Przejdź do zawartości

Żona z plemienia Siwash

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Żona z plemienia Siwash
Pochodzenie Serce kobiety
(zbiór opowiadań)
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Siwash“ ze zbioru „The God of His Fathers: Tales of the Klondyke“
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŻONA Z PLEMIENIA SIWASH


— Gdybym była mężczyzną...
Słowa jej same przez się nie wyrażały nic zdecydowanego, lecz druzgocąca pogarda, co trysnęła z czarnych oczu, nie uszła uwagi mężczyzn, odpoczywających w namiocie.
Tommy, angielski marynarz, spłonął tylko rumieńcem, a stary rycerski Dick Humphries, bogaty amerykański kupiec handlujący łososiem, zachował się równie obojętnie i dobrodusznie, jak zazwyczaj. Oddawał kobietom zbyt wiele swego prostego serca, żeby, jak sam powiadał, przyglądać się im wtedy, gdy były w usposobieniu kłótliwem, lub kiedy ograniczone złym humorem ich pole widzenia, nie mogło objąć wielu szczegółów otaczającego świata. Tak więc, nie rzekli ani słowa obaj mężczyzni, co przed dwoma dniami zabrali tę na pół zmarzłą kobietę do swego namiotu, ogrzali ją, nakarmili i wydobyli jej pakunki z rąk indyjskich tragarzy. Pociągnęło to za sobą wydanie niejednego dolara, nie mówiąc już o konieczności użycia siły zbrojnej — Dick Humphries bowiem manipulował Winchesterem przez cały czas, gdy Tommy płacił tragarzom wedle własnego uznania. Była to przysługa niewielka, znaczyła jednak dużo dla kobiety, co zaryzykowała samotną podróż pośród awanturniczej fali, tłoczącej się do Klondike w roku 97-ym. Mężczyzn zajmowały własne ważne sprawy, prócz tego zaś nie aprobowali zatraceńczej odwagi kobiety, puszczającej się samotnie na spotkanie wszystkich niebezpieczeństw zimy polarnej.
— Gdybym była mężczyzną, wiedziałabym, jak postąpić! — oznajmiła Molly, kobieta o lśniących oczach. W tonie jej brzmiała zapalczywość pięciu pokoleń amerykańskich przodków.
Milczenie. Tommy postawił patelnię z sucharami na yukońskim piecu i dołożył drew do ognia. Wzburzona fala krwi przebiegła mu pod opaloną skórą tak, że kiedy się schylił, widać było rumieniec nawet na szyi. Dick przewlekał przez strzępy rzemiennej uprzęży wielką trójkątną igłę do zszywania żagli. Dobroduszności jego nie zachwiały bynajmniej oznaki kataklizmu feministycznego, co grozić się zdawał wątłemu namiotowi, targanemu burzą.
— No, i cóż, gdybyś tak była mężczyzną, moja miła? — zapytał głosem, w którym dźwięczała dobroć. Trójkątna iglica ugrzęzła w surowym rzemieniu i robota stanęła na chwilę.
— Ba! Byłabym mężczyzną naprawdę. Wzięłabym torbę na plecy — i w drogę. Nie siedziałabym pod płóciennym daszkiem, zamarzając wraz z Yukonem i patrząc, jak ubywa żywności. A wy — wy — mężczyźni siedzicie tu z założonemi rękoma, bojąc się lada wiaterku i wilgoci. Co tu owijać w bawełnę: moi rodacy, Amerykanie, stworzeni są z innej gliny. Doszliby do Dawson nawet przez ogień piekielny. A wy — wy — et, co tu gadać, chciałabym być mężczyzną!
— Jakże się cieszę, kochanie, że nim nie jesteś! — Dick Humphries nawlekł igłę szpagatem żaglowym i przeciągnął ją przez kilka złożonych rzemieni.
Wicher uparcie trzepotał połami namiotu, a zmarzłe śniegowe krupy bębniły dźwięcznie po naciągniętym płótnie; dym, zatrzymany w kominie ciśnieniem wiatru, walił z powrotem przez drzwiczki pieca, nasycony gryzącą wonią palonej choiny.
— Miły Boże! Dlaczego kobieta nie umie słuchać głosu rozsądku? — Tommy wysunął głowę z zadymionego kąta i zwrócił ku Molly parę załzawionych oczu.
— A dlaczego mężczyzna nie umie okazać swej męskości?
Tommy skoczył na równe nogi z przekleństwem, które strwożyłoby niejedną kobietę miększego serca, rzucił się ku wejściu, rozwiązał szybko parę węzłów i odchylił połę namiotu.
