Przejdź do zawartości

Adam (Kraszewski)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Adam
Pochodzenie Nowele, Obrazki i Fantazye
Wydawca S. Lewenthal
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Adam.
(wspomnienie akademickie).


I.

W młodości życie staje przed człowiekiem z rękoma pełnemi obietnic, nadziei, wspaniałych przyrzeczeń, bogato strojne, głową w niebiosach, uśmiecha się, otwiera ramiona i pokazuje przyszłość! przyszłość za mgłami, ale we mgłach nadzieja widzi wspaniałe gmachy, żyzną krainę, mlekiem płynącą i miodem. I młody idzie, leci, rzuca się w życie, pomiatając wszystkiém, co spotyka, szafując sobą, czasem, zdrowiem, idzie do tych mglistych krajów swéj wyobraźni, co się mu potém smutną wydmą piaszczystą pokazać mają. Na drodze nieraz go co powstrzyma, ale młodzieniec odpycha wszystko, rozbija, byle biegł daléj i daléj. I niczego mu wówczas nie żal, bo zdaje mu się, że go czeka bogata za wszystkie ofiary zapłata. Ani mu mówić wówczas, że kłamią nadzieje, że zawodzi przyszłość — nie uwierzy! ani go wstrzymać w pędzie cichém szczęściem, spokojem; ani go ukołysać słowy smutnego doświadczenia; niczemu, nikomu nigdy nie uwierzy.
Ale są ludzie, którzy prawie nie mają młodości, nie znają co marzenia i jéj nadzieje. Ci ludzie urodzili się z gotowém życiem, z przeznaczeniem odkrytém, odrazu ujrzeli, co ich czeka i zimno patrzą na wszystko. Wszystkiém, czego mu braknie, zapełnia on ten swój świat marzenia: miłością, dostatkiem, sławą — uplata sobie troiste wieńce, złote, różane i laurowe, w nie skroń ubrawszy marzy biedny. A jeśli prawda, że w nadziei tylko i marzeniu jest prawdziwe szczęście bez przebudzenia, przesytu; to najszczęśliwszy, kto we snach tylko dotknął ustami kielicha tak nazwanych przez się rozkoszy i nie dopił go na jawie do gorzkich mętów. A na jawie jest-że szczęście bez odwrotnéj stony, bez jutra, bez zawodu! Zawsze one podobne do owoców z nad Martwego jeziora.
W wiośnie życia, kiedy człek cały rozkwita nadziejami, innego mu nad nie nie potrzeba pokarmu; chleb, woda, niebo pogodne i marzenia, a marzenia wijące się niebieskiemi wstęgami, jak szerokie rzeki z umajonemi brzegi — i dosyć dla niego. Znosi pracę, niedostatek, upokorzenia, szyderstwa, w duszy jego dzwoni nadzieja wołając — za wszystko przyszłość zapłaci, za wszystko, i za głód i za łzy i za krwawy rumieniec upokorzenia i za długie dni samotności — za wszystko!
Biedny on nie wié, że każdy wiek ma swoje owoce, cierpienia, a nic za nie nie płaci! Że młodość tém tylko szczęśliwsza, iż nie żyje rzeczywistością, ale jutrem, urojeniem; że to sen, co go człek wyniósł z nieba, z którego na ziemię przyszedł. A gdy świat rozbudzi zupełnie, otworzy oczy — o! po wszystkiém! po wszystkiém wówczas i na wieki. Resztka niedojedzonego życia, to mozolny ciężar do dźwigania, a co krok zawody, co się nie skończą aż jedną tylko niezawodną — śmiercią.
W młodości — ale któż tego nie wié? każdy kto był młody i odwrócił się potém popatrzéć na uciekającą młodość, musiał westchnąć nad nią. A są i tacy, co nigdy nie byli młodzi i co niemi są do śmierci. Tacy to jedni szczęśliwi — i świat ich staremi dziećmi nazywa — on szydzi, bo go boli to szczęście, którego zazdrości, któreby im wydarł, aby nigdy nie kosztowali.
Znałem jednego młodego — o! ten był prawdziwie młody i pił z zaczarowanéj czary; pił, aż się upajał, aż szalał! Ubogi, bardzo ubogi, żył z ciężkiéj pracy, z bezsennych nocy, z nudnego wlewania nauki po kropli do głów dziecinnych, wybladły, wycieńczony, zmordowany na ciele, żył cały nadzieją swojéj złotéj przyszłości, do któréj szedł z taką w nią wiarą, z taką pewnością o jéj niechybném osiągnieniu, jakby go minąć nie mogła. Kiedyś się nad nim użalał, że cierpiał, że był ubogi, że tak ciężko pracował, odpowiadał tylko wzgardliwym uśmiechem, jak gdyby mówił: — Nie użalaj się nade mną — jest coś, co wszystko nagrodzi. Z niewymownym zapałem chwytał się nauki; wyobrażał sobie, że ona ma być drabiną, po któréj dojdzie na wysokości marzeń, pił ją zewsząd i z prelekcyj nauczycielskich i z ksiąg i z żywego świata, i z doświadczeń i z rozumowania, chwytał bez wyboru, byle więcéj a więcéj. Ale cały zajęty nauką, miał ją tylko za środek do dopięcia celu swojego, za drogę do szczęścia, do sławy, do bogactwa. Pragnął tych rozkoszy życia, których nie kosztował nigdy, co mu się zdawały nieprzepitém morzem nektarów! Nie raz nad księgą, w nocy, rzucał ją na kolana, wlepiał oczy i tak wychodził na przechadzkę do raju myśli i w nim błądził do dnia. Serce bijące pragnieniem mówiło mu: — Wszystko to się miéć będzie, wszystko!
