Przejdź do zawartości

Antychryst (Łada, 1920)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Łada
Tytuł Antychryst
Podtytuł Opowieść z ostatnich dni świata
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Tego dnia spotkał ich przykry zawód. Trąby, obwieszczające nadejście Proroka, nie odezwały się. Rabbi nie przybył. Zdarzało się czasem, że nawał prac państwowych albo niezdrowie wstrzymywało go w mieszkaniu, w którem nie przyjmował nikogo, prócz podwładnych urzędników, ale nikt nie śmiał pytać o powody ani o nich opowiadać niepowołanym. Pocieszano się tem, że nieobecność Proroka nie trwała nigdy długo.
Straffordowie poświęcili dzień ten dalszemu rozglądaniu się i rozpytywaniu. Wrażenia, odbierane przez nich, potwierdzały przeżycia wczorajsze. Rozmawiali z kilku uleczonymi. Jednym z nich był paralityk, którego przywieziono tu na wózku. Chodził teraz swobodnie, sławiąc cudotwórcę i zapewniając, że do końca życia nie opuści go i nie przestanie jednać mu zwolenników. Strafford zauważył jednak, że ilość uleczonych jest stosunkowo nieznaczną wobec mnóstwa chorych, rojami przeciągających przez ulice. Dotknął w rozmowie z nimi tego drażliwego punktu i ku niemałemu zdziwieniu spotkał się z tą samą zawsze odpowiedzią. To trudno! Wszystkich nie mógł Rabbi uleczyć! Trzebaby pozamykać szpitale i dać lekarzom inny kawałek chleba, gdyby cud zastąpił miejsce leczenia. A przecie tuż pod bokiem Proroka w Budapeszcie funkcjonują po dawnemu kliniki i ordynują specjaliści od różnych chorób, i tak będzie zawsze. Ale komu przeznaczono jest doznać cudu, na tego pada wzrok i łaska Rabbiego, i ten odrzuca szczudła i idzie!
Edytę bardziej jeszcze od uzdrowienia chorych zajmował stosunek mistrza do chrześcijan, do których wciąż wracała myśl jej tem uparciej, im chętniej wolałaby o nich zapomnieć. Zdziwiło ją, że przedmiotu tego dotykano niechętnie i wykręcano się od dawania odpowiedzi. Stało to w dziwnej sprzeczności z rezygnacją, z jaką mówiono jej o kilkomiesięcznych daremnych staraniach, by zwrócić na siebie uwagę mistrza i otrzymać odeń zdrowie... O chrześcijaństwie nie chciano zgoła wspominać, jakby go nie było. Na pytania odpowiadano ruszaniem ramionami, zagadywaniem o czem innem lub uwagą, że to całkiem przestarzałe i szkoda czasu na zajmowanie się tak nieistotnemi sprawami. Niektórzy oglądali się trwożliwie, a nawet umykali.
— Po co to w złą godzinę o takich niebezpiecznych rzeczach mówić? — odpowiedziała z wyrzutem jakaś starsza kobieta, zbaczając szybko w boczną ulicę, by uniknąć dalszej indagacji.
Tego popołudnia zabrzmiały przeciągle i uroczyście trąby. Na kwadratowym placu tłum falował jak morze. Rabbi miał w obyczaju przechodzić każdego dnia jedną z połaci czworoboku, rozsypując pomiędzy napotkanych tam niemocnych słowa, pełne ukojeń i upragnione dobrodziejstwa. Nie było wiadomo w jaką zwróci się stronę: odgadując, ludzie nieraz mylili się, i przez długie tygodnie i miesiące mijali się z cudotwórcą. Straffordowie postanowili narazie nie cisnąć się do niego, ale popatrzeć zdaleka i posłuchać przemowy. Poradzono im, by stanęli w pobliżu wzniesienia. Ten sam ład, jaki zauważyli od pierwszej chwili w całej organizacji, panował i tutaj. Teraz jednak mogli się przekonać, że ład ten opierał się nietyle na własnej woli, ile na roztropnie zastosowanym przymusie. Wśród publiczności, zgromadzonej na placu, uwijały się tysiące konstablów: jeden znak z ich strony wystarczał dla kierowania całym tłumem, który odnosił się do tych ludzi nie tylko z zupełną uległością, ale i z widocznym lękiem.
Strafforda zdziwił ten, nie po raz pierwszy już spotykany objaw: zwrócił się też do jednego z najpoważniejszych sąsiadów swych na placu po objaśnienie. Zagadnięty wpatrzył się weń szeroko rozwartemi oczyma.