Wyszli we troje. Widok istotnie nie zachęcał do podróży. Na pierwszym planie kilka przemokłych, mizernych namiotów, z pod których po stoku pagórka spływały strugi wody, tworząc w dole spieniony ruczaj górski. Gdzieniegdzie karłowate zarośla sosnowe, wczepione wątłemi korzeniami w płytką warstwę aluwium, znaczyły granicę drzew iglastych. Wyżej, na przeciwległym stoku, mgliste zarysy lodowca majaczyły kamienną bielą poprzez zasłonę siwego deszczu. Podczas gdy patrzyli, olbrzymie cielsko lodowca spełzać poczęło w dolinę, leżąc na piersi wielkiej moreny dennej i wydając głuchy pogłos, huczący chrapliwie wśród jęku burzy. Kobieta cofnęła się mimowoli.
— Patrzeć! Patrzeć otwartemi oczyma! Trzy mile w paszczy huraganu aż do krateru Lake, poprzez dwa lodowce, po oślizgłym brzegu skalnym, lub po kolana w pędzącej wodzie! Proszę patrzeć, powiadam, Amerykanko! Proszę bardzo! A oto i nasi osławieni Amerykanie! — Tommy z pasją wyciągnął rękę ku walczącym z burzą namiotom, co szarzały w pobliskiej dolinie.
— Cóż? rodowici Amerykanie! czy są na szlaku w tej chwili? Może ma który torbę na plecach? A łaskawa pani miała zdaje się ochotę pouczać nas o obowiązkach mężczyzny? Proszę teraz raczyć spojrzeć...
Jeszcze jeden olbrzymi zwał lodowca runął w dolinę. Wiatr wtargnął przez uchyloną połę namiotu i wydął płócienne ścianki, nakształt potwornego balonu, uczepionego jeszcze ziemi mackami sznurów. Dym rzucił się ludziom w twarz, a ostre krupy śniegowe siekły ciało. Tommy szybko umocował płócienne drzwiczki i powrócił do swego łzawego zajęcia: podsycania ognia. Dick Humphries cisnął w kąt pęk zszytych rzemieni i powoli zapalił fajeczkę. Argument rzeczowy przekonał nawet Molly.
— Tam zostały moje suknie — szepnęła nieśmiało, poddając się na chwilę kobiecemu instynktowi. Leżą na samym wierzchu skrytki z rzeczami i pogniją napewno! Pogniją, powiadam wam!
— Tak, tak — pokiwał głową Dick, kiedy ostatnia sylaba ucichła w żałosnem zachłyśnięciu. — Nie martwić się, mała kobietko! Jestem stary, mógłbym być bratem twego ojca i mam córkę starszą od ciebie. Przyrzekam, że jak tylko dotrzemy do Dawson, wystroję cię na nowo, choćbym poświęcić miał wszystkie swoje dolary!
— Jak dotrzemy do Dawson! — Pogarda znowu zadźwięczała w jej głosie, ostrym i podnieconym. Przedtem puścicie korzenie na drodze i zakwitniecie w tym błocie. Wy — wy — Anglicy!
Ostatnie słowo, zapalczywe i gorące było szczytem nagany, na jaką zdobyć się mogła. Jeśli ono nie wyprowadzi tych mężczyzn z ich obrzydliwej równowagi — to cóż poskutkuje, u licha! Tommy znowu zaczerwienił się aż po szyję, lecz trzymał mocno język za zębami. Oczy Dicka spoglądały, łagodnie. Posiadał tę wyższość nad towarzyszem, że żonaty był już kiedyś z białą kobietą.
Krew pięciu pokoleń rodowitych Amerykanów bywa w pewnych okolicznościach niezbyt wygodnem dziedzictwem; wśród tych okoliczności wymienić należy przedewszystkiem spotkanie z rasą pokrewną. Taką właśnie jest rasa brytyjska. Na morzu i lądzie, długie pokolenia przodków Molly i przodków jej towarzyszy rywalizowały ze sobą i prześcigały się w męstwie. Na lądzie i morzu, po wieki wieków to samo czynić będą ich potomkowie. W dziewczynie tradycja rasy wołała o wygraną. Była w tej chwili tylko kobietą, lecz we krwi jej grała potężna przeszłość. Mężczyźni mieli do czynienia nie z Molly Travis, co wciągnęła nieprzemakalne buty, płaszcz gumowy i skórzaną torbę przerzuciła przez ramię; albowiem cienie rąk tysiąca przodków mocno zacisnęły sprzączki jej odzieży, cienie tych samych, co oczom dziewczyny nadały wyraz stanowczości, szczękom zaś linję siły. Ona, Molly Travis, postanowiła zawstydzić tych Brytańczyków, co przez nieskończony szereg pokoleń wmawiali światu wyższość swej rasy.
Mężczyźni nie opierali się bynajmniej. Dick poradził tylko, żeby włożyła skórzaną odzież, bo na tej pogodzie płaszcz jej wart był tyle co papier. Molly jednak zaznaczyła niezależność swą w tak ostry sposób, iż biedny Dick zajął się już tylko fajeczką. Dziewczyna odwiązała połę wejścia i wysunęła się w ciemność ociekającej wodą drogi.
— Jak myślisz? Uda jej się? — Twarz Dicka nie harmonizowała z obojętnym spokojem jego tonu.
