Przejdź do zawartości

Łaciarz (Junosza, 1884)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Łaciarz
Pochodzenie Z mazurskiej ziemi
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk R. Zamarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ŁACIARZ.



SSmutna noc jesienna ukołysała do snu szlachecką wioskę podlaską.
Domki i stodoły utonęły w ciemności, niby w naczyniu olbrzymiem, pełnem rzadkiego, rozwodnionego atramentu...
Z po za chmur ołowianych, ciężkich, czasem tylko, przelotnie, gdy wiatr silniejszy zawiał w górze, ukazała się gwiazdka drobna i zniknęła zaraz, jak ten co się pokryjomu przez granicę przemyka...
Cisza była grobowa jakaś, uroczysta, światła pogasły, ludzie posnęli... tylko wicher hulający po polach porał się i borykał ze starą wierzbą rosochatą i odrywał z jej konarów połamanych i krzywych ostatnie listki pożółkłe...
Gruby pień tej schorzałej, w górnej części od pioruna rozdartej suchotnicy, był wypróchniały wewnątrz, z bocznych gałęzi rdzeń także już wypadł — i tym sposobem ze starej wierzby utworzył się jakiś flotrowers dziwaczny, z którego tchnienia wiatru kapryśne dobywały tony...
Z odległego boru dolatywały czasem przeciągłe, smutne wycia głodnych wilków i były one jedynym głosem rozlegającym się wśród tej ciemności i ciszy.
Ludzie posnęli snem twardym, kamiennym — tym właśnie snem bez marzeń i widziadeł — jaki jest udziałem ciężko pracujących rękami.
Kto się sochy przez dzień cały nadźwiga, lub też cepem dobrze namacha — temu twarda ława nawet starczy za pościel wygodną — temu snu mógłby niejeden możny szczęśliwiec pozazdrościć.
Od kilku już godzin, bo koguty dawno północ obwieściły, Morfeusz samowładnie powiewał w wiosce szlacheckiej i wszyscy jej mieszkańcy chrapali tak rzetelnie, jak na prawdziwą, zagrodową, chociaż zawsze wojewodom równą, szlachtę przystoi.
Podczas tej szarej nocy jesiennej, w jednym z dworków na skraju wsi położonym, migotało blade, niepewne światełko, a na szybach okienka rysował się cień człowieka pochylonego, zgiętego, wykonywającego wciąż ręką ruchy jednostajne, miarowe, automatyczne niby...
Któż czuwa we wsi o tak późnej godzinie? komuż przyszła dzika myśl palenia światła wśród nocy, która jest na to dana, aby się człowiek mógł wyspać? Zajrzyjmy tam do izby...
Jest ona duża dosyć, o dwóch małych okienkach. Na kominie skwiercząc i trzeszcząc tlą się dwie mokre szczapy brzozowe, po których korze białej przemknie od czasu do czasu płomyk blady, zatrzyma się na chwilkę i cofa znów do swych rodziców, dwóch grubych głowien rozżarzonych, zaczerpnie od nich sił świeżych i silniejszy już, już nawet krwawym odblaskiem bogaty, z nowym zapałem rzuca się na szczapę i coraz gorętszym pocałunkiem zdziera z niej skórę białą...
W drugim rogu izby stoi łóżko wielkie i dźwiga na sobie ogromną, kilimkiem w pasy wzorzyste, powleczoną pierzynę... Z pod jednego jej rogu widać czepiec i część czerwonej jak cegła twarzy energicznej szlachcianki.
Pod kominem na garści słomy świeżej, chrapie prawa ręka gospodyni, przysadzista Brygida i widocznie ma jakieś sny idylliczno-pasterskie, gdyż często czyni gest taki, jakby cudzy dobytek energicznie wypędzała ze szkody.
Na ławce pod ścianą rozciągnął się chłopak dwunastoletni może, najmłodszy już członek rodziny, głowę oparł na złożonym we czworo kożuchu, ręce podłożył pod głowę i leży tak spokojnie i cicho, jak wtedy, kiedy letnią porą woły pasąc przededniem, w cichej kontemplacji przyglądał się gwiazdom wędrującym po niebie i tym szlakom mlecznym, po których, wedle podań ludowych, sami święci chadzają i aniołowie.