— Pan tu chyba dopiero co przybyłeś? — spytał.
— Tak jest, ale...
— Ano, właśnie: rozumiem.
I nie dodając ani słówka objaśnienia, odwrócił się i odszedł o parę kroków.
Strafford zaciekawiony zwrócił się do kogoś innego: w odmiennej formie skutek był ten sam. O milicji i o chrześcijanach nikt z nim nie chciał rozmawiać. Niedługo przekonał się, że wogóle co do spraw, tyczących się władzy, panował wśród tego miljonowego zbiorowiska ludzkiego ten sam bezwzględny wstręt do wyjawienia myśli z wyjątkiem powtarzanych ze wszystkich stron ogólnikowych hymnów pochwalnych na cześć Rabbiego.
— Tu jednak nie jest wszystko tak prostem, jak mi się z początku zdawało! — przyznał profesor.
I począł dawać większe jeszcze baczenie na to, co działo się koło niego.
Tymczasem jednak trąby zagrały drugi raz na znak, że Prorok wyszedł z mieszkania i znajduje się na placu. Istotnie, poza estradą tłum rozstąpił się szeroko i równo jak pod sznur, i na utworzonej w ten sposób ulicy pojawił się człowiek, będący miljonów tych panem.
Ujrzeli go i mogli przypatrzeć mu się dokładnie. Łatwo go było poznać, powierzchowność jego bowiem odpowiadała opisom. Był wysoki, silny w ramionach, smukły i imponujący. Długie krucze włosy spadały mu dokoła ściągłej twarzy o ostrych, regularnych rysach: włosy te były zwichrzone i kręciły się naturalnie grubemi kosmykami. Oczy czarne, wyraziste wrzynały się głęboko w twarz, na którą spoglądał: blasku ich trudno było wytrzymać, tak samo, jak niesposób było oprzeć się słodyczy jego uśmiechu. To jednak, co w postaci tej uderzało przedewszystkiem, to była jej moc i władztwo. Czuło się odrazu, spojrzawszy nań, że człowiek ten stworzony jest dla sterowania innymi i przygniatania swą wielkością. Ale był w nim też i bezmierny spokój, równolegle z opanowaniem innych opanowanie siebie. Szedł bez orszaku, sam jeden, zatrzymując się co krok dla wysłuchania proszących, broniąc im zewnętrznych oznak czci i wdzięczności nakazującem wejrzeniem. Z miejsca, w którem się umieścili Straffordowie, nie tylko mogli go dostrzec, ale dzięki akustycznym muszlom, rozstawionym dokoła placu, słyszeli każde jego słowo. Wnet też dane im było ujrzeć to, dla czego przybyli tutaj: cudowne uzdrowienie.
Kobieta jakaś, oparta na ręku drugiej, wysunęła się nagle z szeregu ku nadchodzącemu mistrzowi, i wyciągnęła ku niemu ręce, osuwając się na kolana. On zwrócił się ku niej powoli.
— Powstań, siostro moja, — rzekł metalicznym, tłumionym nieco głosem, który dźwięczał jak srebro. — Chcesz mnie uczcić, to uczyń to w sercu swojem, bo w zewnętrznych hołdach nie kocham się. Nie mów nic: czytam w twej duszy, czego chcesz. Wierzyszli we mnie?
— Wierzę, o panie mój! — jęknęła ślepa.
— I nikomu prócz mnie nie chcesz więcej służyć?
— Nie chcę, panie!
— Niechże ci się stanie podług wiary twojej! Rozkazuję: niech spadną zawiązki z oczu twoich!
Mówiąc te ostatnie słowa podniesionym głosem, przyłożył obie dłonie do jej czoła, potem zaś odstąpił, przechodząc do innych. Kobieta zerwała się z klęczek i krzyknęła głosem wielkim:
— Boże! Dzięki Ci! Widzę!
On odwrócił się ku niej szybkim ruchem, a brwi ściągnęły mu się na czole.
— Pamiętaj, komuś winna wdzięczność i komu przyrzekłaś dopiero niezachwiane służby! — rzekł surowo. — Do błędnych ścieżek dawnego życia nie wolno ci wracać!
Kobieta spuściła głowę, podnosząc do ust kraj jego szaty.
— Bo inaczej wzrok wrócony ci, znów utracisz! — dodał Rabbi.
— Będę pamiętać, o panie! — odrzekła pokornie.