I jak nie miał pragnąć chciwie wszystkiego, gdy od kolebki ustami nie tknął żadnéj rozkoszy życia, ni razu się nie odczarował posiadaniem, nasyceniem. Sierota, dzieciństwo spędził na łasce ludzi, co pokazują go dumnie jak świadectwo miłosierdzia nad biednemi, nie wiele się o niego troszczyli, częściéj goryczą niż pociechą karmiąc, częściéj wyrzutem niż nadzieją. Tak przy kuchniach zgłodniałym psom rzucają kość i bijąc je, kiedy się zbliżą połasić, kiedy o pogłaskanie poproszą. Dobroczyńcy jego za chleb ze wzgardą wyrzucony sierocie, bolesném cierpieniem płacić sobie kazali, posługi upokarzającemi, łzami, za które karano srodze. Licho okrywszy ciało, dawszy mu strawę z okruchów swego stołu, nic pomyśleli o duszy. Na co go uczyć? — mówili, — ubogi, niech pracuje, niech nie wychodzi ze swego stanu. Jak gdyby ubogi powinien pokornie nawet ze swym rozumem ustępować przed bogatym! Jak gdyby nauka, oświecenie, były tylko w ręku możnych użyteczne, a ręku ubogich mieczem szalonego!
Tak on wzrósł na śmieciskach, na wzgardzie — aż jedząc chleb spleśniały ze łzami, otwarły mu się bramy raju nadziei, obudziła się żądza nauki, żądza wywyższenia, wyjścia z otchłani, na biały świat szczęśliwych ludzi.
I począł pracować. Przejście z dzieciństwa do młodości ciężkie mu było, jeszcze dzieckiem zaczął pracować ciężko, jedną pracą na życie, na chleb, drugą na przyszłość.
Tak z utrapionego dzieciństwa przeszedł do złotéj młodości, złotéj obietnicami a ciężkiej jak kajdany. Ale za nią, przed nim, były tak piękne krainy!
Adam, kiedym go poznał, wstąpił był już w swą młodość, skończył szkoły i z tłomoczkiem na plecach, kijem w ręku, w wytartéj sukni i kilką książkami pod pachą, przyszedł na uniwersytet sam jeden, nie mając nikogo znajomego, żadnéj opieki, żywéj duszy, coby się nim zajęła. Pierwszą noc w Wilnie przespał u wrót kościelnych, sparty na kiju. Nazajutrz pierwszego młodego nazwawszy bratem, spytał, o co mu było potrzeba, i już miał na prawdę brata. Wszyscy wówczas współ-uczniowie braćmi sobie byli, a ubogiemu każdy wyciągał serce na ręku. Było to braterstwo jednych losów, jednych uczuć, jednéj młodości.
— Nie masz znajomych, kwatery? — spytał Adama współuczeń.
— Nic, nic, ani nawet pieniędzy — odpowiedział spokojnie i bez wstydu Adam — przyszedłem pieszo, a w drodze żyłem chlebem, wodą i nadzieją.
Podali sobie ręce, ścisnęli, westchnęli i poszli. Adam miał już przyjaciela i doradcę, znajomego, kwaterę i stół, którym się z nim współuczeń z serca podzielił, potém znaleziono mu obowiązek, jak nazywano, korepetytora, dozorcy. Ciężkie zaprawdę kajdany do dźwigania, ale je niosła z jednéj strony młodość, z drugiéj nadzieja, i lekkie mu były, a nie czuł ich na nogach. Adam przy swojém ubóstwie wysoko nosił czoło, bo sam już na chleb zarabiał, nikt mu go z łaski nie dawał, a tym pierwszym pomyślnym skutkiem wzmogły się marzenia świetnéj przyszłości.
Gorąco wziął się do nauki. Był to jeden z tych uczniów, co nie opuścili jednéj godziny, którzy nie chorowali, boby ich choroba zjadła gorzéj niż zdrowie, więcéj niż zapracowany grosz — czas, czas najdroższy, co nie bawili się, bo mieli przed sobą przyszłość brzemienną wyższemi nad wszystkie, jakie tylko miéć mogli, rozkoszami, co nie próżnowali, bo pilno im było dojść celu!