Sam pan Onufry, dziedzic tej chałupy i gruntu, śpi na drugiej stronie w paradnej izbie, w której sośnina żółtą powleczona farbą stara się jesion udawać, a swojej roboty płótno stół przykrywające imituje obrus.
Pan Onufry śpi jak zarznięty, jak wszyscy jego domownicy zresztą, jak jejmość, która się przez dzień cały setnie udreptała, a nakrzyczała, nagadała dwa razy więcej jeszcze!
W izbie czeladniej i kuchni zarazem, gdzie na kominie ogień się żarzy, czuwa jedna tylko istota, ale obca temu domowi zupełnie.
Jest to żydzina blady, wątły, chudy, odznaczający się szczególną śpiczastością kształtów.
Ostro zakończona krymka, nieco w tył zsunięta, pokrywa mu czubek głowy, a z pod tej krymki wymykają się krótkie wijące się pejsy, jak dwa świderki w skronie wkręcone.
Kontrabanda to niby — ale ten żydzina tak mało słodkich owoców zakosztował w swem życiu, że może ten zakazany, a tak niewinny w gruncie, jest jego jedyną pociechą i przyjemnością osobistą.
Na śpiczastym nosie tkwią okulary w oprawie mosiężnej, a przez szkła tych nosościsków starożytnych, nabytych może po jakim starym, bardzo starym mnichu, widać oczy przenikliwe, czarne o spojrzeniu ostrem — chociaż zamaskowanem nieco przez mgłę łzawą, która jak tiulowa firanka pada na wzrok znużony pracą i całonocnem czuwaniem.
Podłużną twarz kończy brodka rzadka, śpiczasta, w śród której niby fastryga biała na tle czarnego ubrania, jaśnieją srebrne nici siwizny przedwczesnej.
Pierś wklęsła, zapadła i szczupła, przez ciężki przerywany oddech, świadczy — ile w niej pracy podejmują ubogie płuca, aby utrzymać życie ich właściciela...
Łokcie śpiczaste, palce wyschłe i zakończone ostro i nogi cienkie jak patyki składają się na całość, która podobną jest do szkieletu zamkniętego w podwójnym futerale: ze skóry ludzkiej i kilku łokci czarnego, wytartego już dobrze kamlotu.
Ta wątła, tak gorliwie pracy oddana istota — to Judka Silberknopf, pierwszy krawiec warszawski na całe Łosice i wszystkie okoliczności... jak sam utrzymuje...
Przed nim leżą na stole nożyczki, garść guzików, parę pasem nici, kawałek nalepionego na deseczkę wosku i tabakierka z kory brzozowej z rzemyczkiem, napełniona zieloną ruską tabaką...
Od czasu do czasu, kiedy mgła łzawa bardziej oczy zasłoni, kiedy powieki nabiorą ołowianej ciężkości i opadać zaczną bezsilne, chude palce Judki czerpią z tabakiery porcję zielonego proszku i świeżość chwilowo powraca.
Do oczu napłyną łzy większe, mgłę zmyją i znowuż wzrok bystrzej śledzi ściegi igły, mającej uszyć fajn palto warszawskie z takim dużym kołnierzem, jak sam jaśnie hrabia nie nosił.
Oprócz tabaki, stoi jeszcze na stole mała buteleczka wódki, kawałek chleba, dwie cebule i szczypta soli w papierku; ale Judka człowiek praktyczny, on nie wypije teraz wódki i nie zje cebuli, bo wie o tem dobrze, że za parę godzin, kiedy on będzie rękawy przyszywał, a tam na wschodzie, między niebem a ziemią zarysuje się już widocznie pas blady, budzący do trzeciego piania koguty — jemu się zrobi coś koło serca niedobrze...
On wtenczas uczuje także ściskanie w dołku i taką niemoc straszną, że mało ze stołka nie spadnie; zrobi mu się słabo, przed oczami ujrzy migające się koła, bardzo ładne koła czerwone, zielone, niebieskie, złote, czarne centkowane złotem, a nareszcie całkiem już czarne, które szybko zaczną się łączyć z sobą i tworzyć jedną czarną całość...
Wtenczas lekki dreszcz przebiegnie mu po grzbiecie, na czoło wystąpią duże krople potu... zapadła pierś ciężko pracować zacznie — i chwilowo wyda mu się, że Jehowa zbiedniał i że ma zaledwie tylko trochę powietrza i to... dla bogatszych żydów naturalnie.
