Przejdź do zawartości

„Pod umówionym jaworem...“

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Julian Ejsmond
Tytuł „Pod umówionym jaworem...“
Pochodzenie Żywoty drzew
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Druk J. Rajski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„POD UMÓWIONYM JAWOREM...“



Kiedy „księżyc już wzeszedł“ i „psy się uśpiły“ — jak mówi stara piosenka — nic nie klaskało za borem — wbrew słowom tej piosenki — i pod jaworem, o którym będzie mowa w tej opowieści, nie czekał żaden „Filon miły...“
Jawor ów wyrósł na skraju dzikiej puszczy Karpackiej, naprzekór wyjącym wichrom, prosto i dumnie, tam, gdzie każde inne drzewo uległoby dawno huraganom, pochyliło się lub padło zgruchotane.
Dokoła niego wznosiły się strzeliste kolumny drzewne bez koron, o utrąconym wierzchołku... Rozrosłe korzenie wyszarpnięte z jelit ziemi, podobne do potwornych wężowisk... Pnie szerokie, zbutwiałe, rozmokłe od wilgoci, porosłe mchem, bujną paprocią i ożyną.
Wybujał w pierwotnej kniei górskiej, gdzie „pod umówionym jaworem“ błądził — zamiast Filona i Laury — kudłaty niedźwiedź, jeleń niedościgły, mądry wilk lub krwiożerczy ryś, w porze, gdy „księżyc już wzeszedł“ i tam w dole, za mgłą, po góralskich wsiach „psy się uśpiły...“
I rósł naprzekór sentymentalnej piosence i naprzekór dziecięcej śpiewce:

„Jawor, jawor, jaworowe ludzie!
Co wy tu robicie?
Budujemy mosty
dla pana starosty...“

W głuszy bowiem dzikiej, kędy się wznosił, nie było ludzi nawet jaworowych, mostów nikt nie budował, a pan starosta bacznie omijać kazał woźnicy te nieliczne, które w powiecie z dawnych czasów pozostały...

Zamiast tkliwych słów pasterskiej miłości, zamiast dźwięku pocałunków i szeptu czułych wyznań, mroczny jawor słyszał jedynie dokoła siebie wycie wichury, szum potoku rwącego w przepaść, gniewny ryk niedźwiedzia albo gromu i podobny do przeciągłego grzmotu pojęk zakochanego jelenia.
Pierwszy z tych głosów był samą rozpaczą, drugi — tęsknotą, trzeci — wściekłością, czwarty zaś, choć głosił kochanie, pełen był śmierci...
Rozpacz, tęsknota, gniew i groźna miłość spotykały się w jesienne zimne wieczory w blasku gwiazd, w mroku Karpackiej puszczy, „pod umówionym jaworem“.
Wicher daremnie szalał, chcąc przełamać lub zgiąć śmigły i przedziwnie prosty pień drzewa: rozpacz była bezsilna wobec jaworu.
Potok daremnie rzucał się w otchłanie, chcąc pociągnąć za sobą ogromne drzewo ku radosnym, pełnym słońca dolinom: tęsknota była bezsilna wobec jaworu.
Niedźwiedź próżno darł w furji gładką korę drzewa i kąsał pień, gdy schwytany w wilcze żelaza usiłował uwolnić się z ich okrutnych szczęk, lub kiedy dogorywał zraniony strzałem kłusownika. Piorun, drapieżnik chmur, daremnie ostrzył na bujne drzewo swoje złote pazury: gniew był bezsilny wobec jaworu.
I groźna miłość też straciła nad nim wszelką moc, choć jej echa rozgłośne w rykach jelenich przewalały się od gór do gór, od roztoki do roztoki i od przepaści do przepaści...
Jelenie-byki głosiły miłość, walczyły ze sobą i ginęły w tych walkach... Łagodne łanie, o które toczył się śmiertelny bój, żerowały beztrosko i wesoło, ciesząc się świeżą zielenią traw... A dumne drzewo patrzało spokojnie, jak Filon o bujnym wieńcu coraz to innej Laurze dawał swoją dziką miłość w jego mrocznym cieniu na stratowanej, zrytej racicami ziemi, na rudem „tłokowisku...“ Dumne drzewo nieraz widziało, jak na zbryzganym krwią mchu, w górskim mateczniku, dogorywały splątane wieńcami wspaniałe byki, połączone na wieki nienawiścią...
Ludzie docierali do tych szczytów jedynie jako drwale lub myśliwi. Bo i pocóż człowiek mógł dążyć ku niebu, jak nie poto, by zabić drzewo albo dzikiego zwierza?
Wśród szaleństwa żywiołów, bólu zwierząt i złości ludzkiej jawor nie znał szaleństwa, bo nie był żywiołem, nie znał bólu — bo nie był zwierzęciem, i nie znał podłości — bo nie był człowiekiem.

