Przejdź do zawartości

Żółty proszek/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Żółty proszek
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 17.8.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zaproszenie

To, co Bernard Fowler opowiedział swym towarzyszom owej niezapomnianej nocy, było prawdą.
Raffles istotnie współdziałał z milionerem Kaldrupem w sprawie zwalczania Bandy Upiornego Oka. Od czasu do czasu odwiedzał swego możnego przyjaciela, który, obawiając się zemsty bandytów, ukrywał się w małym miasteczku na pograniczu Texasu. W czasie jednej z tych wizyt zauważył go szpieg Fowlera i począł go śledzić... Nie opuścił go ani na krok, w czasie jego powrotu do New-Yorku i tam stwierdził, że Raffles pod nazwiskiem Jamesa Hudderfielda mieszka w jednym z najelegantszych hoteli na Piątej Ulicy.
Fowler nie należał do ludzi odkładających do jutra wykonanie swych planów. Postarał się natychmiast o nawiązanie kontaktu z owym tajemniczym Jamesem Hudderfieldem. Udało mu się to łatwo. Znajomość zawarta została na polu wyścigowym...
Wyścigi, ostatnie w tym sezonie — zgromadziły całą elitę towarzyską New Yorku. Fowler wśród panów towarzyszących Rafflesowi spostrzegł swego dobrego znajomego z klubu. Zbliżył się więc do tej grupy i wszczął pogawędkę na temat koni. Przyjaciel nie omieszkał przedstawić go stojącemu obok Jamesowi Hudderfieldowi. Był to mężczyzna w średnim wieku z mocno wystającym brzuszkiem i złotych okularach na dużym niekształtnym nosie... W sferach towarzyskich uchodził za bogatego giełdziarza, który dorobił się majątku na szczęśliwych spekulacjach. Fowler nie domyśliłby się nigdy, patrząc na tego dobrodusznego jegomościa, że jest to ten sam człowiek, który dał się tak mocno we znaki bandzie Upiornego Oka. Wiedział jednak, że Raffles posiadł umiejętność charakteryzowania w stopniu takim, jak nikt na świecie i przeto nie dziwiła go ta nowa jego transformacja.
Między obydwu panami nawiązała się szybko nić sympatii.
W pięć dni po pierwszym spotkaniu, Fowler zaprosił Rafflesa do swego pałacu. Mówił, że chce mu pokazać swoją sławną kolekcję broni. James Hudderfield uśmiechnął się dobrodusznie i skwapliwie przyjął zaproszenie. Obiecał, że przyjdzie jeszcze tego samego wieczora.
Rozmowa ta odbyła się w zacisznym kąciku wytwornego klubu „Białej Róży“.
Dochodziła godzina druga. Pożegnawszy się ze swym nowym przyjacielem, mister Hudderfield zjechał windą do hallu klubowego, ubrał się i wyszedł.
Na ulicy czekało wspaniale auto. Za kierownicą siedział szofer Murzyn w błyszczącej liberii. Auto ruszyło szybko przez tętniące życiem ulice New Yorku. Minęli śródmieście, przejechali przez kilka spokojniejszych ulic i pomknęli szybko szosą. Auto zatrzymało się przed nowym domkiem, wybudowanym przed kilku zaledwie miesiącami. Hudderfield rzucił baczne spojrzenie dokoła. Nie widząc nic podejrzanego, wysiadł z auta i, minąwszy ogródek, znalazł się przed domem... Na jego widok mężczyzna stojący w oknie zerwał się i wybiegł mu na spotkanie.
— Jakże się cieszę, że cię widzę, Edwardzie... Czas dłużył mi się niezmiernie...
— Rozumiem, że pobyt na tym odludziu nie należy do przyjemności, Charley, ale nie przesadzajmy... Wszystko ma swój kres. Jakże się ma nasz przyjaciel? Co u niego słychać?
— Nic nowego... Milczy, jak zaklęty. Na wszystkie pytania ma jedną odpowiedź: nic nie powie i prędzej umrze, niż zdradzi swych towarzyszy.
— Sądzę, że się rozmyśli — odparł Raffles, wzruszając ramionami. — Zaraz do niego pójdziemy... Ale a propos: otrzymałem na dziś wieczór zaproszenie Fowlera do jego mieszkania... Chce mi pokazać swoją kolekcję broni.
