Przejdź do zawartości

„Gdy konwalie zakwitną” (Junosza, 1889)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł „Gdy konwalie zakwitną”
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie Wilki i inne szkice i obrazki
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


„GDY KONWALIE ZAKWITNĄ.”
(OBRAZEK.)



W

W   eleganckim, gustownie umeblowanym salonie, przy fortepianie otwartym siedziała młoda kobieta. Z pod jéj palców drobnych, zręcznie przesuwających się po klawiaturze, płynęła dziwna jakaś melodya, fantastyczne potpouri, w którém skoczne dźwięki mazurka mięszały się z minorowemi tonami nokturnów, to znów ustępowały ciężkim akordom pogrzebowego marsza.
Dzień był jasny; przez koronkowe, delikatne firanki wpadały promienie słoneczne, ślizgały się po gładkiéj, błyszczącéj posadzce, po złoconych ramach zwierciadeł, po szerokich liściach kwiatów egzotycznych, które ustawione w gustownych żardinierach tworzyły miniaturowe kląby.
Niedyskretne promienie światła otaczały także i główkę grającéj, jakimś nimbem świetlanym i podnosiły, potęgowały urok jéj piękności.
Była to główka zarysowana prześlicznie, ozdobiona bogatym zwojem warkoczy jak krucze pióra czarnych i lśniących, misternie i z wdziękiem ułożonych. Rysy twarzy regularne, drobne, przypominały profil starożytnéj kamei, drobne usta składały się do uśmiechu, a duże, czarne oczy w prześlicznéj oprawie, spoglądały z pod rzęs długich z wyrazem tłumionego smutku. Twarz była alabastrowéj białości, figurka zgrabna i wiotka, rączki drobne i szczupłe.
Grała dość długo zapatrzona w jakiś obraz na ścianie wiszący, przechodziła od motywów wesołych do poważnych, smutnych, coraz smutniejszych, aż nareszcie zakończyła tę fantazyę urwanym jakimś akordem, w którym zaklęła żal, jęk i boleść stłumioną.
Wstała od fortepianu szybko i zdawało się, że ma łzy w oczach, otarła je jednak śpiesznie i zniknęła za ciężką portyerą.
Tam znajdował się jéj własny pokoik, najmilszy dla niéj kącik w całym domu. Było w nim jasno, słonecznie, mebelki filigranowe, rzeźbiona szafka z książkami, biureczko małe, z wszelkiemi przyborami do pisania.
Usiadła przy biurku, wydobyła z szufladki zapisany do połowy kajet i zaczęła kartki przerzucać w zamyśleniu. Potém wzięła pióro do ręki i pięknym, wprawnym charakterem pisać zaczęła.
Zajrzyjmy w te notatki, przysłuchajmy się téj spowiedzi dziewczęcia.
... „Nie wiem dlaczego smutna i zgnębiona jestem. Nie wiem dlaczego zdaje mi się, że jakiś głaz leży mi na sercu... Czasem, wśród wesołości i pustoty ogarnia mnie trwoga. Czasem śnię, że biegnę przez pola i łąki samemi kwiatami usłane, przez różane gaje, że pod stopami memi rozciąga się kobierzec aksamitny, miękki, zielony — przerznięty srebrnemi wstęgami strumyków — śnię, że mi jest tak błogo, dobrze, lekko, gdy naraz tuż przedemną, nagle otwiera się przepaść bezdenna, szeroka jak morze, a czarna jak noc... Przepaść otwiera przedemną czarną swoją gardziel, — a ja nie mam siły cofnąć się, skamieniała, bezwładna jestem. Chcę krzyknąć, ale głos w gardle zamiera, chcę uchwycić za cierń nad otchłanią rosnący, cierń krwawi mi dłonie i łamie się jak słomka... Opieram nogę o głaz jakiś — ale i ten nie wytrzymuje mego ciężaru i stacza się z przerażającą szybkością... Z krzykiem rozpaczy budzę się zmęczona, bezsilna, patrzę z przerażeniem szeroko otwartemi oczami i nie mogę zdać sobie sprawy gdzie jestem? A jednak, a jednak, ja jestem w moim, tym samym milutkim pokoiku, leżę na wygodnych poduszkach, blada lampka oświetla mój kącik, a ze ściany madonna Murilla spogląda na mnie bosko łagodném wejrzeniem, jak gdyby chciała powiedziéć: nie lękaj się, dziewczyno...