I upragniona nauka w otwarte wrota żądzy lała się strumieniem, wszystkich prześcigał, wszystko zgadywał, wszystko pojmował, nic nie zapomniał. Co drugim trudno, jemu było igraszką, silna wola zastępowała w nim zdolności, wychowanie — usposobienia, których brakło, silną wolą szedł wprzód, nie czując, że walił mury i gruchotał palisady. Miło było i straszno patrzéć na tego człowieka z tak zimną krwią i takim zapałem idącego naprzód, a naprzód pod chorągwią niebieską przyszłości. Pierwsze trudności przełamane, pierwsze lata nowicyatu przebyte, uczyniły Adama pewnym siebie i monomanem prawie, tak silnie on wierzył w wielką swą przyszłość. Gardził wszystkiém, co spotykał po drodze, przyjaźnią, przyjemnostkami życia, pięknemi kwiaty, co rosną nad brzegiem młodości, póki się ona w szerokie, na łożyska piasków, późniéj nie rozleje jezioro, którego fale o kamienie biją się tylko. Jemu te kwiaty na nic, tam gdzie kwitnie lotus dla niego! i deptał, co napotkał, pomijał ze wzgardliwym uśmiechem. Częstośmy go wzywali między siebie na młodzieńcze zabawy, wówczas stanął, odwrócił się, spojrzał, wzruszył ramionami, wskazał na książkę, która niósł pod pachą, i szedł daléj.

II.

Długo, długo tak trwało, ale zawsze tak być nie mogło. Samą nadzieją ciężko i coraz ciężéj wyżyć mu było, począł chmurzyć czoło i wzdychać — począł nawet wątpić, w co dawniéj wierzył tak silnie. I często dla gwaru ulicy, dla pięknéj twarzy, dla pary oczu, co jak dwie gwiazdy spadające mignęły przed jego okiem, rzucał księgę na kolana, dumał, dumał. To zawsze wychodził z założonemi rękoma na przechadzkę po nad Wilię sam jeden i siadał gdzie myśléć, marzyć. Chciał wcześnie skosztować nagrody trudów swoich, bo mu zasychało gardło od pragnienia.
Niespokoił się jak podróżny, co widział w lesie światło od okna ciepłéj gospody i do drzwi jéj trafić nie może. Dziecięciu pracy, wychowańcowi cierpienia, chciało się już choćby odetchnąć lżejszém powietrzem. I młodość mówiła mu — jeszcze wszystko przed tobą i lata i nauka i wielkie morze — napij się ze strumyka, ochłodź usta spalone.
— Jutro, jutro — odpowiedział Adam w sobie — jeszcze wytrzymam, przeboleję; a potém wszystko moje — cały świat, cały raj.
Adam rzadko chodził do kościoła, bo dobroczyńcy jego nie namaścili ust modlitwą, nie przeżegnali piersi krzyżem Chrystusowego pokoju, nie uwieńczyli głowy nauką boską cierpienia i poświęceń! A! nic i nic — nie biło mu serce na głos dzwonu, na pieśń świętą kapłana — leciało to wszystko, jak potok górny po głazie, co ją ledwie z pyłu oczyści, ale nie zmiękczy i nie przejmie. Były jednak chwile jakiéjś niepospolitéj tęsknoty, które przyszły w tym drugim peryodzie jego życia — były chwile, w których wiedziony niewidzialną ręką anioła-stróża, co mu go matka u Boga wyprosiła. Szedł do kościoła, oparty o słup stawał, myślał. Wówczas myśli jego przybierały barwę dziwną, smutną i wątpił o sobie, o wszystkiém, i szukał, coby zastąpić mogło, gdyby utracił wszystko — a nie widział jeszcze. On się nie modlił w kościele, ale potrzebował czasem być w nim i podumać, ciągnęło go coś szaremi zmroki w pusty kościół.
Raz z przechadzki niedzielnéj wbiegł on do św. Piotra. Wnętrze kościoła, oblane zmrokiem wieczornym, dziwacznie się wydawało w pokrzyżowanych cieniach i światłach mdłych od kilku lamp i świec, i od kilku okien. Kilku dziadów siedziało u proga, a jedna kobieta klęczała w ławce. Adam wszedł, oparł się i dumał, nic, nikogo nie widząc, całą duszą w dumaniu. Nawet kobiety nie postrzegł, choć każdy inny najpierwéjby ją tam zobaczył. Była młoda, a jak cudnie piękna! Nie młodość ją i świeżość tylko piękną czyniły, ale rysy twarzy jakby idealnego rysunku boskiéj jakiéj Madonny! Na białą i ledwie zarumienioną twarz spadały czarne i połyskujące włosy, z pod których świeciło czoło marmurowe, jedną zmarszczką nie przecięte — pod niém paliły się czarne oczy osłonione rzęsami długiemi, nos prosty grecki przedłużał linię czoła, a pod nim usta niewielkie w łuk zgięte, czegoś smutnym uśmiechały się wyrazem. — Owal twarzy kończyła broda zaokrąglona wdzięcznie. Smutny spokój był w oczach i ustach, chrześcijańska zda się rezygnacya na nich spoczęła i oblała je niewymownym swym urokiem. Ale takli było wistocie, czy to tylko sukienka włożona na twarz razem z kapeluszem do kościoła? O! pewnie tylko sukienka, w któréj kobiecie do twarzy, bo z pod smutku przegląda wesele, jak z pod białéj sukni balowéj różowa, z pod rezygnacyi — niecierpliwość.