Słońce wzywało go wgórę: „Jaworze! nie ostaniesz się tu na skałach śród wiecznej mgły. Patrz: tam niebo!“
A potok śpiewał: „Jaworze! nie pozostaniesz tu na górach, zawieszony w powietrzu... Patrz wdół: tam ziemia, tam rzeka, tam radość“.
Wiatr zaś szamotał jego liśćmi, bezsilny wobec nieugiętego pnia, to w prawo, to w lewo, to ku połoninom, to ku rozpadlinom...
Jawor słuchał się słońca. I dążył bujną koroną wgórę — ponad mgły. Coraz wyżej. Wyrastał.
I słuchał potoku. Korzeniami przenikał głębokie pokłady ziemi. Trzymał się niemi górskiego stoku całą swoją potęgą. Wchłaniał w siebie rzeźwość pędzącej w zieloną przepaść wody... Docierał podziemnem jestestwem coraz niżej. Potężniał.
Ale nie słuchał wichury. Pień strzelisty wznosił naprzekór jej złości prosto wgórę, korony rozrosłej nie pochylał nigdy i przed nikim, rozszerzał tylko swoje rozłożyste gałęzie w prawo i w lewo, ku połoninom i ku rozpadlinom... Ogromniał.

I cieszyło się słońce, że potężne drzewo coraz wyżej podnosi swoją dumną głowę ponad gorejące buki i czarne jawory.
Lecz wicher gniewny był. Pragnął bowiem zwyciężyć nieugięty i nieprzełamany opór hardego pnia, tak, jak zwyciężał, pochylał i łamał tysiące i tysiące tysięcy innych drzew po górach i po dolinach.
A potok, roztrącając się i rozpryskując o kamienie, ryczał, jak ranny zwierz, zły, że nie może porwać jaworu tam, kędy płynął — ku dolinom.
Zaczęła się więc walka nieustępliwa, nieubłagana, na śmierć i życie, walka pomiędzy białopiennym, nieprzytomnym górskim strumieniem a potężnem drzewem Karpackiej puszczy, które chciało żyć. Drzewo było ogromne, rozrosłe, urągające wściekłości wichru.
Ale potok był wodą! A woda wszystkiego może dokonać swoją powolną, nieuchronną, jak los, potęgą.
Padając bezustanku, kropelka po kropelce, kropla po kropli, najtwardsze kamienie wydrąży, najobronniejsze przeszkody zwycięży, wszelkie zapory obali, przebije, zetrze w pył i zmyje, rozniesie i zatopi nieuchronnie w swej zimnej głębi...
Nie był więc groźny ryk potoku i jego dzika furja, gdy leciał wdół na złamanie karku przez głazy i obalone pnie, lecz groźna była i straszliwa powolna moc cichej wody, która nietylko brzegi rwie — jak głosi przysłowie — ale wszystko zwycięża, nawet ogień, będący największym szaleńcem świata, bo mający najpłomienniejsze serce ze wszystkich żywiołów.
Powoli, bardzo powoli, przemyślnie i ostrożnie potok, rwący w otchłań, począł podmywać korzenie jaworu.
Powoli, bardzo powoli, wytrwała woda strącała wdół grudki ziemi, kamyki, grudy ziemi, kamienie... Aż obnażyły się zdrowe korzenie drzewa, ongi głęboko w serce ziemi wrośnięte i krzepko trzymające się gleby, teraz sprężone, jak ramiona atlety w ostatecznej rozgrywce walki...

