Przejdź do zawartości

Antychryst (Łada, 1920)/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Łada
Tytuł Antychryst
Podtytuł Opowieść z ostatnich dni świata
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.

W Rzymie odbywały się codzień procesje pokutne. Szły zakony i bractwa, niesiono srebrne i złote relikwiarze i posągi świętych. Przed każdem zgromadzeniem czerniał krzyż zakonny, w powietrzu rozwiewał się las sztandarów i chorągwi. Promienie słoneczne ślizgały się po wygolonych czaszkach i zawiędłych twarzach, po habitach białych i czarnych, brunatnych, błękitnych i szarych, po szkaplerzach i kapturach różnego kształtu, po koronkach rokietów i białych komżach i złotych łańcuchach, po fioletach prałackich i biskupich infułach, po purpurze i gronostajach kardynałów.
W końcu za zakonami, za duchowieństwem i dygnitarzami, za rojem dziatwy, chóralnie śpiewającej hymn i responsorja, postępował w białej swej szacie papież: z rękami wzniesionemi błagalnie w górę.
Procesje obchodziły z kolei główne bazyliki, miejsca wsławione najgłośniejszemi męczeństwami, kościoły, w których czczono cudami słynące obrazy Madonny. Na większych placach pochód zatrzymywał się. Na improwizowaną trybunę wstępował kaznodzieja, kreśląc wymownemi słowy obraz straszliwej teraźniejszości, przyszłych kar i nagród, lub wzywając do szturmowania niebios o miłosierdzie. Lud padał na kolana i powtarzał głosem gromu błagalne inwokacje, a potem znów rozpoczynał litanje pokutne.
Tak schodził dzień na pobożnych praktykach, a wieczorem Piotr drugi wracał na Watykan, upadając ze znużenia, by zasiąść do spraw państwowych i kościelnych, nie dających mu ani chwili odpoczynku. Przygniatały go. Trzeba było przecie myśleć o miljonach uchodźców z całych Włoch, szukających w Rzymie schronienia przed prześladowaniem i okropnościami wojny. Trzeba było tym miljonom dać chleb codzienny, chronić je od rozpaczy i rozwarcholenia, utrzymując w karbach twardej dyscypliny.
Z energją, stanowiącą główną cechę jego charakteru, Piotr drugi przez długie godziny kierował obradami swych ministrów, a umysł jego, jasny i zaradny, znajdował na wszystkie problematy odpowiedź, ze wszystkich trudności wyjście. Wreszcie kardynał Blackhurst i Arpad Szeglenyi opuścili ostatni papieża. Został sam. Chwilę stał bez ruchu, śmiertelnie znużony, potem podszedł do wielkiego okna, wychodzącego na plac św. Piotra, i silnem pchnięciem je otworzył.
Chłodne powietrze nocy wpadło do wielkiej, pustej sali. Papież wchłaniał je chciwie.
Plac, nieujęty półkolistą obręczą kolumnady Berniniego, rozciągał się szeroko, tonąc w mroku. Tu i owdzie lampy elektryczne świeciły, rozjaśniając ciemności, jak osunięte ku ziemi srebrne księżyce. Ale w górze z pomiędzy przysłaniających go chwilami obłoków wysuwał się promienny korab miesiąca, gasząc swym blaskiem marne naśladownictwa ziemi. Po domach okolicznych światła gasły i na spływających ku placowi ulicach robiło się coraz ciszej. Tu i owdzie tylko zadźwięczał lekki chrzęst oręża i tupot nóg przechodzącego patrolu, albo samochód przesunął się jak widmo, świecąc w ciemności jaskrawemi oczyma swych latarek.
Piotr drugi wpatrywał się czas jakiś w noc cichą, potem oparł czoło o przymkniętą połowę okna i usta poczęły mu się poruszać modlitwą.