Spojrzała na Adama i zdziwiła się — on na nią ani patrzał, ani się ku niéj obrócił, ani był ciekawy jéj pięknych oczu, jéj anielskiéj zobaczyć twarzyczki. — Wszedł nie schyliwszy głowy i stanął z oczyma wlepionemi w ciemniejszy głąb kościoła. Kobieta zakaszlała, zaruszała się, zaszeleściła jedwabną suknią, westchnęła — i nie spojrzał jeszcze! nie spojrzał na nią! — Coż mu jest? — powiedziała w sobie — bardzo nieszczęśliwy, albo najszczęśliwszy że świata nie widzi i widziéć nie pragnie i nie szuka nic wkoło siebie.
I westchnęła raz drugi, a westchnienie poszło napróżno, tylko od niego zamigotała lampa przed obrazem. Wyraz smutku miłego ustąpił z twarzy kobiety i weszły na nią ciekawość, niecierpliwość — niepokój. Bo czemuż nie spojrzał na nią?
I przyglądała mu się z ciekawością, aż uznawszy go młodym i pięknym, podwójnie się zdziwiła. W téj chwili Adam się odwrócił i oczy się ich spotkały. Kobiece paliły się niecierpliwością, męskie osłaniała mgła łez, co nie wydobywszy się jeszcze z powiek, pod niemi krążyły.
A taka była siła łzawego spojrzenia, przez które wyglądało tysiące myśli o przyszłości, że przed nim zachwiał się wzrok kobiecy i upadł bezsilny na ziemię. Ale podniósł się raz drugi i spotkał już inne wejrzenie. Adam całą duszą patrzał na kobietę, jakby ją pierwszy raz w raju u boku swego zobaczył — pierwszy raz, najpierwszy w życiu zabiło mu serce niepokojem miłości, pierwszy a najpierwszy raz spotkał się oko w oko ze swoją narzeczoną przyszłością, tak mu się zdawało, i powiedział w duszy: — Oby tak być mogło! oby to była przyszłość moja!
Niestety! spełniło się życzenie!
Kobieta poruszyła się z ławki i wyszła z kościoła, — Adam pociągnął się za nią. U drzwi biorąc święconą wodę, obejrzała się, postrzegła go, zarumieniła się, obróciła raz jeszcze i z bijącém sercem dumna zwycięstwem swém wyszła. On patrzał, patrzał i cały był w oczach, cały oczyma. Ale wkrótce załamał ręce i stanął wryty na progu smętarza — piękny powóz zajechał po nieznajomą, która siadła do niego, spojrzała raz tylko jeszcze i wskazawszy ludziom ręką na miasto, otulona salopą — odjechała. Adam byłby szedł na koniec świata za nią, gdyby szła piechotą, ale nie pogonił za odjeżdżającą. Z innego to świata istota, — pomyślał — jeszczem ja od niego daleko, ale kiedyś w nim będę! o będę! — I począł wracając do domu dumać, a dumanie zaprawiło się żółcią i octem, bo myślał, jak nieprędko wejdzie w upragniony świat, on co jeszcze tak był nizko, i ile lat jeszcze upłynie i powiędnie łodygami bez kwiatów. I ona — dodał w myśli, — uwiędnie także.
A młodość odpowiedziała potrząsając swój niewyczerpany róg obfitości — nadziei — za nią będzie sto innych! sto piękniejszych!
A serce westchnieniem rzekło — sto tamtych za nią jednę!
W tumanach pyłu znikł powóz, a Adam nierychło wrócił do samotnéj izdebki.

III.