— Czy jej się uda? Hm, jeśli nawet wytrzyma wszystkie trudności przejścia do skrytki z rzeczami — wróci półprzytomna, lub zgoła szalona. Jeśli zaś podda się trudnościom — zwarjuje napewno. Wszak znacie dobrze takie wycieczki, Dick? Napadł was przecież swego czasu huragan koło przylądka Horn. Wiecie, co znaczy pracować na górnym maszcie w samym sercu burzy, i walczyć z wichrem, masą bijącego w twarz lodu i zmarzłego brezentu. Człowiek ma ochotę rzucić wszystko, uciec i płakać, jak dziecko. Suknie? Hm, dobre sobie! Wątpię, czy będzie w stanie odróżnić je od tłomoka z garnkami i wszelkiem naczyniem.
— Sądzę, iż postąpiliśmy źle, puszczając ją samą...
— Bynajmniej. Wierzcie mi, Dick, że zamieniłaby ten namiot w piekło na cały czas podróży, gdybyśmy jej nie puścili. Zadużo ma zuchwalstwa ta dziewczyna. Ale po tej przygodzie znacznie spuści z tonu.
— Racja — dodał Dick. — Jest zbyt ambitna. Pozatem jednak podoba mi się nasza Molly. Coprawda trzeba być warjatką, żeby wyruszać samej w podobną podróż, ale wolę już to, niż słodkie: „ach, proszę mnie przenieść“ zwykłych kobiet. Pamiętaj, że Molly jest jednak tą dźwignią, co obu nas ruszyła z miejsca i przyznasz, że gotów jesteś wziąć pod uwagę niejeden jej pomysł. Kobieta wychowuje mężczyznę, mój złoty. Nie wykarmisz męskości piersią takiej kobiety, której jedynym atrybutem kobiecości jest spódnica. Kotka może wykarmić tygrysa, ale nie... koza.
— A gdy kobiety są nierozsądne, powinniśmy naturalnie robić głupstwa razem z niemi?
— Tego nie powiedziałem. Niemniej jednak, choć ostry nóż głębiej kaleczy, niż tępy i poszczerbiony — nie tępimy zawczasu ostrzy wszystkich noży.
— Hm, niewątpliwie. Jeżeli jednak chodzi o kobietę, to wolałbym dla siebie ostrze nieco stępione.
— Cóż ty możesz o tem wiedzieć? — zagadnął Dick.
— Wiem coś nie coś. — Tommy sięgnął po parę przemokłych pończoch Molly i starannie rozprostowywał je na kolanach, żeby przeschły.
Dick spojrzał nań pytająco, zapuścił rękę do torby podróżnej Molly, poczem zbliżył się do pieca z pełną garścią odzieży i trzymał ją rozrzuconą w smudze ciepła.
— Mówiłeś zdaje się, że nigdy nie byłeś żonaty?
— Mówiłem? Niemniej tak było — to jest właściwie — tak, na Boga! Byłem żonaty. I to z najlepszą kobietą, jaka kiedykolwiek gotowała strawę mężczyźnie.
— Cóż, w lepsze światy? — Dick ruchem ręki wyraził nieskończoność.
— Tak.
— Przy porodzie — dodał po chwili milczenia.
Fasola zagotowała się głośno na płytce i Tommy odsunął garnczek. Poczem zajrzał do sucharów, poprzewracał je zaostrzonym patykiem i odstawił, przykrywszy wilgotnym gałganem. Dick, wedle zwyczaju, pohamował ciekawość i czekał w milczeniu.
— Zupełnie inna niż Molly. Z plemienia Siwash.
Dick skinął głową na znak, że rozumie.
— Nie taka dumna i samowolna, lecz zato wierna swemu mężczyźnie w doli i niedoli. Przy wiośle i sterze razem ze mną, w cierpieniu — jak Hiob. Nieraz na łódce, gdy dziób bywał częściej pod falą niż nad falą, — walczyła jak mężczyzna. Pamiętam, szliśmy kiedyś na poszukiwanie złota w górę szlaku Teslin, jeszcze za Jeziorem Niespodzianek[1], i za Małą Żółtą Głową[2]. Żywność się skończyła, jedliśmy psy. Potem psów nie stało, jedliśmy uprząż, mokasyny, futra. Nigdy słowa skargi. Nigdy żadnego „ach“ i „och“, żadnych grymasów. Przed wyruszeniem z domu uprzedzała mnie, że należy wziąć więcej żywności, lecz kiedy skończyły się zapasy, nie posłyszałem ani razu: „A co, nie mówiłam?“ Za to pocieszała mnie: — Nie martw się Tommy, — pocieszała dzień po dniu, codziennie, choć była już tak słaba, że nie mogła sama uwiązać nart, a nogi miała poranione od marszu. „Nie martw się, Tommy. Wolę umierać z głodu, będąc twoją żoną, niż mieć co wieczór ucztę w szałasie wodza George“. George był wodzem Indjan z Chilcoot i chciał ją wziąć za żonę.
