Przejdź do zawartości

Antychryst (Łada, 1920)/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Łada
Tytuł Antychryst
Podtytuł Opowieść z ostatnich dni świata
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Strafford spodziewał się przybycia Proroka do Krakowa w parę dni po Edycie, ale Gesnareh przybył prędzej, bo zaraz nazajutrz. Przypadek odkrył ucieczkę przyjaciółki „boskiego“ w kilka godzin. Zawiadomiony o tem Rabbi przyleciał bez zwłoki. Wielkiem musiało być jego przywiązanie do tej kobiety. Strafford znalazł go wybladłym i zestarzałym. Nie stracił jednak nic ze swego spokoju: ten władca ludzi umiał też władać i sobą. Wysłuchał nie przerywając wszystkiego, co mu opowiedział Strafford o przybyciu i ucieczce siostry, potem popatrzał nań bystro.
— Tyle wiesz o niej i nic więcej?
— Tyle i rozumiem, że tego za mało, ale chciej mi przebaczyć, Najświętszy: niezdatnym na szefa policji.
— Rozumiem i nie mam nic do powiedzenia. A pogoń darmo wysłałeś na północ. Ona nie poleciała nigdzie, krom Włoch.
— Posyłałem i w tamtą stronę, ale bezskutecznie.
— Tak, bo nie jesteś policjantem i dlatego nie wysłałeś takiego, któryby miał oczy.
— Widzę, żem pobłądził i że inny ze sług twoich na mojem miejscu poradziłby sobie lepiej. Czy nie raczyłbyś wobec tego, władco, powierzyć odpowiedniejszym dłoniom trudny urząd, jaki włożyłeś na moje barki?
— Mnie zostaw troskę o to. Władcy rzeczą wybierać narzędzia władzy i oceniać, czy służą jego celom. Ty bądź posłuszny!
Strafford przegryzł do krwi wargi i skłonił nisko głowę.
— Będę posłusznym! — rzekł.
Wieczorem zjawił się u niego ojciec Wincenty, w przebraniu, jak zawsze teraz. Parękroć już widywał się z komisarzem pokryjomu, otrzymując odeń życzliwe i pożyteczne rady w sprawie swoich współwyznawców, gotujących się na rychły początek prześladowania. Strafford polubił księdza i coraz więcej smakował w jego towarzystwie. Dotąd stykał się z chrystjanizmem jedynie w książkach, a księży miał za ludzi ciasnych i lubiących intrygi. Zbliżenie z ojcem Wincentymi przekonało go, że zdarzali się i zgoła inni. Po raz pierwszy też poznał życie gmin chrześcijańskich, obmyślając dla nich wraz z ich duchownym przewodnikiem środki ocalenia. Uderzyła go prostota wzajemnych stosunków i braterstwo członków, a niemniej ich spokój w oczekiwaniu mąk i śmierci. Oni są przecie z szlachetniejszego odlani kruszcu, niż przypuszczałem — powiedział sobie i innem okiem począł patrzeć na tych ludzi, których dotąd uważał za rodzaj archeologicznego okazu.
Powitał też przyjaźnie swego gościa, pytając skwapliwie, czy niema wieści o jego siostrze, bo i to jeszcze było wspólną cechą chrześcijan katakumbowych i ich współwyznawców z ostatnich czasów, że jedni i drudzy utrzymywali ścisłą łączność z oddalonymi braćmi, tymi, zwłaszcza, którzy znajdowali się w niebezpieczeństwie.
Ksiądz przynosił dobre wieści. Edyta wraz z obu towarzyszami była w Rzymie. Dotarła tam nie bez przygód, ale szczęśliwie. Przywołał ją do siebie papież i otoczył swą opieką. Jej towarzysze wstąpili do szeregów chrześcijańskich legij, gromadzących się w coraz znaczniejszych zastępach na północnych granicach Stanów Italskich, któremi rządzi dziś faktycznie Piotr II, choć nominalnie władzę zachowuje oligarchiczna Rada Dziesięciu. Ze wszech stron lądem i morzem do tych dzielnych ochotników przekrada się moc młodzieży, żądnej przystroić pierś w godło Konstantyna. Dość już jej dla odparcia wroga od południowych stoków Alp: jeszcze trochę, a hufce te będą mogły stawić czoło Gesnarehowi na zdobytych już przezeń terenach.
— Tymczasem jednak — zauważył Stratford; — jutro może już u nas pocznie się lać krew wasza strumieniami, a jam już niemocny jej powstrzymać!
Ksiądz popatrzył na niego smutno.
— Bodajby ciebie przynajmniej oszczędziła burza! — szepnął. — Tyleśmy ci winni! A przecie nie należysz do nas!
Strafford zaśmiał się.