Czegoż mu teraz ciasno i duszno, i wziąć się nie może do przerwanéj pracy, próżno nić niedawno przerwanych chcąc związać myśli. Usiadł, otworzył książkę, wlepił oczy, czytał, ale nie wiedział sam, co robił, po głowie wlokły się jakieś cienie szeleszcząc jedwabnemi sukniami, migając czarnemi oczyma, napróżno je opędzał: przychodziły znowu i jeszcze i jeszcze, aż zniecierpliwiony, rzucił książkę, wziął za czapkę i wyszedł, nie chciał się sam przed sobą przyznać, jakie na nim wrażenie zrobiło jedno spojrzenie kobiece, powiedział sobie, skłamał sam przed sobą, że był chory. Bez celu wyszedł zaułkiem swoim na ulicę zamkową, pociągnął się około akademickich murów, i wprost, ciągle wprost idąc, zaszedł aż ku teatrowi. Adam raz tylko od czasu pobytu swojego w Wilnie był w teatrze i to gwałtem prawie zaprowadzony, teatr zdawał mu się dzieciństwem, zabawką próżną bez celu i znaczenia. Teraz mijając wrota wiodące do niego, zastanowił się, i sam nie wiedząc, co i dlaczego czyni, wszedł, kupił bilet i wsunął się na parter.
Sztuka już się była zaczęła, pierwsza ówczesna aktorka wileńska, panna Izabella G...... występowała w roli kochanki, a nie wiem, kto grał ulubionego. Słowa aktorów wywołały rumieniec na twarz Adama, słuchał ich chciwie, a wstydził się za tych, co je wymawiali. Miłość zdawała mu się czémś tak świętém, że ją się udawaniem profanować, głoszeniem jéj tajemnic znieważać, nie godziło. Ten człowiek, co wczoraj jeszcze śmiał się z miłostek, co nie wierzył w poetyczność kobiety, dziś już nawrócony całkiem słuchał, bolał słuchając, i marzył nie o wczorajszéj przyszłości, ale o miłości tylko. Nagle zapragnął jéj z całą siłą, z jaką przed chwilą pragnął zdobyć wielką i świetną przyszłość. I mówił sam przed sobą: — Byleby ustami dotknąć téj złoconéj czary, a pójdę daléj! Chwila stracona odzyska się łatwo i sił nabiorę, wytrwałości, cierpliwości. Nie wiedział, że kto dotknie téj złoconéj czary, upije się pierwszą kroplą, nie jest panem siebie, a często potém popijać musi fusy i męty, nie mogąc się od nich oderwać, nie będąc już panem siebie.
Adamowi serce biło gwałtownie, oczy pałały — wołał w duszy, kochać! kochać! I obłąkanym wzrokiem powiódł po sali. Na lewo, tuż nad nim w loży sama jedna siedziała niedawno widziana kobieta.
Poznałby ją wśród tysiąca! chociaż nowy strój odmienił ją wielce. Ubrana była z całą wytwornością kobiety, co chce oczy zwrócić na siebie, co trochę dumna ze swéj piękności; strój jéj świecił zbyteczną może ilością błyskotek, ozdóbek, ale one nie raziły, bo były dobrane do siebie i z sobą się godziły. Adamowi wydała się piękniejszą jeszcze, idealniejszą, jemu, co tak rzadko widywał kobiety wyższego świata. Spojrzał na nią i zarumienił się zdumiony, uradowany — ona patrzała także, widocznie go poznała. Podniósł kilkakroć głowę i zawsze spotkał jéj oczy, co niby przypadkiem, przebiegając salę, na nim się chwilkę zastanowiły.
— Kto to taki? nie wiesz ty, kto to taki? — spytał ściskając mnie za rękę i wskazując na lożę.
— Co ci się stało! — zawołałem — ty w teatrze! o zgrozo!
Adam się zmarszczył i powtórzył nie tłómacząc się i nie odpowiadając:
— Ko to taki? znasz ją?
— Kogo?
— Tę kobietę.
— Ależ nie jedna tu kobieta — zawołałem śmiejąc się.
On brwi zmarszczył niecierpliwie, jakby się bał, żeby mu nie uciekła, nim się dowié, kto jest.
— Ot ta — i wskazał oczyma ściskając mnie coraz mocniéj za rękę.
— Ta! To pani sowietnikowa, Paulina.
— Sowietnikowa! — rzekł Adam wpatrując się we mnie, i dodał — a wiesz ty, gdzie ona mieszka?
Zacząłem się śmiać.
— Adamie, oszalałeś czy co?
On się niecierpliwił.
— Zakochałeś się w niéj? jakże dawno?
— Dzisiaj ją pierwszy raz widziałem, — odpowiedział miarkując się i niby sam z siebie śmiejąc, a śmiech ten był tak przymuszony, że aż mi się przykro zrobiło.
— Mieszka niedaleko ratusza — w domu...
Adam zaledwie to usłyszał, odskoczył i stanął znowu na miejscu, z którego najlepiéj mu było patrzéć w lożę Pauliny. I nie sam jeden rzucał w nią wzrok ognisty, z parteru pełno wejrzeń do téj loży leciało, a żadnego nie odpychano, na niektóre odpowiadano pół uśmiechem, na inne skinieniem głowy, na inne jeszcze zimnym wzrokiem, co to mówi: — Ja cię nie znam.
Uważałem, że oczy kobiety częściéj się zwracały na Adama, przelatywały ponad nim, padały gdzieś daleko i wracały znowu — pod każdém jéj wejrzeniem. Adam cały się płomienił, wstrząsał i nim się sztuka ukończyła, nieszczęśliwy całkiem postradał głowę.
