawsze do śmiechu pobudzała, uśmiechał się, a litwin, któremu to pochlebiało, ciągnął dalej.
— Tak jest, zajadła sztuka ze Spytka, prawda że jemu jak i mnie u szczytu pomyślności strąconym być w błoto biedy i niedostatku, z onem wielkiem imieniem Spytków, które nosić musi, gdy suknie wytarte przy tem, a w żołądku burczy, niemiła to rzecz. Więc się pomścić chce więc na was zwala ów wypadek cały i głosi, że wy go zgubiliście.
I niechby sobie krzyczał — dodał Gubiata — wiadomo, że niewszystkie głosy idą w niebiosy, ale Spytków Jordanów rodzina jest można, senatorska, więc choć małej odrośli swej nie da tak uschnąć marnie, albo raczej zgnić… ujmą się, będziecie mieli wrogów w nich strasznych.
Tu Gubiata oczyma rzucił badając usposobienie Bajbuzy i ciągnął dalej ostrożnie.
— Nie moja to rzecz, wam, wielki bohaterze a panie mój, czynić refleksye; jestem nędzną kreaturą i robakiem, ale wy trzymacie jawnie z hetmanem, o tem wszyscy wiedzą, wy chodzicie do pana wojewody krakowskiego, a do dworu nigdy, a Spytkowie właśnie około króla, więc tam wam nieprzyjaciół łatwo pomnożą.
— I co? — zapytał Bajbuza — albo ja od króla i dworu czego potrzebuję?
Gubiata zamilkł, potarł głowę i najeżył szorstkiego wąsa.
— Miłościwy panie — dodał — tego nadgniłego Spytka trzeba znać, to jest taki człowiek, co się na wszystko waży, bo nic do stracenia nie ma. Napaść, najść, bodaj struć gotów. A któż nam i tej naszej rzeczypospolitej takiego heroicznego rycerza jak wy zastąpi?
Parsknął śmiechem Bajbuza nagłos.
— No, czegóż chcesz więcej! — przerwał — jużeś mnie ostrzegł, dziękuję ci, w sumieniu jesteś spokojnym.
— Tak, heroiczny panie — zawołał Gubiata — w sumieniu jestem spokojnym, ale nie w żołądku.
Uderzył się po nim.
— Zredukowany wielce ten biedny żołądek — westchnął. — Nie kłamię, ale częstokroć dzień cały o surowej rzepie bez soli spędzać mi przyszło. Ofiarowałem to wprawdzie jako post Panu Bogu i różnym patronom, ale mi się nikt nie wywdzięczył.
Rotmistrz zwolna już dobywał sakwy.
— Mam litość nad wami — rzekł — ale czas mój Gubiato, abyś się ustatkował, czas wielki.
— Rotmistrzu, miłościwy panie — przerwał litwin. — Nikt nademnie stateczniejszym nie może być. Nie mam za co dokazywać, a we wszystkich tu browarach podły naród, ani darmo, ani na borg nie dadzą kropli. Zaś przyjaciół, którzyby mi odpłacili to co ja z nimi przepiłem, odszukać nie mogę. Czas rekollekcyi przyszedł dla nieszczęśliwego Gubiaty.
Na stole przed nim leżały już talary, które mu Bajbuza przez litość dał znowu, patrzał na nie okiem pożądliwem, ale razem ostrożnem.
— Serce wasze litośne jest — rzekł — ale co mnie po tej garszteczce grosza, to się pochłonie po długim poście i spragnieniu. Gdybyście miłość wasza chcieli mnie znowu do dworu swego na jurgielt wziąć, służyłbym jak… lew!
Rotmistrz się zwrócił ku niemu.
— Chociaż z ciebie nietylko żołnierz lichy, ale ciura nawet niedobry, a no, gdy na wojnę będę iść, wezmę cię, ale tylko na wojnę.
— Ba! — odparł Gubiata krzywiąc się i chowając do kieszeni talary — na wojnę! a gdzież nogi?
Tu wystawił obrzękłe swe, w butach brudnych stopy, zgrubiałe i niezgrabne.
— Około domu jeszczebym się zdał, ale na wojnę…
Głową potrząsnął. — Nogi całuję! — szepnął i wyszedł.






VIII.

Z wyjazdem do domu ociągał się Bajbuza, chociaż miał już i miasta i wrzawy i niepokoju, w którym żył, dosyć. Szczypior, który go znał, widział i czuł, że w nim wewnątrz, jak on się wyrażał poprostu, „robiło“.
A że w takich razach najlepiej go było samemu sobie zostawić i czekać, aż się coś urobi, nie nalegał ani na wyjazd, ani na żadne stanowcze postanowienie. Słuchał go przy misce i kubku roztrząsającego, czy lepiej było iść do Inflant z Chodkiewiczem, czy wracać do Nadstyrza i czekać, ażby hetman pozdrowiał a zawezwał go do siebie, bo nie wątpił, że Zamojski jeszcze w pole wyciągnie.
Kusiła go mocno walka z Sudermańskim, której już raz zakosztował.
— Tambyśmy my, mój Szczypiorze, zdali się Chodkiewiczowi — mówił. — Wódz to dzielny, prawda, że ogniście popędliwy, ale w wodzu czasem i to nie szkodzi.
Patrzył potem w oczy Szczypiorowi, jakby czekał aż ten mu powie.
— A no, idźmy do Inflant — ale chorąży sobie dał słowo, że się biernie zachowa.
— Iśćby do Inflant? — powtarzał potem w kilka godzin — hę?
— Jeżeli chcecie? czemu nie? — mruczał Szczypior.
— A tobie jak się zdaje?
— Ja pójdę zawsze gdzie wy zechcecie?
Bajbuza milczał, chodził i tarł czuprynę.
— Ja ci się przyznam — rzekł w końcu. — Jestem podłą kreaturą w oczach własnych. Proszę ciebie, namby koniecznie potrzeba iść na Sudermańskiego! prawda? Otóż widzisz tak mi tej kobiety żal, że ją na Spytka napaść bezbronną muszę rzucić, iż siły nie mam iść, gdzie powinność woła.
Ale gdy mnie tu nie stanie — ciągnął dalej — ten podły człek zbierze takich łotrów jak sam, gotów najechać, porwać, ograbić. Żoną jest, nikt mu słowa nie powie.
Co tu począć? co tu począć…
W tej niepewności pozostał Bajbuza dni kilka. Raz pod wieczór wysunął się z dworku bez Szczypiora, obiecując zaraz powrócić. Kazał na siebie czekać z wieczerzą. Tymczasem nietylko pora jej nadeszła, przeszła, ale noc się zrobiła, a rotmistrza z powrotem nie było. Nigdy się nie trafiało, aby tak nie dając znać o sobie, dał się komu zbałamucić. Szczypior, choć wiedział, że się bardzo o niego obawiać nie było potrzeba, zaczynał być niespokojnym.
Około północy zrobił się rumor około domu, wybiegł chorąży i z przerażeniem spostrzegł rotmistrza na noszach leżącego, krwią oblanego, którego miejscy pachołkowie nieśli.
Blady był, ale przytomny i zobaczywszy Szczypiora zawołał.
— Cyt, niema o czem mówić! przypadek… Zbóje mnie w ulicy napadli dla mieszka. Pięciu na jednego, co za dziw, żem ranny, a no, nic niema! Krwi mi upuścili dużo.
Mówił to z pośpiechem wielkim, i obszerniej nie chciał się tłumaczyć. Szczypior posłał zaraz po doktora, a sam zajął się wygodnem umieszczeniem rannego i opatrzył ranę.
Płatnięty był haniebnie przez ramię raz aż do kości, a drugą rękę miał w kilku miejscach porąbaną. W głowę też go raz cięto, ale słabo, bo skórę ledwie rozpłatał zbój.
Dla Bajbuzy rany takie nie były ani nowością, ani rzeczą straszną, tym razem jednak utrata krwi, osłabienie, długie leżenie bez pomocy, gdyż z początku przytomność stracił od uderzenia w głowę, czyniło wypadek dosyć groźnym.
Stary Buccella ruszał głową, mruczał i nie był wcale spokojnym o niego. On zaś sam nadrabiał wesołym humorem i żartował sobie.
Szczypior nadewszystko się pragnął dowiedzieć, jak przyszło do tego napadu, gdzie, słowem szczegółów żądał o nim, a rotmistrz zagadywał i zbywał powtarzając.
— Głupstwo… zbóje… niema mówić o czem.
Znał nadto dobrze Bajbuzę, aby się tem zaspokoić; dla niego cały ten wypadek jakoś tajemniczo wyglądał, niezrozumiale właśnie dlatego, iż rotmistrz o nim mówić nie chciał.
Co gorzej, gdy na pytania Buccelli, Szczypiora i innych potem ciekawych przyjaciół odpowiadał, plątał się i chorąży uważał, że raz inaczej, to znowu różnie opisywał i zbójów i napaść samą i walkę z nimi.
Nigdy się zaś nie trafiało rotmistrzowi, aby niecałą prawdę mówił, albo ją dobrowolnie przekręcał. Musiało więc coś być w wypadku tym, co Bajbuza chciał zataić, a nie mając wtem wprawy, plątał się.
Chorąży tego nie podnosił, ale słuchał milczący i głową kręcił, wąsa motał.
Napaści po ulicach oddalonych od miasta wprawdzie się trafiały; było dosyć ciurów i gawiedzi różnej, ale rotmistrz nie chadzał tam, gdzie się to mogło przygodzić. Zbóje też prości, bodaj najśmielsi, na takiego olbrzyma i siłacza, dobrze uzbrojonego, niełatwoby się porwali.
Nie mieściło się to w głowie Szczypiorowi, lecz gdy sam na sam próbował badać, Bajbuza się niecierpliwił i usta mu zamykał.
— Cóż ty u licha mnie sekujesz tą inkwizycyą? — wołał — ja sam nie wiem dobrze jak się to stało. Jeden mnie uderzył zaraz w ramię, drugi w łeb, oszołomił… padłem…
Najdziwniejszem zaś z tego było, że gdy wedle własnego opowiadania, padł i przytomność utracił, zbóje mogli go bezkarnie obedrzeć, tymczasem ani pieniędzy, ani oręża, ani najmniejszego strzępka nie brakło.
Bajbuza to tłumaczył, że ktoś zbójów musiał spłoszyć, lecz gdyby tak było, zarazby rannego zobaczył i ratował, nie dałby mu tak długo we krwi się pławić, aż nadeszli viertelnicy i otrzeźwiwszy go, wzięli na nosze niosąc do dworku.
Takich niejasnych w tem rzeczy było wiele. Rotmistrz na pytania, niecierpliwie się zżymając odpowiadał.
— Nic nie pamiętam! Kat ich wie! Daj mi pokój!
Szczypior w końcu doszedł do tego przekonania, że w tem tkwiła jakaś tajemnica.
Rotmistrz burdy popełnić, ani się dać w nią wciągnąć nie mógł; zresztą byłby się przyznał do śmiertelnego grzechu, gdyby w tem coś do ukrywania w interesie cudzym nie było.
Rany doprowadzały go do rozpaczy nie dla bolu i niebezpieczeństwa, na jakie narazić mogły, ale że powstrzymały go w chwili, gdy, jak powiadał, gotowym już był na wyprawę inflancką.
— A tu! nim człowiek wydobrzeje — wołał — oni tam Sudermańskiego zbiją, i ja z łyżką po obiedziebym chyba przyszedł.
Klął tedy a Szczypior mu dopomagał.
Jak skoro rany cokolwiek się zabliźniać poczęły i opatrywanie ich już umiejętnej ręki balwierzy nie potrzebowało, natychmiast kazał rotmistrz do drogi się sposobić.
— Ja w Nadstyrzu prędzej wyzdrowieję, mnie tam samo powietrze uleczy; kup mi lada brożek lub kotcze, położycie mnie i wieźcie. Zlituj się.
Uparł się tak przy swojem, napierając się domu, że się mu sprzeciwiać nie było można. Szczypior nawet wolał go ztąd wywieźć, bo nadchodzili ciągle znajomi, a opowiadając o tem, co się w kraju działo, drażnili go.
Wszyscy byli przeciwko królewskiemu małżeństwu z austryaczką Konstancyą; chciano mu się opierać siłą, wrzało więc ciągle, a że Zamojski był też przeciwny, dochodziło do tego, iż kniaź Ostrogski Janusz, kasztelan krakowski, pisał do Zamojskiego i mówił publicznie.
— Jeżeli się hetmanowi tak zdawać będzie, całą szlachtę wsadzę na koń i nie dopuszczę rakuszance przystępu do kraju!
Hamować musiał hetman.
Gorączkował się i chory słuchając tych rozpraw; lepiej więc było dla niego z tego zamętu go wziąć, aby spokoju zażył.
Wyruszono tedy, ale podróż, a raczej pochód to był jakby żałobny. Wlec się musieli po złych drogach noga za nogą; chory ciągle jeszcze uspokoić się nie mógł. Szczypior prawie nieodstępnie lub szedł przy nim albo z nim jechał. Po drodze zaś gdzie kogo spotkali, zatrzymywano, trzeba się było tłumaczyć, rozpowiadać.
Po tych śmiertelnych nudach w ostatku dowlekli się jakoś do Nadstyrza, gdzie już na nich oczekiwano.
Co żyło wybiegło przeciwko ukochanemu panu, nawet staruszeczka o kiju.
A płakali widząc go tak wybladłego i osłabłego, ale on się śmiał i radował.
— Już co tam Bóg da, to da, aby w domu, na swem gnieździe — wołał — tu człowiek inaczej oddycha, mnie się zaraz polepszy.
Jednakże ta nadzieja niezaraz się spełniła. Po długiej podróży choremu było gorzej i musiał leżeć a odpoczywać, odżywiając się rosołkami Leszczakowskiej.
Wszyscy domownicy służyli mu z tą miłością, jaką natchnąć im umiał. Jeźli nie Szczypior, zawsze albo ks. Rabski lub z biedy Rożek i Przygodzki siedzieli na posłudze, bawiąc go jak umieli.
Na gościach też nie zbywało, ale jednym, którego się wcale nie spodziewał ani on, ani nikt, była Spytkowa, która pod pozorem iż do Leszczakowskiej przybyła, zajechała do dworu w Nadstyrzu. Gdy mu o tem powiedziano, Bajbuza gwałtem chciał odziać się, choć na nogach utrzymać nie mógł, a Szczypior ledwie wymógł, że się okrywszy opończą, kazał pod ręce wyprowadzić do niej. Lecz nim się dźwignął, Spytkowa zawiadomiona we drzwiach już stała.
— Proszę — rzekła — od łoża ani kroku. Przybyłam tylko widzieć was na oczy własne i przekonać się o zdrowiu. Wiem, że odwiedziny kobiety dla chorego niewczesne, ale wytrwać nie mogłam.
Rotmistrz coś bełkotał, rękę przyłożywszy do serca.
Spytkowa przystąpiła kilka kroków, usiadła, uśmiechnęła mu się, starała go używić i wlać otuchę.
Prawdziwie też czarodziejsko podziałały te odwiedziny.
— A! królowo moja — wołał Bajbuza — gdyby mnie dziesięćkroć srożej raniono, czyżby mi dzisiejszy dowód waszego dobrego serca dla mnie nie był setną nagrodą? Krwi nie żałuję.
Próbowała Spytkowa rozpytywać o wypadek, ale się strasznie zmięszał, i to co jej powiedział, wcale nie objaśniło o nim.
Zabawiwszy chwilę, jejmość podała mu rękę i odjechała nazad, ale po sobie zostawiła wrażenie takie, iż Bajbuzy trudno było poznać.
Odżył, nawet o straconych dla siebie Inflantach zapomniał, choć one mu na sercu leżały.
Było to właśnie pod ten czas, gdy listy i gońce o zwycięztwie odniesionem pod Kirchholmem wieść przyniosły.
Łzy się toczyły rotmistrzowi, gdy czytał pismo owego Krajewskiego z chorągwi Niewiarowskiego, którego dobrze znał, a co go Sudermański w niewolę wziąwszy, badał o polaków, i wierzyć mu nie chciał.
Przyniesiono potem opis bitwy pod Kirchholmem. Cóż to była za radość i za zazdrość względem tych, co w niej uczestniczyć mogli.
— Zbójom co mnie zrąbali, krew moją daruję — wołał Bajbuza — ale tego, iż mnie rozbroili i bezczynnym uczynili, nigdy!
Powoli jednak od tego dnia, gdy go Spytkowa nawiedziła, począł Bajbuza coraz żywiej przychodzić do siebie. Szczypior codzień Leszczakowskiej donosząc jak spał, co mówił, jak się czuł chory, dodawał teraz.
— Już mi się tak widziało, jakby życia rotmistrzowi miało się odechcieć, ale widzę, że znowu żywiej się porusza, i ma nadzieję wprędce siły odzyskać.
O ranach niema co i mówić; zdrowe ciało, to się goją w oczach niemal, choć ciężkie były.
Przywieziono z Krakowa osobliwy i zalecony bardzo balsam gojący, którego użycie przyczyniło się także do prędszego wyleczenia. Jedno tylko cięcie przez ramię, głębokie bardzo, jeszcze się całkiem nie zamknęło, ale rana coraz zmniejszała.
Bajbuza się niecierpliwił przy codziennem opatrywaniu, znajdując, że nigdy jeszcze tak się opieszale nie zabliźniały rany jak teraz. — Wieku to wina! — mówił wzdychając.
Sejm pod ten czas miał być zwołany na początek następnego roku do Warszawy, a rotmistrzowi stęsknionemu za ludźmi i za publicznemi sprawami, do których zawsze czuł pociąg, chciało się koniecznie na nim znajdować. Zapowiadał on się burzliwszym jeszcze niż poprzedzające z powodu małżeństwa królewskiego i buty szlacheckiej, która wyrosła znacznie w ostatnich czasach. Pomiędzy pospolitem rycerstwem a panami i senatorami, co dawniej się nigdy nie dawało czuć, rozdział się tworzył i dwa obozy przeciwne. Dotąd bowiem jedno w rzeczypospolitej szlachectwo było, a w niem stopnie dawała tylko zasługa pojedyńczym ludziom. Nie było dostojeństw dziedzicznych i tytułów żadnych. Panowie zaś, którzy jeżdżąc po krajach obcych napatrzyli się i nasłuchali różnych zaszczytów zagranicznych, grafów, margrafów, baronów, książąt, naśladować to chcieli w Polsce i od cesarzów i królów wyjednywali sobie różne denominacye, których w domu też zażywać próbowali. Tak Myszkowscy od Gonzagów sobie ich nazwisko i tytuł wyprosili, a drudzy, jak Radziwiłłowie, mieli je od cesarzów. Szlachta na tę innowacyę niechętnem okiem patrzyła i opierała się jej jako nowy stan w rzeczypospolitej stworzyć mogącej.
Ztąd na ostatnich sejmach już coraz dobitniej między izbami senatorską a poselską czuć się dawał antagonizm, nieufność, wypowiedziana niemal walka. Panowie się więcej około tronu i króla skupiali, szlachta przy hetmanie, Zebrzydowskim i przeciwnikach rakuzkich praktyk i związków.
Zamojski głosił otwarcie niebezpieczeństwo podziału szlacheckiego stanu na magnatów tytułowanych i prosty gmin herbowny. Liczbą czując się silniejszą, szlachta przygotowaną była bodaj tłumnie i gromadnie swoich praw dochodzić, a nowych przywilejów nie dopuścić, czując to, że magnaci absolutum dominium popierać będą.
Listy, które od Urowieckiego czasem odbierał Bajbuza, zachęcały go też, aby na sejm następny zjechał do Warszawy. Rotmistrz pisał, iż Zamojski na zdrowiu czuł się coraz gorzej i w dniu urodzin swych kończąc rok sześćdziesiąty trzeci życia, gdy mu winszowano, iż szczęśliwie klimakteryczne lato przebył, odparł wzdychając.
— Po sześćdziesięciu i trzech leciech, każdy rok klimakteryczny.
Pragnął więc mocno Bajbuza, choć o tyle się wygoić, aby módz do Warszawy zjechać dla przysłuchania się naradom. Szczypior był temu przeciwnym.
— Ledwieście wypoczęli i wydobrzeli po ranach — mówił do niego — już was tam coś ciągnie, aby się znowu zburzyć, zmęczyć i nadaremnie nagniewać na sejmie. Nie pomożecie tam nic, a ucierpicie siła.
Rotmistrz nie dawał sobie mówić tego.
— Szczypiorze ty mój — wołał — chcesz mnie tu uwędzić w Nadstyrzu, ale ja ruchu i życia potrzebuję, dajże mi, kiedym bezczynny, choć posłuchać jak drudzy pracują, a wreście i hetmana starego zobaczyć a pokłonić mu się. Urowiecki pisze, iż postarzał bardzo, posmutniał; kto wie jak długo pożyje. Zawsze na mnie łaskaw był, rad mnie widywał, chciałbym u jego boku jeszcze na tym sejmie stanąć. Niech ludzie widzą, że przyjaciół ma, którzy go nie odstępują.
Zaczęto się więc zawczasu do Warszawy sposobić, posłano dwór nająć, poszły przodem wozy ze śpiżarnią i obrokami dla koni, bo czasu pobytu rotmistrz swój szlachecki dom trzymał otwartym. W ostatku i Bajbuza dla siebie dzień odjazdu naznaczył, ale wprzód jeszcze pojechał pożegnać Spytkową.
Przyjęła go jejmość tak uprzejmie i serdecznie jak zwykle, i choć się nie spodziewała go wstrzymać, próbowała mu podróż tę odradzić.
— Zaledwieście siły odzyskali — mówiła — a już znowu się narażać chcecie na stratę ich, bo sejm was zmęczy.
— Tęskno mi do hetmana — odparł rotmistrz — chcę go widzieć koniecznie, a i ten konflikt z królem o małżeństwo jak się rozwiąże, dobrze zblizka widzieć i słyszeć.
Rozśmiała się Spytkowa.
— Was bo — rzekła — nic od zajęcia sprawami publicznemi nie odciągnie, do nich byliście stworzeni. Domowego szczęścia cichego nigdyby wam nie było dosyć.
— Nie miałem go nigdy — odparł Bajbuza — ani o niem marzyłem. Jako żołnierz musiałem być zawsze gotowym siąść na koń, więc z moim losem niczyich wiązać nie chciałem. Życia tak znaczniejsza część upłynęła, a dziś jam już stary! Czemś jednak żyć potrzeba i człowiek się żywi sprawą ogólną, gdy własnej mu braknie.
— Wracajcież rychło — przy pożegnaniu cicho dodała Spytkowa — wszyscy my tu na was niecierpliwie i tęskno oczekiwać będziemy, a ja o sobie nie mówię, bo wyście mi jedynym opiekunem na świecie.
Łzy jej w oczach błysnęły, rotmistrz do ręki się pochylił, ucałował ją i umknął coprędzej.
Podróż do Warszawy w porze chłodnej przy zmiennem powietrzu nie była wygodną ani pośpieszną, ale Bajbuzie ruch i czynniejsze życie przywróciły trochę dawnego rycerskiego ducha i humoru.
Po drodze mało nie na każdym popasie i noclegu spotykali się ze szlachtą tłumnie na sejm ciągnącą, a bardzo niechętnie dla króla i dworu usposobioną. Narzekano też na panów senatorów, iż posłom na poprzedzających już sejmach wszelką władzę prawodawczą wydrzeć usiłowali, izbie poselskiej głos odejmowali, sami rozstrzygać wszystko pragnęli. Zachęcano się do czynnego oporu, spodziewając wodzów w Zamojskim i Zebrzydowskim.
W samej Warszawie jeszcze burzliwiej wrzało wszystko i miotało się, a oczy były na Zamojskiego zwrócone. Przybywał on, ale gdy go raz pierwszy zobaczył rotmistrz, uląkł się i serce mu się ścisnęło. Nie ten już był człowiek co przedtem; na twarzy i w mowie czuć było znużenie żywotem, a gdy o przyszłości mowa przychodziła, oglądał się na Zebrzydowskiego, jakby mu ją chciał powierzyć.
W początkach zaraz pomiędzy posłami a senatorami przyszło do sporów, cisnęli się posłowie do izby, nie dawano im miejsca, odstrychali się więc i osobno naradzać chcieli.
Raziły ubogą szlachtę dwory panów, z któremi na sejm zjeżdżali, jak Sieniawski, który oprócz dworu i przyjaciół, stu hussarzów prowadził jak na wojnę.
Wystąpił zaraz Zamojski z mową o sprawach rzeczypospolitej, w której nikogo nie oszczędzał, ani króla, ani opieszałej szlachty, która na obronę kraju nie tak gorliwie śpieszyła jak była powinna.
Mówił hetman przeciw rozlóżnionej karności wojskowej i związkom, wspomniał o sprawie tytułów cudzoziemskich, i chociaż na niego samego kładziono tę potwarz, iż się dla siebie i syna o tytuł książęcy starał, otwarcie rzekł, zapierając się tego.
— „Co do mnie, wolę z tą cną bracią moją równej wolności zażywać, jakoż, dali Bóg, i najmniejszego szlachcica równym sobie kładę we wszystkiem. Z tej to nierówności pochodzi luxus, każdy bowiem pnie się i chce się jak najhojniej okazać“.
Tknął wreście owego nieszczęsnego małżeństwa króla z rakuszanką i rzekł otwarcie: „Zamysł W. Król. Mości żenienia się z siostrą nieboszczki ś. p. królowej polskiej, wcale mi się nie zda. Przez ożenienia dom rakuzki poujarzmiał królestw tyle; nadto, jestto obrzydliwe, zakazane od Boga, a wiesz W. Król. Mość, że Pan Bóg za grzechy królów, zwykł lud wszystek karać. Z miejsca więc mego i sumieniem senatorskiem nie pozwalam na to i przeczę“.
A że i to na króla kładziono, że za życia swego miał zamiar królewicza Władysława koronować, napomknął hetman, iż toby monarchię na dziedziczną zmieniło i pozwolić też na to nie godziło się.
— „Nie minie korona syna W. Król. Mości — dodał — ale dwie rzeczy potrzeba po temu. Daj mu W. Kr. M. przystojne wychowanie, wyjmij go z pod opieki kobiet. Druga rzecz potrzebna, aby cudzoziemcy byli od wychowania królewicza oddaleni…“
Z otwartością potem zarzucał hetman królowi, że obietnic narodowi uczynionych nie spełnił, zamków na Ukrainie nie wznosił, innych nie poprawiał, a sam otaczał się cudzoziemcami, szwedami, niemcami, hiszpanami, i radą młodą, której się dawał powodować, potajemnie korespondując z cudzoziemskimi monarchami.
„Z pokojów swoich królewskich tajemne listy posyłać raczysz — mówił — do innych krain, przez cudzoziemce targujesz, albo pono przedajesz nas W. Kr. Mość, a rzeczpospolita dlatego przysięgłe pieczętarze mieć chciała, aby żaden list królewski bez wiadomości ich nie był pisany, ani posłany“.
Naostatek nawet groźbą zakończył to ostre nader przemówienie, przypominając, że królów niedotrzymujących przysiąg, wyganiano z korony, a innych w ich miejsce wybierano.
„Jeżeli więc i W. Król. Mość nie obaczysz się, ani poprawisz, nam nie pozostanie nic, tylko W. Król. Mość za morze wyprawić…“
Był to łabędzi śpiew wielkiego męża, przejęty goryczą, jaką go napoiły lata ostatnie, a zakończenie jego brzmiało uroczyście jak modlitwa:
„A wy cnotliwe dusze Tarnowskich, Tęczyńskich, Ostrorogów, jakich już dziś nie widzimy, którzyście niegdyś wiernie ojczyźnie służyli, a dziś w wiekuistej chwale na oblicze Boga patrzacie, uproście nam, ojczyźnie naszej, wspólne pomnożenie szczęścia w domu, zwycięztw nad nieprzyjacioły“.
Można sobie wystawić, jak na to usposobienie umysłów, z którem sejm się zebrał, podziałać musiała mowa ta, z otwartością nieograniczoną wygłoszona, którą chciwie pochwycono komentowano, roznoszono, zwiększając nawet jej znaczenie.
Była w niej w istocie nieubłagana, ostra, może za rzeźko i nieopatrznie ale z potęgą wielką wypowiedziana prawda. Naganiał surowo Zamojski zadarcie się z Moskwą o Dymitra Samozwańca: „Dziś, niektórzy ichmość, mimo woli stanów wtargnęli do Moskwy, jakiegoś Dymitra na tron prowadzą. Słyszeliśmy, że ten Dymitr był zadławiony, dziś znowu żyje! Cóżto, czy jaką komedyę Plauta lub Terencyusza grają przed nami!“
Przypomniał hetman, że radził przymierze z Iwanem Wasilewiczem uczynione zachować.
Mowa jego, można powiedzieć, sejmowi cały jego charakter nadała. Śmiałość Zamojskiego pobudzała też innych do odwagi. Posłowie zawezwani do izby senatorskiej, odmówili przyjścia, pókiby im godnego ich miejsca nie uczyniono.
Spierano się o wszystko, i już przewidzieć było można, iż sejm zamiast sprowadzić uspokojenie w umysłach, zwiększy rozdrażnienie i zasieje niebezpiecznych roszczeń ziarno.
Skończyło się na tem, że coraz mocniej się rozgorączkowujący posłowie poszli do grodu i artykuły przeciwko królowi podawszy do ksiąg, powrócili tylko pożegnać Zygmunta, rozjeżdżając się do domów.
Mówiono, że król potem zapłakany wyszedł z sali.
Nikt nie przewidywał wszystkich następstw tego nowego rozjątrzenia i rozdarcia, ale na dworze króla mówiono niemal głośno, że jeśli dalej się posunie burzliwość szlachty, korona do siły uciec się będzie musiała dla obrony praw swych i dostojeństwa.
— Zarzucają królowi J. M., że się szwedami i niemcami otacza, a możeż być inaczej, gdy swoi wszyscy przeciwko niemu powstają?
Winę tego podburzenia składano całą na Zamojskiego; najbliżsi tylko, Zebrzydowski, Tylicki, Gębicki, w obronę go brali i męztwo obywatelskie wynosili pod niebiosa.
Sam on milczał posępnie, może zbytniej swej żałując otwartości, wiedząc, jakie wywarła skutki.
Na ustach Zebrzydowskiego już drgał złowrogi wyraz rokosz. Był on tak zapomnianym, tak niejasne dawał pojęcie prawa, na którem się opierał, iż zaledwie rzucony, potrzebował objaśnień i tłumaczenia. Wielu go wcale nie rozumiało.
Powtarzano sobie pytanie, na które odpowiedź gotował zięć Zebrzydowskiego, Smogulecki: Quid est rokosz?
Zdaje się, że ani myśl, ani zamiar obwołania rokoszu nie zrodziła się za życia hetmana.
Osłabiony już, wedle ówczesnego zwyczaju, Zamojski przygotowując się do corocznej kuracyi wiosennej, wyruszył w kwietniu z Warszawy do Zamościa.
Bajbuza żegnając go raz ostatni, gdy zobaczył w krześle siedzącego, posępnego, z czołem pofałdowanem, niespokojnego, rozdrażnionego sobą i sprawami rzeczypospolitej, miał jakby przeczucie, że go już nie ujrzy więcej. Wszyscy jednak hetmana i siebie tem się pocieszać starali, iż wiosna siły mu powróci, odżywi i pokrzepi.
Rotmistrz także wśród poruszonych do zbytku żywiołów szlacheckich, dłużej wytrwać nie mogąc, natychmiast wybrał się do Nadstyrza. Wiózł z sobą zamiast pociechy troskę. Zdawało mu się, że cochwila posłyszeć może złowrogą wieść.
— Umarł Zamojski!
Przeczucie to nie było daremnem, i pierwszych dni czerwca rozeszła się już pogłoska, że hetman życie zakończył. Bajbuza wierzyć temu nie chciał, wyprawił bojarzyna swego do Zamościa z listem do Urowieckiego, który smutną przyniósł odpowiedź.
— „Stało się — pisał rotmistrz — wszyscyśmy sierotami, tego, który lat tyle przewodniczył nam, a stał na straży rzeczypospolitej, już niema.
„Zdawna w nim odzywało się to zgonu przedwczesnego przeczucie. Liczył lat sześćdziesiąt i trzy zaledwie, ale mu ich wiele znoje i troski podwójnie rachować kazały. Od śmierci Batorego, albo raczej od Zborowskiego sprawy, nieustanną walką były dni jego.
„Myśmy się wraz z jejmością i synaczkiem łudzili nadziejami lepszemi. Wiosenna kuracya chociaż jak zwykle osłabiła go nieco, obiecywała potem nowym odżywić wigorem.
„Od kilku niedziel na zmienne powietrze wiosenne wychodzić mu nie dawano, siedział więc, niecierpliwie oczekując końca leków.
„Dnia wtorego czerwca cieszyliśmy się rumianemu licu, któremu świeżość zdawała się powracać. Wstał dnia następnego zdrów i wesół, z rodziną, jejmością, Tomaszem, z przyjaciołmi i z nami rozmawiając uprzejmie i dobrą myślą. Razem z nami siadł do stołu, a choć niewiele jadł, wstał pokrzepiony, udając się włoskim obyczajem na poobiednią siestę i drzemkę.
„Czuwał zawsze ktoś przy nim na zawołanie, gdyby się przechodził. Wtem jejmość zawołano, gdyż po śnie otwarłszy oczy słabym i mdlejącym się uczuł. Przybiegła pani i synaczek, myśmy też pośpieszyli niemało strwożeni, chociaż groźnego jeszcze nic nie przewidywano.
„Tymczasem z onych mdłości, na ręku jejmości pani, modląc się skonał spokojnie“.
Okazało się później, jak donosił Urowiecki, iż wszystko zawczasu przygotowane było i rozporządzone, począwszy od skromnego pogrzebu, aż do opieki nad dziecięciem i wdową.
Ta, jak zdawna wiedziano, powierzoną być miała Zebrzydowskiemu, którego śmierć hetmana odrazu na wysokie stanowisko zastępcy jego podniosła.
Ciężar to był na ramiona silne, ale niespokojne, zbyt wielki.
Wojewoda krakowski w pierwszej zaraz chwili okazał to, mową nieopatrzną zapowiadając nieubłaganą walkę i spełnienie tych wszystkich żądań zmarłego, które on w ostatniej swej wyraził mowie.
— Spadkobiercą mnie swym uczynił — mówił głośno Zebrzydowski — niegodzienbym był tego zaszczytu, gdybym bodaj życie stawiąc, nie starał się, aby jego dezyderya się spełniły, a te też cały naród podziela, krom tych, którzy królowi schlebiają i do zdrady mu posiłkują.
Listy, które z różnych stron nadchodzić zaczęły do Nadstyrza, wprawiły i rotmistrza w niepokój wielki.
Dopóki hetman żył, ślepo szedł za nim, teraz się uczuł znowu na rozdrożu. Z królem i dworem nie myślał wcale się jednoczyć, a od Zebrzydowskiego dzieliła go nie jakaś niechęć ku niemu, ale obawa, ażeby zbyt gwałtownie się nie rzucił przeciw królowi, szlachtę za sobą ciągnąc.
Jak bardzo wielu innych, Bajbuza niedobrze rozumiał znaczenie wyrazu tego, który teraz z ust do ust sobie podawać zaczynano.
Krążyły wprawdzie wykłady i odpowiedzi na pytanie: quid est rokosz? ale dzieje nie dawały jasnej odpowiedzi, zatarły się tradycye jego, jeśli jakie były. Musiano w ostatku tworzyć fałszywe, aby się podeprzeć niemi.
Oprócz Zebrzydowskiego, zięć jego, pełen energii, ruchawy, czynny, śmiały a wymowny Smogulecki, wielkopolanin, którego czasu sejmu rotmistrz widywał często, już naówczas podrzucał tę myśl, że jeśli król uparcie przy małżeństwie stać będzie i rakuzkich praktykach, rokosz przeciwko niemu zwołać potrzeba.
Nie co innego też Zamojskiemu narzucał Janusz Ostrogski, ofiarując całą szlachtę na koń wsadzić i postawić na granicy, aby rakuszanki nie dopuściła.
To, czego następstw się lękał Zamojski, Zebrzydowskiemu ze Smoguleckim wydawało się narzędziem najdzielniejszem. Z ust do ust więc podawano sobie: rokosz, to jest pospolite ruszenie szlachty przeciwko królowi i jego stronnictwu.
Bajbuza miał wstręt i do wyrazu i do tego, co on mógł w sobie zamykać jako ziarno.
— Więc wojna domowa? — mówił do Szczypiora — najstraszniejsza klęska, jaka na naród spaść może. Bracia przeciwko sobie. Kaimowska walka. Uchowaj nas Panie od niej! Uchowaj Panie!
— A cóż będzie, gdy szlachtę powołają — mruczał Szczypior — czy myślicie w domu siedzieć, patrzeć i słuchać z założonemi rękami, zostać neutralistą? albo pójść króla ratować…
— Gdyby nie to, że hetman stał przeciwko niemu — odparł Bajbuza — kto wie, cobym czynił, ale wierzę tak testamentowi zmarłego, jak ślepo wierzyłem żyjącemu. Około króla obozem cudzoziemcy i kortezany.
Ledwiebym nie życzył tatarów, wojny, niebezpieczeństwa jakiego, któreby nas od domowej zawieruchy salwowało. Co poczniemy?
— Możemy czekać — rzekł Szczypior.
Co dzień zrana zrywał się tak Bajbuza spragniony wiadomości. Te, które mu przynoszono z Łucka i Ostroga, wszystkie brzmiały ogólnem przeciwko królowi oburzeniem.
Zebrzydowski nanowo podrażniony, że po Zamojskim starostwo grodeckie krakowskie, zamiast jemu, dostało się Myszkowskiemu, głośno już do wystąpienia się gotował. Dyssydenci i grecy z nim się łączyli.
Znowu sejm zapowiadano na rok następny, gdy ze swojej strony Zebrzydowski szlachtę wołał do Proszowic.
Zerwał się Bajbuza do tej podróży, rozmyślił potem i nie jechał.
Posłał Szczypiora już samego, aby mu języka przywiózł z tego zjazdu, który w czasie sejmu niemal zwołany, zapowiadał głoszony rokosz.
Chorąży z Proszowic dał tylko znać, że dla lepszego rozsłuchania się do Korczyna jechać musi i czekać kazał na powrót swój.
W marcu wreście zjawił się oczekiwany niecierpliwie chorąży, przeciw któremu wybiegł Bajbuza.
— Co przywozisz? wojnę czy pokój?
— Sam nie wiem, wszystką szlachtę ciągnie i woła na zjazd do Stężycy w kwietniu Zebrzydowski. Król na sejm, wojewoda ciągnie do siebie na obrady przeciwko niemu.
Rotmistrz nie rzekł nic zrazu, wypytywał, badał, słuchał i męczył się.
— Spadkobiercą jest po hetmanie — zamruczał w końcu — nie przyjść na jego zawołanie, byłoby zdradzić nieboszczyka!
Dziej się wola Boża! pojedziemy do Stężycy!






IX.