Dlaczego ja miewam sny takie? dlaczego nieokreślona tęsknota, dziwne jakieś przeczucie ogarnia mnie tak często? dlaczego nawet wśród zabawy, wśród blasku świateł balowych i przy dźwiękach doborowéj orkiestry, nieraz zadumam się, posmutnieję i pytam sama siebie: co jest na dnie owéj czarnéj, niezgłębionéj przepaści? Czy jak człowiek w nią wpadnie, to już spada, spada przez całe wieki, bez końca i nie zatrzyma się nigdy i zniknie w niezgłębionym oceanie nicości? Dziwne pytanie, dziwne myśli! Mama gniewa się o nie, poczciwy mój spowiednik tłomaczy mi zasady wiary i pociesza słowem religijnéj pociechy... Ojciec prosi, żebym się bawiła, żebym szukała rozrywek; każdy, każdy z mego otoczenia tak jest dla mnie dobry, uprzedzający, łagodny, że nie wiem sama czy mnie uważają za stałą tego domu mieszkankę, czy za drogiego gościa, na którego przyjęcie całą serdeczność wylać trzeba. Mama mnie często całuje i mówi: bądź spokojna i wesoła, dziecino... a ja ściskam jéj dłonie poczciwe, pocałunkami je okrywam, poprawę przyrzekam i znowuż smutna jestem jak przedtém.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powiada mi mama, że są na świecie ludzie biedni, ubodzy, nędzarze, którzy chleba dla dzieci zgłodniałych nie mają, którzy mieszkają w wilgotnych piwnicach, na garści słomy przegniłéj... Jest to okropna prawda! Raz kiedy byłam bardzo smutna, kiedy owa czarna przepaść stała mi przed oczami, mama moja poczciwa przyszła do mnie, pocałowała w czoło i rzekła: — pojedź zemną, dziecko, zobaczysz ludzi smutnych i nieszczęśliwych, zobaczysz na jawie, oczami własnemi czarną otchłań nędzy i rozpaczy. — Pojechałyśmy. Powóz toczył się po jakichś uliczkach fatalnych, znać było, że jesteśmy w dzielnicy ubóstwa. Mama zatrzymać się stangretowi kazała przed jakimś brudnym domem. Po schodkach zabłoconych, ciemnych, weszłyśmy do suteryny dusznéj, wilgotnéj i tam ujrzałyśmy leżącą na tapczanie kobietę, z dwojgiem dzieci wynędzniałych, pół-nagich. W drugim kącie, chory jakiś człowiek, z zarośniętą twarzą, wystającemi policzkami, z oczami patrzącemi strasznie, szarpał brudną koszulę na wyschłéj piersi i rękoma znaki jakieś dawał. Uczułam, że mi się serce ściska... wybuchnęłam płaczem... Konwulsyjnym ruchem zerwałam z siebie zegarek, broszkę i pierścionki, i rzuciłam je na kolana choréj; mama nie broniła mi tego. Poczciwa, zawołała stróżkę, dała jéj pieniędzy, kazała kupić węgli, chleba i mięsa i posłać po doktora. Odeszłyśmy aż wtenczas gdy się już ogień palił w piecu, gdy małe dwa dzieciaki z chciwością zatopiły zęby w świeżych bułkach.
Mama nic nie mówiła do mnie, tylko gdyśmy wróciły już do domu, gdy ja wieczorem w zwykłe zamyślenie wpadłam, zbliżyła się do mnie pocichutku, pocałowała w czoło i rzekła:
— Wszak prawda, duszko, jacy nieszczęśliwi są tamci?...
Więcéj nic mama nie rzekła, ale ja zrozumiałam całą doniosłość téj prostéj a wymownéj nauki, wiem co mama chciała powiedziéć.
I rzeczywiście Bóg dobry dał mi los godzien zazdrości. Od dzieciństwa samego stąpałam po różach. Jedyne dziecko rodziców, wypieszczone, ukochane, miałam i mam wszystko czego mogę zapragnąć. Nie żałują mi niczego, troskliwie rozwijali mój umysł, uczyli mnie, wozili po najpiękniejszych krajach, pokazywali wszystko, co może być godném widzenia. Ja nie jestem niewdzięczna, ja ich serdecznie kocham, jabym życie za nich oddała.
A jednak nieraz krwawię im serce moim smutkiem. — Dlaczego? dlaczego, pytam nieraz sama siebie i odpowiedzi znaléźć nie mogę. Zresztą czyż to ja jedna smutna jestem?... Kiedyśmy raz byli na majówce w lesie, widziałam mnóstwo drobnych ptasząt śpiewających wesoło... jedna tylko jakaś szara ptaszyna, usiadła na zeschłéj gałęzi dębu i śpiewała bardzo smutnie... Dlaczego? któż to odgadnąć może?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kilka miesięcy późniéj, drobna, biała rączka znowuż posuwała się po papierze:
„Gdzieżeście smutki moje, gdzieżeście? A pierzchnęłyście daleko jak czarne kruki spłoszone, jak nietoperze brzydkie... zniknęłyście, niema was!