Ruszono się do wyjścia — on poskoczył, przebił się przez tłum, stanął u drzwi, czatował, aby ją widziéć raz jeszcze. Oczy ich znowu się spotkały, ale wejrzenie nie nagrodziło Adamowi boleści, jaką uczuł, widząc tę kobietę otoczoną rojem młodzieży, uśmiechającą się do niéj, mówiącą głośno, odwracającą się to tam, to owdzie, szafującą sobą dla wszystkich.
Smutny powrócił do siebie i padł na łóżko w swojéj izdebce. Miał się przygotować na jutrzejszą próbę, nie potrafił, spuścił się na to, co już umiał, zaczął marzyć i zasnął.
Przebudzenie było zgryzotą, niesmakiem, wstydem dla niego, przypomniał sobie wczoraj i zarumienił się, zaczął czynić wyrzuty, i gwałtem wrócił do nauki. Ale nie z dawną swobodą umysłu, zapałem — rozdwoiły się myśli, chęci, nauka nie szła do głowy.
Mamże wam szczegółowie opisywać postępy namiętności i zmianę biednego Adama? jak powolnie zaniedbał się zupełnie, jak wymawiając się sam przed sobą, poprawę odkładając na jutro, stał się innym cale człowiekiem, zaczął dniami całemi przechadzać się pod oknami Pauliny, biegać szukając jéj do kościołów, na przechadzki, na teatr. A ona — ona nie zgromiła go wejrzeniem, nie zraziła obojętnością, nie odepchnęła — owszem rzucała nań swoje najsłodsze spojrzenia, czasem przelotnym witała uśmiechem, czasem okazywała mu się w oknie — a — śmiała się w duszy z biedaka, któremu zawracała do ostatka głowę. On nie widział, jak go nadbiegającego wieczorem pod okna, wskazywała szydząc palcem przyjaciółce, gościom, jak wyśmiewała chód jego, spojrzenie, miny, jak się zakładała, że go znajdą w kościele, spotkają na przechadzce.
Trwało to dosyć długo. Adamowi dość było patrzéć tylko na na nią, widziéć ją zdaleka, złapać wzrok lub uśmiech, co go sobie inaczéj tłómaczył, gdy często był tylko uśmiechem szyderstwa, czasem dumy.
Bał się zbliżyć do niéj, aby cały gmach urojeń i marzeń, dotknięty palcem rzeczywistości, nie runął. Niedoświadczony, pełen prostych myśli i nadziei, miał on jakby przeczucie niebezpieczeństwa tego instynktowe, znał przytém, jak położenie towarzyskie dzieliło go od téj kobiety, jak z innego była świata, lękał się do niéj przystąpić, a choć pochlebiał sobie, że go przyjmą najlepiéj, nie chciał probować jeszcze, może téż duma go wstrzymywała... ale w pół roku, stawszy się pośmiewiskiem współtowarzyszów, za pierwszą zręcznością wejścia do domu sowietnikowéj, chwycił ją i z bijącém sercem pośpieszył.

IV.

Byłem tam, gdy wszedł, naprzemian, to czerwony, to blady, niezgrabny, przelękniony, nie wiedząc co robić z sobą. Ktoś go przedstawił Paulinie, która nadzwyczaj zimno, jakby pierwszy raz w życiu widząc go, powitała i prędko od niego odwróciła głowę. Biedak upadł na najbliższe krzesło, spuścił oczy i zdawał się zabity. Postąpiłem ku niemu, zawiązałem rozmowę.
— Na Boga — rzekłem mu pocichu — odważniéj, Adamie, wzbudź w sobie gniew, dumę, co chcesz, ale nie miéj miny okradzionego.
Ścisnął mnie za rękę i szepnął mimowolnie czyniąc mnie swym powiernikiem:
— Widziałeś, jak mnie przyjęła?
— Tym bardziéj nie pokazuj po sobie, żeś to uczuł.
Podniósł głowę, odszedłem, ale widziałem, jak obłąkanym wodził wzrokiem, ciągle zwracając ku niéj błagające wejrzenie.
Paulina była w najgorszym humorze, zbliżyła się do tego, co wprowadził Adama, i kwaśno go spytała:
— Kogoż to pan mi prezentowałeś?
— Młodego człowieka wielkich nadziei.
— O to nie pytam, ale któż to taki?
Zmieszał się przyjaciel domu.
— Jak mam pani powiedziéć?... — a po chwili dodał — ubogi, sierota — ale...
Paulina już nie słuchała.
— Dlaczegożeś go pan wprowadził? — spytała groźnie.
— Więcéj tu nie przyjdzie — odpowiedział urażony przyjaciel biorąc za kapelusz.