Hej, dobre to były czasy! Jeszcze jako młodzik zabrnąłem w owe strony. W Unalasce zeskoczyłem z „Gwiazdy Polarnej“, statku polującego na wieloryby i dojechałem do Sitki na stateczku, co chodził po wydry. Tam spotkałem Szczęśliwego Jacka, znacie go?
— Przewoził mi kiedyś dobytek, jeszcze w Kolumbji — odrzekł Dick. — Ładny warjat, co? Miejsce miał w sercu tylko dla wódki i kobiet!
— Ten sam. Przez parę sezonów handlowaliśmy wspólnie „hooch'em“, derkami i całą masą rozmaitych drobiazgów. Po pewnym czasie nabyłem własną szalupę i, żeby mu nie robić konkurencji, powędrowałem w dół, ku Juneau. Tam właśnie spotkałem Killisnoo. Nazwałem ją Tilly, w skróceniu. Na brzegu morza tańczyły indyjskie kobiety. Wódz George zakończył właśnie doroczny swój handel z plemieniem Stick’ów, co mieszkają po drugiej stronie cieśniny i wrócił do Dyea z połową swego plemienia. Siwash’ów na tej zabawie było bez liku, z białych — ja jeden. Nikt mnie nie znał, za wyjątkiem paru mężczyzn, których spotkałem po drodze z Sitki. Ja za to wiedziałem o nich mnóstwo szczegółów od Szczęśliwego Jacka.
Gwarzyli sobie w narzeczu Chinook i nikomu nie przychodziło nawet do głowy, że ja mogę znać to narzecze lepiej od niejednego z ich braci. Szczególnie nie przyszło to na myśl dwom dziewczynom, które uciekły właśnie z Misji Haines w górę kanału Lynn. Dziewczęta były strojne i miłe oczom, wobec czego wszelkiemi sposobami starałem się do nich zbliżyć. Wymykały mi się jednak, jak świeżo złowione sztokfisze. Za dużo ostrzy, uważacie. Byłem nowym przybyszem, więc naturalnie nie zostawiły na mnie suchej nitki, nie wiedząc, że rozumiem każde słowo.
Nie przeszkadzałem. Odszedłem spokojnie i tańczyłem z Tilly, a im dłużej tańczyłem, tem goręcej zapalało się ku niej moje serce. — Patrzcie, szuka sobie kobiety! — rzuciła jedna z dziewcząt, druga zaś odrzekła: Niech korzysta. Bo kiedy kobiety zaczną szukać sobie mężczyzn, niewielkie będzie miał powodzenie! — Otaczający nas chłopcy i dziewczęta poczęli chichotać i powtarzać dowcip. — Wcale ładne dziecko — zaczęła znowu pierwsza. Nie przeczę, że twarz miałem raczej chłopięcą, ale byłem już prawdziwym mężczyzną i słowa te rozgniewały mnie mocno. — He, he, tańczy z wybranką wodza — pisnęła druga. — Zaraz mu tu wódz wiosłem przyłoży i każe pilnować własnego nosa. — Wódz George przyglądał mi się dotychczas nader chmurnie, lecz na te słowa parsknął śmiechem i poklepał się po kolanach. Chłopisko było nieokrzesane i niewątpliwie do wszystkiego zdolne.
— Kto są te dziewczęta? — zapytałem Tilly, kiedy tańczące koło złamano i pary rozciągnęły się w korowód. Nazwała mi je po imieniu i natychmiast przypomniało mi się wszystko, co rozpowiadał o nich Szczęśliwy Jack. Okazało się, że znałem doskonale cały ich rodowód i mnóstwo takich szczegółów, o których nie wiedzieli nawet współplemieńcy. Do czasu jednak milczałem i w dalszym ciągu flirtowałem z Tilly, przy akompanjamencie ostrych przymówek i rubasznego śmiechu. „Pocierp jeszcze trochę, Tommy“ mówiłem sam do siebie; „pocierp jeszcze troszeczkę“.
Cierpiałem więc, dopóki nie przerwano tańca, a wódz George nie zaopatrzył się w wiosło na moją skórę. Publiczność czekała chciwie na widowisko, wobec czego najzupełniej spokojnie rozepchnąłem ją i wszedłem w największy tłum. Dziewczęta z Misji uprzejmie ustąpiły mi z drogi, i musiałem ścisnąć zęby, żeby nie parsknąć śmiechem. Potem nagle obróciłem się ku nim.