Audiencje trwały dalej. — Strafford jednak zauważył, że Rabbi cały szereg osób słuchał zawsze z równą uwagą, nie zbliżając się jednak do nich i odpowiadając jedynie ogólnikowemi słowami pociechy na ich skargi i błagania. Dopiero znacznie dalej kazał podejść do siebie matce, podnoszącej ku niemu dziecię. Zdawało się w agonji, tak było sine i drżące. Dotknięte dłonią mistrza dziecię uspokoiło się, a na zsiniałych usteczkach pojawił się uśmiech. Matka tuliła je do piersi, oczom własnym nie wierząc.
— Panie, czy to możliwe? On będzie żył?
— Będzie tak długo, póki ty mnie nie odstąpisz! — dorzucił jej twardym nieco głosem, przeszywając ją spojrzeniem. — W dniu, w którym ty mnie odstąpisz, zginie!
Kobieta rękę swobodną od dźwigania dziecka podniosła w górę.
— O, przysięgam...
— Nie przysięgaj, ale pamiętaj, — zakończył mistrz, zwracając się do innej kobiety w pobliżu. Była ona młoda jeszcze, ale wychudła i wynędzniała, z widocznem piętnem bliskiego końca na twarzy, okrytej ceglastemi wypiekami. Przed nią natłoczyło się wiele osób i nie miała widocznie nadziei wydostania się naprzód, bo i sił brakło, i konstabl nie puszczał. Zdarzało to się pewnie nie pierwszy raz, i twarz chorej nosiła na sobie ślady śmiertelnego znużenia. Patrzała przed siebie tępym wzrokiem, straciwszy widocznie nadzieję pozyskania dla swej nędznej postaci miłościwego wejrzenia Proroka. I oto nagle Prorok utkwił w niej swój orli wzrok, dając jej znak, by wystąpiła z tłumu.
Nie zrozumiała w pierwszej chwili że o nią idzie, potem zmieszała się i zalękła, pochylając się przed nim w niskim pokłonie, wkońcu jednak uspokoiła się i z ufnością podniosła nań oczy. Ale spojrzenie to znów napełniło ją trwogą. Ten, w którego ufała, który stał przed nią jako ostatnia deska ratunku w jej niedoli, on patrzał na nią strasznym, nienawiści pełnym wzrokiem. Wzrok ten ją zmiażdżył. Osunęła się na kolana i splotła błagalnie dłonie.
— Panie, ratuj! — szepnęła zdławionym głosem.
Ale on zmarszczył się jeszcze bardziej, a w oczach błysnęły mu żagwie.
— Jak ty śmiałaś! — syknął przez zaciśnięte zęby. — Jak śmiałaś!
Kobieta zdawała się nieprzytomną z przerażenia.
— Panie, łaski! Ja nic nie wiem...
On nie słuchając postąpił ku niej o krok bliżej i pochylił się nad nią jak dziki zwierz, gotujący się do skoku.
— Do mnie przychodzisz, nieszczęsna, do mnie, i z tem! — ryknął nie hamując wściekłości i pochwycił ją za gardło. Kobieta nie opierała się. Brakło jej sił i zmartwiała ze strachu. Rabbi wydobył z pod rozerwanej koszuli srebrny łańcuszek z krzyżykiem, zerwał ogniwa i rzuciwszy krzyżyk na ziemię, uderzył weń nogą.
— Pluń na ten zabobonny amulet! — krzyknął, odskakując i odsłaniając leżącą w prochu pasyjkę. — Pluń i zdepcz, jak ja zdeptałem, albo giń!
Kobieta nie ruszała się z miejsca, osłupiałym wzrokiem wodząc od Rabbiego do krzyża. Najbliżsi jednak poczęli ją trącać i namawiać szeptem.
— Uczyń że to! Uczyń prędzej!
— On tak każe!
— To konieczne!
— Bez tego nie będzie ratunku!
— Ale będzie gorsza męka przed końcem!
Chora pozostawała na klęczkach, nie spełniając rozkazu. Słyszała to, co jej szeptano, i twarz jej mieniła się szeregiem sprzecznych uczuć. Raz już pochyliła się nad pasyjką i wtedy znów ktoś ją ztyłu zachęcił do usłuchania rozkazu, ona jednak głową potrząsła i usta zacisnęły się jej z wyrazem postanowienia.