Śni mi się czasem owa przepaść czarna, śniła mi się wczoraj nawet, ale jakże inaczéj! Już nie pokrwawiłam sobie ręki o ciernie, nie staczałam się z martwym głazem, bo oto gdy się przepaść rozwarła przedemną, pochwyciły mnie wpół dwie ręce silne i krzepkie i zaniosły napowrót na aksamitne łąki, do gajów różanych. Szłam z nim razem uśmiechnięta, wesoła, szczęśliwa — przyświecało nam słońce, śpiewały ptaszki i zagłuszały głos téj szaréj, malutkiéj, która zawsze śpiewa żałośnie.
I ja teraz śpiewam i ja się śmieję. Życie nowe, nieznane, otwiera się przedemną w rozkosznéj, czarującéj perspektywie. Ja kocham, kocham duszą całą i jestem kochana jak nikt na ziemi. Jakie on ma oczy wymowne, jakie myśli szlachetne, kiedy mówi co to ożywia się, zapala, a ja słucham słów jego jak najpiękniejszéj melodyi... Ja kocham go, tak, kocham! On dla mnie życiem, światłem i światem, on mi wszystkiem na ziemi. I rodzice moi poczciwi pokochali go także. Za kilka miesięcy urządzą nam cichy dworek wiejski, i tam, zdaleka od miasta i od gwaru żyć będziemy jak para gołębi. Ale ja mateczkę moją zabiorę z sobą także i ojciec odwiedzać nas musi. Nie chcę być egoistką, nie chcę sama tylko cieszyć się z moim Leonem.
Wyjedziemy na wieś, nawet doktor powiada, że to dla mnie będzie daleko lepiéj — nasz stary doktor domowy. Ale, a propos doktora, zastanawiają mnie jego częste wizyty. Czyby zakochał się we mnie, że odwiedza mnie co dzień i wmawia w mamę, że ja jestem chora?
O znawcy! znawcy! o ludzie niby to uczeni! powiadacie żem chora, a ja w sobie czuję tyle energii, tyle siły, żebym jak małe dziecko motyle po całych dniach goniła... dajcie mi skrzydła, a z jaskółkami ścigać się będę, a zajrzyjcie w me serce... przelęknięcie się, tyle tam chęci do życia, tyle najpiękniejszych nadziei...
Żem osłabiona trochę — to przejdzie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jak oni mnie kochają, rodzice moi najdrożsi, aż do przesady prawie, do śmieszności! Chodzą na palcach, żeby mnie hałas nie draźnił, wyłożyli mój pokój miękkim dywanem, w oknach poustawiali kwiaty, koniecznie chcą ze mnie zrobić jakąś pustelnicę leśną, lecz ponieważ to zima, a w lasach podobno śniegu masa, więc mój pokoik zamienili na las. W dużych wazonach stoją młode świerki i sosenki, balsamiczny ich zapach przepełnia powietrze. Leon przynosi w doniczkach najpiękniejsze fijołki parmeńskie i ustawia je wszędzie...
Obchodzą się ze mną jak z chorem, grymaśnem dzieckiem. Stary doktor przyprowadza z sobą codzień jakiegoś swego kolegę i obydwa zanudzają mnie pytaniami.
Prosiłam już ojczulka żeby ich nie przyjmował. Niepotrzebni mi oni, nie znają się na niczem — osłabienie moje i niemoc przeminą same, zresztą zaś nic mi nie dolega, nic nie boli.
Poczciwy Leon, przychodzi codzień po południu, ja oczekuję go jak królowa, w wysokim fotelu, miękkim, wygodnym, ubrana zazwyczaj biało, z bukiecikiem fijołków u gorsu. Warkocze puszczam swobodnie — bo on je tak lubi; czasem, sądząc, że ja tego nie widzę, bierze je do ręki i pocałunkami okrywa. Kryje się z tą pieszczotą, sądząc, że rozgniewałabym się może. Dziwny chłopak, on nie wie, że ja naumyślnie oczy przymykam. Ja siedzę, jak królowa w fotelu, on na małym stołeczku jak mój paź — i czytuje mi książki — poezye przeważnie. Słowackiego wiersze brzmią w jego ustach jak najrozkoszniejsza muzyka, jego głos metaliczny, pełny, dodaje im wdzięku i uroku. Gdy Leon mi czyta, ja się upajam harmonią... głos jego mnie czaruje, jak głos syreny. Czasem płacę mu za Słowackiego Szopenem. Leon podaje mi rękę, prowadzi do fortepianu i słucha gry méj zadumany. Zawsze jednak jestem mu dłużną — bo on kilka godzin czyta bez wytchnienia, a ja dłużéj nad kwadrans grać nie mogę. Palce mi wychudły, zeszczuplałam, czuję brak sił.
To ci niegodziwi doktorzy swemi szkaradnemi lekarstwami zrujnowali mi zdrowie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Znów przykre sny zaczynają powracać, znowuż bywa mi smutno...