Brand zbladł.
— Prawdziwy szatan z tego człowieka! Gdybyś wiedział, co ja przeżyłem w ciągu tych kilku godzin, spędzonych w jego towarzystwie...
Raffles ścisnął serdecznie rękę swego przyjaciela.
— Wszyscy trzej narażamy życie, Brand, ale to, czegoś ty dokonał, przekracza granice poświęcenia... Gdybym był wówczas wiedział, co to za człowiek, nigdybym ci nie pozwolił narazić się na takie niebezpieczeństwo.... Na szczęście nic ci się nie stało... Wydobyłeś od niego samego szereg niesłychanie cennych informacyj. Gdybyśmy tylko mogli opanować owych pięciu kapitanów...
— Z całą pewnością zbiorą się dziś wieczorem — odparł mu Brand. — Będzie chciał podzielić się z nimi wiadomością o rychłej realizacji swego planu.
— Masz rację... Trzeba to będzie wziąć pod uwagę. Zawiadomię policję, która otoczy kordonem nie tylko pałac Fowlera, ale i owe opuszczone składy. Przed tym jednak musimy zamienić kilka słów z Hansenem.
— Niewiele można z niego wydobyć, Edwardzie... To twardy i uparty człowiek.
— Tym lepiej... Lubię ludzi z charakterem. Jakie to szczęście, że udało nam się schwytać go tydzień temu, gdy uciekał przed obławą policyjną... Wydaje mi się jednak, że wcześniej czy później trzeba go będzie wydać w jej ręce.
— Czy policja go poszukuje w dalszym ciągu?
— Oczywiście... Ten człowiek ma na sumieniu sporo grzechów. Kradzież z włamaniem, dwa kidnapperstwa i jedno podstępne bankructwo. To chyba dosyć?
Obaj przyjaciele poczęli schodzić w dół po szerokich kamiennych schodach. Zatrzymali się przed drzwiami zamkniętymi parą potężnych zasuw. Brand ostrożnie otworzył drzwi i zajrzał do środka. Na krześle pod ścianą siedział zakuty w kajdany mężczyzna. Raffles przekroczył próg mrocznego pomieszczenia.
— Szkoda czasu na daremne rozmowy, Hansen — rzekł. — Czy gotów jesteś udzielić nam pewnych wiadomości o organizacji bandy Upiornego?
— Nie dowiecie się ode mnie ani słowa — odparł Arne Hansen spokojnym i zdecydowanym tonem.
— Czy znasz Bernarda Fowlera?
Szwed milczał.
Z lekkiego skrzywienia ust Raffles wywnioskował, że owo nazwisko istotnie po raz pierwszy obiło się o uszy kapitana.
— Czy możesz nam wskazać nazwiska wszystkich kapitanów? Słuchaj, Hansen, milczenie nie da Ci żadnego pożytku... I tak znamy ich nazwiska: Derrick Ransom, Ole Jörgen, Phillip Dane, Jean Duplessis i Harold Piper.
Hansen drgnął... Widać było, że samo brzmienie dobrze znanych mu nazwisk przeraziło go nie na żarty. Zacisnął pięści, lecz nie powiedział ani słowa.
Raffles wzruszył ramionami.
— Widzę, że niepotrzebnie przedłużyliśmy ci o tydzień życie — rzekł spokojnie. — Nic nie powstrzyma mnie od wydania cię jutro w ręce policji. Dziś wieczorem mam pewne porachunki do załatwienia z jegomościem, którego nazwisko słyszałeś dzisiaj po raz pierwszy. Jutro zmienisz miejsce swego pobytu. Nie sądzę, aby twoja nowa siedziba miała ci się więcej podobać od tej piwnicy... Czy masz jej coś do zarzucenia? Dostałeś pod dostatkiem wina i jadła...
Hansen mruknął coś niewyraźnie.
— Nie wiadomo, co jutro przyniesie — warknął spoglądając spode łba na Rafflesa. — Nie bądź zbyt pewny siebie.
— Dziękuję za ostrzeżenie, przyjacielu — odparł Raffles z uśmiechem.
Wyszli na korytarz, zamykając starannie za sobą drzwi.