— Czyś mnie słyszała? — zapytał znów Rabbi. Jesteś nad przepaścią: za niewiele dni pochwyci cię śmierć. Możesz uniknąć nieszczęścia, mogę ci wrócić zdrowie, ale potrzeba wolę twą ugiąć przed moją i zerwać z zabobonem. Cóż?
Kobieta powstała z trudnością z klęczek.
— Nie, panie! — odparła cichym, ale stanowczym głosem. Jam chrześcijanka i chrześcijanką umrę. Gdybym wiedziała, czego ode mnie będziesz żądał, nie przyszłabym. Nie!
Chciała cofnąć się w tłum, ale tłum nie rozstąpił się przed nią.
Lud wzburzył się. Rozległy się okrzyki zemsty. Sto zaciśniętych rąk podniosło się przeciw niej.
— Proroka pohańbiła!
— Przeciw mistrzowi czyni!
— Świętokradztwo!
— Kara! Kara!
— Śmierć jej!
Zaciśnięte ręce opadły z głuchym łoskotem i znów się podniosły. Zniknęła w tem morzu ludzi. Za chwilę ujrzano ją znów. Okrytą potokami krwi podniosła z ziemi, ratując od pomsty rozjuszonego motłochu, silna dłoń Proroka. Równocześnie jego głos rozebrzmiał potężnie na plac cały:
— Uspokójcie się, dzieci moje! Zabraniam jej dotykać! Mnie zostawcie pomstę!
Uciszyło się wszystko. Wzburzone bałwany legły posłusznie u stóp swego pana. Wszystkie oczy zawisły u jego ust. A on mówił, trzymając wciąż zwisłą mu na ramię kobietę:
— Ta kobieta przyszła do mnie po ratunek i zhańbiła mnie. Ohydny zabobon zamierzchłych wieków przeciwstawiła mocy mej i własnemu ratunkowi. Was uniosło słuszne oburzenie, ale uniosło za daleko. Czemże ona jest, a czem ja! I czyż godzi się złem za złe płacić? Wszak tego zabrania i ów za zbrodnię przeciw państwu ukrzyżowany uwodziciel żydowski! Ale ja chcę więcej uczynić od uwodziciela!
Zamilkł i powiódł okiem po słuchających z zapartym oddechem.
— Dlaczegóż żądałem od niej, by odrzuciła precz ten fetysz wstrętny oku, a hańbiący ducha? Chciałem ją ocalić od zabobonu, uzdrowić zarazem ciało i duszę! Odepchnęła mnie? Dobrze! Sądzicie, że winna jest kary? Ukarzę ją!
Pochylił się nad zemdloną, kładąc jej rękę na głowie i tchnął jej w usta. Zbudziła się i powiodła dokoła zdziwionem okiem.
— Idź! Jesteś uleczona! — rozbrzmiał głos mistrza.
I popchnął ją lekko w szeroką ulicę, jaką uczyniły dla niego rozstępujące się tłumy. Ona jednak nie ruszała się z miejsca, przyciskając ręce do piersi. Nagle krzyk wydarł się jej z ust.
— Jam naprawdę zdrowa! Oddycham! Żyję!
I upadła znów do nóg Prorokowi. On jednak odsunął ją od siebie łagodnie, ale stanowczo.
— Nie masz nic wspólnego między mną a tobą, niewiasto! Otrzymałaś, czegoś żądała: teraz odejdź!
Ale ona przypadła do jego stóp i nie chciała oderwać się odeń.
— Nie, zbawco! Nie odejdę! Uczynię, co każesz! Wszystkom ci winna, będę wdzięczną!
I chwyciwszy z ziemi pasyjkę, namiętnym ruchem uderzyła nią o ziemię.
— Niech przepada! — krzyknęła w histerycznem uniesieniu.
Oblicze Rabbiego rozjaśniło się słonecznym wyrazem. Położył dłoń na jej głowie i rzekł jej słodko:
— Pójdź za mną, córko i nie opuszczaj mnie nigdy!
— Nigdy! — krzyknęła, łkając uleczona, a on szedł dalej, rzucając po drodze słowa pociechy i pokrzepienia, zatrzymując się czasem dla cudownych uleczeń, których kilka jeszcze obwołały dalszym tłumom radosne okrzyki stojących bliżej. Wreszcie Rabbi zawrócił i wstąpił na estradę.