Rzekło się to łatwo — do Stężycy, ale gdy Szczypior, który nic taić i umalować nie umiał, począł opowiadać o Proszowicach, a o tem co w Stężycy zamierzano, Bajbuza się wahał.
Chwytał się za włosy wołając.
— Zgadnij Jezu kto cię bije! Co tu robić? co tu robić? Do Stężycy jechać, jak ze wszystkiego widać na bratnią wojnę, a nie jechać nigdzie? to człek się nie zdał na nic, a ruszyć na sejm, to regaliści pociągną ku sobie, przeciw testamentowi hetmana!
Potem znowu w godzin kilka wołać kazał Szczypiora.
— Niema tu co myśleć i czynić, ja do Stężycy muszę. Zwołują wszystką szlachtę. Tam zobaczymy dopiero czy pójdziemy z Zebrzydowskim, czy nie. Gotować się do podróży, musimy do Stężycy!
Przy wieczerzy zwracał się do księdza Rabskiego.
— A ty co mówisz księżuniu? z kim tu iść? Nie stało nam hetmana, sami nie wiemy co czynić z sobą. Otóż to co jeden człowiek w rzeczypospolitej znaczy. Cegiełka klucz w sklepieniu! Wyjmą ją, runie wszystko!
Ks. Rabski rozumnie mówił.
— Czemu nie jechać? niech rotmistrz jedzie, a nie podoba się tam narada i postanowienie, można powrócić.
— Juściż mnie bez przekonania nie wezmą! — wołał Bajbuza. — Rzeczypospolitej służyć do zgonu, ale pyszałkom i warchołom nigdy!
Szczypior, który się wszelakich rzeczy nasłuchał, wtrącał.
— E! prawdą a Bogiem i jedna strona za nadto krzyczy i rzuca się i druga zbyt nieszczerze a podstępnie postępuje. Ja króla JMci nie winię, ale mu radzą nie zważać na wrzawę, swoje robić. Uspokoić ich lada czem, a postawić na tem co postanowione. Król też milczy albo mówi niewyraźnie. Ci grzeszą siłą i zuchwalstwem, a regaliści chytrością.
— Niech nas Bóg ratuje! — wołał Bajbuza.
Gdy już podróż do Stężycy postanowioną została, rotmistrz wziął na stronę Szczypiora i uściskał go naprzód.
— Radź ty mi.
— W czem?
— Gdy my się ztąd oddalimy, Spytkowa niepewna w domu. Wrócił jej mąż i czyha na to, aby ją pochwycić. Mnie się trochę lęka, a gdy się dowie, żem ja w Stężycy, on tu przybieży.
— Na to rada łatwa — odparł Szczypior — ja was nierad rzucam, to prawda, ale wiem jak wam o tę niewiastę chodzi, zostanę ja na straży, a bądźcie spokojni, że tak obstawię dwór i wieś a sam będę na czatach, iż go nie dopuszczę.
Rożkowi tego powierzyć nie sposób, bo burdę zrobi i hałasu tyle, że naokół wszyscy wiedzieć będą co grozi. Innego nikogo nie znam. Zostawcie mnie.
— Nie może być inaczej, pojadę sam — westchnął Bajbuza. — Czas jest do Stężycy, naznaczony dzień, drogi kawał. Ruszę jutro.
— O Spytkową bądźcie spokojni, włos jej z głowy nie spadnie.
W milczeniu uściskał go rotmistrz i zaraz mu się lice rozjaśniło.
Teraz już jechał do Stężycy spragniony tego co się tam dziać miało.
Zdala dochodziły głosy: rokosz.
— Nie rokosz ci jeszcze, bo na niego nie wołano, ale może w Stężycy go uchwalą.
Leszczakowska, która o swego wychowanka tak się lękała jakby on jeszcze niedoświadczonym był wyrostkiem, poczęła mu zalecać, aby warchołów unikał.
— Wszyscy mówią — stękała — że tam się straszne gotują rzeczy.
— Byle nie wojna! — westchnął Bajbuza. — Nie mam ci ni brata, ni swata, ale gdyby przyszło na swoich iść z szablą dobytą, zdawałoby mi się, że rodzonych morduję. O Jezu miłosierny.
Z takiemi myślami wyruszył rotmistrz z domu. Kawał dobry drogi prawie się z nikim nie spotykał i nie mówił, ale na większym gościńcu zaczęło być gęsto od ludzi.
Szlachta ciągnęła nie jak na sejm, albo na pospolity zjazd, ale niemal jak na wojnę. Niektórzy możniejsi jechali we dwadzieścia i pięćdziesiąt koni i zbrojnych hajduków lub hussarzy.
Po sejmach się od lat wielu, dla tego swego niespokoju ducha włócząc Bajbuza, na dworze Zamojskiego mnóstwo ludzi poznał. A że gościnnym był i schodzili się do niego chętnie znani i nieznani, nabył takiej wziętości, do której się i dziwaczne nazwisko przyczyniało, iż mało go kto nie znał.
A znali go i z tego, że chorował na dobro i miłość rzeczypospolitej, że jej służył, a nigdy żadnej nagrody, żadnego urzędu nie przyjął.
Były to owe czasy, gdy jeden naprzykład Opaliński Łukasz umiał sobie piętnaście starostw wyprosić, więc ten co służył ciągle a żadnego nie chciał, rósł w oczach szlachty.
Zwali go, śmiejąc się, Katonem.
Na gościńcu jak się tylko mijać począł, zatrzymywano go ciągle.
Niezmiernie rozogniona szlachta ciągnęła do Stężycy, gotowa królowi, gdyby wszystkich jej wymagań nie zaspokoił, wypowiedzieć posłuszeństwo, wydać wojnę, ogłosić kaptur i nową elekcyę.
Krzyczano publicznie, że tak a nieinaczej być musi.
Dnia jednego w małej mieścinie na noclegu już tak wszystkie gospody znalazł zajęte Bajbuza, że gotów był na rynku namiot kazać rozbijać.
Wtem z poblizkiego domu wyszedł szlachcic lat średnich, skromnie ubrany, niepoczesny wcale, w szarej opończy, a rotmistrz w nim poznał Piotra Smolika.
Kto bo go naówczas nie znał.
Jak Stańczyk był za Zygmuntów słynny z dowcipu, tak teraz Smolik, rodzaj ubogiego Diogenesa, który od nikogo nic nie potrzebując, prawdę wszystkim mówił. A było go pełno wszędzie. Wchodził do największych panów nie kłaniając się zbyt nizko, a ubiegano się za nim, tak zdrowe zdanie miał, które zawsze tak przystroił, iż się niem ubawił każdy, nawet ten, kogo ubodło. Smolik poznał Bajbuzę po samym wzroście i zamachu.
— Rotmistrzu — krzyknął — w izbie u mnie na dwu miejsca dosyć, niechaj ludzie obozują, ty się rozgość ze mną. Ja niewiele potrzebuję, byle ławy szmat pod noc, gdziebym grzeszne kości do snu położył.
— A! pan Piotr! — zawołał rotmistrz.
— Do usług.
Wszedł witając go Bajbuza.
— Zgoda — rzekł — wy mnie dajecie dach, a ja proszę na wieczerzę, bo wóz mam z sobą i kopcidyma, który nam co przyskwarzy.
— Zgoda — odparł Smolik.
— Do Stężycy? — zapytał Bajbuza.
— A juścić! — rozśmiał się szlachcic. — Jakżeby się tam bezemnie obeszli! Gdy rozumnym zabraknie rozumu, muszą go u trefnisia, jakim mnie zową, pożyczyć.
A wy? — dodał.
— Ja też do Stężycy — westchnął rotmistrz — nie taję, że z niepokojem w duszy, bo co to z tego wszystkiego będzie?
— Może nic! — rzekł Smolik.
— Toby jeszcze nienajgorzej było.
— A może się poczubimy — dokończył szlachcic — i toby może nie złe było. Teraz na Sudermańskiego, na tatarów nas nie stawało, a na rokosz gromady płyną. Znak to jest, że nam się kara Boża należy i nie minie.
— Cóżeście wy? regalistą? — rozśmiał się Bajbuza.
— Ja? Różnie bywa — odparł Smolik — pod czas bywam regalistą, pod czas warcholę… czasem mi króla żal, a czasem szlachty.
Spotkałem dziś po kolei dwóch Pękosławskich. Prokopa naprzód, onego mężnego zbója, którego pewno znacie, potem Stanisława sandomirskiego starostę. Pytam się pierwszego, choć wiedziałem dobrze, iż do Zebrzydowskiego ciągnie: — Wasza miłość dokąd? — Moja miłość tam — zawołał — gdzie jak najprędzej szabli będzie dobyć potrzeba… więc do wojewody. Nauczymy króla rozumu… Ja go zatem: — Zgoda, a was kto go będzie uczyć?
— Nie wiem — odparł, i pojechał.
Mil parę dalej zjeżdżam się ze Stanisławem.
— Czołem, a wy dokąd?
— A no do Warszawy na sejm.
— Na sejm? do boku króla? — A juścić! warchołów trzeba przetrzepać i pokazać im co jest Majestas Regia, której nie szanują.
A ja mu na to: — Tylkom co pominął pana Prokopa, ten do Zebrzydowskiego pociągnął pod Stężycę. A co będzie, gdy wy z królem, a on z wojewodą na placu boju się spotkacie?
— Palnę po łbie pana brata — odparł Stanisław — nie moja wina, że między rokoszan wlazł.
Spojrzał Smolik na Bajbuzę.
— Co wy na to?
— Ja? ja? — zawarczał rotmistrz — niech Bóg uchowa i nie dopuści, aby do tego przyszło. Takich Pękosławskich znalazłoby się wielu więcej… i braciaby się mieli zabijać dla…
— Dlatego, że król Zebrzydowskiego wyrugował z uzurpowanej kamienicy! — dodał śmiejąc się Smolik. — Tak powiedzą głupcy.
Nawpół żartując, wpół bolejąc siedli za stół do wieczerzy, przy której Smolik, choć o smutnych mówił konjukturach, zachował wesołe ciągle usposobienie.
— Szczęśliwiście — westchnął Bajbuza — bo was ten zamęt nie pozbawia spokoju umysłu i nie karmi goryczą.
— A coby pomogło, gdybym płakał! — odparł pan Piotr. — Śmiechem człowiek prędzej ludzi naprowadzi niż gniewem i fukaniem, ja też wszystko w śmiech obracam, aby nie płakać.
— Cóż wy myślicie? co się stanie? — niespokojny wtrącił znów Bajbuza.
— Na burzę się wielką zebrało — mruknął Smolik — bywa z takich wielkich chmur mały deszcz, ale też i obrywają się one a niszczą? Kto tu zgadnie co nas czeka.
Z jednej strony król, pan Wolski, Bobola, Myszkowski, O. Bernard, Jezuici, a z drugiej Stadnicki Djabeł, Herburt, co go Szczęsnym zową, a złymby go przystało, Pękosławski Prokop i co było warchołów. Sam Zebrzydowski za kilku stanie.
— A Żółkiewski? — westchnął rotmistrz — bo on w mych oczach następcą hetmana jako rycerza, gdy wojewoda zastępuje go jako statysta.
Smolik głowę w ramiona zanurzył (był to ruch mu własny, gdy miał czem bryznąć).
— Żółkiewski musi iść z Zebrzydowskim, boć dwie rodzone sobie Herburtowny mają, a wojewoda statystą… takim jak i ja. Pierwszemu nie dadzą Potoccy zastąpić Zamojskiego, drugi nie potrafi nikogo… Ale ja na komedye patrzeć lubię — dodał Smolik — a tu się nam ucieszna gotuje. Kto lepiej zagra przyklaśniemy, a wszystkim aktorom rzeczpospolita zapłacić musi!
Oj zapłaci! zapłaci!
— Byle bez krwi się obeszło?
— Hm? — wtrącił Smolik — a toć waszmość czytał pewnie, że gdy u greków grano teatrum, kozła bito na ofiarę… Ktoś tu i u nas nim musi być.
Mało nie do północy gwarząc tak przesiedzieli. Smolik drwił i żartował, ale wzdychał.
Nazajutrz Bajbuza nie wstał jeszcze, gdy szlachcica, który konie miał liche, powoli jechał, a może się ich wstydził, w gospodzie już nie było.
Pociągnął przodem.
Ale na towarzyszach w podróży tej tak nie zbywało, a coraz ich więcej przybywało ku Stężycy i niektórzy jechali z takiemi pocztami, jakby istotnie przeciwko nieprzyjacielowi ciągnąć mieli.
Stroili się wszyscy do nuty pana Zebrzydowskiego.
— Kaptur ogłosić i nową zwołać elekcyą, jeśli król wszystkim żądaniom wnet zadość nie uczyni, (a były między niemi i takie, które nie w jego mocy zaspokoić było).
Mało kto tem zuchwalstwem przerażony, widział niebezpieczeństwo i starał się umysły uśmierzać a uspokajać. Na niektórych jednak twarzach czytał rotmistrz zafrasowanie, i z ust wyrywały się wyrazy łagodniejsze.
Dobrze było rzec: kaptur, ale co on za sobą pociągał?
Pod Stężycą już całe pułki spotykał Bajbuza i zrobiło mu się markotno a straszno, ale dowódzcy tych sił, Szczęsny Herburt, Stadnicki, Zebrzydowski, Smogulecki, zwycięzko zawczasu podnosili głowy i wesoło już tryumfy zapowiadali.
Nie dojeżdżając rotmistrz stanął w lesie obozem koniom odpocząć.
Sam był, a na duszy mu niewymownie stało się ciężko. Musiał sobie powtarzać dla uspokojenia sumienia, iż Żółkiewski przecież w tym obozie się miał znajdować.
Noc była wiosenna ale chłodna, księżyc w pełni, las liście puszczać zaczynał. Nietylko Bajbuza, ale wielu jemu podobnych pod noc do Stężycy nie chcąc ciągnąć, namioty tu porozbijało. Nad gościńcem paliły się ogniska, pasły konie.
Rotmistrz wyszedł nade drogę, którą i teraz bezprzestannie jezdni i wozy ciągnęły. Stał tak spoglądając na to obozowisko, które mu czasy wojenne, lepsze przypomniało, gdy duży wóz kryty się zbliżył, rosłemi końmi ciągniony.
Na wozie w czarnych sukniach, w czapkach z kun charakterystycznych siedzieli dwaj duchowni. Jeden z nich bladej twarzy, z krótko postrzyżoną bródką, różaniec w ręku trzymał i modlił się cały zatopiony w Bogu.
Księżyc oświecał wóz tak jasno, iż w jednym łatwo poznał Bajbuza dawno już niewidzianego księdza Skargę.
Było to dla niego tak pożądanem zjawiskiem, iż nie mógł się powstrzymać, aby do wozu się zbliżywszy nie pozdrowił go po chrześciańsku.
Skarga się żywo przeżegnał i pochylając przypatrywał stojącemu nad drogą.
Nazwisko swe wymienił rotmistrz. Kazał się zatrzymać woźnicy ks. Skarga i zwolna z wozu wysiadł ku niemu.
— Niech konie wytchną — rzekł do wiozącego — zawsze jeszcze w czas staniemy. A wy co tu robicie, mości rotmistrzu? — zapytał łagodnie.
— Ciągnę z inną szlachtą do Stężycy — rzekł Bajbuza. — Jeszczem tam nie był, więc i nie wiem co poczynać mają.
— Nic dobrego pewnie! — westchnął ksiądz Piotr — bo się po tych co zwołują spodziewać nie można, aby im istotnie na sercu troskliwość o dobro rzeczypospolitej leżała. Daj Boże, aby wielkich nieszczęść nie stali się przyczyną.
— Nie przypisuję sobie — odezwał się powoli rotmistrz — abym w tych rzeczach widział jasno następstwa, alem nawykł był pod chorągwią nieboszczyka hetmana iść, a gdy tego nam nie stało, za tym podążam, komu on ją zlecił.
— Człowiekiem był — rzekł Skarga — i omylił się. Nie o rzeczpospolitę im idzie, ale o to, aby królem zawładali i nim rządzili.
A zacz nie widzicie kto tu teraz sprężyną i pobudką?
Zatrzymał się chwilę i dodał.
— Rozpatrzcie się — dyssydenci są wszędzie, różnowierców dłoń i nieprzyjaciół kościoła porusza wszystkiem. Ci, co najgwałtowniej krzyczą, Janusz Radziwiłł, Ostrogski, Zebrzydowski, Stadnicki, Smogulecki z kościołem albo zerwali, lub dają się tym, co nań nastają, prowadzić.
Smogulecki wprawdzie przez lat cztery teologii się uczył i księdzem chciał zostać, a teraz na złe zażywa, co mu nauka dała!
Przypatrzcie się bliżej, dyssydentów to dzieło, nieprzyjaciół wiary sprawa. Nie może kapłan z przenajświętszym Sakramentem ulicą przejść, aby go panowie dyssydenci nie zelżyli, a gdy ich ukarać przyjdzie, krzyczy Radziwiłł o gwałt na jego pachołkach popełniony.
Skarga mówił wzruszony wielce i głos mu zamarł w piersiach.
— A wy ojcze tu? — przerwał Bajbuza — jakimże wypadkiem?
— Nie wypadkiem, umyślnie jadę — rzekł Skarga — posłał mnie król w tej nadziei, że słowem potrafię nawrócić zbłąkanych. Szczególnejby na to łaski Bożej potrzeba, aby mnie posłuchać chcieli.
Rotmistrz, któremu ciągle po myśli chodził Żółkiewski, cicho zapytał o niego.
— Niestety — odparł ksiądz — zdaje mi się, że i jego znajdę z Amalecytami, ale nie rozpaczam, iż prędko omyłkę uzna, i choć go krwi węzły z nimi łączą, do końca nie pójdzie z nimi.
Po chwili ośmielił się rotmistrz natrącić, iż król pewnym słusznym żądaniom zadość czyniąc, mógłby może ten pożar ugasić.
— Nie wiecie więc, że na wszystkich sejmach N. Pan nasz przyrzekał i zaręcza, że spełni, co tylko jest w jego mocy, ale go słuchać nie chcą.
Na małżeństwo nieprawe krzyczą ci, co w wielożeństwie lub grzechu jawnym żyją. Rzym przecież dla ważnych pobudek dyspensę dał, a ten co wiązać i rozwiązywać ma prawo, błogosławi związkowi. Jakimże prawem mu się ci przeciwią, którzy dla siebie żadnemu ulegać nie chcą?
Bajbuza byłby go bodaj całą noc słuchał, tak rzewny ten, przejęty głos kapłana do duszy mu trafiał, ale woźnica mruczał, a ks. Skarga przypomniał sobie podróż pilną. Pożegnał więc rotmistrza.
— Jedziesz — rzekł — a więc pamiętaj, że do zgody i pokoju każdy ma nakłaniać obowiązek.
W chwilę potem wóz potoczył się dalej szlakiem przez księżyc oświeconym ku Stężycy, a Bajbuza długo stał w miejscu zamyślony ze sumieniem się swem rachując.
Następny ranek odsłonił oczom rotmistrza widok, który wszelkie jego przewidywania i to o czem po drodze słyszał, przechodził daleko.
Około sześciu tysięcy szlachty obozem leżało dokoła, wśród rozbitych namiotów i poustawianych w tabory wozów, a działo się to właśnie w chwili, gdy zwołany był sejm. Król stał odosobniony, kupiono się około zbuntowanych kilku przywódzców. Ks. Skarga swoje do Zebrzydowskiego poselstwo sprawował, ale jaki był jego skutek, o tem nic się dowiedzieć nie było można. Brzmiało i warczało wszystko rokoszem jako nieuniknioną ostatecznością. Zebrzydowski powołany, aby na sejmie przed senatem swe żądania przekładał, odpowiadał uparcie, nie chcąc ich poddać sądowi niczyjemu.
Żądał niemal posłuszeństwa bez roztrząsania i rozsądzania sprawy. Zła wola była widoczną.
Nasz miłośnik rzeczypospolitej, który dobra jej tylko szukał, poczciwy a nigdy niepewien w którą ma iść stronę, liczący się z sumieniem, trwożliwy o nie, wpadł w ten tłum już nagromadzony pod Stężycą, jak w fale rozhukanego morza. W głowie chodziło mu jeszcze to, co słyszał od księdza Skargi, a tu już dokoła przejeżdżającego zatrzymywały głosy ochrypłe, rozgorączkowane, namiętne.
Szło naprzód o to, aby sobie znaleźć bodaj jakiekolwiek ciasne miejsce i na niem się taborkiem położyć, a potem iść między panów braci i od nich się uczyć co dalej czynić przystało. A tu nawet proste zajęcie kawałka ziemi, gdzieby namiot rozbić było można i ognia rozłożyć wykopawszy ognisko, stawało się nadzwyczaj trudnem.
Gdziekolwiek stanęły wozy i konie, przybiegał już primus occupans jakiś i wrzeszczał, że tu zatknął wczoraj jeszcze chorągiewkę swego pana, tylko nie wiedzieć, kto ją śmiał naruszyć. Z miejsca więc na miejsce błądzić przyszło Bajbuzie, nie mogąc stanąć i spocząć. Inni gwałtem zajmowali sobie stanowiska, czego on czynić nie chciał. Czas upływał, konie i ludzie się męczyli, pędzono nieszczęsnego z miejsca na miejsce.
Błądził więc ponury i kwaśny, gdy zdala ujrzał w czwał nadbiegającego ku sobie, a potykającego się co krok z powodu nóg obrzękniętych Gubiatę. Ten tu już był jak w domu.
— Rotmistrzu, a co? miejsca widzę nie macie? — krzyknął — to wszystko przez to, że Gubiatę odprawiliście ja natychmiast was obsadzę.
Obejrzał się. Kawał pola przy płocie, który od niego ogród oddzielał, stał wolny. Miejsce było pochyle, tak że woda, na wypadek deszczu spływała z niego.
Gubiata pochwycił od kopijnika półkopię i wbił ją w ziemię.
— Tu — krzyknął.
Wtem przypadł z wrzaskiem niedaleko na ziemi z garnkiem między kolanami siedzący szlachcic.
— Miejsce to ja okupowałem wczoraj!
— A jam je pozawczoraj zajął — odparł Gubiata stając przeciwko niemu. — Ruszaj precz, chcesz-li być cały i z garnuszkiem.
Zaczynali się z sobą ujadać już, a Bajbuza chciał dalej jechać, gdy szlachcic z garnkiem popchnięty, salwował się ucieczką. Kopia wbita stała.
— Tu, rozkładać obóz — zawołał Gubiata — a kto będzie śmiał rościć do placu prawa, po łbie go, to argument najlepszy.
Nikt się już jednak nie sprzeciwiał. Stanęły wozy, rozbito coprędzej duży namiot Bajbuzy, ludzie natychmiast zaczęli się rozgospodarowywać i dla koni wbijać koły, które naturalnie, niedaleko ich szukając, z cudzego płotu powyrywali. Gubiata korzystając z okazyi wcisnął się między czeladź i objął rodzaj zwierzchnictwa nad ciurami.
Tymczasem Bajbuza pod namiotem conajśpieszniej suknie podróżne zrzuciwszy, odziewał się aby wyjść i szukać tych, z którymi się naprzód widzieć i rozmówić potrzebował — z Zebrzydowskim i Żółkiewskim przedewszystkiem. Innych Zamojskiego przybocznych nie widział tu ani o nich słyszał.
Na placu gwar panował straszliwy. Zbierano się gromadkami. Gdzieniegdzie stał na pieńku lub na podstawionej ławce mówca, szeroko rozwodząc grawamina przeciw królowi. W innych kupkach czytano paskwilusy i śmiechy się rozlegały.
Niektóre z nich były gwałtowne i bezwstydne, zuchwałe i pełne obelg najbrutalniejszych przeciwko Zygmuntowi, rakuszanom i jezuitom.
Niedaleko od miejsca, które z pomocą Gubiaty udało się opanować rotmistrzowi, widać było nędzny stoliczek, pochwycony gdzieś w chacie mieszczanina, pochyło stojący, choć grudkami ziemi popodpierany, i przy nim siedzącego, z zakasanemi rękawami skryptora, który z ogromnem piórem gęsiem, maczając je we flaszeczce na sznurku uwieszonej, spisywał coś na arkuszu żółtego papieru.
Skryptor z głową pochyloną na ramię prawe, z zakąszonemi usty, rzucał oczyma wkoło i to się porywał do pisania, to zatrzymywał nagle, bo go stojący dokoła odrywali, jedni krzykiem, drudzy nawet rękami targając.
Pochyleni nad stołem, dalej zwieszeni na ich ramionach, ichmość panowie szlachta spór zajadły mieli o dyktowane grawamina.
Szło o spisanie ich jak najbardziej szczegółowe. Jeden podawał do punktów, iż król JM. przyrzekł komuś z dóbr swych wydzielić grunt a nie dotrzymał tego; drudzy chcieli tylko, aby główniejsze spisywać przeciw królowi zarzuty.
Wrzawa nie dawała dobrze zrozumieć o co chodziło, bo zarazem kilka punktów roztrząsano namiętnie.
Skryptor był w rozpaczy. Zaledwie rozpoczął punkt nowy, gdy mu niecierpliwy palec szlachecki zmazywał i plamił akt ledwie zagajony.
Grawamina, których w Proszowicach było punktów dwadzieścia kilka, a w Korczynie pono czterdzieści, w Stężycy dochodziły do pół seciny i nie widać im było końca.
Nalegano szczególniej na to, ażeby król wszystkich cudzoziemców precz ode dworu usunął, z arcyksiążętami się nie ważył ani obcować, ani listować, najemnego żołnierza oddalił, a rozdawnictwo i szafunek urzędów i starostw nie od faworów, ale od zasług uczynił zależnem. Kto zaś o tych zasługach sądzić miał, nie było jasno.
Wnosili inni, aby dla dozoru nad królem JM. zawsze trzech senatorów u boku jego z obowiązku przemieszkiwało. Nieufność była jawną. Podejrzenie, iż koronę chciano rakuszanom sprzedać, wyrażało się bardzo szorstko i dobitnie.
Bajbuza stał i słuchał tych plączących się z sobą grawaminów coraz nowych, które skryptor zapisywał i mazał, rozpaczliwie palce sobie potem ze stawów wyciągając, gdy ktoś go w bok potrącił.
Tuż stał przy nim Smolik ze swą skromną i niepozorną postawą człowieka, który umyślnie ubogiego na duchu gra rolę.
— Czołem panie Piotrze — odezwał się rad że go spotkał Bajbuza — a co?
Optime — odparł Smolik — chodzę i zbieram do torby grawamina, aby ich jak najwięcej zgromadzić. Sądzę jednak, że je przewiać będzie potrzeba, bo plewy w nich dużo.
— Nie wiecie co o panu hetmanie Żółkiewskim? — zapytał rotmistrz.
— Tyle tylko, iż tu jest, ale Żółkiewski niewidocznym, cicho siedzi.
— A wojewoda?
— Ten też na naradach z Ostrogskim zamknięty i oblicza nam nie ukazuje.
— A Stadnicki?
— Słychać go aż tu! — rozśmiał się Smolik — nastawcie ino ucha. On to powtarza: kaptur! kaptur!
— Oho! — przerwał Bajbuza — toć chyba za szparko, bo pierwej się trzeba jednego zbyć, nim drugiego obierać będzie.
Smolik mu się do ucha pochylił.
— Oni bodaj z Herburtem już pacta conventa zanadrą mają dla Batorego.
Położył palec na ustach.
— Ale o tem cicho, sprawa gardłowa — szepnął.
Tymczasem grawamina się sypały, a każdy swoje przodem chciał stawić, aby na szarym końcu ich nie zaniedbano.
Bajbuza słuchając marszczył się, bezład i rozterki przyprowadzały go do rozpaczy.
Smolik się uśmiechał i głowę przerzucał z ramienia na ramię.
— Zapiszcież p. Gładzkiego — krzyczał jeden z za ramion — małżonce jego Krystynie… za zasługi wojenne.
Smolik parsknął.
— Pięćdziesiąt włók na Żmudzi! — kończył krzykliwy.
— Ale naprzód wpiszcież Unikowskiego Mikołaja, bo to datuje od króla Augusta… Słyszysz… pisz… Przyłuki i Pieszonomie dwie wiosce.
— Pobór łanowy i szosowy, czopowe i dawne żydowskie pogłówne — wolał inny — prywata na bok.
Zmazano palcem Przyłuki.
Ścisk około stolika zaczynał być tak wielki, iż sam stół przechylił się na pisarza, a pisarz z pieńkiem, na którym siedział, obalił na ziemię. Tumult powstał.
— Chodźmy — rzekł Smolik — tu już grawaminom koniec położono, ale się z niemi dalej spotkamy.
— Ja ich słuchać nie myślę — wtrącił Bajbuza — muszę pójść do Żółkiewskiego, ten dla mnie miarą będzie co czynić mamy.
Nie zatrzymywał go Smolik. Rotmistrz z wielką trudnością się przedzierając wśród tłumu, który częścią konno, w części pieszo zalegał przestrzeń ogromną, dopytywał o hetmana Żółkiewskiego. Niewszyscy wiedzieli o nim.
Tymczasem otwarty namiot mu się nastręczył, w którego podniesionem wnijściu kilku stało. Zdala już dostrzegł gwałtowne rąk ruchy i poznał z widzenia sobie znanego Djabła Stadnickiego, który podniesionym głosem coś dowodził, a pięścią w górę rzucaną popierał. Przy nim, niemniej gorączkowo miotał się Herburt, na którego licu brzydkiem, ale wyrazu pełnem i rozumnem, namiętność poznaczyła stare ścieżki, któremi chodziła od młodości jego. Rysy to były ruchome, zmieniające się, w których grał temperament niepohamowany.
Dokoła dwóch tych najgorętszych rokoszu zwolenników, tworzyła się gromada ciekawa, która powoli coraz mocniej odczuwała gwałtownie jej na pastwę rzucane słowa, w których już miary ni powściągliwości najmniejszej nie było. Obelżywe przezwiska dodawano do imienia króla, a szlachta je witała wesołemi śmiechy.
Tu różnowiercy szczególniej pobożny faryzeizm karcili. O. Bernard stał z Bobolą pod pręgierzem.
Gdy w innych kołach, o Esthonię, o stosunki w Prusiech i Inflantach głównie naciskano, tu osobistości wychodziły na plac, ulubienicy króla: Wolski z alchemią swą, niemiecka służba, zausznicy, aż do czeladzi. Malowano króla jako sybarytę jakiegoś, który zamknięty rozkoszował się z faworytami swymi pustemi zabawki, nieprzystojącemi dostojeństwu panującego.
Ktoś z boku rozpoczął czytanie mszy świętej przerobionej dla króla, aby go podać z jezuitami w ohydę i pośmiewisko.
Tu i owdzie głośno brzmiało absolutum dominium, a wyrazu tego dosyć było, aby roznamiętnić najchłodniejszych.
Bajbuza niedługo tu postawszy, dopytał wreście do wojewody Zebrzydowskiego, ale ten był zamknięty jeszcze i nikogo nie dopuszczano do niego.
W tłumach opowiadano, że panowie senatorowie przybywali z Warszawy wysłani dla rokowania z Zebrzydowskim. Pocieszyło to nieco rotmistrza, bo mniej rokoszowo się zapowiadało.
Odprawiony z niczem u wojewody, zniechęcony nieco, poszedł Bajbuza do Żółkiewskiego, ale i ten na naradzie gdzieś się znajdował i mówić z nim nie było można.
Pół dnia tak przewędrowawszy pomiędzy kołami i kółkami, nasłuchawszy się pogróżek coraz ku wieczorowi gwałtowniejszych w miarę jak się ludzie wzajem rozgrzewali, rotmistrz z niemałą trudnością dobił się napowrót do swoich ludzi, przy których znalazł nieodstępnego już, dla samego kociołka, Gubiatę.
Ten, choć od namiotu niedaleko odchodził, doskonale wiedział co się gdzie działo, lecz z jego sprawozdania czuć było tylko, że się wahali wszyscy i krok dalej do rokoszu każdy ważył, widząc w nim wojnę.
Nazajutrz bardzo rano Bajbuza był u hetmana. Znalazł go w domku lichym, za stołem, samego jeszcze i smutnie zadumanego.
— W. miłość nie wiem czy mnie sobie przypomnieć raczysz — odezwał się rotmistrz. — Dopóki żył Zamojski, szedłem ślepo za nim, nie stało go, jam nie statysta a rzeczypospolitej chcę służyć, przychodzę do was, dajcie wskazówkę. Sam ja niewiele ważę, ale uchowaj Boże siły będzie potrzeba, ludzi mam dobrych do boku, wedle przemożności postawić mogę.
Hetman wstał witając go, ale chmurnem obliczem.
— Chcecie tego odemnie — odparł smutnie — czego ja sam nie mam pewności, w którą się pokierować stronę.
Szwagier mój wojewoda krakowski za gwałtownie przeciw królowi sprawę podnosi, już się głosy o rokoszu odzywają, ale w wielu grawaminach ma on słuszność i w tem, że nas król niejeden raz zawiódł, bo go źli doradzcy uwodzą tem, że bezkarnie może co chce.
Zaburzy się kraj rokoszem, zło z tego wyniknąć może większe, niż z królewskiego wahania się i niesłowności. Powiedzże sam, azali jasnem, co czynić mamy?
— Tymczasem szlachta już kipi i wre. Rokosz w powietrzu — odparł Bajbuza.
— Któż wie? panowie senatorowie wczoraj przybyli, wprawdzie nie odniosą do Warszawy nic pocieszającego — rzekł hetman — bo Zebrzydowski wezwany na sejm się iść wzbrania, ale układy niezerwane, może porozumienie nastąpi, gdy król postrzeże, iż coś uczynić musi. Jam niepewien, ani też waszmość rotmistrzu, nie śpieszcie z tem co postanowicie, nie wiążcie się.
Na te słowa wszedł Bykowski kasztelan łęczycki i rotmistrz się cofnął.
Błądził znowu, rad pomiędzy dniem wczorajszym a następnym upatrzeć różnicę. Mała była ona, i nie na korzyść tych, co pokoju pragnęli, bo żywioły burzliwe, jak drożdże rzucone do kadzi, całą ją poruszały. Nawet ci, co wczoraj chodzili zimni, poczynali się zżymać.
Najnieprawdopodobniejsze potwarze w końcu powtarzane, nabierały jakiegoś pozoru rzeczywistości.
Nad wieczór na placu rumor powstał. Nowy jakiś ferment przybywał. Gubiata już biegł, aby świeżego dostać pieczywa, dopókiby nie ostygło. W godzinę potem był z powrotem wraz z Syrejką litwinem, którego najlepszym swym przyjacielem, kumem, bratem i pokrewnym nazywał. Syrejko sługa Radziwiłłowski był naocznym świadkiem tego, co zaszło w Warszawie, a teraz się na Stężycy odbić miało.
— Mów serdeńko, a nie łżyjże — dokończył przedstawiając go Gubiata — mów.
— Ot jak to było, króliku mój — począł Syrejko, który już po kilkakroć opowiadanie to powtarzając, dobrze się go nauczył.
— Król JMość w senatorskiej izbie siedział, do której posłów powołał. Prawda, że gdy senatorowie razem i posłowie do jednej się zepchną, ciasno bywa, ani słoweczeczka, ale pan Myszkowski marszałek koronny, który wiadomo jak stoi u króla, stanął na przesmyku i nie puszczał.
A tyś co zacz? poseł?
Tedy nasz pan Zienowicz księcia Jegomości przyjaciel i sługa, gdy go odepchnął laską pan Myszkowski, porwał się na niego do szabli… Krzyk! wrzawa, zawołał Myszkowski na straż i nie patrząc że Radziwiłłowski sługa, kazał go wziąć pod halabardy. Miotającego się i krzyczącego uprowadzili.
Wtem my, których nas w podwórcu było więcej niż królewskiej straży, uderzyliśmy na alarm. Pobiegł Szargiełło do księcia, który na górze był — Zienowicza pod straż wzięto!
A tu nasi na wschody i straż króla cisną. Szczęściem, że zobaczywszy to książe z okna począł wołać na swoich, aby się nie ważyli szabel dobywać, o włosby była krew pociekła… ale sam jak piorun spadł zaraz na dół, pieniąc się z gniewu i krzycząc: Co ty mi będziesz tu dokazywał i przewodził, ludzi lżył, wypychał i imać kazał? Dlatego, że on domownikiem mym, a jam u was nie w łaskach, znęcacie się nad nim. Nie zniosę tego! nie zniosę.
I zawołał na posłów, aby go przemocą uwolnić pomogli.
Tumult się stał aż w izbie senatorskiej, król pobladł, bo i szczęk szabel słychać było.
Posłowie jednym głosem zawtórowali księciu: Puszczaj Zienowicza.
Ze strony zaś Myszkowskiego poczęli wołać: Jak śmiał pod bokiem króla szabli dobywać, kara za to na gardle.
Ot jak było… ale zmusili Zienowicza, że marszałka przeprosił i puścili go bez sądu.
A no, księciu naszemu tego było nadto — dodał Syrejko — nazajutrz posłów zabraliśmy litewskich do nogi i z sejmu precz do Stężycy…
Przybycie to Litwy i Radziwiłła dało się zaraz uczuć. Dolało oliwy do ognia. Dnia tego rokosz się coraz gęściej i gwałtowniej rozlegał. Króla nie poprawi — wołano.
— Wypowiedzieć mu posłuszeństwo i kaptur ogłosić — kończył Djabeł Stadnicki — remedium jedyne, rokosz. Gdy człek zachorzeje niebezpiecznie, krwi puszczenie jedno leczy. Remedium unicum, rokosz!
I wkoło echem brzmiało: rokosz!


KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Tom III



I.

Zamość od śmierci hetmana, jakby duszę postradał, która mu dawała życie, nie tą już był stolicą obrad poważnych i strażnicą bezpieczeństwa publicznego, stał się gniazdem chorobliwego niepokoju. Zamiast wielkiego męża, który żywioły wszelkie w mierze utrzymać umiał, rządził tu i przewodził opiekun i spadkobierca hetmana — Zebrzydowski. Nigdy może dobitniej się nie sprawdziło to wielkie prawo, iż miara we wszystkiem o znaczeniu czynów ludzkich stanowi, a kto jej nie zna i nie czuje, ten tym samym ogniem, co wczoraj grzał, jutro zniszczy i spali.
Napozór ten to sam był ogień w piersi wojewody, który ożywiał nieboszczyka, lecz Zebrzydowski nie hamował go ani uśmierzał, ale rozdmuchując pożar nim niecił.
Powtarzał on napozór słowo w słowo to, co mówił zmarły, też same czynił królowi wyrzuty, tegoż zdawał się pragnąć, ale popędliwością niepowściągnioną grzeszył.
Zdawało mu się, że do zburzonej a ślepej szlachty odwołując się, mogąc jej, jak mu zaręczali pochlebcy, sto tysięcy na koń wsadzić, miał w rękach swych los rzeczypospolitej, króla, wszystko. Widział się zawczasu panem.
Duma go upajała.
Na zamku gdzie przemieszkiwał teraz, ścisk był nieustanny… zwołany zjazd do Lublina gotowano. Wojewoda siedział w myślach zatopiony nad stosem listów, które rozrzucone przed nim leżały. Był ranek wiosenny, przez okno otwarte łagodne powietrze zdawało się wciskać, aby koić i uśmierzać, ale Zebrzydowski czytając doniesienia i rzucając je, coraz się bardziej unosił.
Wtem w progu ukazał się, drzwi ostrożnie uchylając, Stanisław Ponętowski, znany szaleniec i gwałtownik, co dawno już obwoływał rzeczpospolitę bez królów, a teraz obok Stadnickiego, Herburta, Pękosławskiego, Smoguleckiego mógł stanąć nieprzejednaną swą gwałtownością i zuchwalstwem.
Była to jedna z tych żagwi płonących, które pod strzechę podłożyć dość było, aby pożar wzniecić. Jak z drzewa wyciosany, gruby, silny, ruchów niezręcznych i ostrych, z ramionami w górę podniesionemi, w których głowa na grubym karku siedziała, czarny, opalony, porąbany, równie słynął z szalonego męztwa i wymowy piorunującej.
Umiał przemawiać do braci szlachty, której wymowy nie potrzeba było wytwornej, ale dosadnej. Tak jak bigos i flaki wolała niż pulpety i pianki słodzone, tak i to słowo grube, brudne często, ale śmiałe, porywało ją i zdobywało.
Zebrzydowski z wielu względów sam do niego podobny, chociaż wychowanie więcej go ogładziło, lękał się Ponętowskiego, a oszczędzać go musiał.
Przez niego, przez Pękosławskiego, przez zięcia swego Smoguleckiego mógł na gromady ludzi puścić co chciał, aby je poruszyć.
Tylko Smogulecki się niedarmo przez lat cztery teologii uczył w seminaryum w Rzymie, obok siły i śmiałości, miał przenikliwość i zręczność, gdy Ponętowski od siekiery rąbał.
Ponętowski w progu się zatrzymał nieco, jakby o wnijścia pozwolenie prosił i czekał na nie.
— Chodź — westchnął, papier rzucając wojewoda — jakiż tam duch wieje?
Ponętowski myślał krótko.
— Ono to tak jak przed burzą bywa — rzekł — przerzuca się wiatr. Czujesz go z północy, już ci zadął z południa, ledwieś się opamiętał, wieje ze wschodu.
Ruszył barkami ogromnemi.
— A jak ono jest, to jest — dodał — w skórze króla JM. nie chciałbym być. Nasłucha się, naje, napije żółci dosyć, nim albo go zmożemy, lub wygonim.
Ale ja za wypędzeniem głosuję.
Nic nie odpowiedział Zebrzydowski, zadumał się.
— Nie tak to łatwe jak ci się zdaje — odezwał się po przestanku — a najgorsza rzecz, że my nikogo pewnymi być nie możemy.
Milczał trochę.
— Cóż ty myślisz? szwagier mój, pan hetman Żółkiewski, który wie i pamięta nieboszczyka rady i wolę, czy sądzisz, że ja pewnym go być mogę?
— A! no! — rzekł Ponętowski.
— Nie jestem go pewnym — kończył wojewoda. — Księcia Janusza Ostrogskiego sądzisz, żem już sprawie naszej zyskał? Gdzie tam! waha się. Innych siła, duchownych i świeckich senatorów na dwu stołkach siedzą.
— A pocóż na senat i senatorów rachujecie? — wybuchnął Ponętowski — macie za sobą ogromne tłumy szlachty, senatorowie ucichną przed tą nawałą.
— Mamy szlachtę? — odparł wojewoda — waszmość jesteś tego pewnym? Tak? mamy ją, a jutro? Przyjdzie z pozwoleniem lada truteń a pocznie jej dowodzić, że ja ją okłamuję, a po królu się wszystkiego spodziewać może, sądzisz, że nie zwróci się do regalistów?
Hej! hej! beczka piwa silniejsza czasem będzie od argumentu.
— Ja nie trzymam o nich tak źle — rzekł Ponętowski — a to wiem, że do burzenia i wywracania niema jak ona. Budować to co innego. Do Inflant ciągnąć pod rygorem wojskowym i tam skórę nastawiać na kule nie w smak im, a pod Stężycę, do Lublina zjechać się i poburczeć, a moc swą okazać, w to im graj.
— Patrzeć tylko trzeba, aby pasza była dla koni, a w domu żniwa nie strzymały! — szydersko rzekł Zebrzydowski. — Pracujcie aby do Lublina się gromadnie zebrano, pracujcie.
— O to troski niema.
Rozmowa się miała dalej tak ciągnąć, gdy Zebrzydowski ujrzał przez Urowieckiego prowadzonego Bajbuzę, który w paradnym stroju szedł dopraszając się posłuchania; ale zobaczywszy Ponętowskiego, trochę przystanął.
Znali się, rotmistrz krzykacza nie lubił, a że wstręty są prawie zawsze wzajemne, Ponętowski mu to oddawał, bo oprócz tego zazdrościł, widząc go bogatym, sławionym z męztwa i szanowanym. Czując, że wolałby był rotmistrz mieć go czasu rozmowy z wojewodą za drzwiami, umyślnie się strzymał Ponętowski.
Zebrzydowski go witał uprzejmie, pamiętny tego, iż hetman cenił w nim rycerza i człowieka wielkiego charakteru.
Bajbuza, acz mu się otwarcie rozmówić przy niemiłym świadku nie było dogodnem, nie chciał okazać znowu, aby go krzykacz onieśmielał.
— Ja tu do miłości waszej przychodzę — odezwał się — jako do spadkobiercy naszego wielkiego wodza. Jam człek wolny, rad rzeczypospolitej skórą i mieszkiem, krwią i majątkiem służę, ale dziś my wieśniacy, ziemianie, nie wiemy kędy iść.
— Jakto? — podchwycił wojewoda — przecież to jak na dłoni. Z królem dziś tylko kortezany nikczemne, regaliści przekupieni i niemcy trzymają, prawy syn tej rzeczypospolitej z nami.
— I jam tak sądził aż do Stężycy — odparł Bajbuza.
— A tam co się stało?
— Powziąłem wątpliwość, idziemy wprost do domowej wojny.
Powtóre, nie miejcie za złe szczerości mojej, królewska władza potrzebną jest, powaga też, jeżeli ją zachwiejemy i obalim, zamęt powstanie powszechny.
Dziś my króla nie posłuchamy, słusznie, a jutro wojsko nie posłucha hetmana i uczyni związek tak jak my rokosz. Tymczasem tatarzyn kraj splądruje.
Zniszczyć ład łatwo, ale go zaprowadzić trudno.
— Oho! oho! regalista! — zamruczał Ponętowski. — Czyś waszmość u Jezuitów się uczył?
— Nie — rzekł spokojnie Bajbuza — ale prosty rozsądek to wskazuje. Upominajmy się o to, co nam należy, ale cum debita reverentia, a bez rokoszu obejść się możemy.
Zmarszczył się straszliwie Zebrzydowski.
— Mądre to są maksymy w księgach — rzekł — a gdy o żywot, o swobodę najdroższą, aurea libertas, gdy o prawa chodzi, my temi konsyderacyami się nie możemy rządzić.
Pereat mundus, fiat justitia!
— A gdyby i bez pereat można sprawiedliwość otrzymać? — spytał Bajbuza.
— Jak? jak? — zakrzyknął wojewoda. — Folgowaliśmy i folgujemy królowi, ale im my łagodniejsi, tem on zuchwalszy. Nareście nie chcemy-li, aby nas zaprzedał, musimy nastąpić na niego całą mocą naszą.
Tu się powstrzymał nieco wojewoda, tak jak był zwykł, tajemniczo zawsze, niedopowiadając, zamruczał.
— Nie chcę umysłów doprowadzać do ostatecznego zburzenia, dlatego nie mówię jeszcze wszystkiego, cobym mógł, co wiem, na co dowody mam. Gdybyście to wiedzieli co ja, włosyby wam powstały na głowach! Tak jest. Dlatego milczę, moderuję się.
Bajbuza spojrzał nań badająco.
— My o tem wiedzieć nie możemy? — zapytał.
— Nie, nie — zawołał wojewoda — to są arcana status, w swoim czasie odsłonię je, obnażę i zgrozą umysły wasze przerażę. Król winien daleko więcej niż sądzicie, niema dla niego przebaczenia. Nie dziwujcie się, gdy Stadnicki już kaptur wywołuje. Złamane są pakta, zdradzone zaufanie nasze.
Rotmistrz wstrzymał się od odpowiedzi długo, a Ponętowski tryumfował wąsa targając i uśmiechając się.
— Z tem wszystkiem — dodał Bajbuza — ostateczność to smutna, że na ślepo iść musimy, i wszelki porządek a hierarchią łamać, bo się one nieprędko dadzą przywrócić.
— Daleko łatwiej i szybciej niż sądzicie — zawołał Zebrzydowski — ustaną przyczyny, skutek zniknie.
Przypomnijcie nieboszczyka, jakim on był za Batorego, a jakim się stał za niemca? Tamtego podpierał, temu w drogę wchodził, bo i on te tajemnice przeniewierstwa i zdrady znał, które mnie przekazał. A ja dziś ich nie głoszę dlatego, aby tej rzeczypospolitej nie wywrócić i nie zamięszać.
— Cóż za straszne groźby! — rzekł rotmistrz.
Wojewoda zapatrzył się w papiery.
— Straszne — powtórzył.
— A zwierzyć tej tajemnicy, panie wojewodo, nikomu nie możecie? — spytał Bajbuza.
Dumnie i szorstko, jak gdyby Bajbuzie chciał dać do zrozumienia: — Przynajmniej nie wam! — odparł Zebrzydowski.
— Nikomu!
Rotmistrz nie zważając na wyzywające szyderskie wejrzenia Ponętowskiego, odezwał się po chwili.
— W trudne położenie wprawiacie, miłość wasza tych, którzy jak ja, życiem i mieniem chcą służyć rzeczypospolitej, ale jasnoby widzieć radzi dokąd idą i jak daleko zajść mogą.
Szybko przerwał mu obrażony już Zebrzydowski.
— Więc na was rachować niemożna?
— Dopóki mi sumienie dopuszcza — rzekł spokojnie Bajbuza. — Całe życie moje dobijałem się do tego, abym rozumiał co czynię, a ślepo nie kroczył. Dopóki przekonaniu mojemu gwałt się nie dzieje…
— A gdy wam się nie zda — przerwał szydersko Ponętowski — gotowiście z pola bitwy ustąpić?
Bajbuza ostro mu popatrzył w oczy. Nie odpowiedział nic.
— I zmienić z dnia na dzień chorągiew nicby was nie kosztowało? — dodał Ponętowski — a rycerska cześć?
Wstrzymywał się rotmistrz od wybuchu.
— Posłuchajcie — rzekł z góry poglądając na warchoła. — Gdybyście w podróży spotkali nieznanego człowieka i obcowali z nim, a towarzyszyli mu, zaś wśród niej ukazanoby go wam jako zbójcę i łotra, nie porzucilibyście go?
Zmięszał się nieco Ponętowski, nie wiedząc co odpowiedzieć na razie, a wojewoda zwracając do niego, jakby argumentu nie słyszał, wykrzyknął.
— Większość ich taka jest. Dziś idą z tobą, ale jutro wiatr inny zawieje, na wierność rachować nie można.
— Gdyby rzeczy jasno stały — przerwał Bajbuza — ale w ciemnościach kroczyć…
— Szliście przecież nieraz z Zamojskim nie pytając go! — odparł Zebrzydowski.
Przebaczcie, panie wojewodo — począł rotmistrz — wiedzieliśmy zawsze dokąd szedł, czasem droga tylko, jaką nas prowadził, nie była jasną. Byliśmy pewni, że do wojny domowej nie zaciągnie, że u króla o nasze prawa się upomni, ale go poniżyć i dostojeństwa jego nie da sponiewierać.
— O! regalista! — zamruczał Ponętowski. — Cóż to wam tak chodzi o ten majestat pański?
— Bo ja w nim widzę rzeczypospolitej majestatem — rzekł Bajbuza. — Nie poszanujemy króla, jutro tak samo senatorów, bo tego już posłowie przykład dają. A dalej co? żołnierz wodza słuchać nie będzie, no i chłopstwo pójdzie na ichmościów. Przykład z góry!
Wojewoda rzucał się gniewny.
— Nauki nam dawać myślicie? — odparł z dumą.
— Nie — ja sam się od miłości waszej nauczyć chcę, co o tem trzymacie, a spowiadam się z tego, co mam na sercu — rzekł Bajbuza.
— Niepora się wam tłumaczyć — popędliwie przerwał Zebrzydowski — nikt was nie zmusza iść, gdzie nie ma woli i łaski, ale… pamiętajcie, kto nie z nami, ten przeciwko nam.
Ponętowski uśmiechał się, od stóp do głów mierząc oczyma gniewnemi Bajbuzę. Stali chwilę milczący. Rotmistrz zwolna czapkę zdjął z rękojeści szabli, na której wisiała, zabierał się odchodzić.
— Mojej ubogiej rady nie potrzebujecie — odezwał się w końcu — lecz wielu ze mną jest tego przekonania, żeby nim się do ostateczności, to jest do ogłoszenia rokoszu dojdzie, wyczerpać wszelkie porozumienia sposoby. Król skłonnym jest…
— Do czego? do oszukania nas? — krzyknął Ponętowski — albo paktów nie poprzysiągł, albo Esthonii nie obiecał? Zamki miał budować? cośmy zażądali przyrzekł, a co z tego? I teraz nas uwiedzie, okłamie, a gdy się rozejdziemy, on na swojem postawi i sprzeda nas jak barany na rzeź rakuzkiemu!
Wojewoda potakiwał słuchając.
Bajbuza jeszcze raz się zwrócił ku niemu.
— Więc choćby do domowej wojny przyszło? — zapytał.
— Nie może do niej przyjść — przerwał wojewoda. — Gdybyśmy już na placu stali przeciwko sobie, nie pójdzie brat na brata. Króla porzucą z jego niemcami samego!
— Na placu żołnierz wodza słuchać musi — odezwał się rotmistrz — na to rachować nie godzi się.
Wtem Ponętowski nie dając dalej ciągnąć Bajbuzie, wołać począł.
— Po co to wywodzić tak subtelnie? Jesteście w duchu regalistą, spodziewacie się może starostwa lub innej łaski? Nas nie nawrócicie.
Zarumienił się Bajbuza i niecierpliwie dłonią po szabli uderzył aż zadźwięczała.
— Nigdy regalistą nie byłem, na dworze nigdy nie gościłem, królam jeno zdala widział, o żadną łaskę nigdy się nie starałem, bo jej nie potrzebuję. Chleba z łaski Bożej mam dosyć, i z drugimi go jeszcze dzielić mogę, ale do wojny z bracią i do wywrotu wszelkiego ładu, którego u nas niema nadto, nie chcę pomagać.
Szydersko się począł śmiać Ponętowski.
— Bez urazy, mości rotmistrzu — zawołał — cóż to za wielka ta pomoc wasza i jakie ona znaczenie mieć może?
— Ja też jej nie przeceniam — rzekł Bajbuza. — Postawić mogę stu kopijników i moim sumptem ich utrzymywać, ale moich stu za drugich trzechset nie dam. O kilka tysięcy złotych dla rzeczypospolitej mi nietrudno, bo jej do ostatniej koszuli oddać gotówem wszystko. Małe to są i drobne ofiary, ale każdy z nas, wedle przemożności.
To mówiąc i już nie patrząc na zmięszanego nieco Ponętowskiego, dorzucił na pożegnanie.
— Przebaczyć proszę, panie wojewodo, żem się mu narzucił objaśnienia żądając. Człowiek musi wiedzieć dokąd idzie.
— No i cóż myślicie teraz? — zapytał Zebrzydowski, któremu kopijników żal było utracić i wpływu, jaki rotmistrz na rycerstwo wywierał.
— Pozostanę w expektatywie tego, co się wyjaśnić musi — rzekł Bajbuza. — Dopóki można i ja i ci, co jak ja trzymają, wojnie domowej zapobiegać będziemy.
Ponętowski tyłem się zwrócił do rotmistrza, jak gdyby już z nim nawet mówić nie chciał. Wojewoda także w papierach grzebać począł, dając mu poznać, iż rad się zbyć.
Bajbuza lekkim pokłonem pożegnał go i krokiem wolnym postąpił ku drzwiom, a zaledwie się za nim zamknęły, gdy Ponętowski zakrzyknął.
— Oto ich macie, tych mędrków, których ja się więcej niż jawnych nieprzyjaciół obawiam. Będą przy nas i oboziech naszych wisieć, aż jednego dnia pójdą precz do szeregów królewskich. Żadna z nimi rachuba niepewna, ale z nim jak bez niego! — lekceważąco dodał.
— Mylisz się — przerwał wojewoda. — Bajbuzy kopijnicy jakich drugich poszukać, a i on sam nie bez wpływu, człowiek możny, bez rodziny, a niczem go nie ująć, bo ani grosza nie żądny, ni tytułu!
Rotmistrz od wojewody wprost do starego znajomego i towarzysza Urowieckiego poszedł na pożegnanie. Ten oczekiwał na niego.
— A co? — spytał.
— Nie rozumiem pana wojewody — rzekł Bajbuza. — Mówi, iż wielką tajemnicę zanadrą trzyma, a nam jej zwierzyć nic chce. Do wojny domowej i do wypowiedzenia królowi posłuszeństwa idzie wprost, a ja z nim tak daleko nie posunę się, ale jeszcześmy nie w rokoszu, zobaczymy co się w Lublinie okaże i wywiąże.
— Do Lublina więc? — spytał Urowiecki.
— Muszę — mówił Bajbuza. — Długom się ważył i namyślał. Na ślepo iść z nikim nie mogę. Zobaczę co pocznie Żółkiewski.
— Ten z nami — wtrącił Urowiecki.
— Do czasu! zobaczycie! — odezwał się Bajbuza. — Znam go, mówiłem z nim, czytam mu z twarzy, iż niepewien jeszcze. Nawykł do karności jako wódz; gdy się wszystko rozstroi i rozprzęże, on stanie po tej stronie, gdzie ład i posłuszeństwo zobaczy.
W kilku słowach potem pożegnawszy Urowieckiego, Bajbuza wrócił do gospody i kazał w podróż się do Lublina gotować.
Po namysłach i walkach z samym sobą, Bajbuza w końcu postanowił czekać i patrzeć jak się obrócą sprawy rokoszowe, a stanąć tam, gdzie mu sumienie każe. Z małym więc pocztem posunął się do Lublina, a hajduka z listem do Szczypiora wyprawił. „Przyjacielu mój, pisał do niego. Jeżeli się nie mylę, zbiera się na srogie zawichrzenie, a bodaj na Kaimowski bój. Rośnie zajadłość przeciwko królowi, a im on powolniejszym się okazuje, tem pan wojewoda wymaga więcej i zarzuca cięższe winy.
„Ja w tych dla ojczyzny konjunkturach bolesnych, nie mogę pozostać bezczynnym widzem. Pocóżbym się na świecie przydał? Na wszelki przypadek musisz mi moich stu kopijników ściągnąć nanowo i albo ich pogotowiu mieć, lub mi ich słać. Klucz ci posyłam, aby grosza nie zabrakło, ani go żałuj, a co ja z nim lepszego do uczynienia mam? Dała mi go ta miła ojczyzna nasza, dla niej też służyć ma, gdy jej zagraża niebezpieczeństwo. Kilka tysięcy złotych mnie też tu potrzeba, bo nierychło powrócę, ani się ta zawierucha skończy.
„Wziąłbym cię do siebie, Szczypiorze mój, bo mi bez tej prawej ręki bardzo źle, ale co pocznie Spytkowa, gdy ty tam na straży nie będziesz? Łotr, co się jej mężem zowie, czyha na to, aby ją obedrzeć, a na mnie się pomścić, iż niewinnej bronię niewiasty. O siebie się nie lękam, bom świadom z kim mam do czynienia, ale o jejmość bardzo. Jeżeli znajdziesz kogo, coby tam ciebie zastąpił na straży, przybywaj.
„Kopijników, choć dziś mi jeszcze nie potrzeba, a no kto wie kiedy to jutro naskoczy gdy się oni przydadzą? Trzymać ich będę, choćby mnie zjeść mieli.
„Jak długo się ta burza przeciągnie, ani ja, ani nikt nie odgadnie. Zależy to i od króla JMci i od tych, co królikami być chcą, i od niezbadanej woli Bożej.
„Zważ wszystko, kończył to pisanie Bajbuza, z ufnością się na ciebie zdaję. Spytkowej zaś, choćby się ona bezpieczną sama czuła, nie zdawaj na łaskę Bożą, bobym sobie miał do wyrzucenia, gdyby, uchowaj Boże, najmniejsza ją przygoda dotknąć miała. Czasy to są wielkiej turbulencyi i zamięszania, łatwo złemu człowiekowi z nich korzystać.
„Znasz mnie i wiesz, że ja na świecie nikogo nie mam droższego mi nad tę niewiastę. Czuwać nad nią muszę dla mojego sumienia, dla serca i przez miłosierdzie, bo tak jak ona dla mnie jedna na świecie, tak ona za opiekuna, sierota, mnie tylko ma.
„Słowo jeszcze, mój miły Szczypiorze. Tyś zwykł się w wydatkach na grosz oglądać, ja go też dla siebie nierad wyrzucam, ale tam gdzie potrzeba, nie żałuję. Nie żałujże i ty, ani w sprawie bezpieczeństwa Spytkowej, ani na kopijników. Muszą być tacy, abym się ich nie powstydził.
De publicis ci nic nie piszę, bo papier zdrajca, a ja jeszcze nie widzę jasno jak się wszystko obróci. Znasz mnie, żem regalistą nie był, a dziś często zachciewa się niemca tego bronić. Co uczyni hetman, nie odgaduję. Ja z placu już nie zejdę, dopóki się zamieszka ta nie skończy. Leszczakowskiej powiedz niech się modli za nas, a i ks. Rabskiemu na intencyą „pokoju między panami chrześciańskiemi“ poleć modlitwy.
„Damasceńskich szabli ile tam zapasu jest, przywieź z sobą, zdadzą się. Kopijnikom skóry aby na barki mieli, każ ormianom sprowadzić…“
W tym podnieconym stanie ducha, z Zamościa wprost się udał rotmistrz do Lublina, dokąd zjazd został zwołany, z mocnem postanowieniem asystowania wszelkim obradom tych, którzy już jako rokoszanie występowali i podzielania losu a czynnego służenia w tym obozie, który, wedle niego, mieć będzie słuszność za sobą.
Tak samo jak on w tym terminie, bardzo wielu rozstrzygnąć nie umiało, po czyjej ona była stronie. Słuchając wywodów tych, co przy królu stali, wydawać się mogło, iż przeciwnicy jego, dla prywaty samej wichrzyli. Jednemu krzesła, drugiemu starostwa, innemu buławy lub laski odmówiono. Zebrzydowski ostatecznie, oprócz gospody i starostwo grodzkie miał na sercu.
Wszedłszy zaś w to koło, w którem głos zabierali Smogulecki, Herburt, Ponętowski, Pękosławski i sam pan wojewoda, można było mniemać, że naród oszukiwany, łudzony, o słuszne prawa swe się upominał.
Burzył się czasu sejmów nieboszczyk Stefan Batory, gdy mu Kazimirski zuchwale przycinał, ale czemże to było w porównaniu do tych głosów niepoczciwych, lżących, jakie się pod Stężycą, pod Sandomierzem, w Proszowicach słyszeć dawały, w których król wyśmiany, poniżony, odarty z majestatu, jak obwiniony na ławie przed sądem występował.
Stawiono go pod Piłatem (pręgierzem) na pośmiewisko wszystkim.
W Lublinie od pierwszego dnia zasypano ciekawego Bajbuzę paskwilusami przeciwko Zygmuntowi, wierszem i prozą, w kształcie rozmów ziemian i najgrubszych napaści.
Chodziły one przepisywane z rąk do rąk, bo się ich jeszcze drukować nie ośmielono. Oprócz tego sprzedawali pisarkowie po kancelaryach opisy rokoszu pod Glinianami, a cechowi czeladnicy malarscy rozmaite rysunki, na których poznać było łatwo, po szwedzkiej bródce i koronie, po Snopku, Zygmunta w różnych postaciach, śmiech i pogardę obudzić mogących.
Zjazd do Lublina już się licznym być obiecywał, a naprzód stawili się przewódzcy, którzy nim pokierować się spodziewali.
Szlachta tak długo już przeciwko królowi jątrzona, cała niemal była przeciwko niemu, lecz wielu poważniejszych i dalej widzących ludzi, samą gwałtownością i przesadą napaści tych zrażonych, poczynało się od warchołów tych odwracać.
Miasto i przedmieścia a okolice się już roiły szlachtą, gdy Bajbuza nadjechawszy, a chcąc być dobrze o wszystkiem oświadomionym, na Winiarach dwór najął obszerny, z którego ustąpił gospodarz, i zajął go dla siebie, a dla gości szeroko otwierając wrota.
Rozumie się, i przez cały dzień, a często późno w noc stoły musiały ciepłem i zimnem być zastawione, a dzbany ponalewane, aby jadła i napoju nie brakło nigdy.
W ten sposób rotmistrz nie wychodząc prawie z dworku, wiedział wszystko co się w kole i na mieście działo i zapowiadało.
Przy pilniejszych zaś sprawach na koń siadał i do koła sam jechał.
Zaraz po przybyciu Bajbuzy, z okazałością wielką, z orszakiem ogromnym, dworem i wojskiem, nadciągnął kasztelan krakowski książę Ostrogski.
Wrzekomo stawił się na zawołanie Zebrzydowskiego i tak jakby z nim trzymał, ale mu wiary nie dawano.
Rozpowiadano, iż jak z jednej strony o tem co się działo na dworze mówił wojewodzie, tak z drugiej potajemnie z Lublina listy do króla wyprawiał, donosząc o tem, co się tu knuło.
Lecz potęga to była zbyt wielka, aby z nim porywczo zrywać się ważono. Postrzedz tylko łatwo było, iż mu niespełna wiarę dawano, bo jak skoro w kole stanął, milkli wszyscy, oglądali się na siebie i mowy się stawały umiarkowańszemi.
Nie cisnęła się też tak bardzo szlachta do stołów i namiotów księcia, choć ją tam marszałek dworu jego zapraszał i ściągał. Sam Zebrzydowski szanując pozornie i okazując życzliwym, ostrożność zalecał, a w poufalszem kole otwarcie głosił, że mu wiary nie dawał.
Około księcia ruś się gromadziła, wschodniego obrządku ludzie, oprócz tego dyssydentów tłumy się zbiegły swoją tu sprawę popierać, i wszyscy przewódzcy ich się stawili.
Oni też tu najczynniej się krzątali, przeciwko królowi i nieprzyjaciołom swym głównym Jezuitom w niebogłosy wykrzykując.
Już zjazd był bardzo licznym i obrady rozpoczęte, gdy naostatek oczekiwany hetman Żółkiewski nadjechał. Ale poprzedziła go tu wiadomość, iż od króla wprzódy wezwany, do Warszawy jeździł, z nim się widział i jakoby więcej ku niemu już się miał skłaniać.
Tymczasem Zebrzydowski sam nie występując na wodza i kierownika, zręcznie na marszałka koła zalecać począł księcia Janusza Radziwiłła, znając pychę jego i możność, bo w razie potrzeby książe głosił, iż bodaj dziesięć tysięcy albo i więcej przeciwko regalistom gotów był swoim kosztem postawić.
Zrazu się Radziwiłł wymawiał od laski, młodością składając, lecz widać było, iż ją przyjmie z ochotą i wdzięcznością, kilka tylko dni na ceremonialnych targach upłynęło.
Ponieważ trybunał najwyższy zasiadał w Lublinie, Zebrzydowski powagą deputatów jego chcąc rokosz wesprzeć, zawezwał ich, aby w nim udział wzięli; lecz tu opór napotkał. Odpowiedzieli mu, iż obowiązkom sędziów zadość uczynić muszą, a dwom bogom naraz służyć nie mogą. Koło zaś trybunału rozwiązać nie ma prawa.
Ponieważ zaraz w początkach nalegać poczęto na Zebrzydowskiego, a Bajbuza do tego szlachtę popychał, aby owe wielkie a straszne tajemnice, które zanadrą nosił, chciał naostatek objawić, choć naciskany mocno, zbył ni tem ni owem, nie powiedziawszy nic. Zostały więc arcana w zawieszeniu, ale szlachta już niedowierzająco się o nich i szydersko odzywać zaczynała.
Dały się nawet w kole słyszeć głosy.
— Kto i jakiem prawem nas tu zwołał? po co? Z tego co słyszymy, celu nie widzimy jasno.
Na to marszałek Radziwiłł przez Zebrzydowskiego nauczony odparł, że sejm został zamknięty siłą, aby szlachcie usta zawrzeć, więc choć tu ona swe grawamina wypowiedzieć może.
Radziwiłł jako młody i nieopatrzny, idąc torem Zebrzydowskiego, a chcąc się dalej niż on posunąć, gwałtownie i grubiańsko przeciwko królowi wystąpił.
— „Upominano króla — wołał — milczał. Poprawiłże się potem? A! tak, poprawi się, ale na głowy wasze! Powiedzcie, co on przez te lat osiemnaście panowania uczynił dobrego? co potomności godnego? co godnego króla? Nauczcie mnie, jakie były jego sprawy i postępki?
„Jest tu który z zauszników jego i pochlebców, niech wyjdzie i powie, jakie są jego zabawy?
„Naprzód grać w piłkę, alchemią robić, piece wymyślać, mieszkać w seraju i tam syna młodszego ćwiczyć i niegodnie wychowywać, żyć w sodomskim grzechu, pojąwszy siostrę własnej swej żony. Teraz po tym sejmie w pierwszą niedzielę słyszałem na kazaniu te słowa księdza Skargi: Król kiedy gra w karty, nie jest królem, ale wtenczas tylko gdy siedząc na majestacie, poważne rzeczy odprawuje. A ja zapytałem, albo król grywa w karty? I odpowiedzieli mi komornicy jego: grywa skoro wstanie od stołu. Otóż macie wszystkie walne sprawy stanu królewskiego.
„Nie wiecie jakim on fortelem wyprowadził żołnierza z Inflant, powiadając, że dopiero na sejmie pieniądze wziąć mieli, ale cnotliwi żołnierze, widząc że ich przeciw rzeczypospolitej ściągają, opowiedzieli się przy nas. A czyż go to poprawi?
„Prosili go i na tym sejmie, aby według prawa rozdawał urzędy; nie mogli i tego uprosić. Cóż nam po prawach, gdy on ich nie szanuje.
„Niech więc kto jak chce czyni, ja się z tem oświadczam, że ja króla Zygmunta za pana nie mam, i poddaństwo mu wypowiadam.
„Nie mam go za pana, bo mi prawo mieć nie każe. Możesz to serce szlacheckie przenieść na sobie, aby nam krzywoprzysiężca i Sodomczyk panował? A to nas wszystkich szlachciców ziemia pożre! Wiedzą i to wszyscy, jak mi teraz dawał chleba w gębę i mnie i wszystkiemu domowi Stadnickich? A na sejmikach nie maszże praktyk? Wiedzą tam pierwej kto posłem ma być, nim go obiorą; na sejmie ma król marszałka, wyżenie ludzi dobrych, a pochlebcy zostaną. Praktykuje on o Inflanty, pruską ziemię sprzedaje. Powiadają, że poprawa potrzebna; jakoż wkrótce nastąpi za ogłoszeniem elekcyi. Nie jesteśmy poddanymi, ale wolnym narodem. Zdanie moje jest, abyśmy się spisali, pieczęcie nasze przyłożyli i tak kupą jechali do niego, wypowiedzieli mu poddaństwo, a na nową elekcyę uniwersały rozpisali“.
Młodość Radziwiłła, który się od laski wymawiał, w tym głosie nieopatrznym najdobitniej się wyraziła, bo nawet najzapaleńszych, krom Stadnickiego i Herburta, gwałtowność tej napaści, łajania te, krzywoprzysiężcy i Sodomczyka przezwiska, razić musiały i oburzać.
Zuchwalstwo przechodziło miarę wszelką. Milczenie głuche naprzód, potem szmer powstał złowrogi, wreście się niektórzy ostentacyjnie z koła oddalać i opuszczać je zaczęli.
Jawnie to zaraz uczynił hetman Żółkiewski, a Bajbuza, który oczy miał na niego zwrócone, o mało nie klasnął w dłonie.
Hetman odchodził, więc i on tu już nic do czynienia nie miał. Ciężar mu spadał z ramion. Chciał tylko przekonać się, azali hetmana nie potrafią powstrzymać, a potem iść i oświadczyć, że mu z chorągwią swą stanie do boku.
Pomiędzy najbardziej rozbujałą szlachtą powtarzano przydomek Sodomczyka, krzywoprzysiężcy i spoglądano sobie w oczy. Na żadnego z królów nigdy nikt nie śmiał rzucić tak obelżywych wyrazów, po których w istocie nie pozostawało już nic, tylko wypowiedzenie posłuszeństwa.
Zdawało się zuchwałemu młodzieńcowi, że te słowa uniosą, pociągną i wywołają przyzwolenie większości, za którąby onieśmielone reszty pójść musiały. Stało się inaczej. Milczenie naprzód zapanowało groźne, potem, choć nikt nie powstał przeciwko, ale też żywa dusza nie objawiła zgody.
Wszyscy stali niemi, przybici, bo każdy rachował następstwa.
— Sodomczyk! — szeptano — Sodomczyk!