Słowa modlitwy spadły ciężkie jak ołów. Krwawiła mu się dusza. Oto stał u kresu żywota pełnego trudu i męki. Wyrósł w ucisku i poniewierce swych świętości, potem nadludzkim wysiłkiem świętości te jął dźwigać z upadku, wlewać w nie życie nowe. Bóg błogosławił jego zabiegom. Garść zalęknionych nędzarzy przerodziła się w potężny zastęp, ten bronił dotąd tak dzielnie ziemi italskiej i stolicy chrześcijaństwa przed naciskiem nieprzyjaciela. Ale teraz koniec. Wojska, których odjazdowi na północ błogosławił, one otrzymały błogosławieństwo owo, jako przedśmiertny wiatyk. Tłumy, którym dziś przewodniczył w błagalnej procesji, one są tak samo skazane na zagładę, jak te, które prowadzili temi samemi drogami w obliczu obozów barbarzyńskich jego wielcy poprzednicy. Tylko z pod noża żołnierzy Alarycha i Genzerycha ocalił się posiew przyszłych pokoleń wyznawców Chrystusa: od ogniów Antychrysta nie ocali się nikt. I oto on, Piotr II, jest ostatnim z pasterzy owczarni Chrystusowej. I oto oczy jego patrzyć muszą na wyniszczenie ostatka tej owczarni.
I modlił się wielki papież, i modlitwą próbował przebić niebiosa. Ale niebiosa pozostawały niezmiennie czarne i nieprzeniknione. Żaden promień zorzy nie przedzierał się przez gęstwę cieni. Oczy papieża wpatrzyły się w północ, i nagle błysnęło im światełko. Był to punkt srebrny, iskrzący się jaskrawo, nabierający z każdą chwilą mocy i blasku. Iskra wydłużyła się w strzałę, śląc jasność z powietrznych wyżyn na ziemię.
— To statek Gesnareha! — szepnął papież.
A po chwili dodał:
— To śmierć!
I stał długo pogrążony w myślach, z oczyma utkwionemi w samolocie, błyszczącym na końcu widnokręgu. Pochylona jego postać wyprostowała się, głowa podniosła się do góry. Z władnego oblicza odleciała chmura.
— Bóg jest wielki, — rzekł głośno. — On jeden panem świata! Dlaczegom wątpił, ja, którego powinnością innym wlewać otuchę?
I wzrok jego uderzył strzałę świetlną, spokojny i jasny.
— Jutro Bóg między nami rozstrzygnie, Judo Gesnareh! — rzekł z mocą.
I zamknął okno, a potem upadł na kolana przed wielkim krucyfiksem, zajmującym środek przeciwległej ściany, i resztę nocy przebył na żarliwej modlitwie.
Ranek wstał pogodny i ciepły, pachnący wonią dzikich ziół Kampanji, między które wgryzał się chwilami ostrzejszy zapach zwęglonych lasów i domów, płynący od strony Monte Rotondo, dokąd dotarły hordy Antychrysta. Przed frontonem Piotrowej bazyliki kilku sanpietrinów przybijało w pośpiechu białe jedwabne draperje o złocistych obrzeżeniach i ustawiło pod ich osłoną prowizoryczny ołtarz. Przed świtem jeszcze bazylika zapełniać się poczęła duchowieństwem i ludem, zapowiedziano w niej bowiem całodzienne nabożeństwo. W chwili, gdy błysnął pierwszy promień słońca, w bocznych drzwiach ukazała się procesja. Kapituła watykańska poprzedzała swego kardynała archiprezbitera, niosącego wielką i drogocenną monstrancję, używaną przy procesji Bożego Ciała. Pozostałemi wejściami tłoczyły się fale wiernych, napełniając monumentalne schody i plac przed bazyliką. Wówczas od Porta di bronzo zbliżył się inny pochód. Poprzedzony długim zastępem biskupów i kardynałów szedł papież ze złożonemi rękami i odkrytą głową. Stanąwszy przy ołtarzu, Piotr drugi ukląkł na przygotowanym klęczniku i zatopił się w modlitwie. Biała jego postać górowała nad ogromnym tłumem, rozpostartym poza nim na szerokiej przestrzeni.