— Skończyłyście głupie żarty? — rzuciłem ostro. Trzeba było widzieć ich miny na dźwięk narzecza Chinook. Wtedy zacząłem się mścić. Wywlekałem głośno wszystkie szczegóły życia zarówno ich, jak całej rodziny, mówiłem, co wiedziałem o matkach, ojcach, siostrach, braciach — wszystko o wszystkich. Każdy popełniony figiel, każdą wszczętą kłótnię, każdy ukrywany wstyd wynalazłem i pokazałem publicznie. Nie szczędziłem ich wcale, nie znałem litości. Tłum otaczał mnie coraz ciaśniej. Nigdy jeszcze nie słyszano, żeby biały posługiwał się tak gładko językiem Chinook. Publiczność zaśmiewała się, dziewczęta milczały. Nawet sam Wódz zapomniał o wiośle, albo może nabrał dla mnie zbyt wielkiego respektu, żeby ośmielił się użyć swego narzędzia kary.
— Daj pokój Tommy — błagały ze łzami, ściekającemi po policzkach — prosimy cię, przestań! Nie mów już więcej! Poprawimy się, Tommy! Napewno! — Ale znałem je zbyt dobrze, żeby odmówić sobie satysfakcji przypieczenia im wszystkich pięt Achillesa. To też zlitowałem się wtedy dopiero, gdy na kolanach błagać poczęły o łaskę. Spojrzałem na Wodza: nie wiedział co ze mną począć i wolał wykpić się udanym śmiechem.
Tak. Kiedy tego wieczoru żegnałem się z Tilly, dałem jej słowo, że odjeżdżam tylko na tydzień, a po powrocie odnajdę ją znowu. Tilly nie była gruboskórna, gdy jednak należało okazać upodobanie lub niechęć — rządziła się wyłącznie uczciwością. Tak, niezwykła dziewczyna i nie dziwię się wcale, że Wódz był w niej zakochany.
Szczęście mi sprzyjało. Przedewszystkiem schwytałem pomyślny wiatr. Najlepiej byłoby poprostu wziąć dziewczynę w łódkę i odpłynąć do Wrangel, korzystając z dobrego wiatru; ale zdobycie Tilly okazało się niełatwe. Mieszkała z jakimś starym wujem, czymś w rodzaju opiekuna, a wuj ten był bliski rozstania się ze światem z powodu nader zaawansowanych suchot. Czuł się jednak to lepiej, to gorzej, i dziewczyna nie chciała opuszczać go, dopóki żył. Przed samym odjazdem zaszedłem do ich chaty, żeby zobaczyć, czy długo jeszcze będę musiał czekać. Ale stary przyrzekł dziewczynę Wodzowi, to też na mój widok wybałuszył oczy i nieomieszkał dostać krwotoku.
— Przyjedź i zabierz mnie, Tommy — powiedziała Tilly, żegnając mnie na wybrzeżu. — Dobrze — odrzekłem, — jeśli dajesz mi słowo. — I całowałem ją zwyczajem wszystkich kochanków wśród białych ludzi, aż drżeć mi poczęła w ramionach, jak młoda osina. Wtedy do reszty straciłem równowagę i nie wiele brakowało, żebym powrócił i pomógł wujowi do przejścia Rubikonu.
Ruszyłem jednak w kierunku Wrangel przez St. Mary, aż do zatoki Królowej Charlotty, handlując po drodze wódką i zatrzymując czółno przy każdej osadzie. Nadciągała zima, mróz chwytał, gęstniała woda. Wracałem właśnie do Juneau, gdy nadeszło słówko od mojej dziewczyny. — Przyjeżdżaj — powtórzył mi wysłaniec, stary Indjanin. — Killisnoo powiada: „przyjeżdżaj natychmiast“. — Co się stało? — zapytałem. — Wódz George — odrzekł — Potlach[3] Killisnoo będzie żona.
Hm, sprawa kiepska. Wiatr północny wyje, fala zamarza natychmiast, chlusnąwszy w łódkę, a ja i moja nędzna szalupa miotamy się w kleszczach mrozu o sto mil od Dyea. Wziąłem sobie jako „załogę“ wyspiarza z Douglass, ale w połowie drogi morze zmyło go z dziobu. Zawróciłem, kołowałem, robiłem wszelkie możliwe poszukiwania, trzy razy przeciąłem prąd — ani śladu.
— Zapewne obmarzła na nim skorupa lodowa — wtrącił Dick, przerywając tok narracji i rozwieszając nad piecem jedną z sukienek Molly. — Poszedł na dno, jak kawał ołowiu.
— Zapewne. Tak więc jechać musiałem sam i napół żywy dotarłem do Dyea późnym wieczorem, pociemku. Korzystając z przypływu, dobiłem do brzegu i wryłem się w ląd przy ujściu rzeki. Nie mógłbym posunąć się już ani o cal, gdyż słodka woda zamarzła zupełnie. Liny, bloki i cały takelunek obrósł lodem, nie mogłem więc myśleć o spuszczeniu głównego lub przedniego żagla. Przedewszystkiem więc łyknąłem półkwaterek czystej (z wiezionego ładunku), a potem, zostawiwszy wszystko gotowe do odjazdu, okręciłem się derką i poszedłem po równinie ku obozowisku Indjan. Tak, bez wątpienia, święto było uroczyste. Plemię Chilcat stawiło się w pełnym rynsztunku: psy, dzieci, łódki. Tak samo Małe Łososie, Psie Uszy i mieszkańcy rozlicznych Misji. Dobre pół tysiąca dzikich uświetniało wesele mojej Tilly, a w promieniu dwudziestu mil ani jednego białego człowieka.