II.


Jeszcze w kole mruczano, a następni mowcy układali się, kto po Radziwille wystąpi, bo ten pierwszy głos niemałą był trudnością, gdy hetman obejrzał się na swoich przyjaciół, ruszyli się wszyscy i w milczeniu, które więcej mówiło nad wszelką protestacyę, z powagą wychodzić poczęli.
W najdalszych szeregach przykład hetmana znajdował naśladowców. Zebrzydowski stał patrząc na to drżący, on i Radziwiłł mierzyli się oczyma. Niemożna było odgadnąć, czy rzecz była umówioną między nimi, czy książe dał się unieść niewczesnemu zapałowi, sądząc że za sobą pociągnie.
Tymczasem porażka była widoczną, a Żółkiewskiemu ją zawdzięczał Radziwiłł.
Wojewoda wysunął się naprzeciwko wychodzącego hetmana, udawał podziw wielki i zafrasowanie.
— Dałem — rzekł — Radziwiłłowi laskę, ale mi tego żal, nieopatrzny jest i nad językiem swym panować nie umie, ale młodości wiele wybaczyć trzeba.
— Niewszystko jednak, panie wojewodo — zawołał Żółkiewski oburzony — to nie mowa senatora, ale karczemne łajanie, którego szanujący się ludzie, co tego króla wybrali, słuchać nie mogą.
Ja przynajmniej wychodzę z koła i nie powrócę do niego, nie mam już tu co robić. Nie rada, nie zjazd, ale zwada uliczna się wszczyna, jaką ciurom obozowym tylko prowadzić przystało.
To mówiąc obejrzał się na swoich i na tych, którzy jak on zburzeni wychodzili z szeregów, skinął zaledwie głową wojewodzie i podanego sobie konia dosiadł.
Zebrzydowski chciał go wstrzymywać, ale czuł, żeby to było bezskutecznem.
Powrócił więc nazad do swoich, ale pomiędzy nimi znalazł ten sam niepokój, jaki jego ogarnął. Pocichu narzekano na Radziwiłła, a w oczy nikt mu nie śmiał czynić wymówek. On zaś pysznić się zdawał swojem zuchwalstwem.
Narówni prawnie z nim stanęli wyrzutami czynionemi królowi Stadnicki, wołający o kaptur, Pękosławski, wreście Herburt, który wszystko złe zwalał na Jezuitów, pozyskanych przez dwór rakuzki. W jego mniemaniu oni byli wszystkiego złego przyczyną, oni koronę tę dla rakuszan targowali, i tak jak kupili. Zygmunt miał powrócić do Szwecyi.
Mniejsze to już zrobiło wrażenie, a że wieczór nadchodził, koło się rozprzęgać zaczęło. Niecierpliwsi, ponieważ już dosyć czasu upłynęło, naglili o ogłoszenie rokoszu.
Pierwszy raz, po odjeździe Żółkiewskiego, na wspomnienie rokoszu usłyszano Zebrzydowskiego głośno mu się sprzeciwiającego.
Ponętowski uszom nie wierzył. Stanął naprzeciw niego, ręce rozstawił szeroko, oczy podniósł i tak w postawie zdumionej potrwawszy chwilę, odszedł nie mówiąc słowa.
Zaraz za hetmanem precz jadącym z koła podążył, nie czekając końca, niecierpliwy nasz Bajbuza. Dla niego usunięcie się Żółkiewskiego było hasłem, ale chciał z jego ust posłyszeć rozkaz.
Podążył więc tak, że niemal razem z pocztem otaczającym hetmana stanął na jego podwórzu.
— Panie hetmanie — zawołał gorąco — ja z wami!
Żółkiewski dał mu znak tylko i wprowadził go do alkierza.
Tu Bajbuza powtórzył oświadczenie z tą radością, jaką mu dawało bezpieczeństwo, iż nareście znalazł drogę pewną.
— Panie hetmanie, ja z wami, ja i sto kopijników moich.
— Bóg zapłać — z uśmiechem poważnym rzekł Żółkiewski. — Kopijnikom a jeszcze więcej wam rad będę, ale nie opuszczajcie ani Lublina, ani koła. Chcę, abyście świadkami byli tego, co tu się dziać będzie, bo waszym słowom zawierzyć mogę, gdy inni mi nieprawdę powiedzą, rzecz albo rozedmą, lub skurczą.
W tej chwili jeszcze was nie tak pilno potrzebuję, ordynans więc mój, pozostańcie tu, dopóki się to burzliwe koło nie skończy. Natychmiast potem w Warszawie się łączcie ze mną. Po tem, co Radziwiłł wyzionął z siebie, już nic nie pozostało, tylko karków zuchwałych ugiąć orężem. Przybywaj więc, ale dobądźcie tu do ostatka.
Tak rozstali się, a Bajbuza pełen otuchy, wesół i rad, że się niepewność dręcząca go skończyła, pośpieszył do domu. Teraz już mu pilno było tylko Szczypiora z kopijnikami doczekać, bo czuł, że obrady w kole nie potrwają długo.
Nie uszło to bacznych oczów wielu, że się do Żółkiewskiego przyłączył, ale gdy go nazajutrz ujrzano znowu miejsce swe zajmującego w kole, sądzili wszyscy, iż rozmyślił się i pozostał przy Zebrzydowskim. Ten prawie go był pewnym.
Dano jeszcze głosować we wtór Radziwiłłowi innym, aż nareście Stabrowski kasztelan parnawski, który do późnej nocy siedział u Zebrzydowskiego, powstał i w krótkich słowach ogłosił rokosz, a ktoby się z nim nie łączył, nieprzyjacielem ojczyzny miał być obwołany.
Na to powstał pan wojewoda krakowski z twarzą ułożoną, jakby go największy strach i ból ogarnął, i począł rokosz odradzać.
Słuchano go w rodzaju osłupienia, wiedzieli bowiem wszyscy, że on przecie sam pierwszy go żądał, do niego popychał, był stwórcą wszystkiego. Ale nie chciało się na wszelki przypadek brać na siebie odpowiedzialności. Przypomniał sobie Zamojskiego, szedł w jego ślady.
Komedya odegrana była doskonale.
Zebrzydowski ofiarował się sam na sejm jechać, stawać, w oczy królowi zarzuty czynić i dowodzić ich. Twierdził, że bez rokoszu się wszystko potrafi załatwić.
Zakrzyczano go natychmiast. Jego właśni zausznicy, zmówieni do tego powstali przeciwko niemu, zaczęto się domagać rokoszu, uznawano go niezbędnym.
— Rokosz, rokosz! — dawało się słyszeć ze wszech stron i garść krzyczących zagłuszyła mniej śmiałych.
Zebrzydowski jeszcze raz zaklinał, potem w ostatku — Vox populi, vox Dei! zdał się na opinię i wolę ogółu. Poświadczał się jednak wszystkimi, że on od rokoszu odwodził i nie życzył go.
Obwołano rokosz na dzień 6 sierpnia między Sandomierzem i Pokrzywnicą; a królowi polecono dać znać poselstwem tylko, aby się sam, bez wojska, z senatorami stawił przed ten trybunał stu tysięcy poburzonej szlachty i tłumaczył!
Pochlebiało to temu tłumowi w chodaczkach, w odartych opończach, na chudych konikach, że miał sądzić i wyrokować o królu! Pociągało to każdego, choćby o suchym kawałku chleba pod Sandomierz.
Stabrowski, Ponętowski, Pękosławski, Herburt, Smogulecki przy rozstaniu z panami bracią powtarzali jej, że powinna wyjść jak na pospolite ruszenie, ktokolwiek konia dosiąść może. Ten tłum miał Zygmuntowi okazać potęgę narodu, którą pyszałki głosili jako największą na świecie. Dopiero tu szlachta miała okazać, co może miłość swobody.
Zanosiło się na burzę ogromną, na wylew taki, któremu żadna siła się oprzeć nie mogła. Naród cały miał stanąć pod Sandomierzem i spytać Zygmunta o rachunek z powierzonej mu władzy.
Nie dosłuchawszy już mów płomienistych Bajbuza do swego dworku pobiegł, a że Szczypiora nie było, jemu zaś do Warszawy pilno się chciało, wyprawił gońca, aby kopijnicy pośpieszali.
Tymczasem się trafiło tak, że gdy on jedną drogą wyjeżdżał po Szczypiora, on nieco bliższą stanął w Lublinie.
Bajbuza wybiegł przeciwko niemu oszalały.
— O toś mnie wybawił! — krzyknął — niech ludzie spoczywają, my chwili nie mamy do stracenia, ciągnąć musimy.
Na zapytanie: Dokąd? Bajbuza nie odpowiedział, dał mu znak i weszli do izby.
— Jużem o kopijników spokojny — zawołał powtóre ściskając Szczypiora — a Spytkowa?
— Na mnie się zdajcie — rzekł chorąży — nie zostawiłem jej bez ochrony. Ani Rożkowi, ani Przygodzkiemu nie mogłem zlecić nadzoru, alem ludzi wybrał, a nad nimi postawiłem Korabiaka, którego znacie. Na wojnę dla krótszej nogi się nie zdał, ale w domu, choćby od Tatarów, potrafi obronić.
— Dobryś wybór uczynił — rzekł rotmistrz — choć Korabiakby i przy obozie naszym nie był zbyteczny, ale my się bez niego obejdziemy.
Będą cię li tu pytać ludzie, dokąd idziemy, mów, że niepewna rzecz, do kogo my się przyłączymy, tak aby sądzili, że z nimi idziemy, ale ja z wojewodą nie pójdę.
— A z kimże? — zapytał zdziwiony Szczypior — zwaliście go sami spadkobiercą Zamojskiego?...
— Tak jest, lecz znalazł się bliższy — dodał z uśmiechem Bajbuza. — Ten wojnę gotuje i nigdy z nim pokoju nie będzie. Króla błotem obrzucili. Ja go też nie kocham tak bardzo, ale królem jest! królem jest, a omnis potestas a Deo.
Szczypior spojrzał zdziwiony.
— I my króla może o rachunek spytamy — rzekł rotmistrz — ale go szkalować nie będziemy.
— Ale z kimże idziecie? — powtórzył Szczypior.
Na ucho rzucił mu Bajbuza.
— Z Żółkiewskim!
Szczypior jeszcze niedobrze rozumiał.
— Toż szwagrem jest Zebrzydowskiego? — zawołał.
— Ale tak go zna jak i ja, a wiązać się z nim nie będzie — dodał rotmistrz. — Widzisz więc, gdy go szwagier opuszcza, cóż za dziw, że ja nie pójdę z nim?
Zebrzydowskiemu się władzy chce, buławy, pieczęci, panowania nad królem, pierwszeństwa przed wszystkimi w tej rzeczypospolitej.
Potrząsnął głową.
— Dość tego — dokończył. — Ludzie niech małoco spoczną i natychmiast do Warszawy! do Warszawy!
Zwrócił się znowu do chorążego.
— Cóż Spytkowa? mów ty mi o niej, niech troski rokoszowej zapomnę. Widziałeś ją?
— Pozdrowić was kazała — rzekł Szczypior — a nie wie biedne kobiecisko, ile wam winna, bo nie jest tego świadoma, że gdyby nie my i czuwanie nasze, jużby w rękach Spytka była, który ciągle na nią czatuje. Dwa razyśmy szpiegów jego łapali.
— A daż sobie Korabiak radę? — syknął rotmistrz.
— Lepiej może niż ja — mówił Szczypior — gardłem odpowiadam za niego.
Bajbuza westchnął.
— Z tym zbójem Spytkiem, co takie poczciwe imię nosi — rzekł — raz się nam rozprawić potrzeba tak, aby mu ochotę odjąć od dalszej imprezy.
— Chyba gdy mu oczy piaskiem przysypiemy — zamruczał Szczypior.
— Płakać po nim nie będzie nikt — dorzucił rotmistrz — a tu los tak zdarzyć może, iż jeszcze w tej wojnie, gdy do niej przyjdzie, staniemy z nim w jednym szeregu!
Ręce załamał.
Wieczorem szlachty rozjeżdżającej się dużo zeszło na pożegnanie do gościnnego rotmistrza. Mogli więc najlepiej usposobienie jej wybadać.
Szli niektórzy posępni, znużeni już ciągłą wędrówką na zjazdy, na których nic nie uchwalono, prócz coraz nowych zgromadzeń. Niektórym króla było żal, inni go zrzucić zaraz chcieli, a byli tacy, którym Ponętowski wmówił, że elekcyi nowej czynić nie było potrzeba, wprost tylko taką respublikę fundować, aby ona się sama rządziła bez pana.
— Mieliśmy już tych elekcyj chybionych dosyć, Henryk nam uciekł i srom uczynił, Stefan mordował jak chłopów, a Zygmunt sprzedaje. Wybierzemy nowego, gorzej jeszcze będzie — wołał Ponętowski. — Piasta chcą, zerwie się równość szlachecka, a Piast nam może zalać za skórę gorzej niż obcy.
Takich mów szlachta się nasłuchawszy, z wielkiem znużeniem do domów powracała.
Byli i tacy, co mówili, że senatorowie się dla siebie starali o urzędy i ziemię, a szlachcie za to pokutować kazali… narzekano na prywatę.
Z tem wszystkiem żaden się nie zarzekał jechać pod Sandomierz, aby swego przywileju sądzenia króla nie stracić.
Bajbuza milczał nie wyjawiając zdania swego. Naparł go który, odpowiadał zimno.
— Jam żołnierz, nie statysta.
Drugiego dnia, choćby był rad pośpieszać do Warszawy Bajbuza, ludzie i konie wypoczynku potrzebowali. Zebrzydowski przysłał po niego na rozmowę.
Chociaż się rozstali bardzo zimno, wojewodzie stu doborowych kopijników żal stracić było.
Przyjął rotmistrza z senatorską powagą.
— Nie byłem ja za rokoszem — rzekł — słyszeliście, ale trudno powstrzymać rozbolałych, oszalałych, pokrzywdzonych. Musiałem się poddać zdaniu powszechnemu.
Cóż wy czynicie z sobą? — dodał zwracając się do Bajbuzy.
— Stoję pod rozkazami pana hetmana Żółkiewskiego — rzekł rotmistrz — to uczynię, co mi on poleci.
Wojewoda się zmarszczył.
— Myślałem, że będziecie ze mną, boć mi to po nieboszczyku należało.
— Dałem już słowo panu hetmanowi — odezwał się Bajbuza — a juściż nie sądzę, aby Ichmość panowie tak blizko z sobą połączeni, nie razem być mieli.
Zebrzydowski nie odpowiedział na to.
— Ludzi dosyć mam — rzekł obojętnie po chwili — ale was, panie rotmistrzu, szanuję i przez tę miłość, jaką wam okazywał Zamojski, obchodzi mnie los wasz.
Skłonił się Bajbuza.
— Losu się ja żadnego nie dobijam — odezwał się — bylem rzeczypospolitej skutecznie służyć mógł.
Zebrzydowski zaczął potem na Radziwiłła narzekać, że mu sprawę swą gwałtownością zwichnął, ale go potrzeba było oszczędzać, bo siłę miał i na Litwie wpływ wielki. Doświadczyli obojga Chodkiewiczowie.
Spełzła tak rozmowa na niczem, a Bajbuza grzecznie lecz zimno pożegnawszy pana wojewodę, powrócił do dworku.
Nazajutrz dodnia, skwaru unikając oddział cały ku Warszawie wyruszył, a że tu niewiadomo, co go czekało, wysłał rotmistrz przodem, aby mieć pomieszczenie dla siebie i ludzi. Sam też powolniej ciągnących kopijników wyprzedził.
Przewidzieć mu łatwo było, że się teraz znajdzie w całkiem odmiennem położeniu i obozie, niżeli bywał dotąd.
Z Zamojskim stał przeciwko królowi, z Żółkiewskim musiał go bronić.
W sumieniu był spokojnym, ale się oglądał dziwiąc sam sobie, jak zaszedł na to nowe stanowisko.
— Rzeczypospolitej bronię nie króla — tłumaczył się sam przed sobą.
Wszystko to, czego się przez czas długi nasłuchał przeciwko Zygmuntowi, przypominało mu się i trudnem stawało do wytłumaczenia.
— Ale z kimże iść? — mówił zadumany — z Zebrzydowskim sumienie broni, Żółkiewski dał dowody, że rzeczpospolitę miłuje. Należała mu się buława wielka, nie dopominał o nią. Jeżeli on króla zmuszony bronić, cóż my?
Czasem pomyślawszy, że wśród regalistów się znajdzie, ramionami poruszał.
— Ktoby się tego był po mnie spodziewał? ja najmniej.
W Warszawie zastali poruszenie ogromne, król się w podróż wybierał. Dokąd?
Przejeżdżającym właśnie przez most wskazano statki u brzegów stojące, które ładowano pośpiesznie. Około zamku roiły się tłumy.
— Król do Torunia i Gdańska ciągnie! — powiadano.
Po co? — nie umiano odpowiedzieć.
Zaledwie z konia zsiadłszy posłał po Kalińskiego, ale go się nie doczekał do nocy. Tymczasem na mieście języka dostał, że w istocie król z piechotą cudzoziemską swą i strażą przyboczną miał iść w stronę Gdańska dla uśmierzenia jakiegoś niepokoju.
Gdy Kaliński spocony nadbiegł, już Bajbuza na łożu odpoczywał.
Nie byli tylko we trzech w izbie sami.
— Cóż? na Toruń i Gdańsk ciągniemy — zawołał do niego Bajbuza — bo i ja z wami. Z panem Żółkiewskim idę.
Kaliński ramionami ruszył.
— Na Gdańsk! na Toruń — zawołał. — Niechaj dla ludzi tymczasem i tak będzie, ale wam jutro hetman powie, że droga wypadnie inna.
Panom rokoszanom zda się, że króla JM. nastraszyli. Dobry pan długo cierpliwość miał, a no zuchwalstwo skarcić trzeba. Jawnie się zbierają przeciwko panu swemu, maż on czekać?
Bajbuza się z łóżka zerwał.
— Tak jest? — zawołał. — Temci lepiej. Prędzej się to skończy, gdy zobaczą, że się ich nie lęka.
Oczy mu zaświeciły.
Kaliński, który już w ogniu tym od dni kilku był, drżał mówiąc, śmiał się, a ręce zacierał.
— No! i wyście przecież z nami! — zawołał — przyjdźcież na zamek, zobaczcie choć zblizka króla, królowę, dzieci pańskie, dwór nasz. Wyście tylko zdaleka i małoco widzieli, a nasłuchaliście się potwarzy. Nie tak przecież źle u nas i ohydnie jak ludzie opowiadają.
Król, prawda, nie tak rycersko wygląda i nie tak się lubi wojną parać jak Stefan, ale na koń siędzie, gdy będzie potrzeba i kuli się nie ulęknie, jeżeli właśni poddani strzelać się ośmielą!
O! co za czasy! co za czasy! — dodał Kaliński — czegośmy to dożyli! Rzucają królowi takiemi obelgami w oczy, żeby ich najlichszy mieszczanin nie ścierpiał, a nareście i wojnę mu wypowiadają.
— Wojny jeszcze nie wypowiedzieli — odezwał się Bajbuza — ale go pozywają jak winowajcę przed swój sąd! Dosyć i tego! Do tej pory król miał szafunek sprawiedliwości sam tylko, teraz kupy niesworne jego sądzić chcą!
— A wszystko to — wtrącił popędliwie Kaliński — przez powolność królewską, która nadto długo czekała na opamiętanie. Przecież teraz skłonili króla, aby wystąpił przeciw jawnym rebelizantom. Żółkiewski z kwarcianemi, gwardye pańskie, piechota, a i ochotników wielu, gdy się razem zgromadzi, rokosz nie dotrzyma, choćby się zuchwale targnął do broni.
— Tylko znowu waszmość — przerwał Szczypior — i rokoszan sobie zbyt lekko nie ważcie. Sam Radziwiłł się na siedem tysięcy pisał, Zebrzydowski tyle drugie postawi, jeśli nie więcej, pościąga się drugich potroszę, tyle, że wojsko będzie znaczne.
— Na liczbę może to być — rzekł Kaliński — ale u nas żołnierz jest, co już w ogniu bywał i zna się z wojną, a z tamtej strony kupy zbrojne. Takich lada kopijnicy popędzą.
— Lada kopijnicy! — podchwycił Bajbuza. — Z respektem, mosanie, o kopijnikach, bo i ja do nich należę.
Gwarzyli tak długo w noc. Nazajutrz zwało się jeszcze na mieście ciągle, że król do Torunia się uda, a sposobiono się do podróży. Bajbuza się dał namówić na zamek, aby lepiej dworowi i życiu pańskiemu przypatrzeć, ale tu wszystko było tak zamknięte i od złośliwych oczu pookrywane, iż ledwie co widzieć mógł rotmistrz. Na zamku dziwnie cicho było i napozór nieludno, a co się pokazywało, to miało pozór cudzoziemski, i w tem przeciwko królowi zarzut się wydawał słusznym, że się cudzoziemcami otaczał.
Nawet polacy króla otaczający po większej części się z hiszpańska, lub po włosku, modą europejską nosili, i poznać w nich polaków było trudno.
Wiadomo, że i król stroju tego zawsze używał, a dwór, komornicy i urzędnicy wszyscy prawie obco i cudzoziemsko wyglądali.
Od śmierci też starej królowej Anny Jagiellonki, od zgonu pierwszej Anny rakuzkiej, żony króla, język polski i służbę potroszę z dworu rugowano, i za królowej młodszej Konstancyi, która polaków nie lubiła, niemcy przeważnie górę wzięli, a język ich niemal wyłącznie się słyszeć dawał.
Z drugą królową przybyła też ta zagadkowa towarzyszka jej, która wkrótce tak nadzwyczajne znaczenie i wpływ pozyskać miała, panna Urszula Meyerin. Arystokratycznej postaci, poważna, pięknego oblicza, rozumu wielkiego, na dworze rakuzkim wychowana i wyćwiczona, pobożna wielce i Jezuitom oddana, zajmowała i przy królowej i przy dzieciach stanowisko wyjątkowe. Wszyscy, nie wyłączając króla, byli dla niej z respektem nadzwyczajnym. Domyślano się w niej jakiejś krwi kropelki, która ją z domem cesarskim łączyła. Rzeczywiste jednak znaczenie nadawał jej rozum, nauka i charakter. Radzono się jej we wszystkich sprawach, nawet kościoła i królestwa tyczących, a tajemnic dla niej nie było żadnych. Wpływ jej na króla, z każdym dniem rosnący, był ogromny. Przez nią można było uzyskać wszystko, nic bez niej.
Małomówna, uprzejma, ująć się niedająca lada pochlebstwem, pełna powagi, panna Urszula naówczas jeszcze i pięknemi acz zimnego wyrazu rysami twarzy się odznaczała.
Najznakomitszych rodzin synowie ubiegali się o rękę jej, ale ani o tem słuchać chciała.
Ulubieńcem jej, ale jako wychowaniec tylko, był młodziuchny syn pierwszej królowej Anny Władysław, którego prowadzeniem, choć się niby Prowancy-Władysławowski zajmował, ale panna Urszula miała nadzór nad nim zwierzchni.
Nie było na dworze nikogo, coby jej nie ulegał i nie słuchał, królowa Konstancya, król, duchowieństwo, urzędnicy.
Rozkazywała tu niemal samowolnie. Trzeba też dołożyć, iż oprócz nadzwyczajnej dla Jezuitów powolności, nic jej zarzucić nie było można, żadnych frymarków, ani chciwości, ani nawet zbytniej chęci popisywania się z władzą swoją.
Prawie obok niej w łaskach pana stał Bobola podkomorzy koronny, dworak niezmiernie zręczny, osobiście królowi dogodny swą służbistością — i włochem przezywany, margrabia Myszkowski, marszałek koronny, o którym powiadano, że więcej u niego pies włoski niż dziesięciu polaków ważyło. Ci razem z królem po całych dniach się zamykali, dopomagając mu do alchemicznych doświadczeń, grając z nim w kręgle, w karty, przypatrując się jego próbom złotniczym, lub słuchając muzyki. Tej król był namiętnym niemal miłośnikiem, a śpiewaków i śpiewaczki kosztem wielkim z zagranicy sprowadzał; dopomagał mu w tem także swego czasu muzyków miłośnik Kostka. Słynęli naówczas do kapeli króla należący Claboni, Diomedes Kato (od Kostki na dwór wzięty), Ades śpiewak, Falvio, stary już bardzo Marcin Leopolita, znakomity sandomierzanin Tobiaszek, Szymon z Piątka i mnóstwo innych. Muzyka w kościele, na zamku i w pokoju samego pana, który grawał także, każdego się dnia słyszeć dawała, a niekiedy i w naumyślnie urządzonym teatrze.
Ci, co króla bliżej znali, wiedzieli, że tłumnych a gromadnych, wrzawliwych zabaw nie lubił, a przenosił nad nie ciche i w małem kółku poufałych ludzi. Rzadko bardzo jednego lub kilku duchownych nie znajdowało się na pokojach, po większej części Jezuitów, zakonu, który mu służył gorliwie, ale też sobie służyć kazał i korzystał z nieograniczonego wpływu swojego.
Wśród imion osób do tego zakonu należących a królowi najmilszych, na których czele stał O. Bernard, spotykamy i sławne ks. Piotra Skargi. Miał król dla niego i dla osoby i dla znakomitego wymowy daru szacunek największy, lecz O. Skarga nigdy wpływu szczególnego nie wywierał na króla, ani się starał o to.
Wiadomo, że zapytywany o łaski jakie u króla sobie wyrobił, przyznawał się do tego, że staremu woźnicy, który go przez lat trzydzieści powoził, kawałek chleba łaskawego wyprosił.
Tak było w istocie, na kazalnicy wszechmogący Skarga się nie mięszał do spraw powszednich; posyłał go czasem król, jak do rokoszan do Stężycy, ale z małym skutkiem. Do takich robót, w których więcej przebiegłości było potrzeba i wyzyskiwania słabości ludzkich niż daru otwartego przekonywania, miał król innych w zakonie ludzi.
Na zamku, pomimo iż się wybierano na wojnę, Bajbuza wcale nie postrzegł przemagającej rycerskiej ludności, a ta, która się ukazywała, była jakby w gościnie.
Uderzyło go to nieprzyjemnie też, o czem słyszał dawniej, że z pogardą obyczaju domowego, wszystko, szczególniej na dworze królowej, cudzoziemsko, niemiecko wyglądało i butnie nosiło tę swą cechę obcą, niby wyższość jakąś nadającą.
Łatwo się domyśleć, że ci, co się przypodobać chcieli, strój przejmowali, język nałamywali, i stosowali się do smaku królowej szczególniej, bo ta się nie taiła z odrazą ku wszystkiemu co polskie, i jej winien był syn Jan Kaźmierz swą nietajoną niechęć dla szlachty, z której się tu jawnie naśmiewać we zwyczaju było.
Włoch trefniś dworski Rialto, który łatwo przejmował i potem naśladował miny, chód, mowę krzykliwą, ruchy szlachty, tem sobie największe łaski pozyskał. Nie oszczędzał on nikogo i poczynając od chodaczkowych biedaków, tak dobrze przedrzeźniał Ostrogskich i Radziwiłłów jak innych.
Bajbuzie na pierwsze wejrzenie się tu podobać nie mogło, w oczach dworaków czytał ich niechęć ku polakom, teraz jeszcze rokoszem podburzoną i nieznającą granic. Królowa chodziła gniewna, król posępny.
Gwałtowność jednak wystąpień przeciwko Zygmuntowi takich jak Radziwiłła, bardzo wielu zwróciła z drogi rokoszu do króla.
Rotmistrz tego dnia widział się z hetmanem i odebrał od niego rozkazy, które jednak pozostały tajemnicą aż prawie do samej chwili wyjazdu z Warszawy.
Z panów senatorów naówczas niektórzy widząc, że na starcie i walkę się zanosi, słysząc, że pod Lublinem siła już rokoszan było, a pod Sandomierz większej jeszcze się liczby spodziewano, wahali się, czy mieli towarzyszyć królowi na wojnę domową. Wymawiano się to zdrowiem, to nieprzygotowaniem.
Dostąpił tego zaszczytu nasz rotmistrz, iż ze swymi kopijnikami, razem ze strażą przyboczną króla, z nim miał ciągnąć.
Dziwnem to się jemu, Szczypiorowi i ludziom zdawać musiało, bo dotąd nigdy tak blizko króla się nie znajdowali, a znaleźli się otoczonymi ludźmi, którzy na nich niemal jak na rokoszan spoglądali nieufnie.
Chwila wyjazdu była uroczystą.
Czuł król i ci, co z nim szli, że krok, jaki uczynić mieli, ciągnął za sobą nieobrachowane następstwa. Było to wystąpienie przeciwko narodowi. Pozwany przed sąd, król odpowiadał biorąc za oręż w obronie dostojeństwa swojego.
Tłumaczyło go to, iż znaczna część narodu przy nim stając, zmuszała go niejako do objęcia dowództwa.
Spokojny ten pan, pierwszy raz we zbroi i hełmie mający dosiądz konia, płacząca z gniewu i obawy królowa, żegnające go dzieci, duchowni, dwór, który pozostawiał, składały się na obraz przejmujący i smutny. Wśród otaczających, którzy królowi to warzyli jak Żółkiewski i sędziwy Hieronym Gostomski wojewoda poznański, nie widać było ożywienia, zapału, ale smutek jakiś i zadumę.
Nie wątpił Żółkiewski, że rozprószy tych, którzyby się ośmielili wystąpić czynnie przeciwko królowi, ale ostateczność wojny bratniej była boleśną.
Trafiało się, że wojujące z sobą rodziny, jak Stadnicki z Drohojewskimi, całe pułki stawili przeciw sobie, ale to były małe utarczki i waśnie, gdy tu zapowiadała się wojna krwawa i zajadła.
W milczeniu ponurem wyciągano z Warszawy i dopiero w tej chwili ostatniej gruchnęła już nietajona wieść, że wojsko ciągnie przeciwko rokoszanom.
Zebrzydowski wcale się tego nie spodziewał, rachował na poselstwa, układy, targi, zwłoki, ale nigdy na tak energiczne wyciągnienie w pole, które przypisał Żółkiewskiemu. W istocie jego ono było dziełem.
Po ogłoszeniu rokoszu nie zostawało nic tylko za oręż pochwycić i zapobiedz wojnie, okazując gotowość do niej.
Miał jeszcze pięciuset ludzi swoich w Krakowie wojewoda, gdy go doszła wiadomość, że król z Żółkiewskim ciągnie wprost na Kraków.
Tu zaś usposobienie umysłów nie było wątpliwem. Lubomirscy, Tęczyńscy, Myszkowscy, Potoccy głośno się oświadczali z królem iść.
Obawiając się swych żołnierzy tu stracić, Zebrzydowski pośpieszył z wyprowadzeniem ich ze stolicy.
Już w drodze dowiedział się o tem król przez Stefana Potockiego starostę felińskiego, który ze znacznym oddziałem wyszedł na jego spotkanie i połączył się z siłami, jakie król prowadził z sobą.
Rokoszanów część z Zebrzydowskim stała pod Wiślicą.
Wojewoda krakowski cofnąć się już nie mogąc, nietylko nie złagodniał, lecz idąc za własnym popędem, postanowił z największą gwałtownością nastać na pozew królowi wydany. Był przekonanym, że Zygmunt wojny domowej się ulęknie.
Cała ta podróż z Warszawy do Krakowa dla Bajbuzy była nowością i nauką, gdyż otoczonym się widział ludźmi, z którymi dotąd żadne go nie łączyły stosunki. Oprócz pułków kwarcianych hetmana, ci, których król prowadził z sobą, dowódzców mieli cudzoziemców, znaczniejszą część pod chorągwiami szlązaków, morawian, niemców, którzy się od polaków odstrychali.
Spoglądano na siebie nieufnie, na obozowiskach wybierano sobie miejsca jak najdalsze, codzień zachodziły waśni krwawe i zatargi u lada wodopoju i pastwiska. Ani z jednej, ni z drugiej strony w ciągnieniu śpiew się wesoły nie odezwał. Polskie tylko pułki zrana wychodziły z Bogarodzicą, której stary obyczaj wojskowy odżywił Nowodworski drukując ją dla żołnierzy. Brzmiała ona jak modlitwa i śpiewano ją ze skupieniem ducha jak w kościele. Gdy ona raz przebrzmiała, wlokły się regimenta milcząco, ponuro, a Bajbuza w małej gromadce swoich osobno szedł, więcej się przypatrując drugim, niż zbliżając do nich.
U boku tylko hetmana miał dawnych znajomych, którzy go z jednej strony znali jako odważnego i doskonałego dowódzcę, z drugiej, o czem nawet głośniej było, jako nieco postrzelonego człowieka, który prawdy szukał, z sumieniem miał nieustannie do czynienia, surowy obyczaj zachowywał jak mnich, a dla rzeczypospolitej swej krew i mienie gotów był poświęcić.
— A! Bajbuza! Bajbuza! — powtarzano z przekąsem. — Rotmistrz, co z kopijnikami na własnym koszcie staje, gdzie tylko o wojnie zasłyszy i o żołd się nigdy nie upomina, do żadnego związku naszego nie chce należeć, a w głowie ma pstro!
— Pstro! pstro! — mówili drudzy — a mimo to człowiek rozumny. Hetman Zamojski cenił go bardzo wysoko. Dziwak toć prawda, ale dobrze mu dziwaczyć, bo ma słyszę grosza dużo, a na siebie go nie wyda.
— Hę! Bajbuza! — wyśmiewali się inni, nazwisko dziwnie brzmiące wyszydzając. — Powinien sobie za kapelana wziąć księdza Kapustę, a za chorążego Bandurę.
— Chorążym u niego Szczypior — poprawiał ktoś z boku — a chorągiew w takim ładzie i dostatku, jak żadna druga. Dla ludzi ostry gdzie o powinność chodzi, ale płaci dobrze i na żołd nie czekają, bo ze swego mieszka go daje.
Inni pocichu pomrukiwali o nim, o Spytkowej, o Spytku, bo po ludziach chodziło coś. Spoglądano na niego ciekawie. Czasem wieczorem się kto do namiotu zbliżył, a przyjęto każdego bratersko, ale spoufalić się z Bajbuzą było trudno, bo wiało od niego surowością jakąś niemal mniszą i rozmowa tłusta u jego stołu nie szła, a rycerskim obyczajem u nas, zawsze się kończyło na podwice, choćby rozpoczęło od najpoważniejszej treści.
Bluznął kto przy nim wyrazem grubym, marszczył się i spluwał rotmistrz; nie pofolgował nikomu.
Więc choć go szanowano zdaleka, nikt tak bardzo spoufalać się nie miał ochoty.





III.