— Ale pan mnie nie rozumiész, — przerwała Paulina — ja tylko, ja, nie umiałam się wytłómaczyć — ne vous fachez pas, chciałam tylko wiedziéć, kto to taki?
Odeszła źle pokrywając zły humor swój, bała się, aby zapalony młodzik nie skompromitował ją. Wybierała téż dla niego najsurowsze spojrzenia, najwzgardliwsze w rozmowie słowa, unikała go widocznie. Adam wyszedł z tego nieszczęsnego wieczora chory, rozbity, gniewny na siebie i przyjaciela, na Paulinę, na kobiety — na wszystko. Nadchodził egzamin, on się do niego przygotować nie mógł, i spodziewanego stopnia nagrody, co całe jego stanowiło bogactwo, nie otrzymał.
Z rozpaczą spojrzał w przyszłość — rok znowu trzeba było pracować i rok życia czekać, rok stracić. — Pobiegł szalony pod okno Pauliny, a jéj uśmiech nagrodził mu wszystko — ona mu się uśmiechnęła, ona spojrzała — jak spoglądała i uśmiechała się, gdy ich nikt nie widział, gdy ją to kompromitować nie mogło. Nie wiedząc co czyni, Adam wbiegł do jéj domu — nadspodziewanie przyjęła go. Paulina siedziała sama jedna w swoim saloniku na kanapie, wskazała mu krzesło, zaczęła rozmowę. Biedny zakochany, zrozpaczony, chciał jéj wyznać swoję miłość, chciał do nóg jéj upaść, prosząc, aby go raz na zawsze odepchnęła, lub... Napróżno. Ilekroć rozmowa nachylała się w niebezpieczną stronę, Paulina zręcznie zwracała ją w inną, i szydersko, zimno, zbijała go z odwagi. Nareszcie ktoś nadszedł i tak się wszystko skończyło. Paulina skryła swój uśmiech, wejrzenia, stała się zimną, obojętną, prawie gniewną, a Adam powrócił do domu rozpaczający.
Nazajutrz rano mijając jéj okno, spotkał się z wejrzeniem słodkiém, z ukłonem, i kilka kwiatków upadło mu pod nogi! Znowu był szczęśliwy! A kobieta!... Kobieta się śmiała z niego.
Sowietnikowa była wdową od lat trzech i panią swéj woli zupełną, wiedział o tém Adam i karmił nadzieję! Nie wiedział, kto Paulina, i nic nie znał prócz jéj twarzyczki i spojrzenia, nie dowiadywał się téż o nią, z nikim prawie o niéj nie mówił. Ona tymczasem rzucając mu jak jałmużnę wejrzenia i uśmiechy, już była rękę swą przyrzekła innemu, a tym innym był stary, zjedzony od trądu, krzywy, łysy, w rudéj peruce P...
Adam nie wiedział nic o tém, on bujał w swoich marzeniach, on już nie troszcząc się o swoję przyszłość, wszystko święcił najszaleńszym nadziejom, bez podstawy, bez kształtów wyraźnych w jego nawet oczach.

V.

Był to wieczór wiosenny — cała ludność Wilna wysypała się na Antokole ku Tivoli i Sapieżyńskiemu ogrodowi. Adam zamyślony, popychany od tłumu, szedł powoli ku św. Piotrowi, powozy i ludzie mijali go, on wszedł do kościoła otwartego, choć dnia tego nie było święta ani nabożeństwa. Zakrystyan rozścielał dywan przed ołtarzem Najświętszéj Panny zażywając coraz tabaki z drewnianéj tabakierki. Adam siadł w ławce, podparł się na ręku i dumał. Zakrystyan zmierzył go oczyma, ruszył ramionami i odszedł — został sam jeden, przypomniał sobie pierwsze z nią spotkanie i porównywał swe życie dawne z teraźniejszém, wyglądając z tego nowego świata na przeszłość, widział ją biedną, zimną, bez liści i kwiatów — nie rozumiał jak w niéj mógł tak długo wytrzymać. — A teraz? — rzekł w sobie — Teraz żyję... — odpowiedział.
— A przyszłość? — spytał głos wewnętrzny.
Adam nic nie odpowiedział, lecz w duszy swéj powtórzył wielkie kłamstwo, którém się codziennie upajał: Ona mnie kocha! Ona mnie kocha! Cóżby znaczyły jéj spojrzenia, jéj uśmiechy i te kwiaty wyrzucone z okna, które mi wyschły na piersi i te pół słowa — ona mnie kocha!
Długo, i długo tak marzył i już zmierzchać zaczęło, kościół świecił tylko kilką oknami, coraz słabsze rzucającemi światło, czas było wyjść, powrócić do domu — on siedział. Nagle ruch się zrobił w kościele, zaczęto chodzić, świece zapalać u ołtarza, kilka osób przebiegło, szeptało — organy zapiszczały raz i zamilkły — Adam podniósł głowę. Były-li to przygotowania pogrzebu czy wesela? Nie wiedział i nie spytał, ale został w ławce. Turkot powozów dał się słyszéć, a wkrótce potém szelest we drzwiach: ciekawie odwrócił głowę — spojrzał: w ciemnościach zaświeciła biała długa suknia.