Góry, strzelistemi świerkami porosłe, dymiły dokoła siwą kurzawą chmur. Po roztokach pełzały mgły.
Czarno-zielona, spieniona rzeka pędzi przed siebie. Po omszałych zwałach pni i spiętrzonych kamieni rwie ku niej dziki potok stromem korytem. I szumi, i szaleje, i skacze po zbutwiałych kłodach drzew, które też kiedyś szumiały i żyły...
Do potoku spływają leśne strumyczki; prześlizgują się, jak srebrne węże, pod zmurszałemi pniami, ryją się pod czarnemi korzeniami, jak krety, ślizgają się po kamieniach, nurkują w zieloną gęstwinę, spadają srebrzystym deszczem z puchu mchów...
Mały leśny strumyczek z gór spotyka się z rwącym potokiem „pod umówionym jaworem“.
Potok porywa ziemię z pod stóp dumnego drzewa i ciska ją w przepaść, i kąsa te stopy gniewnie, jakby je pragnął wyszarpnąć z gleby, a mały strumyczek ryje się wśród wrośniętych głębiej korzeni, głaszcze je, pieści, tuli, obnaża, podważa...
Woda zawsze zwycięża.
A wodzie pomaga wicher. Skoro się zerwie z zajadłem, wilczem wyciem, dociera do drzewa, wyrywa ziemny pył, zmiata go, chwieje słabiej osadzonemi grudami ziemi, targa i gryzie kamienie...
U stóp drzewa powoli otwiera się coraz zawrotniejsza przepaść. Miałki gruz oślizgłych, lecących wdół kamyków... Osypisko śmierci.
Ale drzewo nie upada jeszcze. Jest mocne i nieugięte, jak zawsze. Wicher nim zachwiać nie może. Potok go porwać nie może. Trwa — choć mu z pod stóp wyrwano ziemię.
Dokoła złamane, zdruzgotane wiekiem kolosy sterczą w martwym bezruchu, jakimś cudem powstrzymane w upadku nad przepaścią... Porasta je mech zielony, siwy porost i paproć pierzasta. Są umarłe, a jednak wiszą u skraju pełnej mroku otchłani.
Jawor jest żywy: rośnie i chce rosnąć jeszcze w tym mateczniku górskim długie lata. A tu szalony strumień, lecąc wdół, przez omszałe kamienie i drzewny łom, pod arkadami zwalonych kłód śpiewa rozgłośnie:
„Jaworze! nie pozostaniesz tu na górach, zawieszony w powietrzu!“
Słowa te powtarzają szeptem źródła perliste, sączące się z mchu, jak łzy gór.
Ale woda niezawsze przyszłość zgaduje.

Był mglisty dzień. Chmury ciężarne ulewą słaniały się w dole. Szare mgławice czepiały się stromych stoków... Lekkie obłoki unosiły się ku wierchom, które dymiły kłębami białej pary, jak szczyty wulkanów...
A przez opary przeświecały zamglone grzbiety leśne, szaro-zielone, jakgdyby dalekie, a tak bardzo bliskie...
I to był ostatni dzień naszego drzewa.
Zerwał się wicher. Skłębił mgłę. Odleciał daleko.
Wyjrzało słońce... I oświeciło górski świat. Złote jego promienie z miłością biegły po roztokach i połoninach, witały znajome strumienie, pieściły kochane drzewa...
A wtem blask słońca padł na miejsce, gdzie rósł jawor. — I nie zobaczył drzewa...
Zatrzymany w biegu, spadający w przepaść jawor żył jeszcze... Ale już leżał, wsparty na trupach innych drzew, bezsilny i zwyciężony...
Woda obaliła go, lecz nie uniosła łupu swego ku dolinom. Umierający olbrzym pozostał śród gór w sercu puszczy karpackiej zawieszony w powietrzu... Pomiędzy niebem a ziemią. Nad otchłanią...
A szumny potok górski dotąd śpiewa swoją nieśmiertelną pieśń o potędze wody i o radości dolin dalekich — „pod obalonym jaworem...“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Julian Ejsmond.