Nienawykłym był król Zygmunt do zbyt serdecznego od tłumów przyjęcia, do okrzyków i objawów miłości.
Spotykały go one bardzo rzadko, a i te mogły mu się nieszczeremi wydawać, bo usłużni ludzie przynosili wszystko, co przeciwko niemu wymyślano.
Żadna z tych obelg, któremi rokoszanie szafowali, nie pozostała dla niego tajemnicą. Powtarzano je, aby w nim niechęć obudzić tem większą ku nim.
Może po raz pierwszy za tego panowania wjazd do Krakowa mógł serce jego poruszyć. Wyszło mieszczaństwo, wyjechali senatorowie, wysypało się ludu mnóstwo, a król we zbroi, na koniu, otoczony rycerstwem, obudził zapał.
Okrzyki żywe towarzyszyły mu.
Uroczystszym też był ten wjazd, niż się król spodziewał; znaczny zastęp wojska pięknego, jaki Zygmunt prowadził z sobą, zwiększył się przed Krakowem pocztami licznemi i okazałemi, które na powitanie wyciągnęły.
Wspaniale wystąpił Myszkowski marszałek koronny, królowi oddany cały, w ośmset ludzi doskonałej jazdy i piechoty w nową barwę przybranej. Wyglądała ona z cudzoziemska, bo nigdy w Polsce piechoty własnej nie było, a ta, którą Stefan Batory począł zaciągać, na wzór niemiecki się zbroiła i ubierała, ale króla to razić nie mogło, bo ten strój i zbroja były mu najmilszemi.
Piękny oddział towarzyszył książęciu kościoła kardynałowi Maciejowskiemu, którego dwór też i duchowny orszak okazałości dodawał.
Stanisław Miński podkanclerzy, głuchy, ale bystry człek, ściągnął także chorągiew królowi w pomoc.
Sebastyan Lubomirski kasztelan wojnicki, Jan z Tęczyna, nie licząc pomniejszych oddziałów, które razem zebrane siłę nie do pogardzenia stanowiły.
Szpiegi Zebrzydowskiego z Wiślicy tu podesłane, niezbyt musiały miłem okiem na te tysiące spoglądać, których policzyć było trudno.
Lecz zdawało się Zebrzydowskiemu, otoczonemu najzuchwalszymi z rokoszan, któremu Herburt, Stadnicki i Smogulecki wmawiali, iż ustępować nie powinien bynajmniej, że zuchwalstwem nadrabiać było potrzebą i najlepszą rachubą.
Wmawiali sobie, iż to wystąpienie Zygmunta tylko na postrach było wymierzone, a nie dając się ustraszyć i występując jawnie, było najpewniej zapobiedz wojnie.
Postanowiono więc wyprawić ponownie do króla poselstwo z tym pozwem przed sąd, którego jeszcze formę zaostrzono. Smogulecki wysilił się na to, aby królowi dać uczuć, że się go nie lękają. Więc po radziwiłłowsku sobie począł. Powoływał króla przed rokosz jak przed najwyższego sędziego, oskarżając o złe rządy rzeczypospolitej, o złamanie wiary, o gwałt praw i nadań odwiecznych, o powodowanie się złym doradzcom.
Przyniesiony pozew ten do Krakowa obudził oburzenie.
Myszkowski i wielu z nim chcieli, aby król gromem i groźbą odpowiedział rokoszanom. Wojska już stały gotowe do rozprawy, nie należało rebelizantów oszczędzać.
Za tą radą jednak król nie poszedł, chcąc wszelkie środki powolniejsze wyczerpać.
Żółkiewski zachował się neutralnie; głosowali inni, król się utrzymał przy swojem, odkładając jak był zwykł, dając czas do namysłu.
Odpowiedź króla była wymijającą, zdawał ją na senatorów i za ich radą pójść przyrzekał, napominał o to, ażeby zuchwalstwem nie doprowadzono do ostateczności.
Gdy tu ważyły się zdania i przepowiednie, tymczasem rokosz się wysilał na to, aby okazać groźnym.
Miał zjazd lubelski prawo zwoływania rokoszu? — o to nie pytał nikt, ale po całym kraju szło, iż pod utratą czci i majątku wszyscy się stawić pod Sandomierz byli powinni.
Szlachty wiele ulękło się. Ci, co nie chcieli rokoszu, jechali z obawy, aby górę wziąwszy, nie mścił się na obojętnych.
Herburt wołał głośno, że neutralistowie gorsi są od jawnych nieprzyjaciół. Radzi więc nieradzi ściągali się pod Sandomierz.
W odpowiedzi na ten wjazd królewski do Krakowa, który był okazem niemałej siły stojącej przy Zygmuncie, pod Sandomierz prowadził sam Zebrzydowski osiem chorągwi piechoty, a sześć jazdy; książe Ostrogski kasztelan krakowski jedenaście chorągwi piechoty, szesnaście usarskich i działa polowe; Ligęza kasztelan czechowski w czterysta pieszych, półtorasta usarzów, sto kozaków, wiódł także działa z sobą. Stadnicki miał sześć chorągwi węgrów, osiem chorągwi usarzów, jedną kozacką, a dziesięć piechoty z nowemi długiemi muszkietami.
Pola pod Sandomierzem zaległy ufce, jakich nigdy przeciwko nieprzyjacielowi tak nagromadzonych nie widywano. Obozy pańskie, namioty, tabory, broń, zdawały się dla popisu umyślnie zebrane i wyzywały też króla, jakby mu chciały powiedzieć: Patrz, że się mierzyć z tobą mamy czem.
Na żądanie hetmana wyprawiony Szczypior, gdyż nie chciano wierzyć pogłoskom, powrócił wprędce nieonieśmielony, bo strachu nie znał, ale nie tając podziwienia swojego.
— Być może, iż tam wśród tego ludu — mówił — pozbieranego naprędce i po różnych kątach, lichoty i ciurów dla liczby zaciągnięto wiele, ale to wygląda bardzo wspaniale i jest ich ćma.
— Wiele tego może być? — pytał Bajbuza.
— Kat ich wie, ale z ciurami, czeladzią, dworakami, służbą, gdy na sto tysięcy głów ich policzę, nie skłamię. Mówią, że sześćdziesiąt tysięcy akt rokoszowy podpisało.
Bajbuza ramionami zżymnął.
— A ład tam jaki? — zapytał.
— Na początek jest go dosyć, bo i przepisy karności wytrębywano i wybębniano, i sądy doraźne ustanowiono, ale przewidzieć łatwo, że się to rozluźni i rozprzęże.
Szczypior musiał iść do hetmana; ciągano go od jednego do drugiego z panów senatorów, aby opowiadał.
Przybywali też inni z pod Sandomierza, mniej więcej jednakowo opisując co się tam działo.
Nie można było tego zataić przed królem, iż rokosz przybierał groźne rozmiary i wcale się nie miał ku rozprzężeniu, które mu zapowiadano. Posępne stały się oblicza, oprócz hetmana, który, pod zarzutem że kwarcianych ściągał nieprawnie od granicy, wcale się nie myśląc z tego tłumaczyć, dodawał otuchy drugim.
— Zbierana drużyna — mówił krótko — a że ją w nowe sukno flamskie poubierano, świeci to... a no! nie wszystko żołnierz co przy szabli chodzi; ja moich jestem pewnym, że darmo jej nie przypasali.
Senatorów, których miał u boku swego, zwołał król na radę.
Bajbuza tymczasem spoczywał i ludzi swoich opatrywał jeszcze lepiej, do czego mu się Kraków nadawał, bo tu i o oręż i o wszelki przybór i o płatnerzy łatwiej było.
Szczypior powróciwszy tak był dni półtora chwytanym i rozrywanym, że się prawie z rotmistrzem na osobności rozmówić nie mógł. Jak go u Floryańskiej bramy pochwycono, tak prowadzono aż do dworku, a potem już mu tchnąć nie dali. Dopiero drugiego dnia z południa, sam zostawszy z Bajbuzą, odezwał się.
— A to dla nas zaprawdę miła rzecz, że z panem Spytkiem w jednym przyjdzie szeregu stać.
— Gdzie?
— A no! gdy wyciągniemy w pole.
— A tyś go gdzie namacał?
— Widziałem go w kilkanaście głów przy Lubomirskim.
Rotmistrz wąsa zakąsił.
— Niech sobie będzie kędy chce — rzekł po namyśle — ja tylkom rad wiedzieć gdzie stoi, abym w tamtą stronę nie patrzył.
Udawał rotmistrz, że mu z tem było jak bez tego, ale sam do siebie mówił.
— Otom wlazł! Przy pierwszem spotkaniu trzeba mu łeb rozwalić i zadać w oczy infamię. Co z tego będzie? Przecież on to powinien rozumieć i mnie unikać.
Zatem spytał Szczypiora nieco później.
— A wie Spytek, że my tu jesteśmy?
— Mnie się zdaje — odpowiedział Szczypior — że taki gatunek człowieka musi wiedzieć co skórę jego obchodzi, a no, z nim przecie nie gadałem. Kat go wie!
— Gdzieżeś go widział? Bardzo się on tu snuje?
— Przy Lubomirskich wisi, a czasem przy Potockich — zamruczał Szczypior.
— My tam go nie pójdziemy szukać, a że on mnie w drogę nie wlezie, tak mi się zda, chybaby mu życie niemiłe było.
Tymczasem pobyt w Krakowie zbliżał się do końca. Senatorowie chcąc rozbić rokosz, zwołali drugi taki zjazd do Wiślicy, tak że szlachty dużo zamiast pod Sandomierz ściągnęło się tutaj. Tu umysły były spokojniejsze, ale i na warchołach nie zbywało, bo ich Zebrzydowski nadsyłał.
Tak samo jak w Sandomierzu rokoszowi wojsko pościągane zewsząd dodawało powagi, do Wiślicy też posłano, naprzód hetmana z kwarcianemi w jedenaście tysięcy ludzi i dwadzieścia cztery działa, a obok niego stanęli wierni królowi Potoccy, Jan starosta kamieniecki, Jakób i Stefan, którzy wszyscy kopijników samych prowadzili jak Bajbuza, tylko na setnie ich liczyli.
Niespodzianie więc dano znać zwieczora rotmistrzowi, a nazajutrz rano już ciągnąć było potrzeba.
To go jednak najmniej obeszło, więcej daleko, iż mu się zdawało niekoniecznie dostojeństwu króla odpowiadającem, takich środków się chwytać jak Zebrzydowski, a poniekąd go naśladować.
Zamruczał pod nosem, że mu się to niedobrem widziało, ale Szczypiorowi rzekł.
— My tu nie panowie rada ale żołnierze, więc na posterunek.
Ten dla kopijników na pagóreczku wśród błota i moczaru znalazł się pod Wiślicą, bo kwarciani i Potockich pułki colepsze miejsca sobie zabrali.
I tu więc szlachta poczynała się zjeżdżać, ale tak różnej barwy, że w kole cogodzina się można było spodziewać, iż za czupryny się chwycą.
Szczęściem mitygował dobrze wybrany marszałek Hieronim Sieniawski cześnik koronny.
— Teraz — rzekł do Szczypiora Bajbuza, gdy już napół w błocie namioty i szałasy porozbijali — zobaczysz nową komedyę, której takem pewny, jak żem żywy. Przyśle do nas Zebrzydowski, aby nam pod gardłem stawić się kazać i pod infamią do Sandomierza.
My do niego wyprawimy posłów, aby szli na sejm sprawę toczyć nie w takiem kole rebelizantów.
Potem p. Zebrzydowski nas złaje, a my jego, a potem...
— A potem co? — zapytał Szczypior.
— Zobaczymy — dokończył widocznie zniechęcony Bajbuza.
Najgorsza i nieprzewidziana rzecz była, że w samej Wiślicy szlachta już z głową rokoszem nabitą, nietylko króla znać nie chciała, ale i pp. senatorów gnała precz, słuchać ich nie myśląc.
Rzucano im w oczy, że szpiegami króla i jego zausznikami byli.
I tu i tam dnie upływały na wrzawie i rzucaniu się do siebie wzajemnem.
Stadnicki tylko Djabeł, ze swą logiką djabelską, powtarzał: delenda Carthago. Czego czekać? róbmy konkluzyę rokoszu, kaptur ogłosić, nową elekcyę...
Ciągnęło się nudnie w Wiślicy, gdy dnia jednego Bajbuza poszedł do namiotu Żółkiewskiego.
— Chciałem prosić miłości waszej — odezwał się — jam tu tak dalece niepotrzebny, kopijników moich zostawiam, pp. senatorowie znowu jadą do rokoszan, pozwólcie mi im towarzyszyć, niech zobaczę co się tam święci.
Hetman się rozśmiał.
— Abyście się nie dali nawrócić szwagrowi mojemu! — odparł.
— O to obawy niema — otworzyście rzekł Bajbuza. — Mnie i tu i tam nie wydają się roboty udatnemi, ale widzieć je... od tegom człowiek grzeszny!
Wziąwszy tylko dwóch z sobą najlepszych czeladzi, przyłączył się do orszaku senatorów Bajbuza, a że mu wojewoda ziem ruskich Goślicki znany był, z nim ruszył pod Sandomierz.
Tu żałował może iż pojechał, bo do widzenia nowego nie było nic, tylko trochę rozrosła Stężyca. Ci sami ludzie, krzyki, zuchwalstwo i ciżba niesforna.
Gdy się senatorowie od króla ukazali, a poznano ich, zaraz na wjeździe o mało nie ciskano błotem. Podnosiły się groźno pięście, krzyczano za nimi: Lizuny królewskie... błyskały szable zdaleka... ale to posłów nie nastraszyło. Juści choć bezpieczeństwa osób zdawali się módz być pewnymi.
Posłuchanie w kole na dzień następny dano, a wróżył Goślicki, że będzie co do przełknięcia.
Puszczono ich i Goślicki czytał poselstwo senatorów, a Smorżewski pisarz lwowski od stanu rycerskiego, lecz z biedą im dano dokończyć.
Smorżewski nie skonkludował jeszcze, gdy z koła szlachta jakby pijana, wprost z szablami dobytemi wypadła na Goślickicgo i na gromadkę, z którą był Bajbuza.
Ten też się miał do korda, a mógł sądzić, że ostatnia godzina wybiła, bo mogli ich na szablach roznieść w oka mgnieniu. Na każdego z nich były tysiące.
Skoczył w porę ze swymi ludźmi Radziwiłł, otoczył posłów nimi i za koło wyprowadzić kazał, gdzie straż postawił. Bajbuza mówić nie mógł z gniewu i gdyby nie to że mu się posunąć nie dawano, byłby rzucił się i zginął.
Ledwie się to poczęło uśmierzać, gdy warchoły nierade iż im się bez ran i krwi obeszło, za ławami senatorskiemi siedząc, poczęli się z sobą kłócić i ucierać. Podniosły się głosy i wprost łajania, kupa jedna cisnęła na drugą, a potem razem na senatorskie ławy.
Zdawało się, że ich jakiś obłęd opanował.
Tu taka gąszcz była, że nawet rozpoznać nie mogli dalej stojący, kto z kim, na kogo szedł. Wszyscy się rwali do broni, do koni, do muszkietów, wywrócono ławy, powstał wrzask, zamięszanie... i znowu Radziwiłła zaklęcia, głos, jego ludzi wtargnięcie śmiałe, rozerwało już walkę bratobójczą a bez celu. Wszystko to trwało dobry czas, tak że pod koniec dnia nie było co robić, a posłowie też nie mogąc się pokazywać, odprowadzeni przez Radziwiłłowskich ludzi, pojechali na kwaterę, przy której im straż postawiono.
— Panie wojewodo — rzekł do Goślickiego rotmistrz, gdy na miejscu stanęli — święte to są słowa nieboszczyka hetmana Zamojskiego, za Batorego wyrzeczone, że zmącić wodę lada żaba potrafi, ale ją uczynić spokojną i czystą i mądremu trudno.
Nazajutrz posłowie do koła nie mieli po co iść. Odpowiedź jaką im dać miano, chodziła już po obozie.
Rokosz się nie cofał: królowi przykazywano rozpuścić wojsko natychmiast i w pięć dni stawić się pod sąd panów rokoszanów — szczęściem jeszcze, że nie z powrozem na szyi i boso.
Wojewoda ruski odbierając ten skrypt od Radziwiłła nie okazał po sobie nic. Kazano konie siodłać.
Przez dzień oczekiwania Bajbuza nie próżnował. Wśród stu tysięcy głów niepoznanemu przejść i rozsłuchać się było łatwo. Mało kto go tu mógł po nazwisku wiedzieć, a mniej było jeszcze takich, którzy o obrotach jego byli uwiadomieni. Uchodził więc za rokoszanina i słuchał bezpiecznie rozpraw w polu i w kole.
Widocznem było, że ognia podkładano, bo miejscami szlachta zrażona chciała się do domów rozjeżdżać.
— Dla prywaty swej nas ciąga Zebrzydowski, Herburt i drudzy; solą im w oku, że starostwo rawskie dał król Stefanowi Potockiemu i t. p.
Z tem z czem wracali do Wiślicy, nie było się chwalić — ale tu się może innego nic nie spodziewano. Bajbuza jak stał poszedł do hetmana. Żółkiewski choć wiedział co się działo, ciekaw był co mu stary żołnierz powie.
— A cóż rotmistrzu?
— Co? ludzi siła, zwłaszcza gąb niecierpliwych — rzekł Bajbuza — są i chorągwie nie do pogardzenia, ale pospolity lud niewiele wart. Nie trzeba się likiem trwożyć, bo choć nas mniej, ale my silniejsi jesteśmy.
— Dajby to Boże! — westchnął Żółkiewski.
— A mnie się zda, że do boju nie przyjdzie; będą się srożyć do samego końca, a gdy działa zagrają, nie dostoją.
Niech tylko król nie mięknie, bo na jeden włos ustąpiwszy im, wszystko stracone.
Z obu stron nastąpiło jakby zawieszenie dalszych kroków.
Bajbuza chodził i ziewał.
Jednego dnia, gdy tak około zamku i kollegiaty wiślickiej murom się przyglądając chodził błędny, na podwórku kościelnym nastręczył mu się ks. Skarga.
Szedł z brewiarzykiem do kościoła wśród ciszy odmawiać godziny, bo na zamku pokoju nie było. Postrzegł rotmistrza, o którym słyszał że do rokoszan jeździł, a pamiętał go zdawna, i zatrzymał się. Bajbuza przystąpił do niego.
— Cieszy mnie to bardzo — odezwał się ks. Piotr — że ja was tu widzę z nami. Wielu się dało na piękne a zwodne wężowe słowa pochwycić. Smakuje aurea libertas, pięknie się wydaje równość i nieposzanowanie ani godności, ani wieku, ani zasługi, ale to małych umysłów i serc rzecz w tem się kochać.
Byliście, słyszałem, w ogniu rokoszowym?
— Alem nie poparzywszy się wrócił — uśmiechnął się rotmistrz.
Dobrzeby temu koniec raz położyć, bo później co dalej będzie to trudniej, król łagodny jest.
— Nie szkodzi to — rzekł Skarga — a na wiele się oglądać musi. I ci, co z nim są, nie wszyscy z sobą zgodni, nie na jedno przystają. Książe Ostrogski chce pośredniczyć a mąci... innych też wielu.
Tu ks. Skarga oczy spuścił i przypomniawszy sobie zapewne widoczne ostyganie kardynała Maciejowskiego, nie dokończył już.
W chwilę potem oczy powoli podniósł.
— Wyście z panem Żółkiewskim?
— Tak jest.
— Królowi zbywa na ludziach, coby mu uczciwą a beznamiętną prawdę o ludziach i sprawach mówili. Panowie senatorowie z góry patrzą i wierzchołki tylko widzą.
Nie byłoby wam wstrętnem przed królem stanąć i czasem mu powiedzieć, co u was w wojsku chodzi, jak wy się na to zapatrujecie?
Zmięszał się Bajbuza nieco.
— Ja bo dworakiem nie byłem i nie potrafię być — rzekł — prawdę inaczej jak całą powiedzieć nie umiem. A na co się zdało to, co ja królowi przyniosę?
— Aby wiedział co jego naród myśli, pragnie i sądzi — rzekł Skarga — nie on naród, który mu grozi i bezcześci, ale ten, co go szanując może nie tak widzieć jak on.
Najlepszy pan.
Spojrzał na zadumanego rotmistrza.
— Ojcze mój — odparł Bajbuza — gdy mnie król zawoła a pytać będzie, pewno nie zamilczę.
— Pamiętajcież, iżeście mi to przyrzekli.
To mówiąc Skarga zwrócił się ku kościołowi, a rotmistrz do domu. W głowie mu się to nie mogło pomieścić, aby do pana miał być przypuszczonym. Dumnym wcale z tego nie był, ważył po swojemu jak ciężkie to wkładało na niego obowiązki. Radby był wyspowiadał się Szczypiorowi, ale z drugiej strony milczenie też zdawało się obowiązkiem.
Nazajutrz komornik królewski przyszedł po niego do marszałka Myszkowskiego prosić na zamek. Wiedział już co to znaczyło, ale omylił się sądząc, że go wprost puszczą do króla. Myszkowski nowemu człowiekowi do pana przystęp mając ułatwić, potrzebował się o nim dobrze zapewnić. Włoch, wyobrażał sobie w Bajbuzie, wedle opowiadania księdza Skargi, szlachcica z prostym rozumem domorosłym, a nie spodział w nim wykształconego we włoskich też uniwersytetach i podróżach oryginała, który jak pszczoła zbierał miód nie patrząc kwiatów i świat znał tak dobrze jak on.
Powierzchowność, gdy wszedł ogromny, siwiejący, niepiękny a dumno patrzący człek, nic mu nie oznajmiła. Myszkowski cale włochem się wydał rotmistrzowi.
— Jakież jest curriculum vitae wasze — odezwał się dość grzecznie do wchodzącego. — Ksiądz Skarga wielce nam waszmości poleca.
— Łaskaw jest — odparł Bajbuza dosyć obojętnie. — Prosty ze mnie człek, a pospolicie mnie dziwakiem zową. Podróżowałem wiele, uczyłem się siła, a nie umiem nic, krom może szablą władać; a mam ten nałóg brzydki, że co myślę, to mówię.
Myszkowski przystąpił bliżej i zagadnął go po włosku.
— Toście się na kortedziana nie zdali!
— I ja tak sądzę — rzekł Bajbuza — dlategom nigdy dworu nie szukał.
Zamyśl[i]ł się Myszkowski.
— Cóż mówicie o teraźniejszych sprawach? — spytał.
— Smutne są tak — rzekł Bajbuza — że i Treny Jeremiaszowe Wacława z Szamotuł, które Tobiaszek śpiewa, smutniejszemi być nie mogą.
— Prawda! — westchnął Myszkowski — a rada na to jaka?
— Mnie o nią chyba nie pytajcie — odezwał się Bajbuza. — W początkach obwiniałem strony obie, zdało mi się, że i król powinien był warchołom folgować; dziś już nie czas, bo wszystko wywrócą. Nie o samego króla idzie, ale o rzeczpospolitę. Obawiają się rakuszan; cóż gdyby dziś na nas padli rozbitych na obozy? Łatweby mieli zwycięztwo.
Myszkowski ciekawie słuchał.
— Biedny jest ten pan nasz — dodał — litość obudza. Męczeński to tron jako ruszt Wawrzyńca.
Poszła powoli rozmowa o ludziach i o rzeczach. Myszkowski rad, że mógł po włosku się z nim porozumieć, bo się służby lękał, aby nie podsłuchiwała, bardzo sobie upodobał Bajbuzę.
W końcu rzekł.
— Dobiorę chwilę, gdy was królowi przedstawię. Będzie li pytał, mówcie mu prawdę, ale z należną majestatowi powolnością. Nie zaszkodzi wam łaska królewska, bo nie wiem ażebyście już cokolwiek wysłużyli, choć wiem, że zasługi macie.
— Pozwolisz mi, miłość wasza — prędko wtrącił rotmistrz — iż tę rzecz objaśnię. Po rodzicach wziąłem mienie znaczne, nie mam ni żony, ni dzieci, chleba podostatkiem, więc łaską nie gardząc, potrzebnym jej nie jestem.
Myszkowski się uśmiechnął.
— Heroizmus to zbyteczny — rzekł — biorą bogatsi od was — dorzucił — ale taka bezinteresowność nie szkodzi też.
Spytał potem gdzieby go szukać należało.
— Przyprowadziłem stu kopijników hetmanowi — rzekł Bajbuza — u niego się o mnie zawsze dowiedzieć można.
Tak pierwszy krok uczynił mimo woli swej rotmistrz, a czy mu bardzo rad był, trudno sądzić było. Chmurny chodził i milczący.
Gdy się to działo w Wiślicy, pomiędzy nią a rokoszem ciągle krążyły bezskuteczne poselstwa. Król tem umiarkowańszym być musiał, iż czuł i wiedział, że wielu jego zwolenników gorących stygło.
A gdy z jednej strony Zygmunt nie był spokojny o przyszłość, Zebrzydowski też zawieruchę wprawdzie wywołał, ale codzień dawał dowody, że nią rządzić nie umiał.
Chciał władzę wszelką w ręku swem skupić, aby potem albo królowi się sprzedać, lub go obalić. Zaczynano to wietrzyć i przeciwko niemu też podnosiły się głosy.
Nie bez wpływu były poselstwa króla cierpliwe, poważne a każące, wszakże domyślał się, że pewną siłę miał za sobą, a nie lękał się pogróżek.
Wedle zwyczaju ciągle wojewoda tajemnicami jakiemiś, które miał objawić kiedyś, potrząsał, a nie mówił nic; zaczęto naglić, aby raz tej niepewności koniec położył.
Po tylokrotnych już regestrowaniach grawaminów przeciw królowi, przystąpiono do spisywania ich na nowo.
Znaczyło to, że układać się chciano. Zaniesiono je do Wiślicy, poszła odpowiedź zimna. Król nie był dalekim od rozpoznania tych zażaleń, ale sposób w jaki mu je rzucano zuchwale od zjazdu, który się samowolnie zwołał, nie mógł być uznanym. Inaczej trzeba było przedsiębrać naprawę rzeczypospolitej.
Wszystko to, choć nieobrachowane ale zbytnio się przeciągając, polską wytrwałość wyczerpało. Z tłumów zebranych już część tylko na placu stała. Z tej części, która napróżno chodziła do koła i powracała z niczem, cząstka już po szałasach i namiotach siedziała przy piwie, i Radziwiłł przybywał do koła, a w nim nie znajdował nikogo.
Ostyganie było widoczne.
Skończyło się na rozpaczliwym uniwersale do rokoszowego pospolitego ruszenia pod Sandomierz w październiku, gdy już trawa wyschła, a wicher zimny w polu stać długo nie daje!
Król tymczasem nie widząc sposobu dokończenia sprawy inaczej, za poradą Potockich, za zgodą Żółkiewskiego, zabierał się wyruszyć z Wiślicy.
Dniem przedtem Bajbuza leżący w namiocie z księgą pod ręką, został na zamek wezwany. Komornik szepnął mu.
— Nie zawadzi się tak odziać, abyś miłość wasza nie potrzebował wracać do domu.
Zrozumiał to rotmistrz i ubrał się dostatnio, bogato, ale niepokaźno, a czarno, bo ten kolor nad inne przekładał.
Czekał na niego w swej izbie marszałek. Dzień się miał ku wieczorowi.
— Do króla JMci prowadzę was — odezwał się Myszkowski. — Jutro wyciągniemy w pole, kto wie czy się rychło nadarzy zręczność, a J.  Król. Mość z zalecenia ks. Skargi kilka razy o was pytał.
Gdy weszli siedział Zygmunt u stołu, z twarzą bladą, spokojną, ułożoną tak, aby nie zdradzała myśli, i dawszy sobie przedstawić Bajbuzę rękę mu dał do pocałowania. Był to już dowód życzliwego usposobienia. Marszałek cofnął się powoli, zostawując ich samych, chociaż zdało się rotmistrzowi, iż go czuł za zwieszoną we drzwiach oponą.
Postać królewska oprócz dostojności, którą wyrażać chciała, nie mówiła nic — ale wejrzenie było bystre i żywe i twarz rozumna. Strój zwykły cudzoziemski, ciemny, białe bardzo ręce z palcami długimi, na których parę pierścieni świeciło, lice też nieco żółte i bezekrwi jeszcze jaśniejszemi czynił. Na szyi miał król łańcuch, który zdawał się zegarek jajowaty umieszczony za spięciem utrzymywać. Na stoliku przed nim stał krucyfix z kości słoniowej, pod którym z kamieni i złota różaniec spoczywał rzucony, książka z klamrami złotemi tuż obok, była z pozoru sądząc pobożną.
Słabym głosem, cicho, rzucił Zygmunt kilka pytań, tyczących się osoby rotmistrza, na które on odpowiedział wcale niestrwożony.
Zagadnął potem czy był w rokoszanów obozie i co o nim sądził.
Bajbuza mówił o liku wielkim a małym porządku, dodając w końcu, że im się ostateczna rozprawa przeciągała, tem król pewniejszym być mógł zwycięztwa, bo rokoszanie wielce już znużeni, narzekali.
— Lecz niech nas Bóg uchowa od tego, abyśmy aż orężem krnąbrne karki uginać mieli — westchnął Zygmunt.
— Smutnaby to była ostateczność, lecz Zebrzydowski i mała jego gromadka przewódzców, nie spodziewając się przebaczenia, któż wie do jakiej ostateczności się rzuci.
Pomiędzy zadawanemi pytaniami, odpowiedziami i nowem badaniem, wiele upływało czasu, król ważył słowo każde, mówił nieśmiało, a ograniczał się bardzo niewielu słowami.
Z pozoru sądząc wnosić było można, iż dosyć dobrej był myśli.
Po kilkakroć gdy Zygmunt o sprawę rokoszową zagadnął, rotmistrz odparł.
— N. Panie, jam żołnierz, nie przypisuję sobie abym jasno widział. Daleko trzeba szukać przyczyn tego niepokoju, a przyszłoby może obwinić tych, co nie przewidywali jak niebezpiecznie z ogniem igrać. Dziś pożar płonie, wiatr dmucha... ale zgasić jest w mocy waszej...
— Siłą? — zapytał król.
— W ostateczności — rzekł rotmistrz — a kto wie, czy i łaskawością nie dadzą się ująć zapamiętali.
— Stadnicki? Herburt? — odparł król głową potrząsając.
— Ci są narzędziami w ręku innych — szepnął Bajbuza.
Naostatek, niewiedzieć już jak do tego przyszło, iż król na leżące na stole grawamina wskazał i sam owe zarzuty frymarku korony podniósł.
Bajbuza nie mógł zmilczeć.
— To było początkiem — odezwał się Bajbuza — a na nieszczęście uczynił go ten, którego ja pamięć czczę, nieboszczyk hetman Zamojski; lecz nie spełniłże on obowiązku i mógłże on to utaić?
Przebaczysz mi W. Król. Mość, w tem nie on winien.
Spuścił oczy Zygmunt i zamilkł; odezwanie się to otwarte dało mu miarę człowieka, lecz nie rozgniewał się.
— W początkach i ja — rzekł — z innem wyobrażeniem o Polsce przybyłem do niej. Źle mnie informowano. Godziwem sądziłem, co niemożliwem było.
Westchnął.
— A ten wstręt do cesarskiego domu? — rzekł cicho.
— Ten wiekami się tworzył — odezwał się Bajbuza — winniśmy rakuzkiemu dworowi, że Węgry i Czechy dla nas stracone zostały. Polska się lękała o swoje swobody.
— Zbytek ich ma! — wtrącił król.
Na tem przerwaną została dosyć już przedłużona i nużąca dla Zygmunta rozmowa. Myszkowski wszedł razem z ks. Bernardem, który wprost do króla pośpieszył. Wstał z krzesła Zygmunt i głowy poruszeniem a uśmiechem uprzejmym odprawił rotmistrza, który natychmiast zniknął za oponą i odetchnął swobodniej dopiero gdy się w podwórzu znalazł. Tu czekał na niego ksiądz Skarga.
— Byłeś u króla? — zapytał.
— Powracam od niego!
Badająco spojrzał mu w oczy, w których nic może oprócz wielkiego nie wyczytał znużenia.
— Lękam się — odezwał Bajbuza — iż król na mnie wielkiego zawodu doznać musiał. Nadtoście mnie łaskawie mu polecili, i nie spodziewał się pewnie znaleźć prostego żołnierza w zapowiedzianym mu domorosłym może statyście.
Zwolna rękę białą położył mu na ramieniu ks. Pawęski.
— Mój rotmistrzu — rzekł — wielkiej to ceny rzecz, gdy wiemy, iż z człowiekiem mamy do czynienia, który kłamać nie umie. Największa wasza cnota, że czystą prawdę z was dobyć można. Choćbyście nie powiedzieli nic nowego, powiecie wiele potwierdzając to, co widzieli i czuli drudzy.
Bajbuzie, który z zamku na okolicę spoglądał i w blasku pogodnego wieczora rozłożone u stóp swych widział obozy, nagle się uradowało serce.
— Ojcze! — rzekł — jutro na koń siadamy, jutro ja idę po rozkazy i nie potrzebuję myśleć tylko o tem, abym je spełnił. Co za radość.
— Taka dziecko moje — odezwał się Skarga — jak zakonnika, który wolę swą złożył w ręce zwierzchnika, i spełnia co mu nakazują. Wszędzie zaprawdę tak jest, że rozkazywać chcą ci, co ciężaru władzy nie znają, a cieszą się, że słuchać mogą tacy, co w sumieniu chcą być wolni.
I poszedł do kościoła, a Bajbuza pobiegł do namiotu, w którym Szczypior pod niebytność jego licznych towarzyszów broni przyjmował.
— Jutro więc w pochód! — zawołał wpadając z młodzieńczą żywością Bajbuza. — Wieczór złocisty, dzień się nam obiecuje piękny, omen na wyprawę doskonały. Bóg da, że pokój przywrócim tej skołatanej biednej rzeczypospolitej naszej.
Kubek wziął ze stoła i nie mówiąc czyje — vivat! — spełnił go duszkiem.
Vivat in aeternum! krzyknęli towarzysze.




IV.



Pogodnym, prześlicznym rankiem jesieni, na równinach pod Wiślicą Żółkiewski stanął z całą swą siłą na popis przed królem i w pochód przeciwko rebelizantom. Kilkanaście tysięcy jazdy dobornej, pancernych, usarzów, kopijników, kilka tysięcy piechoty, kilkanaście dział składały wojsko to całe, niewielkie liczbą, ale nadzwyczaj świetne, w karności utrzymane, a strojne i zbrojne z przepychem, na który każda chorągiew się wysadzała, każdy pojedynczy żołnierz zmagał i łożył ostatki.
Przepyszne siodła blachami obijane srebrnemi i złocistemi, okrycia na konie szyte, rzędy świecące od drogich kamieni, czuby kosztowne na łbach rumaków, skrzydła usarzy, kopie złocone i malowane z proporcami długo rozwiniętemi, zbroje szmelcowane i złocone rycerstwa, lamparcie i tygrysie skóry, szyszaki z piórami, misiurki, tarcze malowane, sahajdaki szyte bogato, wszystko aż do strzemieni złoconych na turecki kształt wyrabianych misternie, składało się na obraz do tego podobny, który ujrzawszy na granicy Henryk Walezy, zawołał, że tu dopiero uczuł się królem.
Tu też nierycerskicgo ducha Zygmunt Waza uczuł może, iż temu narodowi rycerzy panować było zaszczytem, ale myśl tę zatruwało, iż znaczniejsza część jego stała w obozie przeciwnym.
W tej jednak chwili wojsko, któremu hetman dowodził, zdawało się i potężne i niezwyciężone, a król idący z niem razem stał za mnogie pułki.
Nie bez wewnętrznego wzruszenia, po błogosławieństwie w tym kościele, który przypominał Łokietka i losy jego, siadł król na konia, otoczony przedniejszymi urzędnikami dworu swojego. Milczeli wszyscy, pochód ten był pogonią przeciwko zbuntowanej braci. W szeregach jej nie jeden ale tysiące miało rodzonych swych, pokrewnych, ukochanych, sprzyjaźnionych.
Pękosławski starosta sandomirski między innymi, spoglądając zdala na pułki zadumany, szeptał do stojącego przy sobie Oborskiego.
— A co, jeżeli mi się brat Prokop nawinie? Pewnie on mnie oszczędzać nie będzie, a ja?
Tu się przeżegnał.
— Quod Deus avertat?
Z Pękosławskim tym pewnie tysiące równie myślało. W szeregach przejeżdżający Bajbuza słyszał mruczących.
— Na swoich nam iść każą! dla ich kłótni, że się jednemu chciało krzesła, drugiemu laski, jurgieltu albo starostwa, a nie dano im, my się zabijać mamy? brat brata!
— Nie będziemy się bić! — wołał rzeźko drugi — niech się sobie kłócą i godzą, ja tam rodzonego mam... mają ich drudzy. Gdy przyjdzie do rozprawy a zatrąbią, staniemy i nie pójdziemy.
— A jak z dział do nas każe walić wojewoda? — wtrącił ktoś z boku.
Nastąpiło milczenie smętne.
Weselszy z ciurów wtrącił.
— Co wam głowy boleć mają o to, czego jeszcze niema i nigdy może nie będzie. Na to czas jeszcze i rozmyślać i stanowić.
Ja też z Andruszkąbym się nierad na polu spotkał.
— Ale bo nie pójdziemy — krzyczał inny — na swoich nie pójdziemy. Król ma na to niemców, szwedów, szlązaków, ja nie wiem, może i węgrów, niech tych popchnie.
— Aha! — zaśmiał się inny — i my z boku będziemy spokojnie patrzyli, jak te pludry, lancknechty naszych braci mordować będą. To także miła sprawa!
Na krótki czas widok tego wojska, które jesienne promienie słońca ozłacały i opromieniały jakimś blaskiem i świetnością, które w dumę wprawiały, rozweselił żołnierzy. W niektórych pułkach zanucono Bogarodzicę, inne jechały milczące. Twarze się zaczęły okrywać chmurami, choć na niebie ich nie było i dzień był cudownie piękny, a powietrze jesienne, jakby do pochodu stworzone. Ale każdy spoglądając przed siebie widział tam w sinej dalej jakby widmo obozu braterskiego, któremu Zebrzydowski dowodził.
Z tej niechęci do rozlewu krwi bratniej rodziły się mimowoli wątpliwości, miał-li król słuszność, czy ci, co swobód odwiecznych narodu bronili?
Kto tu walkę podżegał?
Dyssydenci, myśleli jedni, OO. Jezuici, szemrali drudzy. Tuż za królem konno jechało ich kilku nieodstępnych, a wśród tych, co sukni zakonnej nie mieli, pokazywano palcami przywiązanych i posłusznych zakonowi.
Gdy ci, co najmniej myśleć byli nawykli i ważyć czynności swoje, teraz zaczynali rachować się z sumieniem, cóż dopiero dziać się musiało z takim marzycielem jak Bajbuza, który przez życie całe z sobą walczył, drogi szukając prawej, a wątpiąc czy ją znalazł?
Przysłuchiwał się pilno każdemu szmerowi, vox Dei chciał z ust największych prostaczków wybadać.
Przy nim jadący Szczypior wystawiony był na ciągłe pytania.
Ten znowu, raz na koń wsiadłszy i otrzymawszy ordynans, tak już był spokojny w sumieniu, iż ani sobie myślał łamać głowę, co dalej będzie.
Wojsko posuwało się niezbyt pośpieszając ku Połańcowi, w tropy za rokoszanami. Wszyscy dowódzcy byli tego zdania, że raz trzeba było skończyć.
Ze strony rokoszan też szlachta wsadzona gwałtem na koń już się troskała wielce o gospodarstwo.
— Tu sam czas siać, rola jeszcze niegotowa, jejmość z włodarzami rady sobie nie da, pośladami zasieją, rolę źle uprawią, a na przyszły rok choć rzepę suchą gryź, chleba nie będzie. Króla wypędzim może, ale przyjdzie z głodu umierać.
Śmielsi z noclegów, gdy się im jejmość i dzieci przyśniły, dodnia wsiadali na koń, w las i do domu. Nie mogli wytrzymać dłużej.
Trzecim obozem królewscy stanęli w Połańcu. Znaleziono dla króla dwór i wyporządzono go jako tako, reszta leżała w polu, a noce były zimne.
Tu nadciągnął z małym jak na siebie, ale świetnym pocztem książe Ostrogski kasztelan krakowski. Wszyscy widzieli go od początku niepewne zajmującego stanowisko. W obozie rokoszanów nakłaniał do zgody z królem, przy królu tłumaczył rokoszanów i namawiał do układów z nimi
— Jam nie raz ale sto razy gotowość do nich ukazał, lecz trzeba, aby i druga strona inaczej do króla swego przemawiała.
Rola ta pośrednika uśmiechała się księciu, wnosił, że to była właśnie pora, gdy ją powinien był wziąć na siebie. Zagadnął o to O. Bernarda. Jezuita wprowadził go do króla, ale ostrożność radząc. Szło o to, aby książe i wschodniemu kościołowi i dyssydentom zbytnich swobód nie wymagał poręczenia.
Tymczasem jednak Ostrogski tylko ogólne przebaczenie chciał wyjednać, bezkarność, zapomnienie uraz, wynagrodzenie szkód rozdawnictwem starostw i t. p.
O to rozdawnictwo rozbiło się zaraz traktowanie.
— Mości książe — zawołał Myszkowski — więc niedosyć przebaczenia za to, za co innego czasu na gardle karzą, trzeba jeszcze nagrodzić Zebrzydowskiego za bunt, a ks. Radziwiłła że N. Pana Sodomczykiem nazywał!
Nikt nie chciał słuchać takich zgody warunków i książe Ostrogski wyjechał z Połańca za rokoszanami, ale bardzo jakoś prędko już niesam, bo tu na niego patrzano krzywo, z listem tylko wysłał dworzanina.
Donosił w nim, że rokoszanie gotowi byli o warunki się układać i godzili na zjazd w Iwaniskach lub Osieku, na któryby z obu stron zjechało po czterech senatorów i tyluż ze stanu rycerskiego, z niewiększym pocztem nad dwóchset ludzi.
Przez ten czas gdy się umawiać miano, wojska z obu stron poza sobą swobodnie na picowanie, to jest po żywność wyjeżdżać miały.
Ale królowi Osiek był już pod bokiem i stanowniczowie wyprawieni, zażądał, aby naznaczono w to miejsce Koprzywnicę. Żądano glejtów, król nie widział ich potrzeby.
Powolność ta Zygmunta, czy jakieś nowe rachuby kazały naprzód Zebrzydowskiemu zwlec układy, a nazajutrz uznano w propozycyach króla obrazę majestatu rokoszowego!
A zatem nie było ze wszystkiego nic.
Wojsko dochodziło do Osieka, gdy krzątający się bardzo Ostrogski dał znać królowi, że rokosz do niego wysyła Pękosławskiego, Lubomirskiego i Jasickiego. Tymczasem wbrew temu oznajmieniu, Bajbuza wyprawiony na podjazd przez Żółkiewskiego nadbiegł z wiadomością, że rokoszanie precz z pod Sandomierza wyciągają i na wszystkie strony gońców wyprawiają o posiłki.
Żółkiewski rotmistrza jak stał zabłoconego poprowadził z sobą do króla, który jeszcze się był nie rozłożył.
Bajbuza mu opowiedział co przynosił.
— Cóż myślicie? — spytał król.
— Ja — rzekł Żółkiewski — jestem tego zdania co rotmistrz, (wskazał Bajbuzę). Chcemy-li rozlewu krwi uniknąć, trzeba pośpieszać, siąść im na kark.
Zygmunt oczy smętne zwrócił na Bajbuzę, jakby go pytał.
— Ciągnąć?
— Dziśby nam natychmiast potrzeba za nimi iść — rzekł rotmistrz — im śmielej i pośpieszniej, tem skuteczniej. Któż wie? posiłki możemy uprzedzić, sam ten pośpiech trwogę wrazi!
Zrezygnowany król zwrócił się do konia, z którego zsiadł dopiero, i nic nie mówiąc, cugle sobie podać kazał.
— Na koń! — zawołał Żółkiewski.
Ta determinacya tak skora w królu, ożywiająco podziałała na wszystkich. Raźno się rozległo: Na koń! na koń! — i na dany znak trąbki odezwały do pochodu.
Ci, co już się zbierali obozować i odpoczywać, musieli biedz popręgi ściskać, konie uzdać i sakwy nanowo do siodeł przymocowywać.
— Na koń! na koń!
Wtem za królem się ukazał niespodziany tu wcale książe Ostrogski, który też od rokoszan przybywał.
— N. Panie — zawołał zdyszany zbliżając się ku niemu — daremna rzecz z szalonymi mówić rozumnie, oni słuchać wcale nie chcą, zuchwalstwo przechodzi wszelkie granice. Ja nie pojadę do nich więcej. Stracone moje dobre chęci, pozostaję wiernie przy W. Król. Mości.
Zygmunt skłonił głowę i śmiechnął się, ale i tym razem nie odpowiedział.
Postępowano naprzód żywo.
Bajbuza, który oświadczeniu Ostrogskiego przytomnym był, pobiegł o niem oznajmić Żółkiewskiemu.
— Waszmość temu wierzysz? — zapytał hetman i zdumionemu dodał: — Patrzajże gdy ciągnąć będziemy, zobaczysz, iż kasztelan zawaha się znowu.
Bajbuza wzruszył ramionami.
— Gdyby król był — dodał Żółkiewski — oświadczenie księcia zaraz nagrodził jakiem dostojeństwem, któż wie? ale nie odpowiedział nic.
Wojsku dano rozkazy pośpiechu. Nazajutrz Bajbuza tuż wczoraj za królewską strażą jadącego Ostrogskiego już nie znalazł na miejscu. Spytał o niego.
Odpowiadano, iż przyzostał, gdyż oddział jego i on sam, ciągłem przenoszeniem się z obozu do obozu był bardzo znużony.
Jakoż wcale go już widać nie było. Hetman dobrze wyprorokował. Kasztelan zniknął.
Teraz istna już pogoń następowała. Rokoszanie z pośpiechem nadzwyczajnym uchodzili ku Wiśle i ich ranne niedogaszone ogniska, wieczorem królewscy rozpalali. Bajbuza, który ze Szczypiorem i kilkunastu ludźmi ciągle w przedniej straży był, dał znać, że Zebrzydowski, Stadnicki i Radziwiłł pod Pokrzywnicą ustawili się jak do boju i czekali.
Ale nim król tu dociągnął, oni już się znajdowali w Ożarowie. Cierpliwy, milczący, posłuszny radom król już zaczynał niespokojnie wyglądać rokoszanów tych, o których codzień mu oznajmywano, a dognać ich dotąd nie mógł, gdy pod Janowcem pokazały się rozłożone ich ufce.
Niemal z radością je powitano, chociaż różne uczucia widok ich wzbudzał.
Cochwila przynoszono nowe jakieś wiadomości. W obozie króla panowała wielka niepewność i rozstrój. Niektórzy nalegali na to, aby nie folgować, inni się spodziewali jeszcze układów, a gdy doniesiono, że Djabeł Stadnicki, nie wiedzieć z jakiego powodu, ze znacznym oddziałem opuścił Zebrzydowskiego i przeprawił się przez Wisłę osłabiając rokoszanów, Żółkiewski chciał natychmiast iść na nich.
Już niemal rozkazów tych wydania był pewien, gdy sam podjechawszy do króla, znalazł go wahającym się.
— N. Panie! — zawołał — tracimy najdroższą chwilę.
Król westchnął ciężko i z ust dobył się tylko wyraz: Krew! krew!
Począł się niespokojnie oglądać dokoła i szeptać. Nieopodal siedzący na koniu Gajewski skinieniem został przywołany.
— Jedź — zawołał król krótko urywanemi wyrazami — jedź, czas jeszcze, niech nie zmuszają do krwi przelewu... Jedź, śpiesz.
Gajewski puścił się natychmiast, a hetman chmurny zsiadł z konia.
W obozie królewskim widać było poruszenie, którego charakteru trudno było odgadnąć. Ważyły się losy. Jeszcze chwila, jeden krok może i krew się polać miała.
Wybór Gajewskiego dworzanina królewskiego, choć niemal przypadkowy, bo się nastręczył oczom, gdy o nim nie myślano wcale, był dosyć szczęśliwy.
Odważny, prędki, zawsze jasnego oblicza, Gajewski stworzonym był na to, aby przenosił co mu dano, ani psując, ani naprawiając, ani dodając nic, ani się domyślając proprio motu co czynić miał.
Król wiedział znając go, iż ani nadto, ani za mało nie powie. Gajewski nie miał się za statystę wcale, lecz pamięć doskonała dozwalała powtórzyć co mu zwierzono, nie zmieniając ani słowa.
W mgnieniu oka, konia nie oszczędzając, puścił się jak strzała ku miejscu, w którem po namiotach i chorągwi łatwo się było wodzów domyślać.
Stosunkowo do spokojnego jeszcze dosyć obozu króla, w którym przytomność jego była już sama rękojmią porządku, rokoszanów tabor wydał się Gajewskiemu jakby spłoszonym i niezmiernie zburzonym. Zbierano się kupami, wywoływano, biegali ludzie, dawano i odwoływano rozkazy, kłótnie się rozlegały.
Ponieważ zdala już widziano przybiegającego Gajewskiego, wojewoda wyjechał konno kilkadziesiąt kroków naprzeciw niego pod pozorem oglądania obozu.
Poselstwo to widocznie otuchę jakąś znowu wlało w Zebrzydowskiego. Król się wahał. Razem z Radziwiłłem wpadli do namiotu.
Jaką im dać odpowiedź?
Radziwiłł o zgodzie myśleć nie mógł, dał znak ręką, że pójdzie do ostatka... do krańca, do boju, a nie ustąpi.
To podbudziło Zebrzydowskiego. Szło tylko o formę w jaką odpowiedź odmowną ubrać miano.
Gajewski chodził przed namiotem, oblężony dokoła przez rokoszan, którzy go pytaniami ścigali, choć im żadnej nie dawał odpowiedzi.
— Niemy jest — wołał Ponętowski śmiejąc się — król Zygmunt jak sułtan turecki takich do poselstw używa. Ci nie zdradzają, bo im język urżnięto.
Wyszedł Zebrzydowski w ostatku i wziął posła do namiotu.
— Rokosz dzień powszechnego zjazdu naznaczył i nie cofa go. Niech król będzie posłuszny głosowi narodu, a nie śpieszy się z rozlaniem krwi, która na niego spadnie.
To nasza odpowiedź — dodał — powiedzcie aby pomyślał dobrze... Krok uczynić łatwo, ale pamięci jego zatrzeć nikt nie potrafi. Niech król czeka i na zjazd się stawi.
Gajewski nie odpowiedział nic.
Zebrzydowski powtórzył mu to raz jeszcze.
— To wszystko? — zapytał dworzanin.
— Zda się dosyć wyraźnie mówię — odparł wojewoda.
— Czołem! — rzekł Gajewski i wyszedł.
Konia mu podano, siadł i puścił go czwałem. Po drodze ledwie mógł na obóz rokoszan rzucić okiem, ale łatwo poznał, że go rozbijać na długo nie myślano; niektóre oddziały już się sposobiły przeprawiać za Wisłę, inne za niemi postępowały, brak tylko promów wstrzymywał.
Dla niego jawnem było, że rokosz słabym się czuł i uchodził, a odpowiedzią chciał złudzić.
Dworzanin pośpieszył tem prędzej. Ze wzgórza, na którem stał król z hetmanem i głównymi dowódzcami, widać było jak po Stadnickim, łatwe do rozróżnienia ufce Radziwiłłowskie także za Wisłę się cofać zaczęły. Szło to jednak opieszale.
Zebrzydowski pomimo to, nieulękniony czy zrozpaczony, pozostawszy sam ze stosunkowo niewielką garścią i trochą ludzi Radziwiłłowskich, zdawał się gotować do przyjęcia bitwy z nierównie już większą siłą króla.
Wojewoda ruski pośpieszył korzystając z położenia tego, do odcięcia mu odwrotu i osaczenia dokoła, ale z rozpoczęciem boju zawahał się.
Nie miał odwagi wziąć na siebie odpowiedzialności stanowczego kroku. Posłał po rozkaz do króla.
Chwila ta rozstrzygała, a nikt nie mógł odgadnąć nawet jakie Zygmunt miał usposobienie, co myślał... Przez cały ranek naradzał się cicho z O. Bernardem, przywoływał Skargę, wołał Myszkowskiego. Żółkiewski po pochodzie nużącym leżał chory, ale oświadczał, że ostatkiem sił na koń siąść gotów.
Znajdowali jednak Potoccy i książę Zbarażski, iż bez niego obejść się potrafią.
Zapytanie ostateczne wojewody ruskiego wywołało rumieniec na bladą twarz Zygmunta.
Nie ulegało wątpliwości, że po tylu wezwaniach do zgody, które tylko zuchwalstwo zwiększały, ustąpić nie było podobna.
To słowo jednak: wojna, bój, krew, nie mogło przejść przez usta pobożnemu panu. Na krótką chwilę cofnął się do namiotu, padł na kolana, modlił się.
Czekano tymczasem. Senatorowie patrzyli po sobie. Zdania ich były podzielone. Spierano się od rana i jedni utrzymywali, że król nie zawaha się dać hasła do boju, drudzy zaręczali, że cunctator zwlecze jeszcze, a rokoszanie ujdą.
Żółkiewski więcej może znużony głuchą walką jaką już przeciwko niemu prowadzono, leżał pod swoim namiotem.
Nasz Bajbuza niespokojny czekał niedaleko królewskiego na rozstrzygnięcie ostatnie, gotów je zanieść hetmanowi.
Z nim razem dosyć starszyzny wojskowej również niespokojnej o koniec, stało z twarzami, na których najrozmaitsze uczucia czytać było można. W jednych budził się niesmak i znużenie, drudzy zdawali niecierpliwi dobyć raz oręż i skończyć nieznośne targi. Nikt jednak się nie odzywał i nie śmiał wyprzedzać rozstrzygnienia, a ci co po cichu szeptali między sobą, wszyscy byli przeciwko bratniej walce.
Pękosławski starosta sandomirski stojący tu też powtarzał swoje.
— Ciekawym spotkania z bratem Prokopem, jeżeli los nas zbliży na pobojowisku. Czy ja go rąbnę, nie wiem, ale że on oszczędzać nie będzie gdy się zapali, to pewna.
Smutny uśmiech krzywił mu usta. Wtem namiotu opłotki się podniosły, drgnęli wszyscy, król wychodził, ale i teraz gdy już niósł dojrzały wyrok, na jego zimnej, martwej twarzy nic wyczytać nikt nie mógł. Królewską tę moc nad sobą miał nawet w najboleśniejszych chwilach żywota, słuchając obelg i wyzywań.
Szedł powoli i nieco opodal stojącemu Januszowi księciu Zbarażskiemu dał znak ręką, aby się zbliżył. Dla wtajemniczonych starczyło to za słowo.
— Oddaję wam straż osoby mojej — rzekł głosem słabym jak zwykle — a razem dowództwo nad wojskiem. Bóg widzi, żem się nie spodziewał przeciwko tych kiedykolwiek walczyć, którzy mnie bronić są obowiązani. Stało się, pycha nieukrócona przywiodła do tej ostateczności, niech Bóg co w sercach naszych czyta, który nas sądzi, rozstrzygnie między nami. Jeżeli krew się bratnia poleje, was wszystkich biorę za świadków, żem do chwili ostatniej pragnął tego uniknąć. Zmusili mnie zuchwali.
To mówiąc król rękę wyciągnął i dworzanin z pod namiotu poskoczył niosąc złocony hełm, który Zygmunt powoli drżącemi rękami włożył na skronie.
Ks. Zbarażski dał znak i w szeregach trąby zagrały.
Co naówczas zaszło, trudnem jest do wytłumaczenia.
Ze strony królewskiej w szeregach panowało rozdrażnienie i zapał nieopisany. Widziano ile razy Zygmunt próbował skłonić do układów, zuchwalstwo strony przeciwnej przechodziło wszelką miarę.
W niektórych regimentach, nie czekając rozkazów, kopijnicy złożywszy drzewce już chcieli się rzucić na szeregi naprzeciw stojące. Piechota cudzoziemska, ludzie zaciężni, którym tylko łup pachniał, wołali wszystkiemi językami: Naprzód! naprzód!
Tymczasem gdy pułki już się ruszają naprzód, senatorowie siadającego na koń otoczyli króla.
— N. Panie! — zaczęli wołać starsi — tyle już czasu zeszło... jeszcze spróbujmy azali okropnej bratniej nie unikniemy walki.
Król, jakby na to czekał tylko, zatrzymał się zaraz.
— Czyńcież co się wam zda lepszem. Raz jeszcze zdaję się na was, ale koniec temu położyć musimy.
Senatorowie jedni dziękować, drudzy natychmiast o konie i ludzi wołać zaczęli.
Księciu Zbarażskiemu posłano życzenie króla, aby zwłókł jeszcze.
Być bardzo może, że krok ten starszyzny wywołanym był widokiem tego, co się działo w obozie przeciwnym, a raczej w szeregach.
Zdala nawet można było rozpoznać, że Zebrzydowski nie był panem rokoszanów. Łamały się ich linie, kupami zbiegali niektórzy, naciskano na dowodzących, kilka chorągwi obalono na ziemię. Wrzawa dochodziła aż tutaj.
Kto pierwszy rzucił tę iskierkę buntu w buncie, rokoszu przeciwko rokoszowi? dojść było niepodobna, ale jak ogień po suchej trawie poszła płomieniem,
— Wy coście tego nawarzyli! no! idźcie wy się bić, my nie chcemy! To wasza sprawa. Przeproście króla. Nam co potem, czy wy, czy inni, czy ktokolwiek na krzesłach kurulskich siedzieć będzie i starościński chleb zjadał. Nam co po tem?
Zebrzydowski osłupiał. Muszkiety mu i drzewca rzucano pod nogi.
— Idźcie się wy bić! nam co z tego!
Sam wojewoda musiał na koń siąść i objeżdżać szeregi zaklinając, aby pod bronią pozostali przynajmniej w porządku. I tego się było trudno doprosić.
Wyrzekano na niego i odgrażano się, bo widziano do czego kraj przyprowadził i rokoszanów.
Gdy tak w chwili pogromu, senatorowie wszystko wstrzymali, a król się na ich rozum zdał, Zebrzydowski został zmuszony pogróżkami, krzykiem i zupełnym buntem, wysłać do króla sam z prośbą o rozmowę.
Ponieważ z tamtej strony przewodził Radziwiłł, król wyznaczając od siebie senatorów wybrał nieprzyjaciela jego Alex. Chodkiewicza wojewodę trockiego, Adama Czarnkowskiego łęczyckiego wojewodę, Ossolińskiego podskarbiego i Prytwica kasztel. kamienieckiego, z tych sławnych pogromców tatarskich.
Zebrzydowski sam przybył z Radziwiłłem, ale znowu ustępstw żadnych i pokory nie przyniósł, żądał zadosyćuczynienia żądaniom rokoszan, a dopiero naówczas obiecywał wiarę królowi poprzysiądz. W końcu uderzył się w piersi zaklinając się, że od tego nie odstąpi, choćby miał życie stracić.
Dodać należy, iż między żądania rokoszanów włożył wynagrodzenie ich za poniesione straty.
Zuchwalstwo to w tej chwili wyglądało na urągowisko... porwali się senatorowie oburzeni, a dwu Stadnickich wiernych Zygmuntowi przyskoczyło do Zebrzydowskiego krzycząc.
— Ty herszcie buntowników, zabójco własnej ojczyzny... ty, czy i teraz jeszcze szatańskiej nie ukorzysz dumy?
Zebrzydowski zbladł i milczał, bo wiedział, że ze Stadnickimi ani na słowa, ani na pięści walczyć nie było wygodnie. Zaczęto łagodzić i uśmierzać, tymczasem biegały poselstwa do króla i od króla, choć słaba była nadzieja, ażeby z Zebrzydowskim można co dokazać.
W imieniu króla zażądano od Zebrzydowskiego wiadomości od kogo wiedział, iż król zamierzał królestwo swe sprzedać?
W czem król absolutum dominium sobie przywłaszczał?
Kogo z pp. senatorów obwiniają o złą wiarę i o niebezpieczne rady?
Oprócz tego król żądał zaprzestania zwoływania tych zjazdów, budzenia niepokoju, robienia rokoszów, a kazał czekać spokojnie przyszłego sejmu. Ponieważ wieczór nadchodził, zaraz Zebrzydowski miał z Radziwiłłem przyjść do ucałowania ręki króla.
Oparł się wojewoda — Co za gwałt? na co ten pośpiech? będzie na to czas, aby królowi okazać należne poszanowanie.
Oczywistem było, że Zebrzydowski tylko zwłokę tym sposobem targował a o zgodzie na prawdę nie myślał. Senatorowie tedy znowu posłali Daniłowicza z groźbą, że albo zaraz przyjdzie, ukorzy się i przyjmie warunki, albo przebaczenia nie otrzyma.
Wojewoda zwrócił się do swoich, podchodząc wściekły do szeregów rokoszan.
— No, to lepiej ginąć! do broni! za mną, precz z tem jarzmem.
Ale go zagłuszono, ciskając ze szczękiem oręż na ziemię, odstępowali go wszyscy.
— Nie chcemy! dosyć tego wodzenia nas po rozstajach... nie będziemy się bić dla senatorskich kieszeni i tytułów.
Zaczynały się chorągwie poruszać nad głowami i lud ruszać, chcąc do króla iść z submisyą. Opuszczony od swoich wojewoda pienił z gniewu. Nie takiego się spodziewał końca.
— Dobrze — poskoczył do Czarnkowskiego — dobrze, ukorzę się przed królem, ale dostojeństwa wojewody nie mogę walać i kalać, mnie się też wzgląd jakiś należy.
Ja to sobie waruję, wyjedzie król na koniu, to i ja mam prawo mu się stawić na koniu i tak go będę witał. Zechce król zsiąść, to będziemy przeciwko sobie iść równo, nie ja sam do niego, ale tak dobrze on do mnie, jak ja ku niemu.
Stadniccy śmiać się poczęli. — Suknię mu wzięto — zawołał jeden — a ten się o guzik oberwany kłóci!
Znowu te szalone wymagania poniesiono do króla, który podniósł oczy w niebo milcząc, a O. Bernard szepnął. — Szatan go opętał.
Tymczasem wieczór się zaczynał robić, rozpalono mnóstwo pochodni, i ludzie wołali.
— Idą! idą! — A drudzy krzyczeli.
— Zgoda! zgoda!
Kto tu w tym ostatecznym momencie rej wiódł, kto prowadził i kierował tak z jednej strony jak z drugiej, nie można było ani naówczas widzieć, ani później dojść. Coś było w tem wszystkiem, można powiedzieć, opatrznościowego. Popychano Zebrzydowskiego, głuszono go. Konie szły naprzód jakby same. Wszyscy czuli i widzieli, że się zbliżają do miejsca, w którem król stał i w istocie ukazał się Zygmunt we zbroi, konno, z szyszakiem na głowie opasanym koroną, a dokoła niego senatorowie konno też. Wszyscy oni stali w miejscu wcale się nie myśląc na spotkanie Zebrzydowskiego poruszać.
Tymczasem gromadka ta, w której on był z Radziwiłłem, jechała dalej, ale wtem Chodkiewicz krzyknął:
— Stój! zsiadajmy z koni.
Wszyscy też poczęli posłuszni zsiadać, tylko Zebrzydowski się nie ruszał.
Ale ze wszystkich stron krzyczano na niego.
— Zsiadaj!
Stadnicki Adam porwał go za delię i ciągnął.
— Złaź z konia!
Nie mogąc się opierać wojewoda zmuszony, widząc że nie da już nic sprzeczka, skoczył z siodła rozjuszony, rozpychając tych, co stali koło niego.
Ci, co go otaczali, zmusili go posunąć się naprzód... szedł z głową spuszczoną, a z krwawych powiek łzy gniewu się dobywały. Ani wiedział już jak znalazł u ust swoich białą rękę królewską, do której wargi rozpalone przyłożył.
— Mów! mów! — naciskano zewsząd.
Zebrzydowskiemu tchu, siły, odwagi brakło. Podniósł nareście głos.
— Za świadka biorę Boga, przed którego strasznym sądem stanę, żem od początku aż do tego kresu, gdy gotów byłem krew przelać dla rzeczypospolitej, wszystko czynił tylko w widoku dobra jej. Ślubuję odtąd wiarę W. Król. Mości, ale w nadziei, że żądaniom narodu zechcesz uczynić zadość!
Równie dumnie po nim oświadczył się Radziwiłł.
— Com czynił — rzekł — to nie dla obrazy majestatu, ale przykładem przodków mych, stałem przy wolnościach naszych i tych, choćby gardło dać przyszło, jako prawy szlachcic, nie odstąpię!
Wystąpił z odpowiedzią zamiast podkanclerzego marszałek Myszkowski.
Tak przy blasku dogasających pochodni skończyła się nie przeciągając już scena, której nikt zrana przewidzieć nie mógł, a teraz jeszcze ledwie ci, co mniej byli czynni, umieli ją sobie wytłumaczyć.
Król natychmiast znużony zwrócił do namiotu, naprzód Panu Bogu dziękować. Radziwiłła i Zebrzydowskiego, przygniecionych, milczących jawnie jeszcze targających pęta, które czuli na sobie, Czarnkowski na noc wziął do namiotu swojego.
Jaki tam był spoczynek ich, łatwo odgadnąć. Patrzyli na siebie nawzajem niemal wyrzucając ten koniec nieszczęśliwy.
Hetman Żółkiewski był sam w namiocie. Przybiegł do niego rotmistrz gdy już wszyscy się rozeszli.
— A cóż? szczęśliwy koniec bezemnieście osiągnęli? — odezwał się Żółkiewski — tem lepiej. Będę mógł kwarcianych nazad poprowadzić nad Dniepr, gdzie są potrzebni, a i moje miejsce nie tutaj.
Spojrzał na Bajbuzę, który wcale na szczęśliwego nie wyglądał zwyciężcę.
— W. miłość to nazywacie końcem! — odparł rotmistrz. — Utinam sim falsus vates, ale daleko do końca.
Głową potrząsał.
— A toż co? Zebrzydowski króla przecież przeprosił i w rękę całował, rokoszanie jutro broń składają, reszta na sejm zdana.
Bajbuza milczał.
— Nie wiem — rzekł — ale z twarzy Zebrzydowskiego ani Radziwiłła skruchy, żalu, poddania się nie było widać. Gryźli wędzidło pieniąc, a będą-li mogli je zrzucić!...
Zresztą nigdyby do tego nie przyszło, gdyby szlachta gwałtem nie zmusiła, widząc że rzeź nieuchronna. Pchano wojewodę.
Żółkiewski nie mówił nic.
— A wy mości rotmistrzu — odezwał się w końcu — co ze swymi kopijnikami myślicie, gdy ich tu nie będzie król potrzebował?
— Miłościwy panie — westchnął Bajbuza — tak jakoś mimo mej woli zabrnąłem daleko, iż sądzę, że czasby do domu na rozpamiętywanie mych grzechów powrócić.
Ze swobodnego ziemianina stałem się prawie kortezanem; król mi już po dwakroć podkomorstwo jakieś dawać chciał, alem ja się do tego nie zdał. Ludzi przy panu dosyć jest, ja się nie czuję potrzebnym.
— Ja też radbym ztąd daleko być — odparł Żółkiewski — bo żołnierzowi tylko w obozie zdrowo. Panowie Potoccy we trzech na teraz królowi starczą. Ja mam co czynić na kresach.
Cieszę się, że kwarciani samem przybyciem szalę przeważyli, ale dalej gdybym tu pozostał, jużby mi ludzie zazdrośni pod nogami doły kopali. Szkoda waszmościnych kopijników, że się znowu rozejdą, boś miał ich dobranych szczęśliwie, ale ja was do siebie nie namawiam, bo wiem, że bez żołdu służycie zdawna, nie godzi się więc, abyście ponosili ofiary bez wynagrodzenia.
— I owszem — odparł Bajbuza żywo — jam wolny, a lepszego nie mam do czynienia nic, ale niebezpieczeństwo teraz nie grozi żadne... Spocznę.
Westchnął, ale w tejże chwili uśmiechnął się i dodał.
— Byle się jutro nie okazało, żeśmy rokoszowi głowy nie ucięli, albo mu ona przez noc odrosła! Naówczas i miłość wasza i ja, pozostaniemy aż do tej godziny strasznej, gdy się krew poleje.
— Niech się ona nie przelewa! — przerwał Żółkiewski.
Na te słowa wszedł stary Pękosławski.
— A co, panie starosta, winszować sobie mamy — rzekł hetman. — Si finis bonus laudabile totum.
— Ino że ja końcowi nie dowierzam — mruknął Pękosławski — Zebrzydowski do namiotu wchodził jak pijany upokorzeniem. Czarnkowski chciał ich karmić i poić, zamknęli się z Radziwiłłem na radę, a co jutrzejszy ranek nam przyniesie?
Ruszył ramionami.
— Nagle się to jakoś bardzo stało! — dołożył starosta.