Nikt mnie nie poznał, gdyż derka osłaniała głowę i kryła twarz, toteż brodziłem po kolana w powodzi psów i dzieci, dopóki nie wysunąłem się na czoło prześwietnego zgromadzenia. Uroczystość odbywała się pośród drzew na wielkiej równinie, oświetlonej mnóstwem ognisk. Śnieg ubity mokasynami, wyglądał nie gorzej od Portlandzkiego cementu. Dotarłem do Tilly. Była w czerwonem suknie i paciorkach. Obok niej stał wódz George, otoczony starszyzną. Szaman inscenizował jakieś dziwy, przy pomocy najznakomitszych znachorów okolicznych. Ciarki przeszły mnie na widok ich szatańskich pomysłów. Złapałem sam siebie na nieoczekiwanej myśli. Coby też powiedzieli na taką sytuację moi znajomi z Liverpool? Pomyślałem o złotowłosej Gussie, której brata wytłukłem niegdyś za to tylko, iż nie życzył sobie marynarza w asyście swojej siostry. I Gussie mając przed oczyma — spojrzałem na Tilly. Dziwnie się plecie na bożym świecie — przemknęło mi przez myśl. Czasem zabłądzi człek na takie drogi, o których nawet nie śniło się jego matce, gdy go trzymała przy piersi.
Pięknie. Doczekawszy się chwili wzmożonego zgiełku, wycia kapłanów i uderzenia w bębny ze skóry psa morskiego, przysunąłem się do dziewczyny i wymówiłem półgłosem: — Gotowaś? — Boże! żeby choć cień zdziwienia, rzut oka w moją stronę, jedno drgnienie muskułów! Nic. — Wiedziałam — odrzekła, głosem powolnym i cichym, jak spokojny przypływ w noc wiosenną. — Gdzie? — Wysoki Brzeg, przy skraju lodu — szepnąłem ku niej. — Uciekaj — jak tylko dam znak.
Mówiłem już, zdaje się, że psów tam była cała powódź. I tu, i tam, i wszędzie, kłębiły się, kotłowały, przewracały i gryzły. Były to właściwie oswojone wilki, kiedy bowiem rasa psów poczyna słabnąć, Indjanie uwiązują suki w lesie, gdzie te parzą się z dzikim wilkiem, poczem małe nabierają znowu drapieżności i siły.
Tuż przy czubkach moich mokasynów spoczywało jedno ogromne zwierzę; tuż przy piętach — drugie. Chwyciłem ogon pierwszego tak szybko, że złamał mi się w rękach. Lecz kiedy pysk rozjuszonej bestji rzucił się ku miejscu, gdzie powinna była znajdować się dłoń, spostrzegł tam łeb drugiego psa, schwytanego przeze mnie za kark i ciśniętego prosto w rozwartą paszczękę. — W nogi! — krzyknąłem dziewczynie.
Wiecie, jak gryzą się takie bestje. W mgnieniu oka zwarła się cała setka. Tu łeb, tu ogon, ryk, szarpanina, kłaki, zamieszanie! Kobiety i dzieci rzucały się z piskiem na wszystkie strony, a w całym obozie podniósł się tumult, zgiełk i niewypowiedziana wrzawa. Tilly wymknęła się cicho, ja za nią.
Lecz kiedy zdaleka obejrzałem się na gawiedź, podkusił mnie jakiś djabeł. Zsunąłem derkę z głowy — i wróciłem.
Tymczasem zdołano uspokoić psy i uciszyć się nieco, nikt jednak nie stał na dawnem miejscu, toteż nie zauważono narazie zniknięcia oblubienicy. — Hello! — przemówiłem, chwytając rękę wodza. — Niechaj dym ognisk, przy których ucztować zechcesz, wznosi się często i wysoko; niech plemię pobratymczych Stick’ów dostarczy ci na wiosnę bogaty ładunek najpiękniejszych futer.
— Jak mi Bóg miły, Dick, ten osioł ucieszył się, że mnie widzi. Jego na wierzchu! Bierze Tilly. Odpowiednia chwila dla okazania swej przewagi. Plotka bowiem o moich zalecankach do dziewczyny zdążyła już rozejść się po okolicy i obecność moja sprawiała satysfakcję szczęśliwemu rywalowi. Odsłoniętego poznali mnie wszyscy i rozpoczęły się drwinki i chichotania. Historja była ucieszna, ja zaś dodałem jej jeszcze smaku, udając naiwnego.
— Cóż to za uroczystość? — spytałem. — Żeni się kto?
— Wódz George — odrzekł Szaman z pełnym szacunku pokłonem w stronę dostojnika.
— Taak? Podobno ma już dwie żony?