— To samo mówiła mi i Edyta. A ja odpowiadałem jak i tobie, ojcze: „Jutro — być może, dziś — nie jeszcze!“
Ksiądz westchnął i zamilkł przez chwilę, a oczy mu zwilgotniały.
— Modlimy się za ciebie codzień — szepnął.
— Tak pragniecie mieć mnie między sobą?
— Tak, pragniemy, żeby ci Bóg wynagrodził za wszystko, co czynisz. A jest komu modlić się, bo liczba naszych braci rośnie z dniem każdym i jest ich już trzykroć więcej, niż było przed rokiem.
I począł opowiadać, jak do kaplic garną się obecnie nie tylko kobiety, ale i dojrzali mężowie wszystkich warstw społecznych, a zwłaszcza młodzież, tłum młodzieży. Niepodobna nastarczyć zgłoszeniom do nauki wiary ani przygotowaniom dorosłych do chrztu. Nieraz między zgłaszającymi się są tacy, o których niepodobna było przypuścić, że do nas przyjdą i to w takich czasach. Ludzie światowi, żyjący tylko dla zmysłów i egoizmu, przychodzą błagać, by ich przygotowano na męczeństwo.
— Nie do wiary! — zdumiał się Stratford.
— A jednak prawdziwe! Ot naprzykład ten stary garbusek, znany jak zły szeląg w całym Krakowie z języka, tnącego jak brzytwa i z szerokiego życia... Musisz go pan znać, bo to szwagier Roztockiego...
— Poratyński! — zakrzyknął Strafford.
— Tak! Poratyński! Żebyś go pan widział przystępującego do Sakramentów! Nowy człowiek! Żaden mu nie dorówna w zapale i gorliwości. Dziś jeszcze mi mówił, że pragnie nagwałt poznajomić się dokładnie ze wszystkiem, co stanowi niezbędny bagaż podróżny chrześcijanina, bo lada chwila mogą nań zatrąbić do apelu, a on nie chce zbłaźnić się, stając nieprzygotowany przed swym Panem!
— Dziwne! — mruknął Strafford. — Ktoby pomyślał! Poratyński! A ja go miałem za błazna.
— A w nim, choć garbus, siedzi duża dusza!
— I ma rację spieszyć się, bo pewnie już gotuje na niego denuncjacyjkę stary Kwaśniewski, któremu nieraz dogryzł!
— U nas teraz o denuncjację łatwo. Najpowszedniejszy to towar w państwie Gesnareha.
— Na mnie też pewnie ten nieuleczalny śledziennik gotuje jakąś dużą kolubrynę! — uśmiechnął się Strafford, odprowadzając gościa do drzwi. — A ja do was zgłoszę się kiedyś!
Księdzu twarz pojaśniała.
— Doprawdy? — zawołał, ściskając obu rękami jego dłoń. — O jakażby to była radość dla nas! Ale kiedyż?
— Nie wiem! Może jutro! Gdy tylko zajęcia pozwolą.
— Niechże będzie jutro! — naglił ojciec Wincenty.
— Ale jeszcze nie liczcie na mnie jako na katechumena! Narazie przypatrzę się... ciekawy jestem ludzi, przeciw którym tak sroży się Gesnareh, a przed Gesnarehem srożyło się tylu... Potem — kto wie? Może...
Strafford nie mylił się. W tej samej chwili, gdy mówił o kolubrynie, stary mason wręczał „Boskiemu“ na kolanach memorjał, wykazujący jak na dłoni, że komisarz nie spełniał należycie włożonych nań obowiązków, że nie tępił chrześcijańskiego zabobonu, ale przeciwnie, ochraniał przed odpowiedzialnością jego wyznawców, a nawet proh dolor! miewał tajne konszachty z księżmi i maczał ręce w knowaniach przeciw państwu i Prorokowi. Przy tej sposobności w pokorze podpisany malował jaskrawemi barwami rozwój złowrogiej sekty i tolerancję, z jakiej korzystała ku ogólnej szkodzie.
Gesnareh przejrzał memorjał, ruszył ramionami i wsunął go pod przycisk, z pod którego nie miał wydostać się na światło dzienne. Archiwarjusz przekonał się o tem rychło i z rozdartem sercem oskarżał Rabbiego, że musieli go chyba opanować księża i tylko patrzeć uczynią zeń swe narzędzie.
Strafford zaś dotrzymał słowa. Nazajutrz była niedziela; przyszedł przypatrzeć się, jak współwyznawcy Edyty modlą się. To, co obaczył, przejęło go do głębi. Szczere i silne przekonanie wywiera zawsze dodatnie wrażenie na bezstronnym widzu, ci ludzie zaś wywrzeć musieli wrażenie tem silniejsze, że wszyscy uważali się za skazańców, i wspólna ich modlitwa była przygotowaniem się na śmierć.