V.



Dzień następny rozpoczął dla Zebrzydowskiego długi szereg dni ciężkiej pokuty, który śmierć dopiero zamknąć miała. Jasne światło poranka wszystko co wczoraj w gorączkowem usposobieniu działo się przy gasnących pochodniach, wśród nocnych mroków, czyniło niemal nieprawdopodobnem. Gdy po naradach burzliwych trwających niemal do świtu, ujęci snem twardym, duszącym jak zmora, Zebrzydowski i Radziwiłł oprzytomnieli przypominając sobie co się działo wczora, wojewoda krakowski załamał ręce... srom i gniew krwią mu oblewały czoło.
Byli jeszcze we dwu sami. Radziwiłł chodził milczący, dysząc jakby ze znużenia.
— Nie! — to nie może być... to się musi naprawić! Niegodziwa ta hałastra, ci tchórze. Zostaliśmy sami... nie było co począć... ale na tem nie koniec.
Spojrzał na Radziwiłła, który posępny stał i poruszał ustami tylko, jakby w zębach chciał zgryźć wrogów.
Radziwiłł uchylił w namiocie okienko. Słychać było pod niem głosy pomięszane, wśród których Zebrzydowski rozeznawał znane rotmistrzów swoich. Przypomnienie wczorajszego ich nalegania, oporu, zdrady, oczy mu zapaliło nowym gniewem. Radziwiłł przysłuchiwał się rozmowie ich ze starszyzną kwarcianą, wśród której i nasz rotmistrz Bajbuza się znajdował, wysłany przez Żółkiewskiego. Jeden z dowódzców rokoszowych, mąż pięknej postawy, rycersko wyglądający, strojny wytwornie, wołał głośno.
— Nie czyńcież nam tego sromu, jesteśmy bracią waszą przecie, choć nas zwaśniono. Nie my winni, bośmy nie poczynali. Starszyzna wołała, niech ona odpowiada, imby karki nagiąć i na nich poszukiwać wszystkiego złego.
Nie każcież nam jak ladajakim ciurom w obce wojska składać broni... srom, zakała. Postąpcież po ludzku, po bratersku, złożym za szeregami broń na wozy.
Bajbuza się wyrwał pierwszy.
— Trzeba na to przyzwolenia królewskiego, ja idę natychmiast na zamek, czekajcie mało, nie wątpię że je przyniosę. Żądanie wasze poczciwe, stanie mu się zadość. Nam dziś o tem myśleć, jakby zatrzeć ślady rokoszu a nie wytykać tych, co się nim dali obałamucić.
Szybkim krokiem poszedł, a tuż pod namiotem rokoszowi narzekać poczęli, tak że ich wyrazy do uszu dowódzców dochodziły.
— Rokosz ich sprawą — wołali — jednemu buławy, drugiemu wojewodzińskiego stołka odmówił król, innemu starostwa, więc rokosz, a my biedacy mieniem, życiem, ba i czcią musieliśmy się oddać. Bodaj ich Bóg karał i pomsta nie minęła.
Zebrzydowski chwytał się za głowę.
Po krótkiej chwili wrócił Bajbuza z twarzą wesołą i zdala zawołał.
— Stanie się jak waszmość żądaliście, a gdy broń złożycie, przyjdźcież do króla pokłonić się, przyjmie was.
Rotmistrze pośpieszyli z radośną wiadomością za szeregi.
Dwaj dowódzcy rokoszu zaledwie mieli czas pozrzucane suknie kazać sobie podać, gdy wszedł Czarnkowski wojewoda łęczycki.
Powitanie z jego strony było dosyć uprzejme, Zebrzydowski zaledwie głową skłonił.
— Czekamy panie wojewodo — rzekł do niego — abyście wczoraj umówionych dopełnili warunków.
Na to Zebrzydowski odskoczył, udając podziwienie.
— Jakich warunków? ja o żadnych nie wiem?
— Jakto? — obrażony odparł Czarnkowski — wszakżeście się zobowiązali wyjawić te tajemnicze pobudki, które was do tak stanowczego kroku jak rokosz skłoniły?
Król się domaga objawienia tej tajemnicy, winniście ją dla własnego usprawiedliwienia. Nam naostatek senatorom zależy na tem, abyśmy wiedzieli kto z pośród nas doradzał królowi zdradę, kto mu absolutum dominium radził, kto frymarki ułatwiał. Ogólne obwinienie nas wszystkich podejrzanymi czyni.
Zebrzydowski jak był nawykł czasu rokoszu, począł się zżymać, rzucać, burzyć i opierać.
— Cóż to tak pilnego — zawołał — na to się znajdzie czas i miejsce. Chcecie mi tu jak pojmanemu jeńcowi jakieś narzucać warunki, jam tu dobrowolnie przyszedł, ja nie dam się oprymować. Przed sejmem stanę, tam miejsce.
— Królowi też przysięgę wierności złożycie — dodał Czarnkowski.
— Ja mu jej nie złamałem! — krzyknął wojewoda — nanowo przysięgać nie będę.
Co to są za exorbitancye, co za opresya! Ja tego nie zniosę!
Czarnkowski słuchał cierpliwie. Chciał z czątku zawiązać z nim o to rozprawę, ale parę razy rzuciwszy po słowie, gdy Zebrzydowski mówić mu nie dawał, milczący wyszedł.
Upłynęła chwila długa. Dworzanie Czarnkowskiego przynieśli ranną polewkę i przekąski, ale wojewoda ich nie tknął. Napił się wody. Radziwiłł spory kubek wina wychylił jeden po drugim. Dokoła namiotu słychać było przesuwające się głosy rotmistrzów idących do króla.
Zebrzydowski zamknięty w namiocie jak w więzieniu podnosił opłotki, wyglądał i czekał z coraz większem rozdrażnieniem.
Tym razem nie Czarnkowski wszedł napowrót, ale komornik królewski oznajmując, że panowie senatorowie z ks. biskupem przemyślskim zgromadzeni, oczekują na ichmościów.
Radziwiłł i Zebrzydowski spojrzeli po sobie znacząco, wzięli za czapki i milcząc szli do izby, w której na nich oczekiwano.
Tu dla Zebrzydowskiego zapowiadała się walka, Radziwiłł mało się do niej chciał mięszać. Zagadnięty odpowiadał krótko, dumnie i jakby gardząc wszelkiem usprawiedliwieniem.
Zebrzydowski z zuchwalstwem, które go nigdy nie opuszczało, naprzód do izby wszedłszy na ławach między senatorami miejsce sobie wyszukał i zajął je, cisnąc się jak przystało krakowskiemu wojewodzie, co najwyżej.
Z czołem podniesionem wcale nie wyglądał na obwinionego, raczej na mściciela.
Biskup Pstrokoński, kanclerz, począł dosyć łagodnie od powtórzenia tego, co Czarnkowski zapowiedział.
Głośnem było nietylko między rokoszanami, ale po całej rzeczypospolitej to nieustanne odgrażanie się Zebrzydowskiego, że tajemnice wiedział straszne, że one go zmusiły do rokoszu, że miał dowody zbrodniczych zamiarów króla i niecnych rad, jakie mu dawali senatorowie.
Wychodziły tu znowu na jaw owe tak zwane rakuzkie praktyki, frymark koroną, zamysły narzucenia rzeczypospolitej absolutum dominium. Ale te wieści kilkadziesiąt już lat powtarzane do znużenia, które pierwszy na sejmie inkwizycyjnym Zamojski objawił, raz naostatek dowodami poprzeć było potrzeba.
Owa tajemnica Zebrzydowskiego nie mogła być czem innem tylko odsłonięciem strasznego spisku. Wszyscy senatorowie domagali się objawienia kto był sprawcą, kto winowajcą; król niemniej nalegał.
Zebrzydowski począł się tłumaczyć... ale gniew i rozdrażnienie tylko dawały się czuć w jego mowie; domagano się faktów, imion, dowodów, tych nie dawał.
Plątał się, oburzał, motał, a naciskany coraz bardziej wybuchał, ostatecznie powtarzając tylko rzeczy po tysiąc razy już na wiatr rzucane.
Naciskany, opasany zewsząd, zmuszony wreście, aby niezwłocznie odkrył te tajemnice, o których ciągle w czasie rokoszu głosił, opierając na nich zwoływanie wszystkich zjazdów, ogłoszenie rokoszu i t. p., Zebrzydowski w ostatku wymienił Myszkowskiego marszałka, którego miedzy senatorami nie było w izbie, jako człowieka, który o zamiarach króla pozbycia się korony głośno mówił.
Posłano do Myszkowskiego, który chorym się tego dnia uczynił, aby z Zebrzydowskim nie spotykać.
Marszałek jak najuroczyściej zaprzeczył, iż nigdy z wojewodą o niczem podobnem mowy nie było; żądał okazania miejsca i czasu.
Zebrzydowski mięszał się coraz bardziej. Przyznał wreście, że on sam o tem z Myszkowskim nie mówił, ale mu powtarzali te słowa ichmość pp. Stefan Kazimirski i Stanisław Chełmski, pierwszy miał to w Tarnowie słyszeć z ust marszałka, drugi w Krakowie.
Odniesiono to choremu Myszkowskiemu, a tymczasem półgłosem, szydersko na ławach senatorskich szeptano: Nascitur ridiculus mus.
W istocie wielkie te i straszliwe tajemnice, co wstrząsały rzeczpospolitą, schodziły do rozmiarów baśni i plotek ulicznych.
Myszkowski z oburzeniem przeczył, a dodawał, że niegodnem było imiona Kazimirskiego i Chełmskiego stawić, gdy ich tu nie mieli pod ręką i za świadków pozwać nie było podobna.
Nic więcej nad to nie było podobna wydobyć z wojewody, który tem mocniej się burzył i rzucał, im sam czuł jak jego zeznania błahy i niedorzeczny powód ogromnemu zawichrzeniu rzeczypospolitej nadawały.
Dla tego więc, że ktoś królowi przypisywał niczem niedowiedzione jakieś frymarki, wojewoda musiał aż rokosz i pospolite ruszenie wywołać!
Ze wszech stron najgwałtowniejsze mu czyniono zarzuty i wymówki, na które wielkiemi ale czczemi wyrazy z dumą i lekceważeniem odpowiadał.
Na tem się to miało mizernie skończyć, z upokorzeniem nieznośnem dla Zebrzydowskiego, gdy szmer i rozmowa żywa u drzwi słyszeć się dały i prawie gwałtem je rozwarłszy, weszli całą gromadą główniejsi rotmistrze ze starszyzną rokoszową.
Na widok ich wojewoda pobladł z gniewu, domyślał się wystąpienia sobie nieprzyjaźnego.
Na przedzie stojący Górski zwrócił się nie do Zebrzydowskiego, ale głównie do senatorów i ks. Pstrokońskiego.
— Myśmy dla onych tajemnic p. wojewody na koń siedli, słuszna ażebyśmy wiedzieli czego omal życiem nie przypłaciliśmy.
Z rodzajem szyderstwa wymówione wyrazy i spojrzenie na zgnębionego Zebrzydowskiego miało już wybuch jakiś z jego strony ściągnąć, gdy zapobiegając mu, odezwał się łagodnie Gostomski.
— Mamy za co P. Bogu podziękować, iż rozpędził chmury nad rzeczpospolitą wiszące. Z tego co nam tu p. wojewoda krakowski objawił widocznem jest, że ani król praw żadnych nie złamał, ani senator go żaden do tego nie skłaniał. A co było powodem do podniecenia rokoszu, o tem się waszmość dowiecie z pism jego, które ogłosi.
— Mybyśmy-bo radzi o tem z jego ust posłyszeć — rzekł Górski śmiało się zwracając ku niemu. Inni rotmistrze butniej jeszcze i natarczywiej zaczęli się cisnąć ku wojewodzie, a postawy były tak groźne, iż wojewoda poznański musiał pośredniczyć, aby Zebrzydowskiego od nieprzyjemnych następstw ochronić.
Tak się rozegrała jedna ze scen tej tragikomedyi rokoszowej w izbie senatorskiej, z której jak wówczas mówiono, Zebrzydowski wyszedł istotnie jak z łaźni. Łatwo jednak było przewidywać, że za ten srom, upokorzenie, za to stanie kilkogodzinne pod pręgierzem, na spytkach, taki wichrzyciel gwałtowny, człowiek tak zręczny, powetować zechce i musi.
Nie upłynął dzień ten cały, gdy się to już czuć dało.
Po złożeniu broni, rokoszanie się zaczęli rozchodzić i rozjeżdżać, ale sąsiedzi, znajomi, krewni, mający swoich w wojsku królewskiem nie mogli się nie dowiadywać o nich. Spotykano się na drodze. Następowały zaproszenia pod namioty i do szałasów pod wiechę których wiele obozy otaczało.
Tu się tedy poczęły serca otwierać.
Z rokoszan wielu już klęło wojewodę, ale znaczniejsza część broniła siebie, jego broniąc.
Bajbuza, który na wszystko miał oko baczne, przechadzając się po obozie, przysłuchując, rozmawiając sam z rokoszanami, poczuł w tem potajemną jakąś robotę Zebrzydowskiego.
Zbyt jednostajnie w różnych stronach, z ust różnych powtarzały się dane z góry nauki. Rokoszanie się użalali nad losem wojewody i u niektórych znajdowali posłuch.
Najzabawniejszem ze wszystkiego było, że przechadzający się tak Bajbuza natrafił pod jednym z szałasów znajomego sobie Gubiatę, ze swadą nadzwyczajną broniącego wodza rokoszan, do których nigdy nie należał.
Był to widocznie świeżo zaciągnięty szermierz, który sobie za język zapłacić kazał i nosił się z nim od namiotu do namiotu.
Gubiata miał ten dar, że do szlachty drobnej, z której był krwi i kości, umiał mówić jej językiem, jej pojęciami.
Niepostrzeżony w mroku, Bajbuza stał i słuchał. Gubiata grał rokoszanina doskonale.
— A godzi się to mospanowie bracia, abyśmy tak tego wodza naszego w nieszczęściu opuścili? Pośliznęła się noga! Czy on winien temu? Toż go zdrajcy tacy jak Dyabeł i inni opuścili i na łup królowi dali.
Czy to on złego chciał? hę? czy my, co jesteśmy nasieniem narodu i jego najlepszą częścią, ukorzym się tak panom senatorom, żeby im go wydać na męki? Oni go ukrzyżują!
Trzeba, żeby wszystka szlachta i królewskie wojsko też broniło go! nie dopuściło infamii i potępienia. Gdyby mu się było powiodło? hę? dopieroby go na ołtarz nieśli... padł ofiarą...
— Ależ bo winien — zawołał ktoś z boku — winien, niech pokutuje.
— Nie winien! — krzyknął Gubiata. — Chciał dla nas dobrego...
— A narobił licha! pocóż się brał, kiedy nie zdużał!
— Gadaj waszmość zdrów — przerwał Gubiata — onby był na swem postawił, ale go zdradzano na każdym kroku. Zazdrościli mu, że rósł, zlękli się, że on tu całą rzecząpospolitą zawładnie.
— A pewnie — zawarczał inny — ma kto władać, to wolę króla, co nam go Pan Bóg dał, niż takiego, co się chytrością narzucił.
Gubiata wziął się w boki.
— Siłaby o tem mówić — rzekł. — Dziś na obalonego łatwo krzyczeć, ale to był mąż, to był mąż!
Ktoś się rozśmiał.
— Herburtównej mąż! — zażartowano.
Nie zmięszał się Gubiata.
— Widzisz waszmość — wtrącił — i w tem był rozum nawet, że się z Herburtówną żenił, bo wiadomo, że Herburtowie są wszyscy nie dworacy, nie lizuny, ale rokoszanie. A kto mu testamentem zlecił syna i majątek? no i cały rozum statysty przekazał? hetman Zamojski.
— Tem się nie chwal — rzekł drugi — bo hetman w wojsku był żelazną ręką.
Gubiata zwrócił rozmowę.
— Jak Boga kocham, trzeba go bronić — dodał.
— A no jak?
Nastąpiło milczenie.
— Jak? — zamruczał Gubiata — nim się na cztery strony świata rozleziemy, powinniśmy pójść do pp. rotmistrzów i nasiąść na nich, aby oni do króla w poselstwie się udali za Zebrzydowskim.
Senatorowie go zgryzą, zjedzą, zniszczą. Wiedzą, że on ich wszystkie niepoczciwe tajemnice, konszachty, targi, frymarki zna i penetruje. Przepadnie Zebrzydowski a z nim szlachta cała, bo to był jej obrońca.
Śmieli się jedni, ale byli i tacy, co potakiwali.
— Albo to nie było pięknie — mówił dalej niepoczciwy burzyciel — widzieć jak przed tym stutysięcznym tłumem naszym bledli staruszkowie senatory i cicho odmawiali Zdrowaśki. Co to my znaczyli pod Zebrzydowskim? nie stanie go, nie stanie nas, rozpędzą i znowu toż samo jarzmo nam nałożą.
— Jakie jarzmo? — zapytał ktoś.
Gubiata musiał się namyśleć trochę, nim do wyjaśnienia jarzma przystąpił, ale figurą retoryczną zręcznie się z tego wyplątał.
— Waszmość pytasz, jakie jarzmo? — zawołał — albo go na szyi namulanej nie czujesz? Nie wiecie więc, jakie jarzmo nosimy? O tempora! o mores! a więc już tak odrętwieliśmy, iż nawet sromoty i niewoli naszej nie czujemy, i że pytamy kędy jarzmo, gdy ono nas dusi?
Uśmiechał się Bajbuza i chciał z pogardą odchodzić już, gdy się głosy zerwały, że do króla poselstwo za Zebrzydowskim powinni rokoszanie wyprawić, a do niego i inni z rycerstwa się przyłączyć.
Popierano wojewodę, wołano, że go dworakom, niemcom i włochom na pastwę się dawać nie godzi. Czynniejsi tego ruchu motorowie krzątali się już, gdy rotmistrz z tyłu stojący za Gubiatą, za kołnierz go ujął i jak piłką nim rzucił.
Przerażony krzyknął litwin, ale poznawszy Bajbuzę, oniemiał.
Zląkł się okrutnie.
— Za mną! — zawołał rotmistrz — słyszysz? za mną!
Nie mógł się opierać Gubiata, bo wiedział, że z rotmistrzem żartów nie było, poszedł ze spuszczoną głową posłuszny. Nie mówiąc do niego słowa, Bajbuza go do swojego namiotu zaprowadził i na wstępie rzekł do Szczypiora.
— Wziąć go pod straż, a jeśli się będzie wyśliznąć próbował, to go związać.
Z oburzeniem wskoczył zaraz za rotmistrzem do namiotu niezmiernie poruszony litwin.
— Za pozwoleniem — zawołał — ale ja jestem, zdaje mi się, wolny człek, szlachcic, i mnie tu nikt nie ma prawa sekwestrować i więzić.
— Więc o to się rozprawisz później — rzekł Bajbuza — ja ci nie ucieknę, ale ty mi kwarcianych tu buntujesz, tego ja dopuścić nie mogę.
— Albo mnie rokoszaninem być nie wolno — odparł łagodniej Gubiata — bądź waszmość sprawiedliwym tak jak bywałeś dotąd.
Proszę o ucho łaskawe. Nic nie jestem winien! nic. Mówię co myślę, a myślę, co mi...
— Kazano myśleć i mówić — przerwał Bajbuza. — Ile ci za to dali?
Gubiata spuścił głowę i potrząsł nią.
— Nie dano mi nic — rzekł krótko.
Śmiał się rotmistrz.
— Nie wykłamiesz mi się — dodał — do jutra, póki się rokoszanie nie rozejdą i wszystko to nie skończy, posiedzisz pod strażą.
Gubiata tarł czuprynę.
— Mniejsza z tem — rzekł — ale muszę przypomnieć, że nawet jeńcom wojennym należy się głodu i pragnienia ich zaspokojenie.
Nie odpowiadając Bajbuza się zbliżył ku niemu.
— Słuchaj, trutniu! — rzekł — mów mi prawdę! Kto cię najął, abyś siał tu rozterki... co ci dali?
— Sumiennie mogę wyznać, iż poważnej osobistości, która mnie skłoniła do tego, żem w imię miłosierdzia za Zebrzydowskim przemawiał, nie znam. Ale miał na sobie delię dostatnią i rysiem podbitą, a rysia lada kto nie nosi. Neguję jak najuroczyściej, ażeby mnie miał przekupić, nie jestem przedajny. Dał mi odchodząc, gdy już byłem przekonany, dwa talary, widząc że butów będę potrzebował bardzo rychło... ale od brata szlachcica się przyjmuje pomoc na czci nie szwankując.
To mówiąc złagodniał znacznie Gubiata.
— Ja do rotmistrza najmniejszej urazy nie mam za przytrzymanie — dodał — chociaż jest ono ograniczeniem swobody mi należnej, a u mnie aurea libertas ante omnia, ale znając serce miłości waszej, wiem, że to się stało omyłką. Nie ruszę się ztąd, i owszem, pozostaję aż do końca.
Gdybym kącik miał, tobym mógł dalej przepisywać Rokosz Gliniański, który rozpocząłem właśnie.
I pomacał za żupan wsunięte papiery.
— Historya bardzo ciekawa — rzekł — a może miłości waszej nieznana.
— Daj mi pokój — mruknął Bajbuza. — Kłamstwa są.
— Kłamstwa! — zawołał Gubiata — a któżby mógł wymyśleć wszystkie okoliczności?
Nie słuchał już Bajbuza i precz mu kazał iść.
To co podobni Gubiacie mniejsi i więksi przygotowywali pocichu, nazajutrz na jaw się ukazało. Poselstwo jakieś od rycerstwa wogóle poszło do Myszkowskiego, domagając się, aby je do króla przypuszczono. Lecz że i ludzie byli podejrzani i cel wątpliwy, marszałek wyszedł się rozmówić z nimi. Od pierwszych słów wydali się z tem, że w sprawie Zebrzydowskiego przychodzili, a niezręcznie wyrywające się wykrzykniki zdradziły, czego żądać mieli.
Myszkowski poszedł się naradzić i powrócił do nich z tem, że król przyjąć nie może, nie uznając, aby do niego mieli prawo się zwracać od rokoszan już rozwiązanych posłowie. Na sejm zresztą wszystko się odkładało, a król wyjeżdżał natychmiast do Krakowa, gdzie go łatwo znaleźć mogli.
Już też Jakób Potocki dowodzący strażą królewską i kopijnikami wydał do wojska rozkazy, aby zapobiegając wszelkim zmowom, kwarciani i wszelki żołnierz do namiotów Zebrzydowskiego się zbliżać nie śmiał, a rokoszan w obozie nie cierpiano.
Poruszenie umysłów było widoczne, obawiać się mógł łacno, aby zręczny wojewoda nie korzystał z niego, tembardziej, że — namyśliwszy się — i on i Radziwiłł udawali zupełnie przejednanych, przyrzekali co chciano, zobowiązali się słownie i na piśmie nie zwoływać więcej zjazdów i t. p.
W całym ciągu tego pochodu za rokoszanami i pod Janowcem, nasz Bajbuza bardzo był czynnym, w części z powodu że chętnie się nim posługiwano, wysoko ceniąc człowieka, a daleko więcej z własnego popędu, który go zmuszał badać, przypatrywać się i pragnąć wyrozumieć wszystko, co mu się nastręczało.
Król, który dla niego jak dla znaczniejszej części otaczających go osób okazywał się obojętnym, niekiedy Bajbuzie życzliwie się uśmiechał, kazał mu przychodzić, słuchał i z liczby tych, co się do służby poufałej nie rachowali, wyróżniał go. Przepowiadano mu, że dostanie urząd na dworze, co on ruszeniem ramion przyjmował.
Czasem go o to zagadywał Szczypior.
— A co to będzie jak król was poprosi: zostań waszmość przy mnie.
— To mu ślicznie podziękuję — mówił Bajbuza — nie mogę. Mamże ci się tłumaczyć? Dopóki to nieszczęsne rokoszowanie trwa, muszę mu służyć, bo mi go żal, a juści królem naszym jest, ale gdy wszystko wejdzie w karby należyte, jadę do Nadstyrza.
Mówiłem ci, króla mi żal i szanuję go, choć pokochać trudno, a dalej poza nim co stoi, nie podoba mi się. Królowa pobożna, prawda, ale ostra, szorstka i tak nas nie lubi, jak my jej nie cierpimy.
Prawda że znowu trudno od niej wymagać, aby nas kochała, gdy wie, że ją szkalują, męża za nią prześladują, a przeciw niemu spiski wiążą i nie dają mu tchnąć.
Dalej cały dwór jak wyspa na morzu obcy, cudzoziemski i wyjąwszy kilku polaków, Skargę, Myszkowskiego, Wolskiego, co najmilsze królowi, to zagraniczne.
Wejdziesz tam, zobaczą że polak, milkną wszyscy i patrzą jak na raroga, a poza plecami co się dzieje! nie patrzeć.
Król znużony temi politycznemi sprawami, umęczony, targany, a lubiący spoczynek i zajęcia inne, jestem pewny, że teraz dlatego się najbardziej cieszy ze skończenia rokoszu, iż będzie mógł swobodniej z Wolskim i Sędziwojem prażyć jakieś ingredyencye, co oni alchemią zową, potem śpiewu posłuchać, potem się pomodlić, na klawicymbale pobrząkać i tym podobnie.
Jeżeli był stworzony na monarchę, to na takiego, coby tylko w niedziele i święta reprezentował majestat, pięknie się ubrawszy i potem wrócił do ulubionych zabawek. Dobrym jest, ale u nas niedosyć dobrym być.
Królowa więcej ma charakteru, a może najwięcej ta Meyerynka, co wszystkimi wodzi, a nawet biednego Władysława nielubionego przez królowę, broni, osłania i pieści.
Wszystko to OO. Jezuici, Meyerynka, alchemicy, muzyka, złotnicy, gdy się na to zblizka patrzy, w końcu męczą. Naród się nie przywiąże do takiego dworu, to darmo, a familia królewska, począwszy od małych dzieci nauczona z okien zamkowych na szlachtę przechodzącą pluć...
Nie, nie — kończył rotmistrz — na dworze mi tchuby brakło.
Króla przeprowadzę do Krakowa z jego gwardyą, ale dalej nie pójdę, pożegnam i wrócimy.
— A już bo mi się stęskniło za naszym kątem — mówił rotmistrz.
— Żebyście wiedzieli jak mnie? — wyjąknął Szczypior. — Nie żalby było, żebyśmy na wojnę szli, ale to ani pokój, ni wojna, i z kim wojowanie, z biedną szlachtą, którą tacy panowie Zebrzydowscy miotają!
Wkrótce potem ruszono do Krakowa niebardzo śpiesząc.
Jedną z okoliczności, która Bajbuzę zrażała ode dworu, było i to, że choć się nigdy Żółkiewski nic skarżył, widocznem było, iż wpływ jego i znaczenie przez Potockich zostało zachwiane.
Mąż to był nadto rozumny i wielkiego ducha, aby zbyt na utracie faworów cierpiał, lecz niesprawiedliwość bolała. Król dla niego był chłodnym, nie dopuszczał mu się zbliżyć; szacował go, ale może więcej uniżoności i akomodowania się wymagał, więcej głośnych oświadczeń, z któremi Żółkiewski był oszczędny.
Czuł tak swą godność, iż nie przypuszczał, aby jej można było ubliżyć. Nie tak niecierpliwy i gwałtowny jak Chodkiewicz, w spokoju swym daleko był więcej imponującym.
Żółkiewski już był w początku pocieszył się tem, że rokosz nareście skończony i pogrzebiony, lecz, pomimo że na dworze także się tem łudzono, zaczynał powoli wątpić równie jak Bajbuza.
Cały ten przeciąg czasu spędzony napół w obozie, potroszę na dworze, na starym rotmistrzu zrobił wrażenie smutne bardzo.
Szczypior coraz częściej słyszał go powtarzającego.
— Im człowiek żyje dłużej, tem ludzie mu się wydają bardziej politowania godnymi, a strasznie maluczkiemi stworzeniami. Na kogo tu i na co rachować!
W ciągu podróży do Krakowa rotmistrza wcale do króla nie pozywano, rad był, iż o nim zapomniano — ale się mylił.
Na ostatnim noclegu marszałek Myszkowski wezwał go do siebie, i winszując łaski pańskiej, zapowiedział, ażeby po przybyciu do Krakowa do niego się stawił, bo król z nim się chce widzieć.
— Wdzięczen jestem panu naszemu za jego łaskawość dla mnie — odparł uprzedzając Bajbuza — ale właśnie chciałem się też pożegnać, bo mi do domu potrzeba.
— Cóż waszmość w domu robić będziesz? — rozśmiał się marszałek, który z nim zawsze rozmawiał po włosku. — Wasze miejsce tu, jesteś człowiekiem wychowanym do służby królewskiej. Na żadnym z przymiotów pożądanych ci nie zbywa.
— Dziękuję miłości waszej — skłonił się Bajbuza — alem już mówił i powtarzam to, właśnie największego dworaka przymiotu nie mam, mówię prawdę.
— Tak, ale umiesz ją powiedzieć gładko i zręcznie — dodał marszałek. — Prawda potrzebną jest, a to właśnie sztuka podawać ją tak, aby się nią przyjmujący nie dławił.
Z tem Bajbuzę pożegnał, a gdy wyszedł, Kalińskiego spotkał, który z wielką pociechą swą winszował mu, iż jak słyszał, u króla miał wielkie zachowanie pozyskać.
— No, zobaczysz — dodał Kaliński — że się jeszcze krzesełka dosłużysz i łańcucha.
Łańcuch, o którym wspomniał Kaliński, był rodzajem oznaki szczególnej łaski króla i ozdobiony był wielkim wizerunkiem jego. Powiadano, że w części łańcuchy te sam król robił z pomocą złotników. Mieli je naówczas już Mniszech, Bobola, Wolski i Nowodworski. Na dworze ich odznaczano żartobliwem nazwiskiem panów łańcuchowych.
Bajbuza ramionami ruszył.
Wcale się nie dobijał tego odznaczenia, choć wielcy nawet panowie, którzy łańcuchów od króla nie mieli, kładli zwyczajne i udawali, że są obdarzonymi, ale się to wprędce wydawało.
Wjazd do Krakowa, choć go chciano uczynić tryumfem, nie był wcale tak świetny, jakim go widzieć pragnęli niektórzy. Ludności się wysypało dosyć ciekawej, ale stała zimna — król nie obudzał sympatyi, pogrom rokoszan nie wydawał się zupełnym. Coś w powietrzu zwiastowało, że ta obrzydliwa domowa wojna skończoną nie była.
Starsi rokoszanie zamiast się garnąć do dworu, aby przejednać i uzyskać przebaczenie, wyraźnie od niego stronili.
Z ziem różnych przychodziły wiadomości, że główni warchołowie zjeżdżali się, radzili, i wcale nie dawali za skończoną.
Tylko zaślepieni dworacy wmawiali w siebie i w króla, iż już nic nie pozostawało tylko rany goić, jakie rokosz zadał.
Wszyscy obwiniali jednego Zebrzydowskiego, chociaż oprócz niego zajadłych rebelizantów było wielu, a ci uszedłszy zawczasu z pod Janowca, nie rozpuszczali swoich oddziałów i na coś się zdawali oczekiwać.
Wedle rozkazu rotmistrz stawił się na zamek do marszałka, który po krótkiem oczekiwaniu do króla go wpuścił. Stał właśnie Zygmunt u stołu i w ręku trzymał bardzo piękny wizerunek młodziuchnego królewicza Władysława, do którego się uśmiechał.
Położył go na stole i siadłszy pozdrowił ręki ruchem Bajbuzę. Zawsze mówienie, zwłaszcza do tych, z którymi się rzadko widywał, przychodziło Zygmuntowi z trudnością. I tym razem rotmistrz oczekiwać musiał, nim cicho się odezwał.
— Radbym, ażebyś mi waszmość pozostał. Słyszę, że do domu powracać życzysz?
— Tak jest, N. Panie — rzekł Bajbuza. — Gdyby, uchowaj Boże, potrzeba wypadła, w którejbym W. Król. Mości zdać się mógł, stawić się nie omieszkam, ale teraz mamy choć chwilowe uspokojenie.
— Chwilowe? — podchwycił król.
Rotmistrz skłonił głowę.
— Niedowierzam niespokojnym duchom.
Zygmunt westchnął.
— Większego pobłażania trudno było okazać — dodał po małej przerwie. — Czegóż oni mogą żądać?
— Odgadnąć to trudno.
Król kazał sobie opowiedzieć potem o ostatnich chwilach rokoszu, o rozejściu się jego, o pogłoskach, jakie chodziły, a rotmistrz krótko i chłodno główniejsze rzeczy, podług swego przekonania, zebrał i wyłożył. Nie taił, że w przejednanie nie wierzy.
Następnie, ostrożnie Zygmunt zapytał o Żółkiewskiego, chcąc się o jego usposobieniu dowiedzieć, tak aby Bajbuza tego nie postrzegł. Nie było to bardzo zręcznem. Rotmistrz się złożył nieświadomością swoją i tłumaczył tem, że hetmana widywał mało. Wrócił raz jeszcze Zygmunt do niego samego, i próbował go przy dworze zatrzymać, ale Bajbuza usilnie prosił o odpuszczenie go do domu, zaręczając, że stawić się będzie na zawołanie.
— No, to jedź waszmość — odparł naostatek król — jedź. Kopijnicy ci ciężą, rozpuść ich jeźli chcesz, lub oddaj komu, a na sejm do mnie przybądź sam. Mamci sług dużo, ale...
Zawahał się.
— Dobrzy są, nie narzekam, wszakże ci, co chcę, nie umieją — i z uśmiechem dodał: — Waszmość, który umiesz, powinieneś chcieć.
Tak odprawiony Bajbuza, nad wieczorem się dowiedział, że mu król parę pięknych koni ze swej stajni kazał przyprowadzić. Był to podarek, bo wiedziano, że pieniędzy rotmistrz nieżądny.