Zapadła cisza i trwała długo. Potem uderzył w niebo jakby odgłos spiżu. To stutysięczny tłum mówił chórem „Wierzę w Boga“. I znów cisza, i znów wspólna modlitwa. Podczas modlitwy oczy wszystkich zwracały się do złocistej monstrancji, ale gdy pacierz milkł, biegły w dal, kędy na krańcach widnokręgu szarzał, błyskając srebrnemi refleksami w słońcu, łańcuch kołyszących się nad Rzymem samolotów. Stamtąd miał wnet wyjść sygnał rozpoczęcia walki na śmierć i życie. Ale nie! Nikt z obecnych nie łudził się. Nie była to walka na życie. Dla jednej ze stron walczących nie było innego wyjścia prócz śmierci.
I oto nagle zaszeleściało i zahuczało w przestrzeni. Flota nieprzyjacielska poruszyła się. Na czele płynął pod krwawo czarną flagą statek Gesnareha. Za nim zwartym trójkątem płynęły inne samoloty. Flotylla zbliżała się szybko, aż zawisła nad placem Piotrowym.
Tłum zakołysał się, jak łan zboża, poruszony wichrem. Rozległ się płacz kobiet. Mężczyźni podnosili w górę zaciśnięte pięście. Jedni padali na kolana, wyciągając dłonie ku niebu, inni patrzyli w górę zmartwiali. Krzyżowały się okrzyki przestrachu, ciekawości.
A tymczasem na admiralskim statku czyniono przygotowania. Opadła z hałasem klapa aluminiowa poniżej steru, odsłaniając czarną czeluść wnętrza. Z czeluści tej począł się wydobywać głuchy syk, jakby z kotła gotującej się wody.
W tej chwili stanął u steru wysoko ponad pokładem człowiek białym płaszczem okryty, podobny do płatka śniegu na tle przejrzystego lazuru. Stanął i przysłaniając sobie oczy, rażone blaskiem słońca, wpatrywał się uważnie w szerokie linje pilastrów frontonu i w olbrzymią kopułę, wzbijającą się ponad frontonem, jak zawieszony w powietrzu Panteon.
Tłum na dole poruszył się znów gwałtownie. Głuchy jęk z wielu piersi przeleciał powietrze.
— To on! — wydarło się z tysiąca ust.
Papież, który stał już od chwili z oczyma zwróconemi ku nadpływającej flotylli, dał znak teraz. Kardynał archiprezbiter zbliżył się do ołtarza i podał mu monstrancję. Piotr drugi dźwignął ją wysoko przed sobą i majestatycznym ruchem począł kreślić znak krzyża. Brylantowe promienie, rozchodzące się w kształt słońca od białej Hostji, zaświeciły tęczą blasków ponad szerokiem czołem i orlim profilem Piotra drugiego, zniżyły się do jego piersi, dotknęły ramion. Lud zamarł, wpatrzony w arcykapłana, czekający cudu.
Olbrzymi plac zaległo milczenie. Tylko z czeluści admiralskiego okrętu dochodził wciąż syk ostrzejszy, przeraźliwszy niż przedtem.
Wszystkie oczy wlepione były w Gesnareha. On stał nieruchomy, wpatrzony w złocisty krąg, jaki zataczały płomienie monstrancji, przechylony górną połową ciała przez zewnętrzną balustradę sterowego pokładu. Nagle ujrzano go wyciągającego naprzód rękę, w której coś zabłysło.
Papież kończył właśnie krzyż, którego znakiem przeciwstawiał się naporowi wrogich mocy.