Judka zna dobrze takie chwile — jemu to już nie pierwsze... On później przeprasza w modlitwie swego Stwórcę, że miał takie posądzenie grzeszne... ale jemu się zdawało, że już nie ma dla biednych powietrza.
Dla tego też że zna te interesa, więc wódki nie wypije zaraz. Przyjdzie czas na to — nie potrzeba na zegarek spoglądać... Koła zielone i złote błysną przed oczami...
Wtenczas Judka wstanie, wyprostuje się, zwilży skronie wodą, umyje ręce, zwróci oczy w tę stronę, gdzie już wyraźnie pas złocisty ziemię od nieba oddzieli — i zmówi krótką modlitwę.
W tej modlitwie same dziękczynienia zawierać się będą. Judka powie tak:
— Dziękuję Ci Boże żeś mnie nie stworzył kobietą, dziękuję żeś mnie nie stworzył niewolnikiem, żeś mnie nie uczynił psem!
Czyli: dziękuję za to, że jestem dzielnym mężczyzną; że jestem wolnym człowiekiem i mogę pracować ośmnaście godzin na dobę; że wreszcie jestem pierwszym krawcem warszawskim na całe miasto Łosice i wszystkie okoliczności, nie zaś brzydkiem i głupiem zwierzęciem.
Potem, z czystem już sumieniem Judka odleje maleńką cząstkę trunku na ziemię, a resztę wysączy powoli, rozkoszując się każdą kroplą, która odrazu wprowadzi ciepło ożywcze do jego zziębniętego, wstrząsanego przez dreszcze organizmu.
Wypiwszy wódkę, spożyje małą ilość chleba z dużą ilością soli i zje cebulę — ale jedną tylko — gdyż takie cebule nie trafiają się codzień. Są one wielkie, płaskie, blado-czerwonawe, ze szczególnym srebrnym połyskiem — i mogą być prawdziwą ozdobą szabasowej uczty.
Dlategoteż jedna z nich musi być schowaną na zapas, w najgłębszej kieszeni wytartego chałatu.
Załatwiwszy się z kwestyą pożywienia, z czerwonemi oczami, lecz z rzeźwością wywołaną sztucznie, Judka dmuchnie w ogień i postawi na kominie dwa żelazka z rączkami owiniętemi w szmaty, dwa żelazka czarne jak jego dola, a twarde, jak ta konieczność nieubłagana, co mu kark zgina ku ziemi i brodę przedwczesną siwizną przyprusza.
Zanim chrapiący mocno szlachcic i jego czeladka zbudzą się ze snu twardego, zanim Judka wykończy warszawskie fajn palto, z kształtu do dużego w orka podobne — cofnijmy się myślą wstecz i w kilku rysach pośpiesznych spróbujmy nakreślić biografię tego łaciarza.
Nie będzie w niej pięknych i estetycznych obrazów — brud, głód, ciemnota i praca nad siły — oto cztery filary, na których wsparło się życie tego człowieka.
Siła pamięci nie utrwaliła w jego głowie obrazów pięknych i poetycznych. Jak daleko sięgnęłaby myśl jego w przeszłość, wszędzie szaro, ponuro, brudno...
Jeżeli marzył o czem w dniach młodości, to chyba tylko o rublach srebrnych lub może o wielkich postępach w talmudycznej mądrości — ale ani bogactwo, ani uczoność nie były zapisane w księdze jego przeznaczeń.
On odziedziczył po ojcach rzemiosło, z którego utrzymywać się musiał.
Pradziad jego w tem samem miasteczku szył szlachcie dostatnie czamary z potrzebami i grube opończe od deszczu.
Były to piękne czasy!
Żyją one po dziś dzień w tradycyi rodzinnej Judki, w żywem słowie przechodzą z pokolenia w pokolenie, ale bo też jest opowiadać o czem!
Szlachcic wprawdzie niechętnie grosza z kieszeni dobywał — ale wszelkiego prowiantu nie żałował, a taniość była ogromna!
Nie było osobliwością mieć całego szczupaka na szabas — a czasem nawet w dzień powszedni widywano mięso.