Nieraz na mojém czole zbierają się chmurki, jestem niekiedy przykra i niecierpliwa. Raz nawet powiedziałam Leonowi, że jest nieznośny, sądziłam, że się obrazi. Ale on, poczciwy, przeprosił mnie jeszcze, po rękach całował. Złote serce ma ten chłopak, a w jego obejściu się ze mną tyle jest łagodności, tyle dobroci szlachetnéj... I ojczulek, i matka także mnie serdecznie kochają, tylko dziwię się dlaczego oni tacy smutni wszyscy? Czy to już takie prawo, żeby zawsze ktoś smutny był w domu? Jak oni byli weseli to ja się smuciłam — teraz jak mnie weseléj, to oni posmutnieli znowuż. Dziwna i nieustanna plątanina łez i uśmiechów... Powiadają poeci, że życie z tych czynników się składa i że dla tych kontrastów właśnie jest takie piękne. Prawda, że róża przy cierniu więcéj wdzięku nabiera, pogoda po burzy milsza...
Ciężko mi jakoś dziś pisać... Gdyby Bóg dobry, który tyle dobrodziejstw zesłał na mnie, tyloma darami obsypał, dał mi jeszcze do tego odrobinkę.... maleńką odrobinkę siły, tak przynajmniéj, żebym ze swego fotelu do fortepianu bez pomocy mateczki lub Leona przejść mogła, tobym podziękowała mu gorącą, serdeczną modlitwą... Zagrałabym „Ave Maria” lub „Stabat Mater” tak pobożnie, tak rzewnie, żeby każdy ton był łzą, każdy akord westchnieniem... Lecz czemuż ja bluźnię?... Czyż szczodrobliwość Boża nie zesłała mi tylu darów w tém życiu?...
Śmiałam się z doktorów — ale niestety, oni mieli słuszność — ja istotnie cierpiącą się czuję.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dziś jest 3 lutego, dziś miałam uroczyście, przed ołtarzem, zaprzysiądz Leonowi miłość moją. Poczciwa mateczka kazała mi zrobić prześliczną białą sukienkę, dziś miałam przykryć głowę wiankiem z kwiatów pomarańczowych...
Niestety, nie pozwolono mi do kościoła pojechać, odłożono nasze wesele.
Rozpłakałam się serdecznie, ale dobrzy moi rodzice otarli mi łzy pocałunkami, a mój Leonek kochany uklęknął przedemną, ujął za obie ręce i mówił długo, długo, serdecznie. Upajałam się dźwiękiem jego wyrazów, słuchałam w zachwyceniu patrząc mu w oczy... Mówił on, że niedługo już, na wiosnę, gdy się drzewa zazielenią, gdy słowik śpiewać zacznie i gdy konwalie białe zakwitną, wiosna przyniesie mi odrobinę zdrowia i siły... młodziutkie słońce przygrzeje i wywoła na bladą twarz moją dawno niewidziane rumieńce — wtenczas pojedziemy do naszego ustronia, na wieś, do cichego dworku, powyrzucamy za okno wszystkie flaszki apteczne, a będziemy wzmacniali piersi świeżem powietrzem pól i lasów, będziemy oddychali aromatem ziół, będziemy chodzili na odległe spacery.
Uśmiechnęłam się do niego, objęłam jego piękną głowę rękami i na szerokiém, myslącém jego czole, złożyłam pierwszy pocałunek. Zdawało mi się, że dwie gorące łzy stoczyły się z powiek Leona.
Czemuż on płakał — przecież gdy konwalie zakwitną...
O kwitnijcież, kwitnijcie prędzéj, drobne, śnieżne kwiateczki! Ukażcie się prędzéj w czarnych borach, wynijdźcie co rychléj z pod topniejącego śniegu i zajaśnijcie białe, niewinne, wonne... jak zwiastuny nowego życia, szczęścia i miłości...
Kwitnijcie drobne kwiatki, kwitnijcie...
Tyle z dziennika.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy konwalie zakwitły, mała rączka nie posuwała się już po welinowych kartkach pamiętnika, nie notowała myśli i marzeń biednéj choréj.
Zmarła przedwcześnie, jak kwiat kosą podcięty, dziewczyna przestała cierpiéć, zamknęła piękne oczy na zawsze.
Na powązkowskim cmentarzu, wpośród kasztanów kwitnących, wzniósł się bogaty pomnik marmurowy. Anioł śmierci schylał zgaszoną pochodnię, złocony napis uwiecznił boleść rodziców.
Wymowniejszemi jednak nad wszelkie napisy były gorzkie łzy matki, która prawie codzień przychodziła na grób swéj jedynaczki, a ile razy przyszła modlić się i płakać, tyle razy znajdowała na grobie świeży bukiecik kwitnących konwalij, które kochająca jakaś ręka codziennie składała.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.