— Ciekaw jestem czy on wie o tym, że przebrałem się za niego i jako Arne Hansen brałem udział w zebraniu kapitanów? — zapytał Brand. — Na szczęście jesteśmy trochę do siebie podobni... Reszty dokonała twoja umiejętność charakteryzacji.
— Przypuszczam, że nie — odparł Raffles. — A propos, czy wysłałeś telegram szyfrowy do Kaldrupa?
— Natychmiast po twoim wyjściu...
— Dziękuję ci... Obawiałem się, że moja nieostrożność mogłaby go narazić na niebezpieczeństwo. Gdzie się on znajduje obecnie?
— Poradziłem mu w tymże telegramie, aby udał się natychmiast na granicę meksykańską. Z pewnością zastosował się do mej rady...
— A więc z tej strony nie mamy chwilowo czego się obawiać... Możemy spokojnie przystąpić do ustalenia planu na dzisiejszy wieczór.
— Drżę na myśl o nowych niebezpieczeństwach, na jakie się narażasz, Edwardzie... Gdybym nie zdobył owych wiadomości, byłbyś niewątpliwie dał się zamknąć w stalowej komnacie — odparł Brand.
— Na szczęście posiadam przyjaciół którzy gotowi są poświęcić za mnie życie — odparł wesoło Raffles, kładąc rękę na jego ramieniu. — Powróćmy do naszego tematu... Fowler prosił mnie na wieczór, a więc nie mogę zjawić się u niego wcześniej, niż o dziesiątej... Wie, że mieszkam w oddalonej dzielnicy... Prawdopodobnie zwoła swych kapitanów na godzinę ósmą. Będzie ich przypuszczalnie czterech, bo nieszczęsny Ransom, który zwariował, nie może być brany pod uwagę.
— Straszne, niezapomniane widowisko — wzdrygnął się Brand. — Zupełnie jak w opowieści Edgara Poe...
— Tak, to musiało być przykre... — odparł cicho Raffles. — Do czego też ludzie dochodzą w swym okrucieństwie. Ale trzymajmy się tematu. Będzie więc trzech kapitanów, bo o ile wiem, na miejsce Ransoma nie wybrano jeszcze nikogo.
— Zapominasz, Edwardzie, że musi być czterech... Przecież ja, jako Arne Hansen, zgłoszę się również na wezwanie... — rzekł Brand.
— Masz rację... Doskonale się składa. — W ten sposób wprowadzimy sojuszników do twierdzy wroga... Przypuszczam, że dziesięciu lub dwunastu agentów policji wystarczy nam w zupełności do przeprowadzenia naszych planów w pałacu, reszta zaś obsadzi składy. Musimy być ostrożni: kapitanowie mogą przedostać się do pałacu podziemnym przejściem, o którym mi wspominałeś... Prawdopodobnie w ciągu dnia nadeszło zawiadomienie, że przyjąłem zaproszenie Fowlera na dzisiejszy wieczór. Musisz się więc błyskawicznie szybko przebrać, i biec do mieszkania Hansena, którego rolę znów odegrasz dziś wieczorem.
— Wystarczy mi na to kwadrans czasu! — zawołał Brand. — Czy dasz znać policji?
— Tak, to należy do naszego planu działania... Możliwe, że twoja pomoc nie będzie mi wcale potrzebna. Nie wiem, jak przedstawia się u niego kwestia służby?... Przypuszczam, że zwolni wszystkich na dzisiejszy wieczór i sam mi drzwi otworzy. To sprytna sztuka... Będzie wolał nie mieć świadków mojego u niego pobytu... Z początku zajmie się mną, jak uprzejmy gospodarz i pokaże mi swoją kolekcję broni... Od samego początku będę się starał wykorzystać odpowiedni moment, aby go obezwładnić... Nie przewiduję przy tym specjalnych trudności, bo Fowler będzie sam... Gdy mi się to uda, dam umówiony znak policji. Komu w drogę, temu czas! Ruszaj, Brand!
Brand opuścił pokój i Raffles pozostał sam. Resztę popołudnia spędził na czytaniu i pisaniu listów.
— Siódma godzina! — zaniepokoił się, spojrzawszy na zegarek. — Późno, a nie mam jeszcze żadnej wiadomości od Branda... Czyżby przytrafiło mu się coś złego? Bez względu na to, co się stało, muszę pójść do Fowlera... Na wszelki wypadek zabiorę z sobą Hendersona.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.