Widok, jaki mu przedstawiał się z podwyższenia, był istotnie jedyny w swoim rodzaju. Miał przed sobą morze głów ludzkich, miljony wpatrzone w niego, zaniemiałe w podziwie, czci, oczekiwaniu. Była to niesłychana mozaika barw i typów. Wszystkie narody świata miały tu mnogich przedstawicieli, a choć narodowe stroje zostały przeważnie wyrugowane przez kurtę i bluzę, było jednak malowniczych wyjątków sporo, zwłaszcza, że jądro wiernych pochodziło z Syrji i Azji Mniejszej, gdzie dawny strój i obyczaj zachowały się przeważnie bez zmiany. Bieliły się też szeregiem jasnych plam arabskie burnusy i beduińskie haiki obok cylindrycznych czapek barankowych, znamionujących Persów, olbrzymich turbanów kurdyjskich i dziwacznych mitr na głowach Indusów, a tuż obok błyszczały dzikie oczy i szerokie rękawy u koszul czikosów z puszt węgierskich, czerwieniały jak maki spódnice morawskich dziewcząt i żupany huculskich gazdów. Cały ten tłum wielojęzyczny porozumiewał się między sobą rodzajem niedawno wynalezionego volapüku, który był zarówno łatwy jak niezbędny wobec międzynarodowego charakteru rządów świata, ale gwarę tę dopiero Rabbi podniósł do godności języka, uszlachetniając ją i wzbogacając całą potęgą genialnej wyobraźni w codziennych przemówieniach, z których każde przydawało jakieś nowe formy, wnet naśladowane przez ogół.
Teraz jednak żaden, choćby najlżejszy szept nie przerywał ciszy, gdy na trybunie, zajmującej przód wzniesienia, pojawił się mistrz w zwykłym swym białym płaszczu, którym niezmiennie okrywał europejską odzież. Głowę miał odkrytą, czarne włosy unosiły się dokoła jak wicher, z oczu padały błyskawice.
Mówił z początku cicho, ale tak wyraźnie, że go słychać było nawet na krańcach czworoboku: stopniowo głos mu tężał, i rozbrzmiewał coraz potężniej, aż wreszcie runął piorunem, rozlał się ognistą lawą.
Mówił o posłannictwie swojem. Czemże jest świat obecny? Domem krzywdy i niedoli! Garść bogaczów opanowała go i ssie mu krew, jak wężowisko pijawek, obróciwszy ludy w niewolę gorszą od murzyńskiej. Ale i ludy są winne! Przez długi ciąg wieków znosiły tego potwora, jakim była wojna, i tego drugiego, straszniejszego, jakim był zabobon, a gdy dorwały się władzy, nie zaprzestały przelewu krwi, owszem zhańbiły się najgorszemi okrucieństwami. Chciały wszystko przeistoczyć i wszystkiem zawładnąć, dały się unieść podmowom najgorszych i najgłupszych, wysuwając ich na przodujące stanowiska, z których strącono uczciwych i mądrych, i oto nadszedł moment, gdy ludzkość obróciła się przeciw nim i stali się sami sobie obrzydliwością. Ale kara przeszła o wiele winę. Czemże jest dziś los warstw pracujących? Głód, nędza, poniewierka, zbydlęcenie. Chcieli mieć ośmiogodzinny dzień roboczy, potem sześciogodzinny, potem monopol dostatku i używania, a teraz idą od świtu do nocy przygnieceni brzemieniem trudu ponad siłę, deptani stopą dzisiejszych panów świata, odrzuceni od wszystkiego, co szlachetniejsze i lepsze, co ludzkie...
Zaprawdę, gdy ich, tu widzi w łachmanach dawnej świetności, przybiegających ze wszystkich stron świata z błaganiem o ratunek w swej nędzy, serce jego oblewa się goryczą i gotów bluźnić wyższym mocom, które dopuściły taką otchłań biedy i rozpaczy! Ale wyższe moce wiedzą, co czynią, i wyroki ich są zawsze sprawiedliwe, a losy ludzkie na ziemi są zasłużonem odbiciem tego, co było przedtem. A cóż to było przedtem na ziemi? Co stało się przyczyną niedoli, jaka świat ten opanowała?
Słuchajcie!
— Na początku wszechrzeczy władał światem duch wielki, mocny i łaskawy, bóg słońca i kwiatów i wesela. Słało mu się ochotnie pod nogi wszystko, co żyło, radosne dobremu panu służyć, i rozkosz władała światem. Mądrość Egiptu, poznanie tajników przyrody w Indjach, piękno i pogodny czar życia Hellady — wszystko to były owoce tego ducha światłości, którego śladem szła radość życia. I zdawało się, że tak trwać będzie wiecznie, i że ludzkość wciąż iść będzie tą kwiecistą drogą, słoneczną. Stało się jednak inaczej...