VI.



Zebrzydowski niedługo namyślał się dokąd miał się schronić po rozprószeniu rokoszan. Majętności jego były zniszczone, zasoby wyczerpane, synowi nadana Lanckorona zablizko leżała od Krakowa, pozostawał mu Zamość i ogromne dobra po hetmanie, któremi jako opiekun zarządzał i władał. Zdawało mu się, że myśl tego oporu wziął w spadku po Zamojskim, dlaczegóż nieboszczyk do spełnienia jej przykładać się nie miał?
Pojechał więc wprost i osiadł na zamku w Zamościu, ale starając się nadać pobytowi temu pozór wypoczynku i usunięcia się od spraw publicznych.
Niewiele osób mógł oszukać, gdyż nigdy może czynniejszym nie był. Charakter i temperament czyniły go nadzwyczaj zmiennym w postępowaniu. Cel pozostawał jeden, ale drogi i środki zależały od okoliczności, od osób, od wpływów, nawet od humoru chwili.
Wrota zamku stały od miasta zamknięte, z tej strony panowała cisza, ale przez furty boczne, z za tyłów nieustannie się wkradali przybywający, jedni z wyrzutami, drudzy z pytaniami i radami.
Znaczniejsza część całe niepowodzenie składała na Zebrzydowskiego, który był wodzem i hetmanem. Wszystkie klęski zrzucano na barki jego.
W tych, co niedawno jeszcze widzieli wojewodę w sile wieku, zdrowia i energii rycerskiej, mężem wierzącym w swą przyszłość, obudzał on teraz litość, tak straszliwie zestarzał nagle, zapadły mu oczy i policzki, zmieniły się rysy, taka boleść niewysłowiona malowała się na zmęczonem obliczu. Ręce mu drżały, chwiał się chodząc, a gdy się postrzegł, że zdradzał osłabienie, prostował się nagle, dobywał sił, i pragnął pokazać, że złamanym nie był. Wkrótce potem opadał znowu.
Najmniejsza rzecz drażniła go i gniewała. Dosyć dawniej obojętny w rzeczach wiary, stał się teraz pobożnym do fanatyzmu, co go od namiętnych gniewu porywów nie ratowało.
Z rodziną swą naprzemiany najczulszy, niekiedy zamykał się od niej i nie dopuszczał do siebie. Domownicy, dawniej już nawykli do tego burzliwego usposobienia pana, drżeli teraz nie mogąc odgadnąć nigdy, co go wprawi w największą złość i uniesienie, a co pozostanie obojętnem.
Z kolei wszyscy dowódzcy rokoszan, jeśli nie jawnie, to potajemnie przybiegali do niego na rady. Z kolei Herburt, Stadnicki, Pękosławski, Łaszcz Piotr, zięć wojewody, nawet Ostrogski i Radziwiłł skrycie się wciskali na zamek; kto nie chciał być postrzeżonym, przyjeżdżał nocą, stawił konie w podwórcu i uchodził gdy rozedniało.
Częstokroć przybyły poczynał od zajadłej kłótni, od krzyków, któremi się komnaty rozlegały; potem ucichała wrzawa i rozstanie zwykle bywało zgodne i spokojne.
Wojewoda listy i posłów rozsyłał na wszystkie strony, odbierał ich też wiele. W izbie, w której siedział zamknięty, spoczynku nie było ni dniem, ni nocą. Służba się mieniała u drzwi na czatach, nie zasypiając. Wojewodę budzono gdy usnął, bo takie były rozkazy. Wszyscy prawie zaczynali od najgwałtowniejszych wyrzutów, a kończyli na tem, że rokoszu za rozbity i rozwiązany nie uważali.
Zebrzydowski słuchał, nie sprzeciwiał się, popychał drugich. Sam się nie zarzekał współuczestnictwa, lecz na oko chciał, aby się wydawało, że o niczem nie myśli.
Przyjechał kto z tych wątpliwych pośredników, którzy jak ks. Ostrogski obu stronom schlebiali, czekając z której potrafią skorzystać, naówczas Zebrzydowski opowiadał, że zrzekł się już dowództwa i wszystkiego, że chce i potrzebuje odpocząć, że do niczego mięszać się nie będzie. Utyskiwał na straty, a królowi wszelkiemi możliwemi drogami dawał do zrozumienia, że tych strat spodziewał się wynagrodzenia.
Ale rada otaczająca króla na samą myśl kupowania tego herszta rokoszan oburzała się.
Nikt zresztą pochwalić się nie mógł, ażeby całą myśl wojewody odgadywał. Sprzecznym był z sobą samym. Gdyby nawet jednak chciał zupełnie dalszych wichrzeń zaniechać, nie byłby w możności zerwać wszystkich węzłów, jakie go łączyły z rokoszanami, którzy nie myśleli sromotną klęską pod Janowcem dać się związać.
Ci, których on rokoszanami uczynił, jak Smogulecki, teraz jego trzymali w związku.
Natychmiast po rozjechaniu się z pod Janowca dało się słyszeć, że Zebrzydowski był oszukany, sponiewierany niegodnie, że wszystko poświęciwszy padł ofiarą.
Cały ten ruch nurtujący podziemnie, dworowi wydawał się mało znaczącym i niemogącym następstw pociągnąć za sobą. Doniesieniom o nowych knowaniach nie dawano wiary, lub je lekceważono.
Myszkowski tylko, którego dotknął swem oskarżeniem Zebrzydowski, nie mogąc mu go darować, pragnąc się pomścić, wskazywał w nim królowi nieprzebłaganego wroga.
— On póki żyw spokojnym nie będzie — powtarzał marszałek — dobre mu wszelkie środki, potwarz, kłamstwo, krzywoprzysięztwo... Rokosz rozbity, powiadacie... a ja nie wiem czybym uwierzył Zebrzydowskiemu, gdybym go na marach widział.
To pewna, że czy z naprawy wojewody, czy mimo jego woli, nie przestawano w szlachcie utrzymywać niechęci przeciwko królowi i dworowi.
Na samym zaś dworze dawały się postrzegać pewne odcienia przekonań. Tak kardynał Maciejowski żądał powolności dla Zebrzydowskiego, gdy Myszkowski nastawał na zgubę jego; w wojsku Potoccy różnili się zdaniami z Żółkiewskim; Chodkiewicz królowi wierny, dumą swą zrażał; księcia Ostrogskiego pewnym być nikt nie mógł.
W samych rodzinach różnice przekonań były wielkie; dwu Stadnickich szło z królem, jeden przeciw niemu. W sposobie postępowania z rokoszanami król zawsze łagodność zalecał i dawał jej przykład, senatorów wielu doradzało surowość i postrach a grozę. Wiedziano, że Herburt z Batorymi spiskował i ich na tron prowadził, chciano na nim przykładu kary, któraby postrach wraziła.
W pośrodku rzeczypospolitej każda ziemia niemal, idąc za ludźmi wpływowymi, dzieliła ich przekonania. W Wielkiej Polsce Smogulecki ze swymi pomocnikami rokosz utrzymywali i podpalali, w Sandomierskiem, poczęści w Krakowskiem chciano spokoju, ale tu Zebrzydowski miał swych tajemnych podburzycieli.
W Zamościu się jednoczyły wiadomości z całej rzeczypospolitej i z pewnością wojewoda daleko był lepiej oświadomiony ze stanem umysłów, z tem nawet, co się działo na dworze i między senatorami, niżeli sam król i rada jego.
Uspokajając Zygmunta łudzili się tu wszyscy. Rokosz uważano za niemożebny. Zebrzydowskiemu nic uczynić nie chciano, nie miałoż starczyć, że go puszczono bezkarnym?
Tak stały sprawy niejasno jeszcze, a w Krakowie mówiono o zwołaniu sejmu, którego się domagali szczególniej rokoszanie, gdy jednego dnia stary rotmistrz Urowiecki, który teraz młodemu Tomaszowi Zamojskiemu był dodany dla nauki rycerskich ćwiczeń, ujrzał zdumiony wchodzącego do swej izby starego, dawno niewidzianego przyjaciela i towarzysza broni, Bajbuzę.
— A cóż ciebie, ty regalisto, mogło do nas rebelizantów sprowadzić? — zawołał wesoło go witając.
Rotmistrz nasz z Urowieckim o sprawach ogólnych nie zwykł był nigdy rozprawiać, znał go jako doskonałego dowódzcę na polu i w obozie, ale nie sądził, aby Urowiecki rozbierał kiedy zbyt ściśle za co, z kim i przeciw komu walczy.
— Włóczę się, jak widzicie, po kraju — począł Bajbuza — a będąc w pobliżu Zamościa, ponieważ dawniej panu wojewodzie byłem znany, chciałem mu się pokłonić.
— Biedny człek! — westchnął Urowiecki — zobaczycie, żal patrzeć na niego. Męczennik! Co go ta impreza kosztowała! Fraszka pieniądze, ale krwi i żywota. Od czasu tego rokoszu chwili nie miał spokojnej, a teraz wszystkiemu on winien, za wszystkich pokutuje!
Urowiecki mówiąc ręce łamał.
— Będę ja mógł go widzieć? — spytał Bajbuza.
— Nie wątpię o tem — rzekł rotmistrz — chociaż tam u niego zawóz wielki... drzwi się nie zamykają.
I Urowiecki przerwał nagle.
— Ale wy! wy! z Żółkiewskim przy królu... jam się tego nie spodziewał. Mnie się zdawało zawsze, że wy pójdziecie z nami torem przez nieboszczyka Zamojskiego wybitym.
— Mój rotmistrzu — unikając rozpraw odparł Bajbuza — składają się dziwnie czasem ludzkie rzeczy. Człowiek nietylko idzie nie gdzie chce, a dokąd musi, ale i drugich prowadzi.
Dajmy temu pokój.
Urowiecki popatrzywszy na chmurne jego oblicze, urwał nagle i począł o tem, co go teraz najgoręcej obchodziło, o młodym Tomaszu, który tak piękne rokował nadzieje, iż godnym ojca następcą być obiecywał.
Bajbuza nasłuchawszy się pochwał, przynaglał ciągle o swą rozmowę z Zebrzydowskim, ale do wieczora się ściągnęło, a dostąpić do niego nie było można.
O zmroku już wpuszczono do przyciemnionej komnaty Bajbuzę.
Zebrzydowski siedział w krześle zgarbiony i twarzy jego wcale nie mógł rozeznać rotmistrz. Przywitanie było bardzo zimne. Wojewoda miał pamięć doskonałą, mógł się więc domyślać Bajbuza, iż wiedział po której on stronie się znajdował. Czuć było, że mu tego nie przebaczył.
— Z Krakowa pewnie odedworu jedziecie — odezwał się Zebrzydowski. — Nie tajno mi, że i u p. Żółkiewskiego i u króla macie łaski. Cóż was do mnie sprowadzać może?
Bajbuza pomilczał chwilę.
— Wierność moja pamięci hetmana, którego miłość wasza byliście wybranym i wyznaczonym spadkobiercą.
Zebrzydowski zamruczał coś niewyraźnego.
— Nie będę się tłumaczył — mówił dalej Bajbuza — dlaczego stanąłem i stoję przy p. Żółkiewskim, ani winił miłości waszej, żeście tak srogo przeciw królowi wystąpili, ale ta miłość jaką mam dla spadkobiercy hetmana zmusza mnie tu z prośbą i przestrogą.
Zebrzydowski przerwał mu nie dając kończyć i oburącz sparłszy się na poręczach krzesła powstał.
— Wy, do mnie? z przestrogą?
— A dlaczegożby nie? — przerwał z dumą rotmistrz. — Wiem co się dzieje na dworze, w kraju i około was, panie wojewodo, obawiam się o was, sumienie mi każe ostrzedz. Na miłość Bożą, dajcie już pokój rokoszowi!
Zebrzydowski cały się zatrząsł.
— A zkądże? jak? wiesz, że ja o rokoszu myślę? Ja siedzę spokojnie, jam jeszcze nie wydychał tego, com wycierpiał. Nie mięszam się do niczego, czekam na sejm, choć mi słowa nie dotrzymują, choć ze wszystkich obietnic dotąd nic!
To mówiąc padł na krzesło.
— W. miłość możesz to mówić komu się iście podoba — począł powoli Bajbuza. — Jestem wielkim miłośnikiem rzeczypospolitej, gotówem dla niej wszystko poświęcić, nie mam nic do czynienia, więc sprawy bieżące badam i znam lepiej niż inni.
Wasza miłość jak byliście tak jesteście głową i duszą rokoszu, a ten rokosz, o którym mówią że skończony jest, wiąże się nanowo, sposobi i znowu grozi zaburzeniem.
Ale nie sprawi on nic, tak jako i pierwszy; król ma po sobie dosyć sił i ludzi, uprzedzi was. Daj Bóg, aby nie gorszy był koniec niż pod Janowcem.
— Ależ to zuchwalstwo niesłychane — krzyknął wojewoda — wy do mnie przychodzicie bakałarzować i uczyć co czynić mam! Toć śmiechu godna! zaprawdę! ale razem to oburza! Coście wy, a co ja?
— Ja jestem szlachcicem wam równym — zawołał Bajbuza — wy macie prawo króla łajać, a jabym nie miał prawa słów prawdy wam powiedzieć? dlaczego?
Zebrzydowski śmiał się gorzko.
— Cóż więcej? — zapytał — co więcej? na tośmy przyszli my senatorowie, że nas lada kto rozumu uczyć chce. Co więcej, mości rotmistrzu.
— Że wszystkie te spiski nowe Smoguleckiego i wykrzykiwania Łaszcza, i podburzania Pękosławskiego są wiadome, że każdy wasz krok śledzony, że wszystko to wysiłki próżne, a teraz gdyście królowi nanowo wierność ślubowali, podwójnie winne zdrady.
— Milcz — przerwał wojewoda — kto cię tu posłał?
— Nikt, ja sam — rzekł zimno Bajbuza — więcej wam powiem o tem, co ja wiem z robót waszych mało kto tak jest uwiadomionym jak ja, może nikt. Przychodzę z przestrogą, bo nie życzę wam zła. Na miłość Bożą cofnijcie się, powstrzymajcie, zerwijcie z tymi, co wam niegodziwe rady dają!
Z tego co mówił rotmistrz, jedno tylko utkwiło w pamięci wojewody.
— Wiesz więcej niż drudzy? szpiegujesz więc mnie? Korzystasz z tego, żeś tu miał przyjaciół i znajomych; a wiesz co szpiegów spotyka na wojnie?
— Szpiegiem nie jestem — zawołał Bajbuza. — Dosyć do Wielkopolski pojechać, a pobyć między szlachtą, aby się dowiedzieć co tam z rozkazu waszego się gotuje. Myślicie znowu rokosz zwoływać i bezkrólewie ogłaszać, a Herburt ma już króla gotowego zanadrą.
Wojewoda powtórnie zerwał się z krzesła, nie był już panem siebie.
— A wiesz ty komu w szpony wpadłeś z tem słowem zuchwałem? — krzyknął. — Znasz ty Zebrzydowskiego?
Nie odpowiedział Bajbuza. Wojewoda walczył z sobą jeszcze.
— Instygatorem myślisz być przeciwko mnie, jeżeli ci się zastraszyć nie uda! Poniesiesz się z tem na dwór, aby królowi w łaski wkupić! I myślisz, że ja ci ztąd dam wyjść cało?
Rotmistrz na to zagrożenie odparł chwilą milczenia, jakby dawał czas do namysłu.
— Nie chcecie słuchać życzliwej rady — rzekł — nie pozostaje mi więc, tylko boleć nad tem, co na siebie i na kraj ściągniecie. Uczyniłem co sumienie kazało.
Czołem.
Ruszył się wychodzić już Bajbuza, gdy Zebrzydowski w ręce bić i wołać zaczął na czeladź swoją, która natychmiast przerażona przez dwoje drzwi wpadła razem.
Zebrzydowski ręką dygocącą wskazywał na odchodzącego Bajbuzę.
— Wziąć go, do wieży... wziąć go... napadł mnie.
Nie przyśpieszając kroku, ale nie zważając też na wołanie, rotmistrz rękę położywszy na szabli wychodził powoli i przestąpił próg; żaden z dworzan i sług nie śmiał się zbliżyć do niego.
Zebrzydowski nie przestawał powtarzać.
— Imać go! na wieżę z nim!
Cała gromada dworzan posypała się za wolno postępującym Bajbuzą. Niektórzy z nich przewidując że opierać się będzie, bocznemi korytarzami zabiegli naprzód, aby drzwi zamknąć i zbrojno stanąć w takiej liczbie, by się im bronić nie mógł.
Zebrzydowski wstawszy ścigał odchodzącego oczyma i powtarzał.
— Wiązać go! imać!
Wrzawa i szmer całą ludność w tej części zamku wywołała z izb. Nikt nie rozumiał co się stało. Stary Urowiecki posłyszawszy hałas, wpadł pierwszy i dowiedział się o tem, że wojewoda kazał ująć kogoś przed chwilą do niego wpuszczonego. Nie wątpił, że szło o Bajbuzę.
Spotkali się oko w oko.
— Na Boga, co się stało? — krzyknął Urowiecki.
— Wojewodę mimowoli obraziłem, kazał mnie uwięzić... ale nie może być, aby chciał wolnego szlachcica z dobrem słowem przychodzącego we własnym ukrzywdzić domu.
Rotmistrz pośpieszył do wojewody, ale nim usta otworzył, ten mu je zamknął.
— Ani słowa! wziąć go! wziąć go! ja odpowiem. Bronić się będzie, rozsiekać, rozsiekać... ja odpowiem.
I coraz głośniej, namiętniej dodał.
— Urowiecki, gardłem odpowiesz jeśli wyjdzie, wziąć go.
Rotmistrz widząc go tak roznamiętnionym, nie śmiał się sprzeciwiać, aby nie drażnić. Zawrócił się nazad i zawołał do Bajbuzy.
— Za mną.
Milczący, wcale nienastraszony rotmistrz ręki nie odejmując od szabli szedł za Urowieckim. Ale jeszcze na dół nie zeszli, gdy wysłanych sześciu hajduków i starszy nad nimi otoczyli Bajbuzę, Urowieckiemu oświadczyli, że ma ustąpić, i ściśniętego tak poprowadzili ku więziennej wieży.
Bronić się nie było sposobu, ani myślał też rotmistrz, pewnym będąc, że wojewoda ochłonąwszy puścić go rozkaże.
Sklepiona izba z oknami w kraty opatrzonemi, pusta i zatęchła, otworzyła się; przestąpił próg, a ciury pośpiesznie drzwi żelazne za nim zaryglowały.
Takiego końca rozmowy z gwałtownym wojewodą nie spodziewał się Bajbuza, lecz dotąd więcej go to dziwiło niż przestraszało. Nie przypuszczał, aby na naleganie Urowieckiego, po rozmyśle Zebrzydowski wolności mu nie przywrócił. Znany z popędliwości i mnogich popełnionych gwałtów, popełnić je mógł w chwili zapamiętania, ale rozmyślnie...
Bajbuza usiadł na ławie przy ścianie i zadumał się. W izbie zupełnie było ciemno, a przez okna z podwórza zaledwie słabe jakieś wpadało światełko. Dokoła panowała cisza. Uderzenia o podłogę stajenną kopyt końskich, kazały się gdzieś stajen domyślać w pobliżu. Potrzeba było mieć cierpliwość, a na tej Bajbuzie nie zbywało. Cochwila oczekiwał, że posłyszy kroki, głosy i że stary Urowiecki przyjdzie go wyswobodzić.
Gdy się to działo z nim, na górze wojewoda wściekły się po swej izbie rzucał odgrażając, gdy Pękosławski, który przed kilku godzinami przybył tu, usłyszawszy o jakiemś zajściu, przybiegł do wojewody.
Ze wszystkich rokoszan tego imienia godnych, którzy się rodzą nimi i umierają, Prokop Pękosławski był ze krwi i kości najczystszym, był nim w każdej dnia godzinie, w każdem położeniu, nie mógł żyć i trwać bez jakiegoś rokoszowania. Rokosz nieustający wiódł w domu, woził go po sąsiedztwie, narzucał najspokojniejszym. I teraz po rozprószeniu pod Janowcem, on był najgłówniejszą sprężyną do odrodzenia rokoszu.
Zastawszy wojewodę w tym stanie rozdrażnienia w jakim go rzadko widywał, Prokop uradował się mocno.
— Mów co się stało?
Dławiąc się i krztusząc Zebrzydowski począł całą historyę swej rozmowy z Bajbuzą, o którym Pękosławski już dawniej słyszał.
— I wziąłeś go? — zapytał w końcu.
— Kazałem zamknąć.
Tu Zebrzydowski tłumaczyć począł, że go znalazł doskonale ze stanem rzeczy oświadomionym i że był człowiekiem niebezpiecznym.
— Ściąć go bestyę! — rzekł krótko Pękosławski.
— Niemożna — odparł wojewoda — ma nadto przyjaciół. Będą się mścić na mnie.
— Myślisz go puścić?
— Nie mogę — zawołał Zebrzydowski — niebezpiecznym jest. Jednym takim kretem mniej co ryje pod ziemią, zawsze coś znaczy... Zamknę go.
— Tu? — zapytał Pękosławski.
Oba głowami potrząsali. Zamość był nadto na widoku, ukryć go tu na zamku trudnem się zdawało, a dać o tem mówić wiele, niedobrem było. Zebrzydowski namyślał się.
— Poślij go do Lanckorony — rzekł Pękosławski.
Myśl ta podobała się Zebrzydowskiemu. Wiedział o tem, że dawne stosunki łączyły Bajbuzę z Urowieckim, nie użył go więc do niczego... kazał przywołać węgra Janasza, którego miał zdawna w usługach, i pocichu mu wydał rozkazy.
Gdy w parę godzin potem Urowiecki przyszedł wstawiać się za uwięzionym, Zebrzydowski z tą chytrością, którą czasem się posługiwał, odpowiedział mu zimno.
— Już go niema, wyjechał.
Rotmistrz skłonił się, pewnym będąc, że uwolniono Bajbuzę. Zajrzał do więzienia, w istocie tam go już nie było.
Janasz odebrawszy rozkaz, ani chwili nie zwłócząc, ludzi sobie dobrał i z nimi wszedł do więzienia.
— Z rozkazu pana wojewody — rzekł wchodząc — mam was odwieźć tam, gdzie wam przeznaczono. Nas jest dosyć aby zmusić, gdybyście się opierali, a rozkaz mam, choćby ubić przyszło to spełnić co wojewoda postanowił. Siadajcie na koń między nas i po wszystkiem.
Bajbuza ani się bronić ani z żołdakami rozprawiać nie myślał, ulegał przemocy spokojny i pewny, że mu ktoś w pomoc przyjść musi.
Szabli węgier nie próbował odbierać. Noc była gdy na konia siadł i otoczony ciasno przez hajduków wyruszył z zamku, małemi, krętemi uliczkami w pola otaczające.
W pół godziny później byli już na gościńcu wśród lasu.
Całą tę przygodę lekce sobie ważył Bajbuza; obrażony Zebrzydowski mógł go tak więzić czas jakiś, jak nieraz chwytali i trzymali Stadniccy Herburta i nawzajem, Tarnowskiego wojewoda i t. p., lecz o życie się obawiać nie miał powodu. Pewnym był też, iż począwszy od Urowieckiego, przyjaciele jego przybiegną Zebrzydowskiego przebłagać i wyjednają mu swobodę. Tymczasem jednak zatrzymanie go nie było na rękę, bo zamierzał przeciwko nanowo wiążącemu się rokoszowi czynnie wystąpić i miał już po temu obmyślane środki, ludzi i drogi.
Ufał, że oczekujący na niego Szczypior, jak tylko się albo dowie o tem, co go spotkało, lub zaniepokoi zniknięciem nagłem, nie pozostanie bezczynnym, a na dworze też nie opuszczą go przyjaciele.
Z kierunku w jakim opuściwszy Zamość jechali, domyślać się dokąd go wieziono nie mógł, ale wnosił, że w jednym z zamków należących do Zebrzydowskiego, gdzieś w głuchym kącie go osadzą. Lanckorona wcale mu na myśl nie przyszła, bo ta i nadto była blizką Krakowa i liczyła się jako posiadłość nadana jego synowi. Wojewoda wybrał ją na poddaną myśl Pękosławskiego może dlatego, że tam właśnie szukać znikłego Bajbuzy niktby nie próbował.
Z kilku słów, które się rotmistrzowi wyrwały z ust, czuł Zebrzydowski, że o jego robotach był uwiadomiony; przytrzymać go więc a choćby sprzątnąć ze świata wydawało mu się koniecznością.
Janasz węgier miał polecenie nietylko go zawieźć do Lanckorony i w Dorotce tamtejszej osadzić, (bo Dorotkami wówczas wieże więzienne w tych okolicach nazywano powszechnie), ale pozostać na straży, gdyż miejscowym nie ufał. Przykazano mu więźnia tak trzymać, aby z nikim ani się widywać, ani mówić nie mógł. Węgier wiedział, że głową swą za niego odpowie.
Tego wieczora Zebrzydowski nie uspokoił się aż mu doniesiono, że Janasz wyjechał z więźniem, a w rozmowie z Pękosławskim powracał ciągle do Bajbuzy i do zdrady, której się lękał.
— Przed czasem mnie wskażą — mówił niespokojny — a ja wiele mam do czynienia nim rokosz się nanowo zwoła i nie chcę ażeby mnie najeżdżano i niepokojono od króla. Tylko co niewidać, jak tu senatorów wyślą z napomnieniami do mnie. Ten łotr mnie już palcem wytykał i mówił, że wie o wszystkiem... Kto wie? gotowi byli przejąć listy do Smoguleckiego?
Szczypior pozostawiony w Nadstyrzu tyle tylko wiedział o rotmistrzu, iż w pilnej sprawie na dni najdłużej kilkanaście się oddalił i czekać na siebie kazał. Przed nim się Bajbuza nigdy nie tłumaczył ze swych czynności, chyba gdy do nich mu Szczypior był potrzebny. Oczekiwano więc powrotu rotmistrza, gdy zamiast niego, porzuceni ludzie, wóz i konie w Zamościu, o których przytrzymaniu nie pomyślano, niedoczekawszy pana wieczorem, napróżno go wyglądając przez noc całą, przestraszeni rozbiegli się dowiadywać o niego. Wiedzieli, że ku zamkowi się udał, ale tu o nim nikt im nie umiał nic powiedzieć.
Urowiecki był przekonany, iż go już wolno puszczono, gdy zrana na miasto wyszedłszy, przypadkiem się spotkał z hajdukiem Bajbuzy i dowiedział od niego, iż nie powrócił do gospody. Na myśl mu przyszedł Pękosławski, potem wyprawienie nagłe w nocy Janasza, i zląkł się o rotmistrza. Z Zebrzydowskim pod te czasy żartów nie było.
Przed lada sługą się wygadać ze swych podejrzeń nie mógł, i podumawszy trochę podszepnął mu.
— Nie macie czego tu czekać, powracajcie do domu, a dajcie znać komu należy, iż rotmistrza wam tu w Zamościu nie stało.
A gdy hajduk chciał rozpytywać więcej, dodał niecierpliwie.
— Wybierajcie się ztąd póki cali, rozumiesz! Rady nie dacie panu żadnej, a w domu trzeba żeby wiedzieli, że go niema.
Ruch nakazujący i naleganie Urowieckiego sprawiło, że hajduk już nie namyślając się do gospody pobiegł, konie kazał posiodłać i natychmiast wymknął się z miasta.
W czas się to stało, gdyż w kilka godzin potem Pękosławskiemu myśl przyszła ludzi Bajbuzy szukać i ich też zagarnąć, aby nie rozsieli trwogi, ale pobiegł ich dopytywać zapóźno, nierychło się dowiedział, i zmiarkowawszy ile godzin mieli przed nim do ucieczki, nie puszczał się w pogoń.
Nieliczny więc ów poczet przestraszony pociągnął wprost do Nadstyrza i właśnie gdy Szczypior się zaczynał już o rotmistrza troszczyć, przybył bezpański do domu.
Chorąży dowiedziawszy się od hajduka co się stało, jak szalony począł się rzucać, nie wiedząc co począć. Przypuszczenia najstraszniejsze mu na myśl przychodziły. Hajduk tyle tylko mógł mu powiedzieć, że wyszedł na zamek do wojewody i więcej nie powrócił. Szczypior wiedział co teraz trzymał Bajbuza o wojewodzie; znał go, że prawdy nie taił, a Zebrzydowski gwałtownym był i zapamiętałym nad miarę.
Mógł go więc zabić nawet.
W całym dworze, gdzie wszyscy tak do pana byli przywiązani, niezmierna trwoga, żal, niepokój poruszyły sługi, rezydentów, komorników i resztę kopijników, która się pozostała jeszcze przy Szczypiorze. Wszyscy gotowi byli biedz, jechać, ratować. Chorąży bodaj nanowo oddział zebrać dla odsieczy. Ale przeciw komu? dokąd? Z Zebrzydowskim walczyć, z taką garścią? Łamał głowę Szczypior, a czując że wszystko na nim polegało, natychmiast listy do hetmana Żółkiewskiego, do marszałka Myszkowskiego i do innych około króla bawiących osób wyprawił, z oznajmieniem, iż rotmistrz w Zamościu prawdopodobnie przez Zebrzydowskiego został albo ujęty... albo nawet... stracony!
Sam rzucając się na wsze strony po radę, tegoż dnia pobiegł zaraz do Spytkowej i w progu z wielkiego żalu, nie przygotowując ją do tego krzyknął.
— Rotmistrza naszego niema! W Zamościu go jakieś nieszczęście spotkało. Poszedł na zamek do Zebrzydowskiego i więcej nie wrócił. Jak w wodę wpadł. Ludziom jakaś dobra dusza poradziła uchodzić do domu. Dali mi znać! Co mam począć?
Spytkowa jak stała wybiegłszy naprzeciwko Szczypiorowi, tak ręce załamawszy, krzyknęła i padła zemdlona. Szczęściem, że ją na ręce dziewczęta chwyciły w porę, aby głowy nie rozbiła na wznak runąwszy. Gdy ją potem otrzeźwiono, poczęła płakać, zawodzić, i nierychło dopiero męztwa nabrawszy oświadczyła Szczypiorowi, że gotowa jest sama, byle on jej dał ludzi, jechać do Zebrzydowskiego. Było jakieś dalekie pokrewieństwo między nią a rodzinami im blizkiemi, zamłodu znała wojewodę; zresztą nie ustraszało ją nic, na wszystko się chciała ważyć, aby rotmistrza ocalić, jeżeli czas jeszcze było.
Szczypior jak oszalały naprzemiany to wołał: — Zabili go — to się porywał i sam sobie zaprzeczał: — Nie może to być, nie ważyliby się...
Nie zdawało mu się, aby Spytkowa pomódz co mogła, i zrozpaczony potem gotów był przyjąć pośrednictwo, nie wiedząc co czynić.
Jejmość zaś jak w pierwszej chwili oświadczyła się z gotowością do podróży, tak trwała w tem. Szczypior ofiarował się jej sam towarzyszyć. Obojgu im zdawało się, że jednej godziny do stracenia nie było, jejmość więc natychmiast się wybierać poczęła, a chorąży do Nadstyrza po woźniki, kolebkę i ludzi popędził, chcąc aby jak przystało wystąpiła i w drodze miała wygodę.
Przygotowania odbywały się z takim pośpiechem, iż nazajutrz spłakana Spytkowa mogła ze swą towarzyszką już siąść do kolebki, a Szczypior we dwadzieścia koni ciągnął za nią. Wprost tak wyruszyli do Zamościa. Bajbuza tymczasem, z którym Janasz węgrzyn obchodził się jak z jeńcem wojennym i z oka go na chwilę nie spuszczał, tak że nad śpiącym straż stawiał z gołym mieczem, doprowadził go wreście do Lanckorony. Tu, do osadzenia w wieży przywiezionego od wojewody więźnia, nie pytając kto był, nie robiono najmniejszej trudności. Więzienie dolne było natenczas puste, do niego więc wtrącono Bajbuzę, nimby obmyślano, gdzie i jak go potem umieścić. A że w Lanckoronie oprócz burgrabi nad zamkiem starszego nie było nikogo, ten zaś wojewody się lękał jak ognia, wszystkie Janasza rozkazy spełniał jak najściślej.
Stary, otyły, ciężki już ów zamkowy pan, był nie z ręki Zebrzydowskich nad nim przełożonym.
Trzymał się on już tu z dawnych czasów, i o to tylko dbał, aby miejsca nie utracił. Zresztą Zebrzydowscy, czy ktokolwiek Lanckoronę trzymał, wszystko mu było jedno, byle on ze swą liczną rodziną mógł się w niej mieścić, i konie wypasać, ordynaryę pobierać, a z różnych na zamek dostarczanych zapasów i robocizny do niego przeznaczonej korzystać.
Marek Bruszka zwał się pan burgrabia. Pod jego klucz dostał się znużony podróżą Bajbuza i zaledwie mógł rozglądnąć po izbie zgniłą słomą na pół zarzuconej, gdy burgrabia przyszedł zajrzeć mu w oczy. Z ubioru i postawy poznawszy, iż nie z lada więźniem miał do czynienia, Bruszka bardzo się tem ucieszył.
Bajbuza na wstępie mu zapowiedział.
— Wiedz wasze, że ja tu wiecznie przecie siedzieć nie będę, a jak za dobre się wypłacić mam czem i mogę, tak za złe odpowiecie.
Marek na to po namyśle zamruczał.
— Nie jestem złym człowiekiem, na męki was brać nie będę.
Spojrzeli sobie w oczy i Bajbuza wyczytał z wejrzenia burgrabiego, iż mu na wstępie coś dać należało. Sięgnął do kalety i wcisnął garść groszy, które Marek szybko do kieszeni wpuścił, i nie mówiąc już nic wyszedł natychmiast precz, zamykając troskliwie za sobą.





VII.



Rotmistrz nasz miał dosyć mocy ducha, aby w położeniu najprzykrzejszem nie rozpaczać. O siebie zawsze chodziło mu najmniej, wytrzymać mógł wiele, a przeszłe życie zahartowało go na wszystko. Zdawało mu się więc, że i więzienie, które znał dotąd tylko z powieści, potrafi nie bolejąc, nie jęcząc przecierpieć z męztwem niezłomnem. Ale nie szło tu o niego, był potrzebnym, zobowiązał się do wielu czynności, miał sobie do wyrzucenia, że się naraził nierozważnie na niewolę. Ale któż się mógł spodziewać takiego gwałtu po wojewodzie?
Jedyną pociechą jego było, że się o niego wiele osób upominać musiało, i że wojewoda zmuszonym w końcu być mógł do wypuszczenia go. Uwięzienie, jak sądził, nie mogło pozostać tajemnicą. Liczył na marszałka Myszkowskiego, na hetmana, na Urowieckiego nawet, na wszystkich przyjaciół swych.
Najmniej się spodziewał po Szczypiorze.
W Lanckoronie dziedziniec, wśród którego stała Dorotka, stara wieżyca okrągła, był odosobniony i ruch zamkowy wcale tu nie dochodził. Dniem i nocą panowała głucha, martwa cisza grobowa, przerywana tylko ilekroć ze strony ogołoconej z murów wicher się zrywał, który wył, świszczał, szumiał najdzikszemi głosy.
Marek burgrabia obrachował to, że najkorzystniej będzie dla niego nikomu więźnia nie powierzać, ale strzedz go samemu.
Pierwszego dnia zaraz z pachołkami przyszedł słomę odmienić i najpotrzebniejszy sprzęt dostarczyć, ale klucza nie dał nikomu. Nosił go za pasem, pod pozorem, iż się lękał odpowiedzialności. O jedzenie Bajbuza nadto był dumnym aby się upominał, chlebby mu starczył, a gdy burgrabia przyniósł w garnuszku krupniku i piwo, był zupełnie zaspokojony. Płaszcz służył mu w części za posłanie, a trochę za pokrycie.
Nawykły do czynnego życia, w początku miał tyle do myślenia, iż próżnowanie uczuć mu się nie dało, ale w kilka dni był wycieńczony, znękany, gorzej niż po najcięższym pochodzie.
Okno jedyne było wysoko i widok z niego niewieleby go rozerwał; na ścianach gdzieniegdzie wyrzezane głoski i liczby prędko przeczytał wszystkie. Sen nie brał go, godziny zaczęły wydawać się niezmiernie długiemi. Pierwszy raz zrozumiał, jak straszliwą karą było odjęcie swobody.
Duch jego wyrywał się napróżno, umysł pracował gorączkowo, nie mógł nic. Przemówić nawet nie miał do kogo. Bruszka, który w pewnych godzinach zjawiał się, do rozmowy nie okazywał najmniejszej ochoty. Słuchać mrucząc był gotów czas jakiś, ale na pytania odpowiadał niechętnie albo nawet milczeniem.
Pieniądze brał zawsze bez trudności, lecz tak jak gdyby go one do niczego nie zobowiązywały.
Co najgorszem się zdawało rotmistrzowi, że takim, jakim był dnia pierwszego, bez najmniejszej zmiany pozostał następnych dni. Postępu w spoufaleniu niepodobna było uczynić. Grosz nie skutkował, dobre słowo nie rozbrajało. Wygody życia, gdyby o nie szło, burgrabia się ofiarował dostarczać za pieniądze, ale od niego się o czemś dowiedzieć, nawet o nazwisku zamku, było niepodobna.
Oprócz Bruszki Bajbuza nie widywał nikogo, potem nawet i pachołkowie nie przychodzili tylko do progu.
Na trzeci czy czwarty dzień Bajbuza zażądał jakiejkolwiekbądź książki.
Burgrabia okazał zdziwienie wielkie, nic nie odpowiedział, a później zapytany mruknął, że nie ma.
Napróżno mu rotmistrz wmawiał, że ksiądz jakiś być musi, a gdzie jest ksiądz, musi być księga. Potrzeby jej nie rozumiał Bruszka. Papieru zaś i atramentu wręcz grubiańsko odmówił.
Bajbuza się niecierpliwił.
— Czegóż się ty lękasz? — zawołał w końcu z gniewem. — Murów tych półtorałokciowych ci nie rozbiję, nikogo nie widzę, papier sam nie wyleci, a nie mam co robić, choć wściec się!
Nazajutrz jako zajęcie Bruszka ofiarował materyał do strugania strzał, ale więzień go zburczał.
— Z bydlęciem tem — rzekł w duchu — nawet rozmówić się trudno. — Przestał więc nietylko mówić, ale patrzeć na burgrabiego i dawać mu podarki. Dało się to odczuć w jedzeniu zaraz, ale Bajbuzę rozgniewanego na suchy chleb mógł skazać, nie upomniałby się o nic.
Liczył dni niecierpliwie, cochwila, cogodzina oczekując napróżno oswobodzenia, na które w początku bardzo rychło rachował napewno.
Tymczasem upływały tygodnie, a nic się nie zmieniło. Bajbuza tylko począł żółknąć, chudnąć i słabnąć. Powietrze więzienne, którem oddychał, nieodnawiane, ciężkie, duszące, wilgotne, zgniłe, zabijało go powoli. Zrozumiał, że takiem więzieniem można było po pewnym przeciągu czasu tak zamordować zwolna skazanego na nie, jakby mu toporem głowę ucięto. Duch mógł być krzepkim jak pierwszego dnia, a nawet cierpieniem się podnosić; ciało, w którem mieszkał, stawało się dlań niegościnnem.
Wyprosić lub kupić u Bruszki pozwolenie wyjścia na powietrze, upokarzało go. Nie mogło to przecież trwać długo.
Jednostajność dni następujących po sobie, jak dwie krople wody do siebie podobnych, stawała się sama męczarnią. Bruszka nie dawał z siebie dobyć nic. Pytania obijały się o jego uszy napróżno.
Bajbuza uląkł się wreście znękania, które czuł codzień więcej. Milczenie otaczające było mu niepojętem.
Nikt więc się nie upomniał o niego? nikt nie szukał? nie starał wyswobodzić? Gorzkiemi wyrzutami zaczynał miotać na ludzi, a po namyśle tłumaczył ich, składając wszystko na mściwość niepoczciwego Zebrzydowskiego.
W początkach z rachubą dni szło jako tako, później i z nią się jakoś splątał Bajbuza. Po burgrabi i jego odzieży mógł rozpoznawać niedziele i święta, i postrzegł, że rachunek swój zmylił. Począł więc kreskami na murze upływające dni znaczyć.
Najsilniejszy nawet umysł nie mógł długo przenieść takiej męczarni bezkarnie.
Bajbuza uląkł się o rozbłąkane i zbujałe myśli własne. Marzył niesłychane rzeczy.
Z rachunku kresek już się składały miesiące, gdy jednego dnia w otwartych drzwiach, zamiast Bruszki, ujrzał Bajbuza wchodzącą z garnuszkiem i miską kobietę starą, brudną, której pachołek drzwi otworzył.
Spojrzała ona bojaźliwie na siedzącego więźnia, zbliżyła się do stołu, postawiła prędko przyniesioną strawę i śpieszyła się cofnąć, gdy rotmistrz ją zatrzymał.
— A gdzież Bruszka?
Stara głosem drżącym, słabym zamruczała.
— Chory, chory!
Pośpiesznie dobył pieniędzy Bajbuza i wstawszy dopędził uchodzącą u progu. Wcisnął jej garść pełną.
— Posłuż mi dobrze — rzekł — nie będziesz żałować.
Stara zdziwionemi oczyma, chciwie się długo przypatrywała groszakom... twarz się jej mieniła.
— Czegóż chcesz? — zapytała cicho.
— Od księdza jakiejkolwiek książki, to naprzód — zawołał Bajbuza — a potem rozmówimy się, zapłacę co zechcesz.
Szybko zaczęła chować pieniądze stara, odwróciła się, skinęła głową i palec położywszy na ustach wyszła.
Powrotu jej oczekiwał nazajutrz Bajbuza z niecierpliwością wielką. Tym razem ostrożna stara przyszła sama jedna bez pachołka. Na twarzy jej malowała się ciekawość gorączkowa.
Pod płachtą niosła coś zawiniętego, była to gruba książka, którą położyła na stole. Bajbuza otworzył ją i znalazł brewiarz stary łaciński z agendą. I to mu bardzo pożądanem było.
Stara sparła się na stole i czekała widocznie aby jej powiedział, czego więcej żądać może. Rotmistrz zaczął od ogólników. Obiecywał za pomoc i usługi nietylko pieniądze, ale dom, grunt i ziemię.
Staruszce oczy pobłyskiwały.
— Bruszka chory — rzekł w końcu Bajbuza — ja się tu duszę, ja tu zginę. Gdybym choć nocą na godzinę wyjść mógł w zamknięte podwórze, powietrzem tchnąć. Przecież nie ucieknę, zamek ma wysokie mury, pozamykajcie furty, postawcie straż.
Stara na to bardzo głową potrząsać zaczęła, nie odpowiadając, ale dając do zrozumienia, że rzecz była bardzo trudna.
Bajbuza kusił... Wydobył złoto i dał jej sztuk parę, obiecywał cotylko chciała.
— Bruszka mnie zabije — zamruczała stara.
— On o niczem wiedzieć nie będzie.
Potrząsła głową. Nic obiecywała nic, ale więzień widział, że obietnice jego złotych gór nie przebrzmiały bez skutku. Wyszła zadumana.
We dwa dni potem nocą wypuszczony w podwórko ciasne Bajbuza, przez krótką chwilę przechadzać się mógł po niem, pomiędzy murami, nad któremi tylko kawał nieba gwiaździstego powitał z niewysłowionem uczuciem.
Stara czatowała gdzieś za drzwiami, nie dała mu długo oddychać tem czystem, orzeźwiającem powietrzem wieczora. Musiał powrócić nazad do ciasnej swej izby, ale i krótka chwila wytchnienia orzeźwiła go.
Myślał już czyby się całkiem wyswobodzić nie mógł, jeśli Bruszka chorować będzie dłużej?
We dnie teraz czytał modlitwy, o ile mu światło pozwalało... myśli miały się czem zająć.
Lecz cóż znaczyło to opuszczenie okrutne, nielitościwe przez wszystkich? Stara wyciągała chciwie dłonie, otwierała wieczorem drzwi na podwórko, służyła z obawą jakąś razem i chęcią zasłużenia się, ale z niej dobyć, dowiedzieć się czegoś nie było podobna. Jedno tylko nazwisko zamku szepnęła.
Spytana o zdrowie Bruszki potrząsała głową.
— Leży — rzekła — leży — i pokazała na piersi, minę przybierając bardzo smutną.
Najrozmaitsze a najdziwaczniejsze myśli oswobodzenia wiły się po głowie rotmistrza. Mógł siłą opanować klucz, lecz cóżby mu pomogło z jednego podworca wydobyć się na drugie i zostać tam nieochybnie ujętym?
Potrzeba było czekać na jakiś cud, na pomoc z zewnątrz, której Bajbuza nie przestawał się spodziewać.
Tak, z niesłychaną powolnością wlokły się te więzienne dnie bez końca, noce nieprzespane.
Jednego ranka stara wedle zwyczaju przynosząc jedzenie położyła przed Bajbuza drugą książkę.
Zrozumiał z jej zwycięzkiego uśmiechu, iż się naprzód domagała nagrody, którą dał chętnie, potem że ksiądz był taki litościwy, iż sam książkę ofiarował, ale prosił, aby mu pierwszą jutro zwrócono.
Chwyciwszy przyniesioną Bajbuza na pierwszej karcie jej znalazł znaną ręką Szczypiora napisane wyrazy:
— „Jam już tu, będzie wszystko dobrze“.
Radość i lekki okrzyk, który mu się wyrwał, byłyby go zdradziły przed kim innym, dla starej były one tylko oznaką, że książki pożądał wielce.
Natychmiast po wyjściu starej musiał obmyśleć rotmistrz jakby na brewiarzu coś nakreślić. Nie miał innego inkaustu nad ten, którym się cyrografy szatanowi pisały na duszę — własną krew. Zamiast pióra użył słomki z posłania i rozciąwszy palec napisał:
„Laus Deo in aeternum. Salvum me fac ab omnibus persequentibus me, et libera me!“