— Apage, satana! — wymówił wielkim głosem, który słychać było na krańcach ogromnego placu, a zapewne dolecieć musiał i na wyżynę Gesnarehowego statku. — Ukorz się przed Panem, szatanie, i uznaj niemoc swoją, i zgiń w piekle!
W tej chwili rozległ się w powietrzu odgłos wystrzału. Antychryst pocisnął sprężynę rewolweru, z którego od chwili celował w monstrancję. Huk rozległ się, ale kula nie uderzyła w świętość. W tem samem mgnieniu oka łoskot straszliwy rozległ się, ogłuszając wszystkich. Aluminjowe boki admiralskiego statku pękły, odsłaniając wnętrze pełne ogni. Skrzydła statku załamały się z chrzęstem. Płomień ogarnął powietrzny budynek, przed chwilą jeszcze płynący tak dumnie wśród obłoków. Płonął jak świeca.
Statki włoskie, okrążające w półkole flotę wroga, cofnęły się szybko. Samoloty Gesnareha chciały uczynić to samo, ale nie miały już dość czasu. Z czeluści admiralskiego statku poleciały, niosąc im ogień i zagładę, pociski piekielnej maszyny. W jednej chwili cały zastęp Gesnarehowych samolotów stanął w ogniu. Światłość od słonecznej odmienna, napełniła niebiosa.
Wielki okrzyk radości i triumfu rozległ się na placu Piotrowym i odbił o dalekie mury Hadrjanowego pomnika i o żółte nurty Tybru.
— Uciekają! Uciekają! — krzyczano, patrząc w górę.
Istotnie flota nieprzyjacielska umykała ku rzece, szukając w jej wodach ostatniego środka ocalenia. Jeden statek nie ruszył z miejsca, czy dlatego, że nadto był uszkodzony, by nim można było kierować, czy że całą załogę już pochłonął ogień. Ale nie! U steru wciąż stał człowiek w białym płaszczu. Płomienie otaczały go już zewsząd i za chwilę musiały pochwycić w straszliwą moc: on nie ustępował i nie szukał ratunku. Widać go było wyraźnie, jak z rękami skrzyżowanemi na piersiach stal u steru, wpatrzony uporczywie w jeden punkt, a punktem tym był złoty ognik, promieniejący ze złocistej monstrancji. Płomienie jednak zbliżały się, ogarniając go ognistą obręczą. Fałdzisty płaszcz począł się tlić z kilku stron. Zmorzony bólem, jakiego musiał doświadczać, Gesnareh zrzucił z ramion palącą się odzież i przechylił się w dół poza balustradę, szukając w wolnej przestrzeni powietrznej swobodnego oddechu i ucieczki przed męczarnią.
W tej chwili właśnie papież kończył znak krzyża, kreślony przezeń przeciwko Antychrystowi i wymawiał ostatnie ze słów, nakazujących poddanie się szatanowi. I w tej samej chwili człowiek, wychylony poza poręcz, stracił równowagę i runął z wyżyny samolotu na ziemię.
Głębokie westchnienie wydobyło się z piersi stutysięcznego tłumu. U stóp papieża, trzymającego jeszcze monstrancję, u podnóża Piotrowej bazyliki leżał w kałuży krwi Juda Gesnareh, zdobywca i pan ziemi, zwyciężony w ostatnim boju z Chrystusem.
Piotr drugi oddał asystującemu kardynałowi monstrancję, którą duchowieństwo przeniosło do wnętrza kościoła. Potem podszedł do okrwawionego trupa i przez długą chwilę wpatrywał się w nietkniętą przez śmierć królewską piękność jego oblicza.
— Także to przyszło nam spotkać się twarzą w twarz, wrogu mojego Pana? — rzekł wreszcie. — Takiż to koniec przypaść ci musiał w udziale, ty, coś tron wiecznej chwały chciał wznieść Lucyferowi na niebiesiech, a sobie na ziemi?!

∗             ∗




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Gnatowski.