Drobnym, szybkim krokiem szła pani młoda przed ołtarz, a mijając Adama, odwróciła głowę i uśmiechnęła się raz jeszcze, jeszcze raz, aby go dobić. Obok niéj szedł narzeczony ze wszystkiemi swemi krzyżami na piersiach, w nowéj rudéj peruce, w białéj kamizelce i czarnym fraku. Adamowi na ten niespodziewany widok, ścięły się zęby okropnie, oczy stanęły słupem, zawołał coś wielkim głosem po łacinie, roześmiał się, poskoczył ku drzwiom okręcając się na jednéj nodze, i — zniknął.

VI.

Mroźnym rankiem jesiennym, przechodziłem się około Ratusza, śpiesząc do jednego ze znajomych na śniadanie; biegłem szybko trotuarem, aby się rozegrzać, gdy nagle, w poprzek niego wyciągnięte nogi czyjeś wstrzymały mnie. Cofnąłem się aby minąć, jak mniemałem, żebraka, i spojrzałem na niego. Oparty plecami o ścianę, siedział na gołym bruku z głową pochyloną na piersi, na krzyż założonemi rękoma, podarte szmaty akademickiego munduru okrywały go. Długie włosy osłaniały twarz żółtą, zbrukaną, zarosłą. Pomimo wychudzenia, zmiany, poznałem biednego Adama, o którym już słyszałem, że skutkiem zbytecznego przykładania się do nauki, przed samemi egzaminami zwaryował. On także wlepił we mnie oczy i uśmiech przebiegł mu przez usta. Przycisnął ręce do piersi, zamarmotał coś pod nosem i wlepił oczy w okna przeciwległéj kamienicy.
— Doktór filozofii! Ona mnie kocha!
Te kilka tylko słów niezrozumiale wymówionych rozumiéć mogłem.
— Adamie! Adamie! — zawołałem — nie poznałeś mnie; co ci jest?
Uśmiechnął się znowu szydersko i wskazał mi ręką, abym szedł daléj, kładnąc palce na usta. Potém szepnął:
— Otrzymałem miejsce — jedziemy — czekam na nią — ona mnie kocha — nie wierz temu, co ludzie mówią.
Smutny odszedłem od niego. Wpół roku potém jeszcze raz go widziałem — ale już nie na ulicy, w szpitalu bonifratrów. Obchodziliśmy groby, i jak zawsze cisnęła się ciżba do kościoła, aby usłyszéć amatorską muzykę i widziéć obłąkanych.
Kilku ich stało niedaleko drzwi lewych, z kościoła do szpitala wiodących. Tam z dziecinną ciekawością kobiety, młodzież z uśmiechem na ustach, z wesołą twarzą szli patrzéć na najsmutniejszy widok w świecie. Mijając szybko te drzwi, na które patrząc dreszcz mnie przejmował, ujrzałem bladą twarz Adama, z jego uśmiechem wiecznym na ustach. Jakaś kobieta strojna wytwornie, z lornetką w ręku zbliżyła się ku drzwiom i spojrzała w głąb, a patrząc pobladła, zaczerwieniła się, zadrżała. Zastanowiłem się mimowolnie. — Adam patrzał na nią i palce kładł na usta, jakiś niebiańskiego szczęścia wyraz rozlał się po jego twarzy, jakgdyby czarowny sen mu się ziścił, jakby ujrzał otwarte niebiosa — on patrzał, patrzał, a spoglądając na niego, źle mi się aż zrobiło. Kobiéta jeszcze trzymała lornetkę na oczach, ale ręka jéj drżała, a całe ciało jak od uderzenia silnego chwiało się. Oczy obłąkanego wlepione w nią, w obliczu wszystkich trzymały ją niepojętą siłą na miejscu, choć chciała uciekać, choć dałaby pół życia, aby być o sto mil stamtąd. Nareszcie odwróciła się od niego blada, nieprzytomna i chciała odejść. Adam rzucił się za nią do drzwi — na ten szelest spuściła głowę przelękniona i upadła. Wszyscy przybiegli ratować ją, a okute wrota szpitala z trzaskiem się zawarły i za niemi słychać było krzyk i wrzawę i szamotanie się, których muzyka zagłuszyć nie mogła.
Paulina przyszła wkrótce do siebie, lecz chora powróciła do domu. Mąż to przypisywał znużeniu i wiosennemu powietrzu, ludzie różnie mówili. Działo się to w wielki piątek; w niedzielę byłem u nich na święconém, i — wszyscy wybornie się bawili — a gospodyni uśmiechała się tak wdzięcznie, tak miluchno, tak swobodnie, jak zawsze.
18 października 1842 r. Gródek.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.