Nie śmiał pisać ani wyraźniej ani więcej.
Szczypior tu, na tropie, to była tak dobrze jak swoboda! Wiedział, że po nim się wszystkiego spodziewać może, odżył, siły mu zdawały się powracać; lękał się tylko, aby mu stara z twarzy nie wyczytała, iż stał się innym.
Każdego wieczora, gdy umilkło wszystko, przy każdem wypuszczeniu na podwórku, spodziewał się czegoś.
Niecierpliwość rosła. Stara tymczasem przychodziła w zwykłej porze, nie przynosząc nic nowego i nie odpowiadając na pytania tylko swem niewyraźnem mruczeniem i ruchami rąk i głowy. Szczypior nie dawał znaku życia.
Jednego wieczora, gdy rotmistrz wcale się już nie spodziewał nikogo, bo go z podwórka, po którym się przechadzał, nazad do izby zamknięto, usłyszał brzęk kluczów i chód męzki, wcale niepodobny do przewlekłego chodu swej stróżki. W progu ukazał się naprzód obwinięty chustami o kiju wlokący się Bruszka, za nim baba, a za niemi w podróżnym stroju uzbrojony... Szczypior.
Szedł tak właśnie jakby tu panem był i miał prawo rozkazywania, głośno mówiąc, z podniesioną głową, a Bruszka i jego wyręczycielka słuchali z uszanowaniem.
Stanąwszy w progu dał znak rotmistrzowi i spytał głośno:
— To ten jeniec?
Bruszka zamruczał.
— Idźcież sobie — dodał na drzwi wskazując Szczypior — ja was tu nie potrzebuję za świadków, gdy go badać będę. Ty stary możesz nazad iść do łóżka, a klucze zostawić kobiecie.
Bruszka się pokłonił w milczeniu i natychmiast wysunął, stara też poszła za nim, a Szczypior zobaczywszy że się oddalili w podwórko, dopiero sam drzwi zamknął.
Bajbuza rzucił mu się na szyję.
— Na rany Chrystusowe — zawołał — czyń co chcesz, waż co tylko można, a wyswobódź mnie. Niewola gorzej tatarskiej, bo tam choć w dybach i łykach człowiek powietrzem oddycha wolnem i porusza się, a tu...
Ale jakimże ty sposobem tu rozkazujesz? — dodał.
— A cóż? udaję posłanego od wojewody? — rzekł Szczypior. — Gdyby mi się powiodło na mocy tego ciebie ztąd wyrwać... ale... nie wiem... Z Bruszką poszło dobrze, ale jest przy załodze człek, który wcale inaczej na mnie patrzy i coś zdaje się podejrzewać.
— Ale jeżeli inaczej niemożna — wykrzyknął Bajbuza — zbierz ludzi stu, półtorasta, ile chcesz, proś o nich u Żółkiewskiego, wprost padnij na zamek i wydobądź mnie siłą.
Szczypior nie dał mu mówić.
— Bądź spokojnym, bylem żyw był, nie zaśpię.
Bajbuza od tak dawna pozbawiony możności nawet poskarżenia się na nieszczęście swoje, wylał się teraz z całą boleścią, która się w nim nagromadziła. Szczypior wyrzucał mu własną winę, niepotrzebne nastręczenie się wojewodzie.
Rotmistrz chciał aby go z sobą natychmiast wyprowadził, ale chorąży uznał to niemożliwem. I tak zuchwalstwu swemu winien był, że go tu wpuszczono, kłamstwo mogło się wydać na progu, a naówczas życia nie byliby pewni. Nie było według niego innego środka, tylko niespodziany napad na Lanckoronę, która ani załogi wielkiej, ani przygotowania do obrony nie miała.
Szczypior jednak warował sobie, że i innych sposobów wyswobodzenia próbować mu wolno. Miał proboszcza i wikarego, którzy do zawiązania stosunków na zamku pomocą i pośrednikami być mogli.
Bajbuza nalegał. Wśród tych krzyżujących się pytań i odpowiedzi czas upływał, tak że Szczypior ledwie już mógł zawiadomić rotmistrza, iż Spytkowa w jego sprawie jeździła do wojewody.
Zebrzydowski tak jak przed posłami od senatu zapierał się, że do rokoszu teraz i nowych knowań wcale się nie mięsza, zaparł też aby Bajbuzę więził.
— Stawił mi się zuchwale — rzekł — kazałem go wziąć pod wartę, alem go wypuścił. Pojechał, nie wiem gdzie się znajduje. Jeżeli gdzie na drodze burdę zrobiwszy zabit, to nie moja rzecz. Ja o nim nie wiem nic.
Wypadkiem od pijanego Janasza dowiedział się szpiegując Szczypior o jeńcu zaprowadzonym do Lanckorony, a resztę doszedł na miejscu.
Nalegał Bajbuza o pośpiech.
— Zlituj się, abym tą niewolą nie udusił się, nie zadławił, nie przepadł marnie, pośpieszaj. Dam okup, jaki zechcą.
— O okupie mowy niema, kiedy nie chcą przyznać, że was trzymają — rzekł Szczypior. — Inaczej radzić musimy. Spytkowa jeździ i wszelkie porusza sprężyny nadaremnie, zapierają się was.
Zbyt długo pozostawszy na rozmowie musiał się w końcu chorąży oddalić, a Bajbuzę tylko może więcej jeszcze podraźnionego niż przedtem zostawił.
I znowu powróciły dni oczekiwania milczącego, ciszy głuchej a jednostajnej i próżnych badań starej stróżki, która nie odpowiadała prawie na pytania. Bruszka znowu leżał w łóżku.
Dni, które rotmistrz znaczył na ścianie, szeregiem nowym stały jak wieki długie, a o Szczypiorze słychać nie było. Nie zmieniono jednak postępowania z Bajbuzą, nie obostrzono dozoru i ztąd wnosić mógł, że Szczypiora zuchwałe wtargnięcie przeszło niepostrzeżone.
Po dosyć długiem wyczekiwaniu, które zniecierpliwionemu rotmistrzowi dłuższem się jeszcze wydało niż było, nowa książka przyniesiona przez starą stróżkę zawierała list chorążego przylepiony do okładki. Był on długi i chociaż przynosił znak życia od Szczypiora, więcej może zniecierpliwił, pogniewał rotmistrza, skazanego na bezczynność, niż pocieszył. Czytał go i odczytywał wiele razy, przeklinając dolę swoją, która mu ręce wiązała. Szczypior zaklinał, aby miał cierpliwość, rozpisując się zarazem o rokoszu i wszystkiem o czemkolwiek mógł dowiedzieć.
— „Kochany rotmistrzu — brzmiało pisanie chorążego — nie przeklinaj mnie, nie poczytuj tego za niedołęztwo, za tchórzowstwo; Bóg widzi, dotąd niemożna było nic uczynić, bo ważyć się mi nie godzi tylko na pewno. Gdybym się porwał, a nie udać się miało, zgubiłbym was.
„Gdy pocznę to chyba najpewniejszy, iż wyzwolić was muszę... więc i obmyśleć trzeba wszystko bacznie. Życia mojego dla was nie pożałuję.
„Wojewoda siedzi przyczajony, cicho, jako zając w kotlinie, czyni się chorym i pokutującym, powtarza wszystkim, którzy do niego przyjeżdżają — nie mięszam się do niczego, o niczem wiedzieć nie chcę — ale nikogo nie oszuka tą układnością i wiadomo wszystkim, że jest sprężyną a pobudką do nowego rokoszu, który nieochybnie stoi przed nami. Nie chcą mu wierzyć w Krakowie, ale się zapóźno bodaj przekonają.
„Z naprawy wojewody zięć jego Smogulecki i Grudziński wojewoda rawski, rozgniewany na króla że mu sochaczewskiego starostwa odmówiono, a najgłówniej warchoł i krzykacz Piotr Łaski, którego znacie dobrze, bo kędy był wszędzie bez burdy nie wyszedł, gardłują i buntują w Wielkiej Polsce.
„Łaskim się posługują, aby Smogulecki nie był widoczny, bo wiadomo, że on a Zebrzydowski jednem są.
„Ściągnęli szlachty różnej, tych szczególniej, co tumult i wrzawę łacno zrobić umieją i krzyczą jeden za dziesięciu dokoła, w połowie Februarij, i tam Łaski rej wiódł. Postanowili Zebrzydowskiego nie opuszczać, bolejąc że on został zdradzonym i zaprzedanym; rozesłali ztąd uniwersały po całej rzeczpospolitej, jakiem prawem, to oni sami tylko wiedzą, zwołując rokoszowy zjazd znowu na 20 Martij do Jędrzejowa. Z tego ich uniwersału, którego kopii nie mogę tu załączyć, tyle wypisuję, że na miłość ojczyzny zaklinają, na krwawe łzy uciśnionej szlachty, aby się wszyscy stawili.
„Item piszą w nim: „Zaledwie rokoszowi z pod Janowca rozjechali się, ścigano ich, wyśmiewano, prześladowano wszędy: podskarbi jak wprzódy trwoni dochody publiczne, na każde rozkazanie królewskie spisują się wojska zagraniczne, pomnażają liczbę dział i narzędzi wojennych, jak gdyby król na nieprzyjaciół wiary chrześciańskiej miał ciągnąć; zwleczone sejmu zwołanie, już ciężkie jarzmo niewoli tłoczy się na karki nasze... et sic porro“.
„W kole marszałkował Ponętowski, taki gardłacz jako i Łaski, a w Krakowskiem i Sandomirskiem wysadzili równego im Pękosławskiego, który do króla zuchwałe poselstwo wysztyftował z wyrzutami. Próbowali też, nie wiem jakiem szczęściem, pozyskać sobie kardynała Maciejowskiego, ale wątpię aby zjednać potrafili.
„Król posyłał monitując Zebrzydowskiego za te knowania, na co on, jako wyżej pisałem, odparł wyrzekając się wszelkiego udziału i świadomości.
„Ponieważ nigdzie na tych nie zbywa, co w mętnej wodzie coś ułowić się spodziewają, i ten rokosz odgłos znajdzie, ale niewszędzie. Sieradzanie oświadczyli się przy królu, z czem starego Boxę Radoszewskiego albo posłali lub wyślą. Król na sejmiki uniwersały rozsyła.
„Tyle de publicis — pisał Szczypior — a co się tknie Nadstyrza i majętności waszych, cale spokojni być możecie, że tam ich jako własnego dobra sługi wasze strzegą. Jejmość pani Leszczakowska, mimo wieku, dosyć rzeżwa i trzyma się dobrze, Rabski choć na nogi podupadł, na umyśle rzeżwy... Zaklinam — kończył — abyście cierpliwości zażyli, dopóki mi Bóg nie dozwoli was wyswobodzić, co kosztem własnego żywota radbym przyśpieszył“.
Po tym liście słotny i zimny miesiąc marzec przeszedł na próżnem oczekiwaniu, począł się kwiecień, a niecierpliwość Bajbuzy dochodziła do ostatecznej granicy. Po nocach już oka nie zmrużył, tak mu się ciągle zdało, że nadchodzącego dla wyzwolenia go Szczypiora słyszy.
Naostatek kwiecień też do terminu swego dochodził, a Szczypiora jak nie było, tak nie było. Książki też, to jest listu od niego nie odebrał Bajbuza, co go utwierdzało w przekonaniu, iż lada godzina nadejść musi.
Gdy tak nocy jednej na barłogu swym bezsenny spoczywał rotmistrz, albo raczej zżymając się rzucał i męczył, do Boga próżno wzdychając o pomoc, a do obrazów cudownych wota różne ofiarując w duchu, usłyszał pukanie jakieś do ściany, jak mu się naprzód zdało.
Zerwał się więc nasłuchując zkądby ono pochodziło, i doszedł, że niedaleko legowiska jego w mur młotem uderzano pośpiesznie. Nie czekając więcej natychmiast odziewać się począł i zbierać oręż jaki miał, aby w gotowości być, gdyby wyłom w murze zrobiono, czego się tejże nocy spodziewał.
Tymczasem prawie do rana samego trwało coraz go wyraźniej dochodzące bicie w mur gruby i z twardego kamienia polnego przed wieki zlepiony, który jako jedna zlał się skała. Razem ze dniem ustały uderzenia młotem i wszystko ucichło. Cały dzień potem spędził czuwając rotmistrz, ale musiał przy starej stróżce udawać, jakby o niczem nie wiedział.
Z nocą, jak się spodziewał, znowu łamać mur rozpoczęto i późno już było, gdy naostatek Bajbuza kamienie w nogach łoża ujrzał poruszające się nieco, i rzucił pomagać do ich wydobycia.
Nim jednak otwór rozszerzono do tyla, aby on się nim mógł wydobyć z więzienia swojego, wiele znowu czasu upłynęło, i gdy Bajbuza ważył się w ciasną szyję, jaką mu rozprzestrzenić się starano, dnieć zaczęło. Że się w niej nie udusił, winien był temu, iż go ludzie za nogi pochwyciwszy siłą wyciągnęli, a potem między siebie wziąwszy po gruzach i piasku wyprowadzili aż w zarośla u stóp zamkowego muru. Szczypior był ciągle przy nim. Niedaleko stały gotowe konie, ale Bajbuzę winem i wodą musiano krzepić po wielkim wysiłku i znużeniu, nim się na siodło mógł podnieść. Raz zaś siadłszy, Szczypior pewnym był, że się bądź co bądź utrzyma, dopóki w nim życia stanie.
Nie było chwili do stracenie, gdyż jak skoroby ucieczkę więźnia odkryto, pogoń wysłać musieli. Rachował przecież rotmistrz, iż niewprzódy się postrzegą, aż o zwykłej godzinie, o której mu ranną polewkę stara stróżka przynosiła, a do tej było jeszcze daleko.
Z Lanckorony w żadną stronę bezpieczniej uchodzić się nie zdało jak do Krakowa, ale właśnie na tym gościńcu i pogoń ścigać mogła.
Szczypior miał z sobą ludzi dwudziestu, których on nazywał elierami, tak jako w wojsku wybór zwano naówczas, najdzielniejszych i najsprawniejszych. Z nimi choćby i dwa razy liczniejszą napaść mógł odeprzeć, a wielki gościniec do stolicy prowadzący, na którym zawsze prawie się spotykało poczty różne i kupców z towarami, do pewnego stopnia od napaści zabezpieczał.
Puścili się więc, Bajbuzę w pośrodek wziąwszy, który rychło się powietrzem i ruchem orzeźwił, bez namysłu do Krakowa, koni nie lutując. Dwie lub trzy godziny mając przed pogonią, Szczypior ujść przed nią się spodziewał.
Podkop pod mur, który tyle ciężkiej pracy kosztował, i do którego Szczypior górników aż przybierać musiał, okrywały zarośla z tej strony zamku mur w części otaczające, tak że otwór chyba przypadkiem mógł być znaleziony.
Liczono więc na pewną ucieczkę, ale zawiodła rachuba... Uderzanie w mur zwróciło z wieczora uwagę jednego z pachołków zamkowych, który do ziemi ucho przyłożywszy, długo się przysłuchując z ciekawości, wieczorem o tem, nie burgrabiemu choremu, ale dowódzcy małej załogi, staremu też, ale bardzo ruchawemu i czynnemu Czabińskiemu doniósł. Zgromił go zrazu Czabiński, utrzymując, że się przywidziało niezdarnemu chłopu, lecz nocą niepokój go opanował. Zbudził pachołka i poszedł z nim sam nasłuchiwać.
Tu dopiero się przekonawszy, iż w istocie kucie jakieś podziemne słychać było, choć nie domyślał się co to być mogło, ze dniem postanowił na zamku zrobić pilne poszukiwanie.
Gdy dobrze rozedniało, a Bajbuza jeszcze niedaleko był od Lanckorony, Czabiński po zamku wszędzie z tej strony, gdzie się uderzenia słyszeć dały, izby jedna po drugiej otwierać sobie kazał. Do rotmistrza nie wpuszczano go nigdy i tym razem burgrabia się przeciwił temu, ale stary Czabiński nałajawszy mu, klucz prawie siłą pochwycił i poszedł do więzienia. Chory Bruszka mu nie towarzyszył, szła tylko stara stróżka, która od progu zobaczywszy tarczan próżny, dziurę u stóp jego w murze, kilka kamieni na środek izby wytoczonych, ziemi kupę, z krzykiem jak oszalała pobiegła do burgrabiego.
Czabiński się tylko obejrzawszy, zmiarkował, że jeśli pośpieszy, może sobie pozyskać wielkie względy wojewody, chwyciwszy uchodzącego; kazał więc natychmiast najlepszym z załogi ludziom na koń siadać, sam zbroję wdział i na oślep puścił się gościńcem ku Krakowu.
Zamiast spodziewanych godzin jakich pięciu lub sześciu, Szczypior z Bajbuzą nie mieli teraz nad dwie może. Starczyłyby one przy pośpiechu, gdyby nie zbytnie zaufanie Szczypiora, który rotmistrza widząc wycieńczonym bardzo, namówił go z gościńca w bok do szlacheckiego dworu dla posilenia się i trochy spoczynku. W tym to dworze u niejakiego Laskowskiego, dalekiego krewnego, Szczypior przez cały czas podkopywania się przesiadywał i miał tu z ludźmi bezpieczne schronienie.
Bajbuza się opierał, utrzymując że nic mu nie potrzeba oprócz swobody, lecz chorąży go zmusił, a za bezpieczeństwo głową chciał ręczyć.
Zajechali więc przed dwór, koniom tu tylko wody i trochę siana dając, sami zaś wstąpili na miskę krupniku i piwo. Przeciągnął się jakoś popas, przy dobrej myśli, mimowolnie, tak że gdy na koń siedli znowu i na gościniec krakowski wyjechali, mieli za sobą Czabińskiego o niewiele stai.
Ratowało ich to, że pogoń wcale nie znała uchodzących i niebardzo się ważyć mogła na pierwszy lepszy poczet spotkany na drodze. Czabiński byłby ich może pominął nawet, ale się ludzie Szczypiora zdradzili sami.
Zaledwie się bowiem pogoń ukazała, niespokojni chwycili za broń i widocznie gotować poczęli do walki. Czabiński, któremu szło wielce o to, aby się zasłużył i okazał gorliwość swoją, bez namysłu rzucił się na Szczypiora, który zbiwszy się z ludźmi w kupę, hakownice kazał gotować, aby ognia dać natychmiast. Nastąpiło starcie, w którem siły z obu stron były równe, ale żołnierz rotmistrza daleko dzielniejszy i śmielszy, musiał wziąć górę.
Pomimo wielkiej wrzawy i zachęcania Czabińskiego, który krzyczał nieustannie: Bij! zabij! — hajducy jego ledwie się spróbowawszy ze Szczypiorowymi w części tył podali.
Ugodzony kulą padł sam dowódzca, a to było hasłem dla reszty, aby poszła w rozsypkę. Bajbuza chociaż osłabły długiem więzieniem, nie mógł się powstrzymać aby szabli nie dobyć i razem ze Szczypiorem nie rzucić się za uchodzącymi. A tu go hajduk, któremu na karku siedział, odwróciwszy się koncerzem ciężkim znowu w ramię toż same, które już raz ranione było, cięciem silnem z konia zwalił. Padł i on sam wprawdzie zaraz rozsiekany przez kopijników Szczypiora, lecz Bajbuzę potem już na koń posadzić nie było można, musiano po wóz słać i na nim się wlec z rannym do Krakowa.
Drugiej pogoni nie lękano się już wcale, lecz rana rotmistrza do rozpaczy przyprowadzała, bo go w tej chwili gdy najczynniejszym pragnął być, znowu na czas jakiś uczyniła bezwładnym. Przodem posłał chorąży do Krakowa, aby i doktora i wszystko co rannemu potrzebnem być mogło przygotowano, a sam przy wozie jadąc, dopiero drugiego dnia rano z nim dostał się do stolicy.
Tu dwór właśnie, król i wojsko przygotowywało się do wyjścia dla sejmu zwołanego do Warszawy.
Wiadomość o oswobodzeniu Bajbuzy byłaby zaraz się rozeszła po mieście, ale on sam i Szczypior nie chcieli, aby o tem szeroko rozpowiadano, i o ile mogli taili całą przygodę.
Przywołany doktor ranę uznał dosyć ciężką, zwłaszcza że prawie w tem samem miejscu przypadła, gdzie już pierwsza kość naruszyła. Bajbuza się tem pocieszał, iż, jak on utrzymywał, wszelkie rany u niego prędko się goić były zwykły. A że się na swobodzie czuł, powiadał, że ją jeszcze okupił tanio, tak mu zamknięcie dolegliwem się stało.
Doktor, niejaki Ochocki, który naówczas słynął zwłaszcza z tego, iż około rannych bardzo dobrze i szczęśliwie chodzić umiał, obiecywał, że pomimo ciężkiego obrażenia ręki, on prędko zdoła wygoić ją i władzę przywrócić. Lekarz to był dla rycerstwa stworzony, wesół, żartowniś, do kielicha ochoczy, sam potroszę żołnierz, bo za obozem nieraz jeździł czasu wojny, znający obyczaje i naturę polskiego rycerstwa, z którem doskonale obchodzić się umiał. A że Bajbuza na wstępie mu wielkie wynagrodzenie przyobiecał, jeśliby go rychło na nogi postawił, Ochocki po całych dniach i nocach się ofiarował siedzieć przy nim i czuwać nad raną.
W Krakowie ponieważ wozy już królewskie stały do podróży gotowe, a hetman Żółkiewski rycerstwo sprawiał mające mu towarzyszyć, z nikim się widzieć nie było można, oprócz jednego Kalińskiego, który nadbiegł razem uradowany i przestraszony.
Od niego dowiedzieli się, że król do rokoszan pod Jędrzejowem zebranych posyłał znowu Wołłowicza i księcia Zbarażskiego, do upamiętania ich przywodząc; a drudzy byli tego zdania, aby zamiast poselstwa do nich słać, wprost ciągnąć po drodze na Jędrzejów i rozpędzić, coby łatwo stać się mogło. Król zawsze przelewu krwi unikając do ostatniej chwili nie zgodził się na to i wprost kazał do Warszawy iść z sobą Żółkiewskiemu i Potockim.





VIII.



Kaliński dla miłości rotmistrza, któremu chciał służyć, bo ani Szczypior, ni on z Krakowem dosyć obeznani nie byli, wyprosił sobie zwłokę i pozwolenie późniejszego do Warszawy przybycia. Pozostał więc przy rannym razem z dr. Ochockim; a przydał się wielce nie tak dla przynoszenia leków, plastrów, napoju i jadła, jak dla rozerwania go i opowiadania o tem, co się na dworze i po świecie działo pod ten czas, gdy nieszczęśliwy Bajbuza ciężką niewolę swą cierpiał na zamku w Lanckoronie.
Nie zmieniła ona wcale ani charakteru, ani sposobu myślenia rotmistrza, który już za starym był, ażeby go cokolwiekbądź na nowego człowieka przerobić mogło.
Pozostał tak samo marzycielem, gotowym do wszelkich poświęceń dla dobra publicznego, jakim był od młodości, ale mniej niż kiedykolwiek jasno widział, dokąd, jak i poco iść było potrzeba, ażeby usłużyć rzeczypospolitej.
Opowiadania Kalińskiego cochwila okrzyki podziwienia z ust jego wyrywały. Nie mógł tego pojąć, jak wielcy mężowie, do których liczył Żółkiewskiego i Chodkiewicza, mogli tam, gdzie o salus respublicae chodziło, sprzeczać się o pierwszeństwo i odmawiać posłuszeństwa; nie rozumiał kardynała Maciejowskiego, gdy dla niezrozumiałych mu pobudek zdawał się skłaniać ku Zebrzydowskiemu i przemawiać za nim; zdumiewał się Ostrogskiemu, który nie wiedział na którą się przechylić stronę i zdawał targować o to, co dla siebie na tem zyska!
Często więc, gdy Kaliński w prostocie ducha opowiadał mu jak rzeczywiście stały rzeczy, jak się ludzie obracali nakształt wietrzników za lada powiewem, jak mieniały się z dnia na dzień przekonania, Bajbuza na łóżku swem rzucał się zapominając o zbandażowanej ręce i wołał.
— Plotki prawisz, czernidła mi powtarzasz, gdzieżby tacy ludzie mieli tak małymi być!
Naówczas Kaliński obrażony mnożył dowody i przekonywał, że mówił prawdę, a nieszczęśliwy rotmistrz rozpaczał.
— Gdzież są ludzie? gdzie są bohaterowie? na co zejdzie ta rzeczpospolita, gdy prywata z każdym dniem górę nad wszystkiem brać będzie. A toć służba rzeczypospolitej kapłaństwem jest, a nie kramem, w którym o zarobku myśleć przystało. Za kimże tu teraz iść, na kogo patrzeć? kompasu niema! człowiek mały jak ja zabłąkać się musi.
Szczypior i Kaliński, którzy nigdy tak górno rzeczy nie brali, a zapatrywali się na sprawy wszelkie ze stanowiska poziomego, śmieli się niedobrze rozumiejąc Bajbuzę, a może nawet posądzając, że nieco musiał być postrzelony.
Szczypior oddawna niepomierną ofiarność Bajbuzy miał za rodzaj szału.
— Gdzież to rzecz słyszana — mówił — żeby tu kto skarbiec swój wycieńczał, ludzi na swoim żołdzie trzymał, sam szedł krew przelewać, wszystko rzucał dla służby, a ani o żołd, ani o jurgielt, ani o żadną bonifikacyę się nie upominał nigdy, nic nie chciał, o nic się nie starał!
Magnaci się o starostwa rozbijają i gdy im odmówi król, do rokoszu idą, a ten ani prosił nigdy, ani gdy mu obiecywano upomniał się i nie żąda nic.
Kaliński to tłumaczył wielką żądzą rycerskiej sławy, ale naprawdę i tej Bajbuza tak nie był żądnym, że niejeden raz drugim ustępował zasługę tego, co sam uczynił, mówiąc z prostotą śmieszną.
— Ależ tu nie idzie o to czylim ja to uczynił albo ty, czy kto trzeci, tylko aby rzecz była dokonana... Salus reipublicae suprema lex. A mnie co z tego, gdy imię moje wybębniać będą? Tyle tylko, że mogę się w próżność wbić, rozum postradać i nadąć się jak drudzy pyszałkowie.
Więc żartobliwie między sobą go zwali świętym, za co się też gniewał.
— Jestem człowiekiem dobrej woli — mówił — ale pono słabego umysłu, gdy do siwego włosa drogi sobie nie znalazłem i spokoju na duchu nie mam. Radbym świat widzieć godnym tego Boga, co go stworzył, a więcej w nim czuję szatańskich mętów, niż jasnej myśli Bożej! Ślepym chyba być muszę.
Doktor Ochocki, który najmniej może Bajbuzę rozumiał i miał go za jakiegoś komedyanta, prawiącego ambaje, aby ludzi durzyć, przerywał zwykle utyskiwania Bajbuzy najprozaiczniejszemi w świecie uwagami.
— Ale bo poco świdrować i mędrować tak bardzo? Ja robię to co dziś powinieniem uczynić, a o resztę się nie troszczę. Każdy tej rzeczypospolitej poczciwie służy, kto swój obowiązek spełnia, szewc co buty szyje, ja co rany zaszywam i ichmość co je nieprzyjaciołom zadajecie. Więc poco tu sobie suszyć głowę?
Bajbuza się obruszał.
— Dobrze to wam mówić — wołał — bo lekarz ma zadanie bardzo proste, ale ci co służą rzeczypospolitej czasu fakcyi i rebelii, gdy niewiedzieć gdzie iść, muszą się przecie z sumieniem swem rachować!
Errare humanum est! — przerywał Ochocki — więc gdyby się omylili? jeżeli szli wedle sumienia i przekonania, nie są winni!
— A jeżeli prywata nimi kierowała? — wołał Bajbuza.
— Tedy powołani na sędziów sądźcie ich, karzcie — mówił doktor — ale pamiętajcie na to, że caro infirma, i że człowiek stworzenie słabe.
— A! toż to właśnie nieszczęście nasze, żeśmy słabi — dodawał Bajbuza. — Potrzeba nas hartować od kolebki, po spartańsku chować, a nie miękczyć i psuć jako dziś czynią. Zbytków się wyrzec należy, płochość zawczasu karcić.
Gdy tą drogą puszczał się Bajbuza, naówczas słuchacze spoglądali na siebie z politowaniem, bolejąc nad tem, że człowiek tak poczciwy, takie mógł w głowie chować zające.
Doktor mu wyrzucał, że chyba ze świata klasztor chce zrobić, co nie może być, Szczypior ramionami poruszał, Kaliński śmiał się.
Więzienie, w czasie którego długo sam ze swemi myślami mieszkał rotmistrz, jeszcze go uczyniło więcej egzaltowanym i dziwaczniejszym. Choroba też przyczyniała się do tego, że umysł niecierpliwy, niewolą cielesną znękany, najosobliwszemi wybrykami się rozrywał.
Z Warszawy po wyjeździe króla i wyjściu wojsk przychodziły na zamek wieści powoli i niezbyt szczegółowe. Mało kto pozostał tu z osób wyższe zajmujących stanowiska, bo wszyscy na sejm pociągnęli.
Wiedziano tylko, iż król z wielką powściągliwością, jak zawsze, do rokoszan się odzywał, łagodnie ich wzywając do opamiętania, do posłuszeństwa, gdy oni ze swej strony tem gwałtowniej i zuchwalej grozili i bezkrólewie wprost już ogłaszali.
Ale oprócz Zebrzydowskiego, który znowu jako głowa i wódz najwyższy występował na czole, nie miał rokosz ludzi wielkiego znaczenia. Radziwiłł i on przodowali, Herburt tylko rwaniem się i śmiałością swą coś znaczył, mieniem zaś i wziętością nie mógł się chwalić, Grudziński mało znanym był, a reszta jak Smogulecki, Pękosławski, Kazimirski, Łaszcz gębą tylko dokazywali wiele. Żadne z wielkich imion nie stało na aktach rokoszu nowego, który wiele utracił od pierwszego zawiązku swojego, a trzymał się tylko jakąś rozpaczliwą siłą.
Grawamina zaś, które zapowiadano jako straszliwy oręż przeciwko Zygmuntowi, ciągle były powtarzaniem jednych i tych samych praktyk rakuzkich, frymarków koroną, zdrady kraju i t. d.
Z temi ludzie się już tak osłuchali, a dowodów na poparcie zarzutów tak brakło zawsze, iż nikt już ich słuchać nie chciał. Dla tych, co więcej byli wtajemniczeni w Zebrzydowskiego myśli i zamiary, to było jawnem, że groźnym się stawił, aby ostatecznie znużywszy niepokojem i rebelią skłonił króla do układów, mogących mu ogromne wynagrodzić straty.
Nietylko bowiem majętności własne, ale i Zamojskiego małoletniego mocno nadszarpnięte były wydatkami na rokosz i wojsko zaciągane poczynionemi.
Nieprzyjaciele zaś wojewody, a na ich czele Myszkowski, wołali że dosyć dla niego będzie, gdy przebaczenie uzyska; nagradzać go zaś byłoby zgorszeniem i zachętą dla podobnych jemu warchołów.
Nie chciał temu wierzyć Bajbuza, gdy od tych, co bliżej hetmana Żółkiewskiego stali, doszła wieść, iż i on teraz skłaniał króla o ile mógł do powolności dla Zebrzydowskiego. Wprawdzie szwagrami byli, ale od pierwocin rokoszu hetman zrozumiał to, iż przy królu stać był obowiązanym.
Pomawiano go pocichu już o pobłażliwość dwuznaczną, przeciwko czemu rotmistrz mocno się oburzał i brał go w obronę, gdyż po Zamojskim najwyżej go stawił ze wszystkich otaczających Zygmunta ludzi.
Tymczasem Potoccy, którzy mu zazdrościli, Chodkiewicz, a na dworze króla co z nimi trzymało, nieufność do niego starało się obudzić.
Wieści o tych intrygach dworskich rotmistrza wprawiały w niezmierne gniewy przeciwko potwarcom; chciałby był biedz na miejsce, stać przy hetmanie i nie dać się szerzyć uwłaczającym mu posądzeniom.
Rana, przy największych staraniach dr. Ochockiego, nie dawała się tak rychło zgoić jak pragnął Bajbuza.
— Gdybym ją wam ladajako zalepił — mówił doktor — cóż potem? odnowiłaby się, ręka by władzy nie miała, a wybyście mnie potem przez całe życie przeklinali, żem was mańkutem uczynił. Cierpliwość miejcie, na sejm bardzo nie byliście potrzebni, jest tam bez was dosyć, a do rozprawy z rokoszanami przed końcem sejmu trudno żeby przyszło, i kto wie, czy przyjdzie nawet.
Król powolny i dobry, da się uprosić i puści winy w zapomnienie.
— Gdyby do wojny przyjść miało, a jam tu związany jak baran leżeć musiał, gdy ojczyzna wołała, doktorze... rozpaczby mnie zabiła.
Ochocki śmiał się.
— Cierpliwości! — powtarzał — mnie się zdaje, że choćby do domowej, braterskiej wojny przyszło, na biedę, to szczęśliwy kto do niej nie będzie zmuszony... a wy, mości rotmistrzu, tak się na nią rwiecie, jakby ona przysmakiem była?
— Rwę się do niej, choć wiem, że ona świętokradzką jest i niegodziwą — wołał Bajbuza — ale właśnie największy to dowód poświęcenia dla rzeczypospolitej, gdy człowiek jej służy aż do takiego terminu, krwi braterskiej. Płakać będę na pobojowisku, ale gdy idzie o uspokojenie, o zakończenie tego zgorszenia, tej sromoty, chcę iść jako drudzy i obowiązku dopełnić.
Więc, chociaż rotmistrz jeszcze zaledwie mógł się z łóżka dźwignąć, Szczypiora wyprawił, aby kopijników nanowo dobierał i dopełniał, bo przyrzekł hetmanowi, że z nimi przyciągnie. Chorąży chwilami tylko do Krakowa mógł zaglądać, resztę czasu kopijnikom poświęcając.
O całej tej przygodzie rotmistrza, jego samowolnem uwięzieniu i wyswobodzeniu, innego czasu pewnieby mówiono wiele, ale teraz tyle było codzień nowych powieści, tyle rokoszowych gadek, że o Bajbuzie nikt nie myślał.
Cały miesiąc kwiecień i maj upłynęły tak w pustym Krakowie na przysłuchiwaniu się temu, co tu z Warszawy dochodziło. Jednego dnia powiadano, że sejm się odprawiał niczem niezmącony, a rokoszanie coraz słabli, bo ich odstępowali nawet przyjaciele wojewody, drugiego głoszono, że w pobliżu od Warszawy stojący obozem rebelizanci mieli na miasto najść i sejm rozpędzić.
Wszystko to tak niecierpliwiło już Bajbuzę, że gdy rana blizka była zupełnego zagojenia, a on czuł się na siłach, wręcz Ochockiemu zapowiedział, że pod koniec czerwca bądźcobądź, choćby z ręką na opasce, z kopijnikami do Warszawy wyruszy.
— Rób sobie co chcesz, a ja com postanowił nie cofnę — mówił Bajbuza — dłużej czekać nie mogę. Wedle moich wiadomości i przewidywania, jeśli się rzeczy nie zmienią, król po skończonym sejmie w pole przeciwko rokoszanom wyciągnie, a ja naówczas przy hetmanie muszę być.
Szczęściem dla doktora i dla rotmistrza, rana się około tego czasu całkowicie zabliźniła, smarowaniami tylko i wannami z ziół różnych Ochocki chorego starał się pokrzepić tak, aby mógł niewygody wyprawy znieść bez szwanku. Sam zaś Bajbuza tak się już czuł i na duchu i na ciele silnym, że nie czekając końca czerwca, z Krakowa postanowił wyruszyć. Zabierał z sobą Kalińskiego, który jako dworak za życiem w antykamerze i łapaniem w niej plotek zatęsknił.
Wiosna była bardzo piękna i podróż ta z kopijnikami, ludem wesołym a ochoczym, obiecywała się jak przejażdżka przyjemna, bo po drodze o rokoszanach słychać nie było.
Jednego więc poranku pogodnego, za bramą Floryańską połączywszy się z chorągwią swoją, którą powitał niemal ze łzami, Bajbuza po mszy świętej i błogosławieństwie, Bogarodzicę kazawszy zaśpiewać, wyjechał w towarzystwie Kalińskiego i Szczypiora.
Czuł się jakby odrodzonym znowu na koń wsiadłszy, z szablą u boku, z koncerzem u nogi, z sahajdakiem na plecach, wśród starych towarzyszów broni.
— Boże mój — zawołał — na coś się i niewola przydała, bom nigdy tak swobody rozkoszy nie czuł, a nią się nie cieszył jako teraz... a już w tem zamknięciu srogiem niejeden raz myśli przychodziły, że mi Bóg nie dozwoli swobodnie oddychać powietrzem tej ziemi.
I łzy miał na powiekach.
W najweselszem usposobieniu, bez pośpiechu zbytniego jechali tak koni nie zamęczając ku Warszawie, a po drodze już dochodziły ich wieści, że król właśnie się sposobił wyjść w pole, bo wszelkie próby porozumienia się rozchwiały, a Zebrzydowski króla już w Zygmuncie znać nie chciał. Siły jego połączone z Radziwiłłowskiemi, Herburtowemi i szlachta z Wielkopolski przez Smoguleckiego ściągnięta, przewyższać miały te, któremi Żółkiewski, Potocki i Chodkiewicz rozporządzali.
Ale regaliści rachowali na to, iż kwarciany żołnierz karniejszy był i stał jeden za wielu rokoszan.
Wieczorem jakoś przyszło oddziałowi Bajbuzy do miasta wchodzić, a nikt tego nie przewidywał, że rozchodzący się właśnie sejm, rozjeżdżający senatorowie, ich dwory, kupcy, których do miasta ściągnęło sejmowanie, tak ulice zapełniali, iż wcisnąć się było trudno.
Opóźniło to znacznie na wieczorną godzinę obrachowane przybycie rotmistrza, a Szczypior pomimo najusilniejszych starań z kopijnikami swymi inaczej jak noga za nogą ciągnąć nie mógł, cochwila to ogromnemi wozami, to ściskiem pijanej gawiedzi, to nawet trzodami bydła hamowany w pochodzie.
Wjazd zaś, na który chorąży rachował, że oczy warszawianek i mieszczaństwa ściągnąć powinien, wcale nawet postrzeżonym nie był, tak Warszawa wypróżniająca się zajęta była tymi, których żegnała.
Rotmistrz z Kalińskim, choćby byli mogli pośpieszyć przodem do dworku, nie chcieli Szczypiora z jego kopijnikami zostawiać za sobą.
Szło zaś w ciaśniejszych uliczkach tak opornie i nie bez zatargów i kłótni, że nieustannie stawać musieli, niekiedy siłą wozy rugując i przejście sobie czyniąc. Nigdy żaden z nich Warszawy nie widział tak wzburzonej, tak nabitej ludnością najrozmaitszą, a tak razem rozszalałej i wrzawliwej. Zdawało się jakby coś z rokoszu za murami jej rozkołysanego i tu się czuć dawało.
Kaliński, który wprost na zamek jechał, pożegnawszy rotmistrza, nazajutrz mu się obiecał z wiadomościami, których jeszcze tego wieczora spodziewał się podostatkiem przyzbierać.
Na placu, który na obóz dla żołnierzy umyślnie najęty był i przeznaczony, kopijnicy znaleźli wozy nieuprzątnięte w porę i to znowu rozłożenie się opóźniło. Słowem noc nadchodziła już, gdy Szczypior i Bajbuza uznojeni w ostatku do izby weszli, gdzie im wieczerzę zastawiono, i rotmistrz zbroję z piersi zrzuciwszy, rękę wyciągnął, aby okazać, że nią włada jako dawniej i znużenia nie czuje.
— Spoczynek się nam należy — rzekł — zarobiliśmy nań dziś lepiej niż dni innych, bo do Warszawy się dostać było trudno, jakby do twierdzy, której nieprzyjaciel broni; a no, odetchniemy!
Szczypior okna otwierał. Oba byli wesołej myśli. Wtem zdala głucha wrzawa jakaś, dziwna doszła ich uszów.
— Miasto dysze i chrapie — rozśmiał się Bajbuza — sen ma ciężki.
— Ba! — odparł Szczypior — coś to nie na sen patrzy... posłuchajcie!
Oba stanęli w otwartem oknie. Od strony starego miasta i zamku głuche warczenie tłumu, przerywane krzykami słychać było. Szum oprócz tego i trzask jakiś ponad tę falę głosów zmięszanych się wyrywał.
— Ależ to północ blizko, a ta gawiedź miejska uspokoić się nie może! — zawołał Bajbuza.
— Gawiedź miejska? — podchwycił Szczypior — nie, to chyba poczty jakie i ciury od pańskich dworów burdy wyprawiają; ależ przy królu straże są i marszałek od tego, aby w pobliżu zamku wrzawy takiej nie dopuścił. Cóż to ma znaczyć?
— W istocie niepojęty nieład pod bokiem dworu, pod zamkiem samym.
Mówili jeszcze, gdy na ciemnem niebie w stronie z której wrzawę słychać było, naprzód słabe światło się rozlało szeroko, potem jasny płomień buchnął do góry.
— Gore! gore! — dały się słyszeć krzyki w ulicy.
— Gore!
Gorzało w istocie i pożar już był tak gwałtowny, że wkrótce nawet oddalone ulice czerwonym odblaskiem swym rozjaśnił. Dzwony u fary, u P. Maryi, u Bernardynów i Jezuitów jęczeć poczęły.
Z początku stłumiony ów gwar zmienił się w straszliwy ryk jakby zrozpaczonej ludności. Co żyło wybiegało na ulicę, kupcy uciekali z wozami, które sobie drogę zapierały, ścisk nie dawał ani uchodzić, ani przybiedz na ratunek.
W mgnieniu oka Bajbuza i Szczypior lekkie tylko zbroje na piersi wziąwszy, krzyknęli na czeladź i biegli już ku zamkowi, gdyż ogień zdawał się w tamtej szerzyć stronie.
Ale szablami przyszło torować sobie drogę, tak wszędzie tłumu obcych i mieszczan pełno było i nabito. Uchodzący wołali, że budy i kramy na starem mieście zajęły się pierwsze, a ogień szybko rozniósł po sąsiednich domach.
Zamek, fara, budowy bliższe ogniem pożaru całe były oblane. Przed bramami zastali straże królewskie, Myszkowskiego na koniu, kupy mieszczan lamentujących, którzy nie wiedzieli jak ratować siebie i miasto.
Wydawano rozkazy napróżno.
Tymczasem ten sam motłoch, co ogień podrzucił pod bogate sklepy kupców perskich na sejm przybyłych, rozrywał już towary, plądrował i rabował nietylko budy płonące, ale domy mieszczan, z których starano się coś ratować.
Popłoch wśród ciasnego rynku, na uliczkach wązkich panował straszny; nikt nie umiał i nie śmiał ani płomieni szerzących się zalewać, ani budowli i dachów od płonących już oddzielić, aby szerzenia się ognia nie dopuścić.
Bajbuza w pośród tego zamętu znalazł się w swoim żywiole, otrzeźwiony, przytomny, mężny. Jednym rzutem oka objąwszy położenie, obrachowawszy niebezpieczeństwo zagrażające zamkowi, przypomniawszy sobie, iż rokoszanie stali niedalej jak pod Jeziorną i że wzniecony pożar mógł być ich dziełem, z którego zamierzali korzystać, sam pobiegł ku zamkowej bramie, a Szczypiora odprawił z rozkazem, aby kopijnicy na koń siedli i na straż do króla przybywali.
Gdy przerzynając się przez skupione w ulicach i przerażone gromady ludu, dworskie czeladzie senatorów, czeladź rzemieślniczą, Bajbuza dobił się do wrót zamku już zapartych i przez Myszkowskiego obwarowanych strażą, znalazł w pierwszym podworcu króla samego ubranego jak do wsiądzenia na koń, otoczonego urzędnikami i dworem swoim.
Zygmunt III i w tej chwili tak groźnej, w której w istocie najścia rokoszan spodziewać się było można, nie stracił swej zimnej krwi i przytomności. Stał w ręku cisnąc różaniec z krzyżykiem i niekiedy półsłowy rozkazy wydając.
O. Bernard, kilku Jezuitów, dowódzcy straży byli przy nim. Myszkowski konno u wrót ustawiał wojsko, którego część hetman sam wyprowadził za miasto ku Jeziornie, aby na wszelki wypadek nie dopuścić napaści do murów.
W tej chwili właśnie królowa, z Ursulą Meyerin, z dziećmi i całym fraucymerem swoim wychodziła z zamku i skierowała się ku kościołowi farnemu, gdzie już przed wielkim ołtarzem kapłan stał z błagalną modlitwą i organ się rozlegał wielkim głosem pieśni: Święty Boże!
Powaga tego królewskiego dworu, obojga państwa, sług nawet, które przestrachu okazywać nie śmiały, zapatrując się na króla i królowę, wzbudzała poszanowanie.
Jakby za procesyą ciągnęły zakwefione niewiasty królowej, mierzonym krokiem, z modlitwą na ustach spokojną. Tylko na oczach królowej, gdy pomijała męża, który wydawał rozkazy i odbierał doniesienia, blask pożaru odbił się we łzach u powiek zwieszonych.
Nawet w tej strasznej godzinie Zygmunt umiał majestat swój utrzymać i wszelki okaz wzruszenia przytłumić w sobie. Gdy marszałek Myszkowski, podkomorzanie, komornicy zaledwie zdyszani i rozgorączkowani mówić mogli, król odzywał się ze spokojem i chłodem dni powszednich.
Ukazanie się Bajbuzy, którego umiał cenić Myszkowski i wszyscy dworacy króla, powitano z radością. Sam Zygmunt dał mu znak głową, że go poznał i rad mu był... a że zdala ani go przywołać ani przemówić nie mógł do niego, wysłał komornika z rozkazem, aby się w zamku zatrzymał.
— Donieście N. Panu — zawołał rotmistrz — że ja wprost z Krakowa przybywam i jeszczem nie miał czasu obozem się położyć, a kopijnikom moim kazałem, aby się tu natychmiast do strzeżenia osoby pańskiej stawili.
Zajął więc miejsce u samej bramy rotmistrz, razem z dowódzcami straży cudzoziemskich czuwając, aby ciżby nie dopuszczać, która aż pod wrota się parła, oszalała strachem i zuchwalstwem grabieżników, na starem mieście sklepy i domy pod pozorem ratunku obdzierających.
Pomiędzy senatorami u boku króla się znajdującymi panowało to przekonanie, iż ogień, o którego podłożeniu nie wątpiono, umyślnie dla obudzenia przestrachu i nieładu rzucony, miał posłużyć rokoszanom do najścia na Warszawę i króla. Pomimo, iż Żółkiewski już przeciwko domniemanego napadu z częścią wojsk wyciągnął za mury i czuwał, nie uspokoił się dwór i wyglądano wśród miasta samego jakiegoś wybuchu, wcześnie przygotowanego.
Być też bardzo mogło, że rokoszanie, zwłaszcza zuchwały Herburt, coś podobnego osnuli, lecz przytomność hetmana i Myszkowskiego nie dopuściła wykonania. Skończyło się na rabunku kupieckich sklepów i wozów, na ogromnych stratach w rynku starego miasta, którego domowstwa zajmowały się z kolei jedne po drugich, stając łupem płomieni i grabieży.
Ratunek był prawie niemożliwy, gdyż ogień wkrótce takie przybrał rozmiary, tak gwałtownie się rozlał na wszystkie strony, że dostąpić nawet do płonących kamienic nie było podobna. Ludzie z życiem tylko starali się z nich wydobyć.
Cochwila jakaś część zajętych domostw zapadała się z łoskotem, rozpryskując iskrami i głowniami po dachach sąsiednich i łoże ognia nowe ścieląc dokoła rynku; cochwila łuna szerzej się rozlewała po niebiosach nad miastem całem, a głos nawet dzwonów zaledwie wśród straszliwego wycia tłumów i trzasku ogni niekiedy jękiem bolesnem słabo słyszeć się dawał.
Nadciągających kopijników swoich Bajbuza wprowadził na zamek i na pierwszem u bram miejscu postawił ze Szczypiorem.
Noc już ustępowała brzaskom poranka, ale ponad zamkiem i miastem gęste dymy i wyziewy pożarne dnia nawet dojrzeć długo nie dawały.
Król z częścią dworu zwrócił się ku kościołowi, gdzie kapłan wyszedł z pierwszą mszą świętą, wysłuchał jej razem z rodziną, klęcząc i modląc się zawsze z tym samym spokojem, którego dochodzące do kościoła wrzaski nie mogły zamącić... i zostawując królowę na modlitwie, gdyż dopóki trwał ogień nie chciała na zamek powracać, sam stanął w pośród swych straży aby wiedzieć co się w mieście i na przedmieściach działo.
Spodziewane jednak wtargnięcie rokoszan, gdy dzień biały przez nagromadzone dymy przedarł się nareście, coraz mniej okazało się możliwem. Hetman dawał znać, iż jego straże, które rozesłał dla powzięcia języka, nigdzie oddziału żadnego, oprócz luźnych picowników, nie spotkały.
Jedno więc niebezpieczeństwo groźne zażegnane zostało, ale pożar w rynku tak się wzmógł i spotężniał, że nietylko bliższym kościołom i gmachom, ale samemu zagrażał zamkowi. Musiał Myszkowski na dachach ludzi posadzać opatrzonych w haki i kubły z wodą, którzy padające tu nieustannie żużle i iskry gasili.
Z tej pieczołowitości o gaszenie ognia, która o wszystkiem zresztą zapomnieć kazała, korzystali rabusie, bezkarnie uchodząc z łupami za miasto, i wybierając drogi, na których wojsko ich nie mogło przytrzymać. Mała tylko liczba kupców, którzy już towar swój w wozach mieli naładowany i przed pożarem za mury miejskie wyciągnęli, zdołała mienie swe ocalić.
Nadchodzący dzień straszliwy odkrył obraz zniszczenia w rynku, w którym dokoła stały tylko okopcone murów szczątki, ściany zczerniałe kamienic, kominy, a w środku gorzały jeszcze kupy gruzów, do których ludność dostać się nie mogła, aby z nich coś ocalić.
Ani pachołkowie miejscy, ani urząd nic tu nie mógł w chwili rozprzężenia powszechnego i nieładu, gdy każdy myślał tylko o sobie, życie lub ostatki własnego ratując mienia.
Nad rankiem ogień cokolwiek uśmierzać się począł, ale niebezpieczeństwo trwało jeszcze i tak wojsko jak dwór króla pozostać musiał na straży. Królowej dotąd z kościoła wyprowadzić nie zdołano. Około południa dopiero szerzeniu się dalszemu ognia zapobiedz się udało, albo raczej sam on grubemi murami wysoko podniesionemi został wstrzymany. Wojsko jednak nie zeszło ze stanowisk swoich i dwór tylko z królem i senatorami do komnat mógł powrócić. Naostatek i królowę panna Urszula Meyerin, która pokilkakroć wychodziła i powracała do kościoła, zdołała namówić, aby z dziećmi na zamek spocząć po tej straszliwej nocy wróciła.
Ochłonięto z przestrachu, a chociaż straty poniesione przez miasto były bardzo dotkliwe, musiano sobie winszować jeszcze, że się nie ziściło przewidywanie jakoby rokoszanie z zamięszania tego korzystać chcieli. Czujność hetmana, dwóch Potockich i marszałka Myszkowskiego zapobiegła może zuchwałemu targnięciu się, które wszyscy przewidywali.
Że pod Jeziorną w obozie czuwano i oczekiwano na jakieś hasło noc całą i powitano łunę na niebie radośnie, o tem później się przekonano z opowiadań pobranych jeńców.
Bajbuza, chociaż po podróży ludzie i konie wielce wypoczynku potrzebowali, nie zszedł też ze swego stanowiska u wrót zamkowych, aż dobrze zpołudnia, gdy kwarcianych część powróciła do miasta i zastąpić mogła jego kopijników. Sam marszałek Myszkowski, który o nim wiedział i pamiętał, powołał do siebie.
Rotmistrz znalazł go rozciągniętego na łożu i ledwie dyszącego ze znużenia, po całonocnem niepokoju i krzątaniu się wśród płomieni i ciżby ludu. Słabym głosem przywitał go Myszkowski.
— Pan Bóg was tu w porę przyprowadził — rzekł — bo choć napozór próżną straż sprawialiście u wrót, przekonany jestem, że tylko czujność nasza i prędkie opamiętanie się ocaliło nas od gorszego daleko. Rokoszanów i Zebrzydowskiego ręka w tem widoczna... Posłużyli się tylko motłochem, który dla siebie z tego skorzystał.
Teraz zaś, gdy niebezpieczeństwo to przeszło, jedno nam pozostaje, dłużej już rokoszu nie cierpieć, który nam tchnąć i spocząć nie daje. Iść potrzeba na nich, rozprószyć i okazać, że bezkarnie nadal mącić nie da król dla prywaty pokoju rzeczpospolitej; ale pan to jest łagodności niewyczerpanej, dobroci serca zbyt wielkiej, chrześciańskiego miłosierdzia, i cierpi za te swe cnoty.
Myszkowski przypomniał sobie dopiero uwięzienie Bajbuzy i podnosząc się na łożu spytał.
— Cóżeś to waszmość w szponach był u Zebrzydowskiego? jakim cudem ci się z nich wydobyć udało?
— Niewarto opowiadać — rzekł Bajbuza. — Ze wszystkiego najcięższą dla mnie była niewola, a potem rana odniesiona, która mnie w Krakowie tak długo wstrzymała. Teraz jestem na posługi króla i p. hetmana, a głosuję też, aby sprawę tę nieszczęśliwą zatargu braterskiego jakimkolwiek kosztem raz zakończyć.
— Bez krwi nie będzie jej końca! — zawołał Myszkowski. — Straszna to rzecz wyrok taki wydawać, lecz dopóki Zebrzydowski a Herburt żywi będą, póty my spokoju nie skosztujemy.
Król posły za posłami, uniwersały słał za uniwersałami do obłąkanych, zwlekał, cierpiał, naostatek mieczem musi rozstrzygnąć czego łaskawością nie mógł.
Nagrody chcą za to jeszcze, że króla zbezcześciwszy, rzeczpospolitę na obozy rozdarłszy, grawaminów nie dowiódłszy, raczą się skłonić do pacyfikacyi! A cóżby dla cnotliwych pozostało?
Westchnął Myszkowski.
— Gdybyś waszmość z kopijnikami swymi, razem ze strażą króla przy dworze mógł pozostać, chętnieby to król widział. Jeżeli więc p. hetman was nie pożąda gwałtem, bądźcie z nami i dotrwajcie do spodziewanego rychło końca.
— Rad posłusznym będę — odparł Bajbuza — byleśmy istotnie końca i pokoju doczekać mogli i Te Deum laudamus zaśpiewać... A! gdyby bez krwi rozlewu się obeszło.
Marszałek potrząsnął głową.
— Dałby Bóg, ale są winy, których nic obmyć prócz krwi nie może.