— Bierze trzecią. (Drugi pokłon, jeszcze niższy).
— Aa! — odwróciłem się, jakgdyby dalszy ciąg nie interesował mnie zupełnie. Ale natychmiast kilkanaście głosów poczęło wyśpiewywać: „Killisnoo!“ „Killisnoo!“
— Cóż takiego Killisnoo? — zapytałem.
— Killisnoo będzie żoną wodza — krzyczano. — Tak, tak, Killisnoo będzie żoną!
Skoczyłem na równe nogi i wpiłem się w wodza groźnemi oczyma. Skinął głową na znak potwierdzenia i wyprostował się dumnie.
— Ona nie zostanie twoją żoną, — oświadczyłem uroczyście. Nie zostanie — powtórzyłem, podczas gdy twarz jego pociemniała z gniewu, a ręka szukać poczęła myśliwskiego noża.
— Patrzcie! — krzyknąłem, przybierając odpowiednią pozę. — Jestem wielkim czarownikiem! Poznajcie moją władzę. — Zrzuciłem rękawice, zawinąłem rękawy i uczyniłem z pół tuzina „passów“.
— Killisnoo! — zawodziłem przeciągle. — Killisnoo! Killisnoo!
Dźwięki zaklinania przeraziły gawiedź. Wszystkie oczy wpiły się we mnie. Nikomu nie przychodziło do głowy, że Tilly nie było już pomiędzy nimi. Wywołałem imię Killisnoo trzy razy z rzędu i czekałem. Potem znowu trzy razy. Wszystko dla wywołania nastroju i zdenerwowania tłumu. Wódz George nie mógł zrozumieć, do czegom zmierzał i postanowił zakończyć nieproszone atrakcje. Szaman jednak wstrzymał go i radził zaczekać na skutki moich czarów. Pozatem był zabobonny i podejrzewam, że bał się trochę niezrozumiałych sztuk białego człowieka.
Wołałem więc imię Killisnoo głosem przeciągłym i żałosnym, jak wycie wilka, aż kobiety drżeć zaczęły, a mężczyznom spoważniały oblicza.
— Patrzcie! — skoczyłem naprzód, wyciągając rękę w kierunku grupy kobiet. (Łatwiej przecie wmówić coś kobietom, niż mężczyznom).
— Patrzcie! — wzniosłem ręce do góry i podnosiłem je powoli, jakgdyby w miarę wzlotu czarnoksięskiego ptaka. Wciąż wyżej i wyżej prosto nad głową! Udawałem, że odprowadzam oczyma coś niewidzialnego, co wznosi się i wznosi, aż zniknie w ciemnym błękicie.
— Oto Killisnoo — rzekłem, patrząc w twarz wodza i wskazując niebo. — Tam Killisnoo.
I, wyobraźcie sobie Dick, czary poskutkowały. Przynajmniej połowa dzikich widziała Tilly, znikającą w powietrzu. He, he, pijali przecie moją wódkę w Juneau i widywali jeszcze dziwniejsze rzeczy. Grunt był podatny. Dlaczegóż nie mógłbym uczynić takiego cudu, ja, który potrafiłem sprzedawać złego ducha zakorkowanego w butelce?! Parę kobiet zapłakało nerwowo. Wszyscy trzymali się jaknajciaśniej w kupie. Złożyłem ręce na piersi i wzniosłem głowę. Odstąpili zaniepokojeni. Nadeszła pora ucieczki. — Łapać go! Trzymać! — krzyczał George. Trzech czy czterech drabów rzuciło się ku mnie, lecz ja odwróciłem się szybko i rozpocząłem swoje czary, jakgdyby próbując posłać ich w lepsze światy, wślad za biedną Tilly. Co? dotknąć mnie? teraz? Za żadne skarby świata! Wódz podszczuwał pachołków, ale nie mógł ich zmusić nawet do ruszenia nogą. Wtedy spróbował rzucić się sam, wyciągnął rękę, ale powtórzyłem swoją sztuczkę i zapas odwagi rozsypał mu się w palcach jak próchno.
Rzekłem: — Niechże teraz szamani spróbują uczynić czary, które im pokazałem tej nocy. Niechaj wywołają Killisnoo z nieba, dokąd odeszła na mój rozkaz. — Szamani jednak nie łudzili się co do granic swojej potęgi. — Niechaj żony rodzą wam synów tak licznych, jak ikra, którą miota samica łososia — oświadczyłem na pożegnanie. — Niechaj święty znak waszego plemienia króluje długo na tym brzegu, a dymy ognisk waszych wysoko wznoszą się ku niebu. — Odwróciłem się i poszedłem.