Parę godzin spędzonych między nimi nauczyło Strafforda więcej od długich studjów nad rozmaitemi wierzeniami. To już nie była teorja i książka: to było życie. Przed młodym uczonym rozwarły się widnokręgi nowe, których istnienia nie przypuszczał. Świat ten tak był od jego przypuszczeń odmienny, a tak zaciekawiający, tak pociągał i podnosił ducha!
Odszedł zamyślony i nazajutrz sam nie wiedząc jak, powrócił, a potem przychodził już codzień. Nie zapisując się uczęszczał na kursy katechumenów, słuchał przemówień kaznodziejów. Myśl o śmierci przestała narzucać mu się jako najprostsze rozwiązanie problematów życiowych i nie raziła go jako zaprzeczenie wartości życia. Znużony trudem rządów, fałszem własnego położenia i nikczemnością otaczających go ludzi, przychodził odświeżyć się w tej atmosferze spokoju i jasności i czuł coraz bardziej, że mu swojsko i dobrze, i w niej jednej tylko.
Ale nie samo tylko uczucie pociągało do chrześcijan: przemawiało za nimi coraz silniej i przekonanie. Logiczny umysł Strafforda wyciągał konsekwencje zarówno ze studjów teoretycznych, jak i z doświadczeń, przeżywanych obecnie. Nauka Chrystusa przedstawiała mu się teraz nie już jako walor większy od innych, ale jako wartość bezwzględna, jako prawda. Strafford poczynał wierzyć.
Z początku duch jego nie chciał się poddać i jak niegdyś Szaweł opierał się wędzidłu. Ale daremnem było zmaganie się: Galilejczyk zwyciężył! I oto w kilka tygodni zaledwo po ucieczce Edyty brat jej przyszedł do ojca Wincentego z żądaniem, by przyjął go do liczby katechumenów.
Ksiądz oczekiwał tej dobrej wieści z sercem, przepełnionem radością.
Nauka była zbędną. Strafford znał gruntownie zasady wiary, stanowiącej od całych lat ulubiony materjał jego studjów. Chciał też duchowny przewodnik wyznaczyć za kilka już dni termin upragnionego obrzędu, gdy znalazł się wobec trudności, podniesionej przez katechumena. Co miał uczynić Strafford po chrzcie? Mógłże grać dalej niegodną komedję z Gesnarehem, tytułując go „najświętszym“ i „boskim“, uczestnicząc w bałwochwalczych obrzędach? Oczywiście — nie! Męczeństwo pierwszych chrześcijan dawało pod tym względem niedwuznaczną wskazówkę.
Ale wyznanie wiary ze strony naczelnego komisarza pociągało za sobą nie tylko jego własną zgubę. Gubiło i ogół chrześcijan. Czy należało do tego dopuścić?
Ojciec Wincenty był zdania, że lepiej wycierpieć ogólne męczeństwo niż maskować się dalej. Stratford wahał się. Obrządek oddalano z tygodnia na tydzień. Katechumen bladł dręcząc się i szarpiąc wewnętrzną rozterką. Wreszcie jednak przyszedł raz uspokojony i pogodny.
— Znalazłem drogę! — rzekł poważnie. — Godzi ona wszystko.
Ojciec Wincenty spojrzał nań zdziwiony.
— Godzi wszystko? Nie rozumiem!
— Oto ona! Zmuszony jestem do udawania. Czyniłem to już dotychczas biernie tylko: będę przestrzegał bierności tej jeszcze ściślej. Ale że jest przecie podstępem i że podstęp ten obciąża moje sumienie, postanowiłem oddać się na zadośćuczynną ofiarę Bogu memu w pierwszej chwili, w której to będę mógł uczynić bez narażenia braci. I postanowiłem jeszcze, że służba, jaką chcę Chrystusowi zaprzysiąc, będzie służbą wyłączną. Postanowiłem wszystkich uczuć ziemskich się wyrzec, szczęścia osobistego się wyrzec, i niech ta ofiara okupi niewierność moją!
Ksiądz głowę jego do piersi przycisnął.
— Nie wiem, co mam ci odrzec jako zwierzchnik tutejszego Kościoła — rzekł. — Ale to rozumiem, że ofiara twoja płynie ci z serca i że musi być miłą Panu. Niechże więc stanie się podług myśli twojej!
Dwa dni później w kaplicy przy ulicy Wolskiej odbył się chrzest Henryka Strafforda. Dostojny katechumen złożył w ręce przewodniczącego obrzędowi kapłana potrójne śluby. Na twarzy jaśniał mu promień szczęścia, zasnuty lekką mgłą.
Czy myślał w tej chwili o Kalinie, której się wyrzekł? Kto wie? Serce ludzkie pełne jest tajemnic jemu samemu nieznanych...
Tymczasem jednak zaszły w Krakowie wypadki, które uwagę sfer rządzących odwróciły od wyznawców Chrystusa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Gnatowski.