Był w bezmiarze wszechświata duch potężny, śmiertelnie dobremu władcy wrogi, o jego moc i piękność zawistny. Przed wiekami już między dwoma mocarzami toczył się bój straszliwy, którego pioruny zapaliły niebiosa i otchłanie. Darmo wytężył biały bóg całą moc, darmo wsparły go silnemi barki tytany i wspaniałe duchy podwładne, stanowiące podnóżek jego tronu: posępny wróg okazał się mocniejszym... I oto od wieków kryje swój majestat w otchłani wielki Zwyciężony, chowając na nowy bój mądrość swą i nieskruszoną potęgę. Bo bój ten odnowi się, gdy wybije wyroczna godzina, a wtedy zwyciężony stanie się zwycięzcą, i strąci w proch swego przeciwnika, i zasiądzie na jego majestacie i królestwu jego nie będzie końca...
Zwyciężony w przestworach niebieskich dobry władca przez szereg wieków zachował moc swą nad ziemią i rozkwitała mu ona w twórczych dłoniach, jak wonny kwiat. Tego jednak ścierpieć nie mógł wróg, nienawistny światłu i kwiatom. Więc zstąpił na tę ziemię, która żyła dotąd chwalą swego pana, by na nią nałożyć ponure swe jarzmo. Przyszedł do uwieńczonej różami i rozszalałej w bachicznym korowodzie, przyszedł do córy Afrodyty i kochanki Dionizosa, przyszedł i narzucił jej czarną zasłonę, i posadził na worku z popiołem i kazał zaprzeć się wesela i światła i rozkoszy... Zmilkły fletnie, rozbrzmiewające chwalą piękna i miłości i uwiędły róże. Nie w cienistych gajach, kędy chadzali mędrce, ale w zatęchłych wilgocią podziemiach katakumb krzewić się odtąd miała myśl ludzka, krwi ofiarnej żądną, rzucając anatemy wszystkiemu, co chciało żyć i czuć.
Ziemia stała się odtąd łez padołem. Godła męki i śmierci utworzyły podstawę i oś środkową nowej, smutnej wiary, a szubienica starożytnych, krzyż, najwyższym jej symbolem. Świat zastygł i zamarł w tem pieszczeniu się ze śmiercią i zagasły sterujące mu światła.
Ale samobójczy obłęd wiecznie trwać nie może. Zmęczona długo ciążącą jej zmorą ludzkość ocknęła się wreszcie. Krzyż przestał pociągać ku sobie narody, duch ludzki rwać począł narzucone pęta, ujarzmione zmysły wielkim głosem wołać jęły o swe prawa. Ludzkość odwróciła się od fałszywego Proroka z Nazaretu, odrzucając od siebie ze wstrętem tak długo cierpiany zabobon. A na zegarze Przeznaczenia wskazówka stanęła już na wyrocznej godzinie, w której Zwyciężony ma zerwać swe pęta, uwalniając siebie i wszechświat!
I oto dobra nowina, z którą przychodzę do was! Czekały na nią mnogie pokolenia, tęskniły ku niej wszystkie duchy szlachetne i wolne: wam dane zostało dożyć tej szczęsnej chwili. Uwierzyliście mi i poszliście za mną: jesteście więc godni stać się zawiązkiem tego wojska, które godło zwyciężonego boga weźmie sobie za sztandar i pójdzie w bój zwycięski dla przywrócenia królestwa jego na ziemi!
Tyle na dziś, wierni moi! Odsłoniłem wam rąbek zasłony, niedługo już może odkryję przed wami całą tajemnicę, wskażę posłannictwo, jakie wybranym przypadło w udziale, wyjawię imię, którego znak wypisany wam będzie na czołach i wypalony w sercach, jako cudowny szibolet, który zapewni wam nieomylne zwycięstwo.
Tymczasem idźcie przetrawić w myślach waszych, coście tu słyszeli i wydrzeć z ducha waszego wszystko, co jest resztką zabobonu, nicią ostatnią, wiążącą was z tym światem, który musi zginąć bez śladu. Hasło moje na dziś: Bądźcie gotowi i wierni! Precz z więzami kapitalizmu, precz ze wszystkiem, co krępuje waszą wolność, ale nadewszystko precz z ohydnym zabobonem, który więzi wasze serca i panu waszemu zamyka powrót do dziedzictwa jego!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Gnatowski.