Gdyby jednak publiczność widzieć mogła, jak błyskawicznie przeskakiwałem mijane pagórki, zniknąwszy jej z oczu, myślałaby niewątpliwie, że dosięgły mnie własne czary. Tilly rozgrzewała się tymczasem oczyszczaniem obmarzłego takelunku i była najzupełniej gotowa do odjazdu. Boże! jakżeśmy to zmykali! Wiatr północny dął w plecy, a lodowate fale zalewały nogi za każdym nachyleniem szalupy. Ładunek uwiązaliśmy bezpiecznie i tak trzymaliśmy się połowę nocy ja, sterując, Tilly, rąbiąc lód. Nareszcie dotarliśmy do wyspy Porcupiny i wciągnęliśmy szalupę na brzeg. Derki zamokły, Tilly suszyła zapałki na własnej piersi.
Tak więc, uważasz, wiem coś niecoś o kobiecie. Siedem lat, Dick, jako mąż i żona w ciężkiej pracy i ciągłej wędrówce.
A potem, śmierć jej w samym sercu zimy, śmierć przy porodzie, niedaleko stąd, przy stacji Chilcat. Trzymała mocno moją rękę. Lód przez szpary wciskał się do izby i zarastał ramy okien. Na dworze samotne wycie wilka, ciemność i Milczenie. W chacie Milczenie i Śmierć. Nie słyszałeś nigdy Milczenia, Dick, i niech cię Bóg zachowa, żebyś usłyszeć je miał w obliczu śmierci. Znasz je? Tak, kiedy oddech świszczę w piersi, jak syrena na okręcie, a serce tłucze bm, bm, bm, raz po raz, raz po raz niby fala o nagi brzeg.
Siwaszka, o Dick, lecz kobieta. Biała, Dick, biała, czysta nawskroś. W ostatniej chwili szepnęła mi jeszcze: „Zachowaj moją poduszkę na pamiątkę, Tommy, zachowaj, proszę, na zawsze“. Przyrzekłem. Potem otworzyła szeroko oczy zmęczone bólem. „Byłam ci dobrą żoną, Tommy, i za to proszę cię o przyrzeczenie... o przyrzeczenie“... Słowa zdawały się dławić ją w gardle — „że kiedy ożenisz się po raz drugi, kobieta będzie białą. Nie trzeba już Indjanek, Tommy, proszę. Teraz jest dużo białych kobiet w Juneau. Wiem przecie: twoi bracia nazywają cię „mężem Siwaszki“, ich kobiety odwracają się na ulicy i nie odwiedzasz ich nigdy, jak to czynią inni. Dlaczego? Bo żona Indjanka. Czyż nie tak? A to nie dobrze. Teraz umieram. Przyrzeknij. Pocałuj na znak zgody“.
Pocałowałem i usnęła cicho, szepcząc: — „Teraz dobrze“. — Przed samym zgonem zbliżyłem ucho do jej warg i usłyszałem: — „Zachowaj Tommy, moją poduszeczkę“. — Potem umarła. Przy porodzie. Na stacji Chilcat...
Huragan szarpnął namiotem i spłaszczył go ławicą wiatru. Dick nabił fajeczkę, Tommy zaparzył herbatę, i odstawił ją, czekając na powrót Molly.
A cóż ona, dziewczyna o lśniących oczach i krwi amerykańskich przodków? Błądząc, padając, pełznąc na kolanach i rękach, z oddechem wtłaczanym w gardło przez natarczywość wiatru — brnęła ku namiotowi. Wielki tłomok na jej plecach zdawał się wytrzymywać na sobie całe parcie nawałnicy. Szarpnęła słabo połę namiotu, lecz odwiązali ją już Dick i Tommy. Ostatnim wysiłkiem rzuciła się jeszcze z tłomokiem w głąb schronienia i padła wycieńczona na ziemię. Tommy rozwiązał sznury i zdjął ciężar z jej pleców. Kiedy go podnosił, dał się słyszeć wyraźny brzęk garnków i patelni. Dick nalał kubek whiskey i czekał długą chwilę, zanim dziewczyna drżeć przestanie. Tommy mrugnął znacząco, i szepnął, wskazując na tłomok: — Sukienki. — Dick jednak skarcił go ruchem głowy.
— Patrz, mała kobietko — powiedział, kiedy wypiła whiskey i odzyskiwać poczęła panowanie nad sobą. Masz tu trochę suchej odzieży. Właź w nią czemprędzej. My sobie wyjdziemy trochę, żeby umocować namiot. Daj znać, jak skończysz. Najlepiej zanuć jaką piosenkę. Wrócimy i razem zjemy obiad.
— Ej, Dick, możesz mi wierzyć, — ostrze starło się dzisiaj na dalszą podróż — zawyrokował Tommy, gdy znaleźli się sami przed namiotem, po stronie chronionej od wiatru.
— Tak, ale ostrze to jest właśnie jej czarem, — odparł Dick, zasłaniając głowę przed zamiecią krup śniegowych, napastującą ich z za rogu płóciennej ściany. Posiadamy je obaj, to zuchwałe ostrze odwagi. I jako skarb, odziedziczyliśmy je po naszych matkach.





  1. Surprise — Lake.
  2. Little Yellow Head.
  3. Indyjska uczta weselna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.