IX.



Noc dnia 29 czerwca 1607 roku w obozie królewskim, który na krótki spoczynek zaledwie rozłożono, sposobiąc się do dalszego pochodu, dozwalała przeczuwać, iż dzień po niej nastąpić mający albo sprawę rokoszu rozstrzygnie, lub przynajmniej o krok posunie dalej.
W blizkości królewskich namiotów, których część tylko rozbito, Bajbuza ze swym wiernym Szczypiorem leżeli na ziemi rozesławszy wojłoki i gwarzyli pocichu. Przed nimi na drewnianej misce rzucone było pokrajane mięso jakieś i połamany chleb, obok stała bańka i dwa kubki, ale oba oni o jadle i napoju najmniej myśleli w tej chwili. Bajbuza dumał z czołem zmarszczonem, zestarzały jakąś boleścią wewnętrzną. Szczypior odrętwiały się zdawał ze znużenia. Kiedyniekiedy oglądali się na siebie i mieniali słów kilka urywanych.
Od obozowisk szeroko rozłożonych na równinie dochodził tylko szmer głuchy i rżenie, poruszanie się wozów i koni; ludzkich głosów słychać prawie nie było. Cisza jakaś uroczysta, podobna do tej, które poprzedzają burzę, przygniatała te tłumy.
Rotmistrz w sobie był zatopiony.
— Hetman ich przecież zdołał nawrócić — zamruczał do Szczypiora. — Nie obwiniam ich, samiśmy na to niemal patrzyli, że się pomiędzy naszych ciągle rokoszanie nasyłani przez hersztów wciskali i przeciwko rozlewowi krwi braterskiej apostołowali. Z tego poszło, że teraz kwarciani poczęli się wahać i głośno zapowiedzieli, że na rokoszan iść a z bracią bić się nie chcą. Jeszcze to szczęście, że poczciwie się z tem oświadczyli, a nie zdradzili w ostatniej godzinie!
— Alboż pewnymi być możemy, że się to nie stanie? — zamruczał Szczypior. — Prawda, hetman ich przekonał, że przy królu i prawie stać powinni, że rozlewu krwi oni na sumieniu mieć nie będą, bo króla i wojsko zmuszono do tego; poszli skonwinkowani, a no, kto to przewidzi, czy ich nie pobałamucą znowu?
Niepodobna się dopilnować — mówił dalej Szczypior — któż tu dojdzie z jakiego człek obozu, do kogo należy? Rokoszan mnóstwo się włóczy... żeby jak pilnować...
— Tak, tak, straszna to wojna — odzywał się Bajbuza — bodaj była pierwszą i ostatnią.
Wtem od namiotów królewskich nadbiegł Kaliński, otulony opończą, bo go febra trzęsła.
— Wiecie? — rzekł głosem poruszonym — wiecie? Ostrogski stoi osobno obozem za Wisłą, posyłali do niego... odpowiada ni to, ni owo. Król na niego rachował, a kat go wie.
— Jam nigdy nie liczył! — przerwał Bajbuza — jak był od początku, tak pozostał, na dwu stołkach. Czeka końca, a potem skoczy gryźć powalonego na ziemi. Ale, kiedy Stadnickiego bracia odciągnęli, to też coś znaczy. Bez Djabła Zebrzydowski słabszy.
— Jest Herburt — zamruczał Szczypior.
Z mroków nocnych ukazała się postać nowa; był to rotmistrz stary Gurski, którego Bajbuza jako żołnierza cenił bardzo.
Wlókł się krokami powolnemi i stanął. Obie pięści sobie do czoła przyłożył.
— A bodaj ich milion kroć sto tysięcy... tych niegodziwych, co tę wojnę wymyślili. Przyjdzie do bitwy... któż tu rozpozna druha od nieprzyjaciela?
A toż bracia przeciw rodzonym.
Bodaj z piekła nie wyleźli!
Kaliński, któremu się usta trzęsły, rzekł.
— Dlatego ja dotąd kwarcianych nie jestem pewny... mają wstręt.
Wszyscy ciężko wzdychali.
— Odpowie przed Bogiem kto to sprawił! — potwierdził Bajbuza.
— Czy Djabeł przeszedł do nas? — zapytał Gurski.
— Nie — rzekł Bajbuza — ale od wojewody odstał i porzucił go.
— Zkąd mu ten rozum?
Milczeli wszyscy.
— Strategia może — zamruczał Bajbuza — z djabłami trzeba być ostrożnym.
— Choć Ostrogski się nie przyłączył, a Stadnicki go opuścił, przecież Zebrzydowski z Herburtem mają ludzi kilkanaście tysięcy.
Gwarzyli tak, gdy w oddaleniu od hetmańskiego namiotu trąbka się słyszeć dała, a na to hasło zaczęły się odzywać zaraz inne i w całym obozie wszystko się poruszyło.
— W pochód! na konie! — zawołał spiesznie zawracając się stary Gurski. — Nie dali czasu nawet nakarmić koni, ale... niech się raz to skończy.
Szczypior zerwał się z ziemi i pobiegł na zwiady do niedalekiej królewskiej straży. W namiocie, który umyślnie na ten cel za królem wożono, odprawiała się pierwsza msza święta, której on i kilkanaście osób klęcząc pobożnie słuchało. Żółkiewski stał już we zbroi i hełmie, gotów na koń, buławę mając za pas zatkniętą. Z drugiej strony byli dwaj Potoccy; Chodkiewicza nie dostrzegł chorąży.
Zaledwie ksiądz przeżegnał, gdy wszyscy śpiesznie rozpierzchać się zaczęli.
— Zebrzydowski stoi pod Warką i przeprawił się już przez Pilicę, ale go pośpieszywszy zastaniemy jeszcze w tem miejscu. Musimy ciągnąć zaraz — rzekł hetman witając króla.
Zygmunt posłuchał i dodał z rezygnacyą człowieka, który musi się poddać konieczności.
— Ciągnijmy więc.
— Trzeba pośpieszyć — rzekł zbliżający się Stefan Potocki.
Z tą samą chłodną obojętnością łagodną król szepnął.
— Pośpieszajmy.
Zygmunt zbroję też już lekką miał na sobie. W oczach jego, twarzy, postawie, ruchu, głosie, wyrazie rysów było to niewolnicze zdanie się na Opatrzność, które męztwo i nieustraszoność zastąpić mogło. Trwogi nie okazywał najmniejszej. Wiedział on jak inni, że losy się za kilka godzin rozstrzygnąć miały, ale nie czyniło to na nim najmniejszego wrażenia. Modlił się w duchu. Wiara w Opatrzność czyniła go podobnym muzułmanowi wierzącemu w fatalność.
Nie drgnął mu żaden muskuł twarzy, gdy na koń wsiadać przyszło; bębny się odezwały, rozwinięto szeleszczące w powietrzu chorągwie, trąby wesoło ale krzycząco grać zaczęły.
Ucichło potem i wielkim chórem ozwała się jak kościelny chorał poważna, odwieczna, tylekroć zwycięzka Bogarodzica ze swą zwrotką o miłosierdzie do Boga.
Kirye elejson!
Król z głową spuszczoną jechał zadumany.
Dzień poczynał się robić szybko i wiatr powstał nagle, który z tyłu wojska wiejąc zapowiadał, że w razie spotkania z nieprzyjacielem, po dość długiej suszy, wyschłej ziemi poruszone pyły w oczy mieć będzie. Pierwszy uradował się temu Żółkiewski. Konie rżały i prychały wesoło. Chmury nagromadzone na wschodzie rozstępywały się i znikały. Wojsko szło skończywszy pieśń w uroczystem milczeniu, gdyż zdala już poza mokremi łąki i oparzeliskami za Pilicą jak okiem zajrzeć widać było szeroko bardzo rozłożone rokoszanów siły.
W wojsku kwarcianem bystre oko Bajbuzy dostrzegło podejrzanego ruchu jakiegoś.
Dano znać do szykowania się ku bojowi; kto miał dać pierwszy znak i uczynić krok stanowczy dopiero się tu miało rozstrzygać.
Rotmistrz jechał u boku króla, gdy Myszkowski dał mu znak, aby się zbliżył do niego.
— Zaszło coś niespodziewanego — rzekł — widzę ztąd skupionych dowódzców kwarcianych przy hetmanie, który żywo rozprawia z nimi. Wstrzymano hasło do boju. Po pułkach biegają ludzie. Król pytał mnie już po kilkakroć oczyma, ja sam odjechać nie mogę, jedź proszę.
Bajbuza puścił się zaraz ku kwarcianym, ale już po drodze mógł się przekonać, jak źle stały sprawy królewskie. Wśród pułków dawały się słyszeć głosy.
— My się bić nie będziemy! Niech wojewoda krakowski pokaże zdrajców, my ich osłaniać nie chcemy, niech giną. Za co się ma lać krew nasza.
Wszędzie poburzenie było ogromne, a wybuch jego zdawna przygotowany, w samym momencie gdy się już potykać miano, przeraził hetmana.
Bajbuza znalazł go otoczonym wykrzykującą starszyzną.
— My się bić nie będziemy.
Gromadki po bokach rozprawiały głośno i okazywały rozdrażnienie wielkie.
Zobaczywszy Bajbuzę hetman podszedł ku niemu.
— Potrzeba radzić — rzekł z krwią zimną — nie zwątpiłem jeszcze, iż zapobiegnę złemu, ale o wydaniu dziś bitwy mowy być nie może, a jeśli nas teraz napadną, zginęliśmy. Rokosz weźmie górę.
Zdrajców mieliśmy w szeregach.
Z chorągwi pancernej Wiktorzyn Leśnicki, Podwalski, Zubek, kilku innych uszli do rokoszan hasło obozowe im wydając i zapewniając, że połowa kwarcianych bić się nie będzie.
Spójrz waszmość co się dzieje, pułki się mięszają, ładu już dowódzcy zaprowadzić nie mogą. Niech król będzie spokojny, radzić musimy, lecz źle stoimy, na Boga.
Jedź... ja z pomocą Bożą działać będę.
Przerażony wiadomościami temi Bajbuza zawrócił do króla i straży jego, przed którą wyjechawszy czekał na niego Myszkowski.
— Panie marszałku — odezwał się Bajbuza — przygotujcie króla do niefortunnej wieści. Hetmanowi kwarciani wypowiadają posłuszeństwo, bić się nie chcą. Z pancernych zbiegło kilku z hasłem do Zebrzydowskiego, wojsko żąda układów.
Jeżeli w tej chwili ruszy na nas wojewoda, zgniecie nas nieochybnie i o samą osobę króla obawiać się można... ale Żółkiewski nie stracił energii.
Nie mając siły odpowiedzieć nawet, Myszkowski zawrócił do króla. Natychmiast wydano rozkazy gwardyom, aby otoczyły pagórek, na którym namiot rozbito. Zygmunt zsiadł z konia.
Chociaż Myszkowski całej nie wyznał mu prawdy, ale i to co przyniósł starczyło, aby strwożyć. Zygmunt jednak i teraz jeszcze nie okazał obawy. Przywołał do siebie jednego z Potockich, wysłał go do hetmana, a sam wszedł do namiotu.
Po całem wojsku szerzyła się już wieść o ucieczce Leśnickiego, o oporze kwarcianych; w innych oddziałach odzywały się też głosy przeciwko wojnie.
— Poco się bić mamy? to sprawa domowa, niech się sobie król układa z wojewodą... my za to i naparstka krwi wytoczyć nie powinniśmy.
Szczypior, który to rozumowanie słyszał, odparł głośno.
— Pytam ja waszmościów, czyście żołnierze, czy nie?
— Albo co?
— Bo u mnie żołnierzem tylko ten, co słucha rozkazu i spełnia go... ja rozumu jego nie potrzebuję. A z moich kopijników kto mi się zawaha iść, gdy krzyknę: Naprzód! — w łeb mu strzelę.
Niektórzy zamilkli, inni burczeli.
— Niech nas prowadzą na turka.
— A gdy swój gorszy zdrajca i rabuś niż on, to co?
Takie i tym podobne rozprawy się toczyły wszędzie po szeregach, wśród których rokoszowe drożdże widocznie robiły.
Szczęściem dla króla, Zebrzydowski z tej godziny rozstroju nie umiał korzystać. Leśnicki zawiadomił go o tem co słyszał, iż na wojnę do Inflant w tych dniach miano tysiąc ludzi odłączyć i wysyłać. Czekał aby się to spełniło i król jeszcze przez odejście ich stał słabszym. Zamiast więc uderzyć, wojewoda pociągnął dalej do Orońska.
Tymczasem Żółkiewski nieznużenie był czynnym, zdawna do niego przywiązani dowódzcy pomagali mu dzielnie. Na gwałtowne domagania się o nowe układy, zniósłszy się z królem hetman się zgodził, z tem, aby nazajutrz rano z obu stron po trzydziestu mężów z rycerstwa się zjechało w miejscu bezpiecznem, pomiędzy dwoma obozami i warunki pokoju ułożyli.
Posłano z wezwaniem tem do rokoszan, a tymczasem hetman nie zasypiał. Nie pozostał sam ani na chwilę, przywołując do siebie panów regimentarzów, rotmistrzów, pułkowników, starszyznę, tak że im, ani sobie nie dał spoczynku.
— Uczyniono mnie, hetmanowi, i wam wszystkim i całemu narodowi srom. Znaleźli się zdrajcy, co wojenne hasło wydali; znaleźli się, co zbiegli z szeregów; znaleźli tacy, co królowi przysiągłszy chcieli go wydać w ręce nieprzyjaciół. Srom ten obmyć musimy.
Dowódzcy rozgrzali się także. Wszyscy oni potakiwali hetmanowi.
Wieczór zapadł, ale nikt na spoczynek iść nie myślał, tembardziej że ów Leśnicki i Rudziński, którzy hasło z obozu wynieśli, zuchwale nazad do obozu powrócili i dalej w nim mącić się starali, ale ich natychmiast pod straż wzięto. Noc upłynęła na burzliwych naradach po namiotach, które wypadły wszystkie przeciwko rokoszanom.
— Mógł kto chciał iść sobie do rokoszan i los Zebrzydowskiego dzielić — mówili hetmańscy — nikt nie trzymał ani bronił, ale kto przy królu został i wierność czcią rycerską poprzysiągł, strzymać ją powinien.
Z nadzwyczajną niecierpliwością oczekiwano skutku narad, na które trzydziestu najprzedniejszych dowódzców wybrano. Opierał się jako mógł Bajbuza, aby go i cześć ta i męka minęła, lecz król mieć chciał pomiędzy wybranymi.
Dodnia ruszyli pocztem pięknym do wsi między Warką a Orońskiem położonej, w której zjazd był naznaczony. Wojsko tymczasem miało godzin kilka pożądanego spoczynku. Sposobiono się tu nawet pozostać dłużej, bo najśpieszniejsze układy godzin sporo zająć musiały. Przepowiadano dni kilka, gdy około południa wysłani z obozu ukazali się już z powrotem.
Zbiegło się co żyło pod namiot hetmana, który tryumfował, bo zgadywał co się stało, a właśnie przeczuł, iż inaczej być nie może.
Zamiast stawić się do układów, rokoszanie pociągnęli ku Orońskowi. Domyślać się było można, iż na Kraków zmierzali i ubiedz go śpieszyli.
— Patrzcież na ich dobrą wiarę i na ich chęć zgody i pokoju — zawołał do zebranych dowódzców hetman. — Oto jest przybyły z ich obozu pułkownik piechoty wojewody, Jan Dałmata, ten wam poświadczy, że na Kraków idą.
Sto razy im wyciągaliśmy rękę, odpychali ją lub wyśliznęli się, a wy dajecie się im uwodzić? wchodzicie w zbrodnicze zmowy i konszachty z rebelizantami?
Głos Żółkiewskiego grzmiał gniewny.
— Srom mi za wojsko, którem dowodzę! — dodał.
Starszyzna cała rzuciła się ku niemu.
— Niech winni pokutują, uczyńcie przykład, ale nas wszystkich nie oskarżajcie. Ukarać ich.
— Złóżcie na nich sami sąd wojenny — rzekł hetman.
Rotmistrz nasz posłyszawszy co się święci, pod pozorem zdania sprawy Myszkowskiemu, aby w sądzie udziału uniknąć, wysunął się zaraz.
Nim jednak z konia zsiadł u namiotów królewskich, marszałek usłyszawszy co się stało i zapowiedziany sąd mając, zmusił go powracać.
— Jedź waszmość do nich — zawołał — niechże zdrajców ukarzą przykładnie, a nie, to się jeszcze raz toż samo powtórzy. O króla nie jesteśmy bezpieczni, gdy jego własny żołnierz się rokoszować w obozie waży.
Znowu więc Bajbuza wrócił do koła, w którem sądzono Leśnickiego i Rudzińskiego, ale koniowi kroku zwolnił tak, że gdy się zbliżył do tłumu zebranego przy sędziach, już Leśnickiego na wbitych dwu kołach wieszano, ledwie z niego zbroję zdarłszy.
Rudziński klęczał ze złożonemi rękami i jak bóbr płakał, a zaklinał się, ziemię całując, że go Leśnicki uwiódł i prawie gwałtem za sobą pociągnął.
Rudzińskiemu więc na to błaganie jego, rotmistrzowie życie darowali z tem, aby przy pierwszem spotkaniu z nieprzyjacielem na harc wyszedł i jawnie męztwa swojego dowiódł.
Innych ciurów, którzy im dopomagali, natychmiast od czci odsądzając, precz wyświecono z obozu, zapowiadając im, że któryby się w nim pokazał jeszcze, bez sądu powieszony zostanie.
Tym sposobem udało się hetmanowi przywrócić ład, spokój i karność, ale zburzenie i rozdrażnienie pozostały w umysłach. Żółkiewski czuł to, iż pośpiesznie działać było potrzeba, dopókiby znowu duch niespokojny nie wziął góry.
Natychmiast więc za poradą jego i zgodą wszystkich hetmanów, (bo zwierzchniego dowództwa żaden z nich nie miał z powodu Chodkiewicza, który się o nie upominał, i Żółkiewskiego prawa swego niemogącego ustąpić), ruszono śpiesznym pochodem ku Orońskowi, i na noc król z całemi siłami swemi był w Przytyku.
Bajbuza wraz z innymi pilno się teraz przysłuchiwali i przyglądali temu, co się w szeregach kwarcianych działo i po innych pułkach. Poskutkowało powieszenie Leśnickiego, ale milczenie posępne nic też dobrego nie wróżyło. Bić się chciano corychlej, aby raz skończyć; ochoty jednak do tego boju a dobrej myśli nikt nie miał. Żołnierze z nieufnością się oglądali na siebie, a ze słowem każdy wahał odezwać.
Znużeniu też wojska wiele przypisywać było potrzeba, i dobrze się stało, że cały dzień wytchnąć mogło w Przytyku.
O Zebrzydowskim wiedziano, że stał, jakby już czekał na regalistów, postanowiwszy bitwę przyjąć w Orońsku, gdzie mu się położenie zdało dla rokoszan korzystnem. Ale i tu do starciaby nie przyszło jeszcze, bo wojewoda dzień cały przeleżawszy już się sposobił ciągnąć dalej, gdyby Żółkiewski przekonany o potrzebie rozstrzygnięcia sprawy, nie pośpieszył ku Orońskowi i nie ukazał się, gdy już wozy wojewody ruszały, a on sam popasywał.
Oba wojska stanęły wreście naprzeciw siebie, tak że przednie czaty ścierać się zaczęły, i ów Rudziński zaraz na harc się puścił.
Ktoby był wówczas przy króla namiocie stanął a spojrzał w ciasne przejście pomiędzy niemi, zobaczyłby męża lat średnich w czarnej sukni zakonnej, z podstrzyżoną bródką, z odkrytą głową, ze złożonemi rękami modlącego się gorąco, a po twarzy jego strumieniem łzy płynęły. I nie z pod jednych powiek na widok tych wojsk, w których ród, krew, wszystko było bratniem, a mimo to zajadłą sobie zapowiadających walkę, łzy wytrysnąć musiały.
Bajbuza na koniu stał i z pagórka poglądał mrucząc.
— Przeklęty co tę wojnę zapalił — mówił w duszy — niech dla niego ani na tym, ani na drugim świecie przebaczenia nie będzie; przeklęty kto ten ogień zapalił, niech na jego duszę spadnie ta krew, która się tu przeleje i wszystka, co się z niej jeszcze w przyszłości wytoczy... przeklęty! przeklęty! przeklęty!
Szykowały się już z obu stron oddziały... wtem Żółkiewskiemu król przysłał rozkaz, aby wysłał po raz ostatni do Zebrzydowskiego, powołując go do zgody.
Z pagórka, na którym stał, rotmistrz mógł widzieć śpiesznie wyjeżdżających posłów z płachtą białą na włóczni.
Dobiegli do rokoszan straży, która ich napadłszy zerwała chorągiew, otoczyła i pod strażą precz za wozy, powiązanych, zapędzić kazała. Dzikie okrzyki dawały się słyszeć od rokoszan szeregów.
Nie było już co oczekiwać na zgodę. Król, któremu doniesiono o losie wysłanych, krokiem powolnym zawrócił do namiotu i wkrótce potem wyszedł z niego we zbroi, w hełmie, przy mieczu. Twarz miał bladą, posępną, ale tak marmurowo zastygłą jak wprzódy. Odzywające się trąby, ruch i wołanie, cała ta wrzawa, którą szykowanie się do boju wywołało, przeszły po nim nie tknąwszy go.
Oczy miał spuszczone, modlił się.
Na straży przy królu postawiony z kopijnikami swymi, na ten raz, mimo męztwa i ochoty do boju, Bajbuza Panu Bogu dziękował, gdyż na tem stanowisku mniej niż gdzieindziej narażonym był na dobycie szabli z pochew. Razem z ussarzami Koniecpolskiego obowiązanym był tylko osłaniać króla i czuwać nad tem, aby osoba jego narażoną nie była na niebezpieczeństwo.
W lewo rozłożył się hetman Żółkiewski z kwarcianemi i całą siłą, którą dowodził; na prawem skrzydle osłonionem trzęsawicami, niedostępnemi dla rokoszan, położył się Chodkiewicz; w pośrodku nieco dalej stał Potocki Jan starosta kamieniecki, a za nim w odwodzie król, senatorowie duchowni i świeccy na koniach, ussarya nadworna, ussarze Gostomskiego, Koniecpolskiego, Czarnkowskiego, pułk Myszkowskiego i starosty sandeckicgo, Lubomirskiego. Najpiękniejsze to były ufce i najdzielniejsze, dlatego też niemi króla otoczono.
Piechota i działa wedle ówczesnego wojowania sposobu ustawiła się na skrzydłach. Chodkiewicz zżymał się już i krzyczał, dano mu tylko ośm oddziałów jazdy, gdy Żółkiewski prowadził ich we dwójnasób, ale Chodkiewicza osłaniały trzęsawiska i bezpieczniejszym czyniły. Rozgniewany zapowiadał on głośno, że niczyich rozkazów słuchać nie myśli. Piechota nowo zaciążna i niewiele warta, którą też do niego posłano, jeszcze go rozjątrzyła bardziej, i że nie cisnął buławy, jak był nawykł, sprawiło to tylko, że czasu nie miał, bo wszystko się ustawiać musiało i miejsca swe zajmować, a do sporu nie stawał nikt.
Można było, nim działa z obu stron grać poczęły i dymem osłaniać szerokie pobojowisko, dojrzeć rokoszan, którzy naprzeciw Żółkiewskiego postawili Herburta, naprzeciw Chodkiewiczowi, jakby z umysłu Radziwiłła, sam zaś Zebrzydowski z doborem najlepszego żołnierza i najzapamiętalszej szlachty zajął miejsce w pośrodku.
Zkąd pierwsze odezwały się działa, rozeznać było trudno, gdyż natychmiast odpowiedziano im z drugiej strony, a co śmielsi na harc przed szeregi wyrywać się poczęli. Bitwa, gdy raz zawrzała, z zaciętością wzrastającą cochwila, z rosnącym szałem jakimś zajęła się i ufce zmięszały. Nic już rozpoznać nie było można. Wiatr i tego dnia sprzyjając królewskim, od nich niósł ogromne tumany kurzawy na rokoszan, których jak obłokiem płowym okrywał. Sine kłęby dymu od strzałów mięszały się z gęstemi chmurami pyłu, kopytami koni podniesionemi na polu świeżo zoranem, które rokoszanie zalegali.
Z miejsca tego, które król otoczony senatorami i dworem zajmował, cały plac boju można obejrzeć było, ale z trudnością rozpoznać się dawały oddziały i tylko ruch ich naprzód lub cofanie się coś wnosić dozwalało. Było już około południa, gdy Radziwiłł ze swemi pułkami poznawszy znienawidzonego Chodkiewicza, nieprzyjaciela rodu swojego naprzeciw siebie, z zaciętością wielką na prawe skrzydło uderzył.
Ale w początku Chodkiewicz zatrzymał z przedniejszemi pułkami napaść tę gwałtowną i nawzajem rzucił się ku Radziwiłłowskim, którzy się rozprzęgać zaczęli.
Sam wódz otoczony elierami, których czerwone przepaski na zbrojach zdala rozpoznać dawały, powstrzymał pierzchających, gdy wtem cztery posiłkowe oddziały dodane Chodkiewiczowi cofać się szybko i pierzchać ku trzęsawicom zaczęły.
Elierowie Radziwiłła natychmiast się na nich rzucili. To uderzenie czerwonych pasów, znanych z zaślepionego męztwa i zapamiętałości w boju, straszliwie Chodkiewiczowskie pułki zgniotło i rozbiło. Z pagórka widać było jak się wdarli w sam środek prawego skrzydła i przez nie przebiwszy część ich aż pod namioty króla się dostała.
Kaliński, który w jednym z nich z febrą leżał w gorączce, ujrzał jednego z elierów, który opłotki namiotu podniósłszy krzyczał.
— A gdzie ten szwed? Dajcie nam tego szweda.
Nie dano mu długo szukać, bo Bajbuza dopadł z kopijnikami i śmiałka w miejscu rozsiekano.
Zbliżenie się to rokoszan do obozu tak wszystkich poruszyło, iż król został w pięćdziesiąt koni tylko sam na wzgórzu.
Z zakrwawioną jeszcze szablą przypadł w tej chwili ku niemu Bajbuza, wołając.
— N. Panie! lewe skrzydło nieporuszone stoi, bezpieczniejsi tam będziecie... pozwólcie nam, abyśmy was odprowadzili.
Zygmunt podniósł zwolna wejrzenie jakby szklanne na niego... nie spieszno mu było.
— Piechota moja stoi? — zapytał.
— Nie strzelała nawet jeszcze — odparł rotmistrz.
Milczał Zygmunt chwilę.
— Więc i ja tu zostanę — odparł obojętnie po namyśle.
Zdaje się, że to zimne męztwo i ufność w swe siły dodała wojsku też odwagi. Inni też przyczynili się do powstrzymania uciekających Chodkiewicza ludzi.
Biskup przemyślski Pstrokoński, który mimo stanu i dostojeństwa swojego, na koniu z innymi stał przy królu, pierwszy się rzucił naprzeciw spłoszonych. Chorążemu wyrwał z rąk proporzec i goniącemu za nim siostrzeńcowi swemu Albertowi Starzyńskiemu go oddał.
— Nie tędy droga polskiej chorągwi — krzyknął — ty ją nieś na nieprzyjaciela.
Starzyński pomknął natychmiast, a za nim i zawstydzeni pierzchający wracać poczęli. Chodkiewicz też sam osobą swą czynny, resztę pułków tak rozgrzał, iż elierów i Radziwiłłowskich odparł silnie. Zmieniło się natychmiast całe pole bitwy, które już zdawało przez rokoszanów zdobyte.
W pośrodku Jakób Potocki rzucił się na Zebrzydowskiego i tu najzajadlejszy bój krwawy się zawiązał, którego tylko chwilami, gdy tumany pyłu wiatr odniósł, coś było można dojrzeć. Było to jakby jedno olbrzymie cielsko potwory, wijące się wałem, kłębiące i rozpadające na sztuki, zrastające znowu i miotające konwulsyjnemi rzuty.
Węgierska piechota zaciężna Herburta, którą po stroju łatwo rozeznać było można, pierwsza tył podała przed Potockiego pułkami. Za nią inne oddziały rozbijać się i w sztuki rozpraszać na wszystkie strony zaczęły.
Z bijącem sercem Myszkowski stojący przy królu patrzył i przewidywał już zwycięztwo. Zygmunt też oczy miał wlepione w ten obraz, który się odsłaniał teraz przed nim w całym swym majestacie i grozie. Na polu widać było leżące trupy ludzi i koni, pierzchające oddziały, goniące ich pułki, pojedyncze kupki ucierające się jeszcze z sobą. Okrzyki, jęki, trąby, tentent rozbiegających się koni, szum wichru, który rzucał kłębami pyłu, wszystko to mięszało się razem z wołaniem radosnem, które dochodziło z lewego skrzydła.
Zebrzydowskiego pułki środkowe złamane uchodziły i niekiedy stawały jeszcze, rozpaczliwy stawiąc opór.
Król poruszał zwolna ustami, modlił się, ale twarz posępna nie rozjaśniła się smutnem tem zwycięztwem.
Wśród oczekiwania i milczenia, jakie króla otaczało, szybki bieg konia zwrócił oczy. Z lewej strony hetman Żółkiewski biegł samotrzeć, wołając.
— Zwycięztwo! Victoria! Vivat król nasz! vivat!
Za nim ogromnym wtórem huknęło ze wszech stron: Vivat!
Zygmunt przyłożył rękę do szyszaka i uśmiechem smutnym dziękował.
— Panie hetmanie — rzekł cichym głosem do Żółkiewskiego — wam to winniśmy. Bogu niech będzie chwała. Wstrzymajcie pogoń wszelką, nie dozwalajcie ścigać.
Rękę podniósł do góry i spuścił ją zwolna.
— Miłosierdzie mieć potrzeba — dodał.
Nie wszyscy może z otaczających króla dzielili to przekonanie, ale umilkli i skłonili głowy.
Pomimo rozkazów wydanych, boju i pogoni długo powstrzymać nie było można.
Nawet tak smutne zwycięztwo, jakiem było dnia tego, upaja. Jeden król może tem samem zastygłem okiem patrzył na nie, jakiemby zwyciężony spoglądał na upadek. Dwór i regaliści, wodzowie dnia tego, żołnierz, który się łupem radował, senatorowie widzący w tem koniec rozsterek i niepokoju, chodzili rozpromienieni i weseli. Cochwila przyciągano nowe zdobycze przed namiot króla, nowych jeńców panom hetmanom. Cillemu włoskiemu sekretarzowi króla, który uwięziony w karecie Radziwiłłowskiej z nią potem przybył do obozu, darował Zygmunt i ją i co się w niej znajdowało; bogate siodła, konie, rzędy dostały się biednej szlachcie, rycerstwu i piechotom, które je zaraz jak na targu więcej dającemu sprzedawały, aby zwycięztwo uroczyście zapić.
Cały stos chorągwi złożono przed namiotem króla; dział i hakownic zabranych mnóstwo podzielili między sobą dowódzcy.
I nie samym tym szałem wreście znamionowało się zwycięztwo. Na pobojowisku słysząc rannych jęczących w tym samym języku, który im wszystkim był wspólny, nikt nie pytał do jakiego kto należał obozu, zabierano ich, opatrywano, karmiono i pojono, a pod namiotami toczyły się tak ożywione opowiadania i rozmowy, jakby wszyscy oni razem z jednej uczty powracali.
Ze znakomitszych jeńców dwóch Buttlerów, Pękosławski Prokop, Pac wojewodzic witebski, Branicki, Dobek i wielu innych się dostało regalistom; ale z niedobitkami i złością okrutną w sercach uszli Zebrzydowski, Herburt i Radziwiłł.
Próbowali oni jeszcze i zjazdy zwoływać i bezkrólewie głosić, ale nadaremnie. Herburt wzięty życie zawdzięczał łasce Zygmunta, Zebrzydowskiego przywiódł szwagier Żółkiewski do ukorzenia się i przeproszenia króla, Radziwiłł napozór przynajmniej musiał się poddać i rokosz ten pamiętny skończył się pozostawując po sobie chorobliwe zarody.
W ciągu dnia tego Bajbuza był przy królu i, jakeśmy widzieli, stawał czynnie w obronie jego, gdy elierowie Radziwiłłowscy wpadli rozbiwszy oddział Chodkiewicza na dworskie namioty.
Oprócz tych czerwonemi przepaskami na zbrojach odznaczonych rycerzy słynnych z zapamiętałego męztwa, innego też ochotnika znalazła się garść u namiotów, gdy Bajbuza przypadł z odsieczą.
Rotmistrz zwykle panujący nad sobą i aż do zbytku rozmyślający, powściągający się zawsze, gdy raz był w boju, stawał się jednym z najszaleńszych. Ogarniała go jakaś wściekłość niemal zwierzęca, której się wstydził, ale pohamować jej nie mógł.
Trzymany snadź długo na hamulcu temperament, mścił się potem gdy raz go swobodnie puszczono.
Teraz też po długim spoczynku Bajbuza z furyą się rzucił na napastników. Ręka jego siekła i płatała straszliwie, a co się mu nawinęło, padało naciśnięte, zrąbane, przerażone.
Sam on opowiadając o tej chwili przyznawał się, że gdyby był przed sobą naówczas ujrzał przyjacielską jaką twarz dawno znaną, nie wiedział czyby mógł tę swą wściekłość powstrzymać.
Właśnie wśród tego obłędu stanął przed nim, niewiedzieć zkąd się wyrwawszy Spytek, o którym on prawie był całkiem zapomniał.
Czy walczył z rokoszanami razem, czy po stronie króla? rotmistrz nie wiedział wcale, lecz nagle ujrzał go przed sobą z koncerzem oburącz podniesionym zmierzającego się do cięcia. W tym momencie mignęła mu twarz tylko znajoma, ale sobie nawet nazwiska jej nie przypomniał. Nim Spytek, który go widocznie szukał, zebrał się miecz spuścić, już straszliwy raz w głowę hełm z niej strącił, a drugie cięcie czaszkę mu rozpłatało.
Spytek zwalił się z konia pod kopyta nadciągających pancernych i padł zgnieciony niemi.
Stało się to tak szybko, tak piorunowo, a natychmiast potem trzeba było walczyć z elierami, że Bajbuzie po bitwie zostało wspomnienie mętne, niepewne, i sam on wiedzieć nie mógł, czy istotnie Spytka miał przeciwko sobie, czy ranił go lub zabił.
Lecz zaledwie się po skończonej walce uspokajać zaczęło nieco, gdy ranny lekko Szczypior przyszedł do niego trochę upojony, wesół, śpiewający, szczęśliwy, zastał pogrążonego w jakiejś zadumie, jakby go największe nieszczęście spotkało.
Szczypior szanował Bajbuzę i ulegał wszystkim fantazyom jego, ale tego dnia, gdy obóz brzmiał cały radością, ten smutek wydał mu się nieprzebaczonem dziwactwem.
Ośmielił się więc, stanąwszy naprzeciw rotmistrza, zawołać na głos, co ma się rzadko trafiało.
— E! co bo u kata! Wszyscy się weselą, a wy, kochany rotmistrzu, jakby naprzekór całemu światu! A! jak Boga kocham, że to się nie godzi! Cóż wam u licha jest? Ja was kocham, ale djabeł mnie bierz, jeżeli rozumiem.
Bajbuza się podniósł jak sprężyną poruszony.
— Co za dziw, że ty mnie nie rozumiesz, kiedy ja często sam nie rozumiem siebie — zawołał — ale dziś nie masz racyi mnie łajać, nie masz.
Nie wiesz nic.
— No, a cóż mam wiedzieć? — zapytał Szczypior.
Bajbuza chciał już jakby począć mówić, wstrzymał się, zasępił, wąsa potargał.
— Tajemnice mieć będziecie dla Szczypiora? — wtrącił chorąży.
Rotmistrz odwrócił się szybko.
— Wiesz — rzekł trwożliwie — zdaje mi się... nie jestem pewnym... zdaje mi się... zabiłem Spytka.
Chorąży stał czas jakiś milczący.
— Jakiego Spytka?
— Jej męża.
— Ależ on był z naszej strony — przebąknął Szczypior — jakże to może być?
— Napadł na mnie. Ja teraz nic nie pamiętam, nie wiem, byłem jak nieprzytomny! Nie byłeś ty ze mną? nie widziałeś...
Chorąży nic też sobie nie mógł przypomnieć.
— Cóż się z nim stało?
— Padł — zawołał Bajbuza — padł zabity i końmi go zaraz stratowano.
Szczypior począł czoło trzeć.
— Gdzież to było?
— Podle namiotów, gdy elierowie do nich dotarli — rzekł rotmistrz.
— Hm! — odezwał się Szczypior — w nocy sypać będą kurhany i grzebać trupa, teraz jeszcze on leży, bo dopiero ciury obdzierają, chodźmy się przekonać.
Zawahał się Bajbuza nieco.
— Idź ty — rzekł.
— We dwu pewniejsi będziemy — odparł chorąży — chodźcie ze mną.
Bajbuza się dał pociągnąć.
Noc zapadała a na pobojowisku istotnie roiły się ciury około trupów, jak stado kruków. Z trudnością dotrzeć mogli do miejsca, w którem spotkanie się odbyło, a gdzie teraz wozy stały, chociaż trupów z pomiędzy nich nie uprzątnięto.
Szczypior u służby królewskiej wyprosił pochodnię i pachołka; zaczęli się poległym przypatrywać, którzy już wszyscy niemal nadzy leżeli. Na niewielu pozostały podarte i krwawe koszule, na innych obuwie, którego ściągnąć nie umiano.
Wszystkie też te ciała straszliwie i prawie do niepoznania porąbane, pogniecione były i pokaleczone.
Rotmistrz pokilkakroć do namiotów musiał powracać, aby sobie dokładnie miejsce, w którem walka zaszła, przypomnieć. Rozgarniano trupy na kupę pozrzucane. Wtem Bajbuza stanął i krzyknął.
Przed nimi leżał ze straszliwie rozciętą czaszką, z której mózg wylany zastygł na twarzy i szyi, pognieciony kopytami, z kośćmi potrzaskanemi, z piersią zapadłą Spytek.
Włoska jego fizyognomia, mająca w sobie coś właściwego i odznaczającego owego panka na pół zniewieściałego, nie dozwalała się omylić. On to był... Uśmiech ironiczny, nawet wśród męczarni zgonu, ułożył mu się na ustach do niego nawykłych.
Bajbuza stanął niemy... Szczypior popatrzył... zamienili wejrzenie...
— Chodźmy — rzekł chorąży — w istocie on to jest... ale wszystko skończone... Bóg niech będzie litościw duszy jego.
Rotmistrz się nie poruszał.
— Dla mnie to skończonem nie jest — szepnął — ja ciała jego bez pogrzebu, do ogólnego kurhanu rzucić nie mogę dozwolić. Mój obowiązek sprawić mu go, oddać ostatnią posługę.
Szczypior podniósł zdziwione oczy.
— Nie dysputuj, proszę, a szukaj mi kogo, coby się tem zajął.
Odwodzić od tego zamiaru spełnienia chrześciańskiego obowiązku nie śmiał chorąży.
— No, bądź spokojny — odparł — ja tu ludzi znajdę i wóz, na którymby do Orońska ciało przewieziono, a resztę nam proboszcz ułatwi. Idź odpoczywaj.
Gdy w godzinę potem wierny Szczypior, zupełnie już otrzeźwiony i chłodny, powrócił do namiotu, znalazł Bajbuzę w tem samem miejscu co przedtem, z tą samą chmurą na czole. Krótko opowiedział o tem co spełnił.
— Ciało odprawiłem do Orońska — rzekł. — Wszystko się spełni jak żądaliście. Albo z Woli Guzowskiej lub z Krogulczej ksiądz, jeżeliby proboszcz Oroński nie miał czasu, nabożeństwo odprawi.
Bajbuza poruszył się z rękami załamanemi stając przed Szczypiorem,
— Patrzajże! — zawołał — trzeba było tego przeznaczenia mojego, aby nie kto inny, ale jam go sam zabić musiał! Rozumiesz ty to!
Szczypior milczał.
— Kochałem tę kobietę życie moje całe, nie sądząc się jej godnym — dodał Bajbuza — walczyłem z sobą; teraz w ostatku gdyby owdowiała powiedziałem sobie: zechce ona mnie? będę jej sługą... ożenię się.
Zaśmiał się dziko.
— A jakże tu do ołtarza podać wdowie rękę, która krwią męża została zbroczona?
To mówiąc padł na posłanie i zamilkł.
Szczypior, który nie zagłębiał się tak bardzo w roztrząsanie co było godziwem a co nie, byle było wedle prawa możliwem, ruszył ramionami i zmilczał.
Towarzyszyli potem królowi do Krakowa, gdzie Bajbuza o posłuchanie prosił i króla JMci pożegnał.
Sam Zygmunt, marszałek Myszkowski, hetman Żółkiewski, wreście rycerstwo całe i wielu z panów senatorów znali dobrze zasługi Bajbuzy, wiedzieli że mu nawet żołdu na kopijników nie dawano, że on sam nigdy o nic nie prosił, a słusznie mu się jakaś nagroda należała.
Lecz gdy niespodzianie przyszedł do pocałowania ręki, stało się, że nie obmyślano wcale co mu dać, a tylu miano do wynagrodzenia, iż na razie nawet nie wiedziano, gdzie dla niego szukać jakiegoś daru.
Król nie tłumaczył się wcale, wybąknął słów kilka i zapewnił go tylko o swej łasce i pamięci; Myszkowski jaśniej przyrzekł mu, że go pierwsze starostwo jakie na Wołyniu będzie do rozporządzenia nie minie.
— Bóg widzi, że ja o tem ani myślę, ani żądam — rzekł rotmistrz — chleb mam, służyłem rzeczypospolitej jako syn matce, nic mi się nie należy.
Marszałek wziął to może za przechwałkę, ale Bajbuza mówił szczerze,
Z uczuciem wyswobodzenia opuścił Kraków razem ze Szczypiorem.
— Jużem się nawojował dosyć — rzekł mu — czas spocząć... będziemy mieli co w Nadstyrzu przy olszowym ogniu na kominie wspominać.
W spokojnej wiosce swej rotmistrz wszystko znalazł nieporuszone, niezmienione jak porzucił, tylko staruszka Leszczakowska pożegnała się z tym światem.
O Spytkowę przybywszy nie śmiał zapytać, choć winien jej był podziękować za to, iż wstawiać się za nim do Zebrzydowskiego jeździła.
Drugiego i trzeciego dnia wyglądał, czy się nie dowie przypadkiem co o niej, obawiając zagadnąć. Naostatek widząc, że ani Szczypior, ani nikt o niej nie wspomina, zcicha spytał chorążego.
— Nie wiecie? a jejmość gdzie jest?
— U siebie doma siedzi, a pewnie się was spodziewa — rzekł Szczypior — i powinniście pojechać.
Bajbuza spojrzał na swe ręce, jakby się obawiał na nich ślady krwi znaleźć, na których jej nigdy nie było. Zmilczał.
Nazajutrz rano kazał konie siodłać. Dzień był jesienny pogodny a piękny; myślano, że ze psy pojedzie w pole, ale gdy wyszedł ubrany nie jak na łowy, domyślił się Szczypior dokąd pojadą.
Milczeli przez całą drogę.
Przededworem zsiadł z konia Bajbuza i niepewnym krokiem skierował się ku izbie gościnnej. Tu na progu czekała na niego już z rękami wyciągniętemi, z twarzą jakby odmłodzoną, ale żałobą grubą okryta Spytkowa.
Ulgę mu to zrobiło, iż wiedziała już o śmierci męża.
Wśród powitania mowy o nim nie było. Spytkowa przypominała niewolę rotmistrza i bolała nad tem, że oswobodzić go nie mogła.
— O śmierci mojego nieszczęśliwego męża — dodała nierychło — musieliście słyszeć w Krakowie. Ja wiem tyle tylko od rodziny, że zginął pod Wolą Guzowską, a tem się pocieszam, że nie po stronie rokoszan stawał.
Jakaś pobożna ręka postarała się o to, aby osobny pogrzeb miał na cmentarzu w Orońsku.
Bajbuza słuchał zaczerwieniony. Odbywała się w nim walka straszna, którą jego miłość prawdy wywołała. Zdawało mu się, że powinien był przyznać się do tego, iż on zabójcą męża się stał... mimowoli. Potem ogarniała go trwoga, nie śmiał i milczał.
Wdowa też nieboszczykiem wcale się zajmować nie miała ochoty, zwróciła rozmowę na inne przedmioty, a gdy Szczypior odszedł na chwilę, wzrokiem pełnym wyrazu rzuciwszy na rotmistrza, rzekła śmiało.
— No, kochany sąsiedzie, obojeśmy postarzeli, ja już zamąż iść nie myślę, wy się żenić zarzekacie, cóż więc? będziemy-li przyjaciółmi nie lękając się złośliwych ludzkich języków?
— Pókim żyw! pani moja! — krzyknął rotmistrz — jam twój.
Chciał już na kolana paść, bo się zapomniał, lecz właśnie Szczypior powrócił, i po wesołej rozmowie rozstali się oboje uspokojeni.

Co się później stało i czy poczciwy a prostoduszny Bajbuza skrupuł przełamał, i wdowę do ołtarza poprowadził, o tem z pozostałych papierów wnosić trudno. To pewna, iż zszedł bezpotomnie.
W okolicy długo po nim pozostało legend wiele, ale wszystkie prawie wystawiały go w świetle śmiesznem dziwaka jakiegoś, który sam nie wiedział czego pragnął i nigdy z sumieniem swem nie był w zgodzie.
Otwinowski tłumacz wschodnich języków, który go osobiście znał i kochał, mawiał śmiejąc się o nim.
— Bajbuza! Nomen, omen! gdybyście wiedzieli co to nazwisko po turecku znaczy, ale ja wam nie powiem. Złoty człowiek był… tylko… piątej brakło mu klepki!


K O N I E C.



  1. Przypis własny Wikiźródeł Historyczne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.