Roboty było dość po dworach, zarobek ztąd częsty a bogactwo było tak wielkie, że kiedy pradziad babkę Rojzę za mąż wydawał — to jej w posagu czystem złotem, cztery oberżnięte dukaty wyliczył... a prócz tego jeszcze talara srebrnego dał na szczęście.
To czasy były... czasy!
Dziad Judki, który odziedziczył po ojcu część domu i warsztat, już nie miał tego losu. Zawsze jednak chwalił czasy swoje, zrobił albowiem arcydzieło sztuki krawieckiej, arcydzieło, o którem lubił wnukom opowiadać...
Zrobił frak!...
Frak dla samego pana burmistrza, na wesele, prześliczny! granatowy z guzikami złoconemi, do tego kamizelkę w kwiaty białe i okoliczności z nankinu kanarkowej barwy.
Wszystko leżało jak ulał, frak był piękny, długi, z wąziutkiemi rękawami — pieścidełko istne — a cały garnitur sprawiał wspaniały, nie dający się opisać efekt...
Ba! w owych czasach ludzie mieli gust, ubierali się jak lalki, a panowie byli! pięć złotych za uszycie garnituru dawali bez targu.
Dziadek miał dwóch synów, więc na ojca Judki już tylko ósma część domu przypadła. Czas się już psuł potrosze. Firma zaczęła upadać, zniżono się do szycia chłopskich sukman i przedpotopowych, chociaż zawsze modnych, surdutów dla zagonowej szlachty.
W tym czasie nasz bohater ujrzał światło dzienne.
O ile może zasięgnąć pamięcią, przypomina sobie trzech lub czterech wychudłych żydziaków, schylonych nad wązkim stolikiem i szyjących zawzięcie.
Przy drugim stole ojciec chudy, suchy jak szczapa, a dobrze już posiwiały majster, tępemi nożyczkami krajał grube sukno. Nożyce wydawały zgrzyt nieprzyjemny, a Judka czołgając się pod stołem, chwytał chciwie skrawki, które były dla niego tem, czem dla bogatych dzieci są lalki mechaniczne, piękne duże konie na biegunach, lub welocypedy...
Ojciec miał bardzo dobre serce i nie żałował synowi skrawków drobnych, ale i szczodrość ojcowska nawet ma także swoje granice; — gdy więc chłopak porwał kawałek mogący się przydać ma łatę, wówczas rodziciel konfiskował mu tę zdobycz i karał go kilkakrotnem uderzeniem po plecach jarmułką...
Judka, z wrzaskiem niezmiernym tulił się pod opiekuńcze skrzydła, a raczej pod fartuch matki — i tu dopiero doznawał pewnego pocieszenia w swej niedoli, gdyż matka pakowała mu w usta kartofel, uderzała pięścią w kark i wyrzucała za drzwi, z krzykiem:
— Gaj weg! dy paskidnik!!!
Co znaczy, — »idź aniołku, posil się nieco i pobiegaj trochę po świeżem powietrzu«.
Kartofel uspakajał wzburzone nerwy Judki — wesołość wracała — tem bardziej, że znalazło się grono przedsiębiorców, równych mu pojęciami i wiekiem, którzy z wiórów zebranych na podwórku budowali bardzo piękną kamienicę piętrową, czyniąc przytem wrzask równie wielki, jak przy zdobywaniu Jerycha...
Młodość Judki upływała w jednakowych ciągle warunkach, w zimie grzał się pod piecem, w lecie zaś na słońcu — żywił się, a raczej żywiono go kartoflami i rzodkwią, a za nieposłuszeństwo, lub inne zdrożności, ojciec bił go jarmułką, a matka tem co miała pod ręką...
Kiedy już pięć lat życia skończył, wówczas ojciec myśleć zaczął o jego edukacyi.
Ta edukacya spadła na niego jak grom, niespodziewanie i nagle. Wzięto go do szkoły tak jak za dawnych czasów brano do wojska.
Pewnego pięknego poranku, (bo zwykle w czarnych chwilach życia poranki bardzo piękne bywają) przyszło dwóch starszych, dwunasto lub trzynastoletnich żydziaków, pochwycili małego delikwenta za ręce i pociągnęli z sobą.
Trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, że bronił się walecznie... Opierał się nogami o bruk, krzyczał, walczył, ale wobec przemagającej siły ustąpić musiał...
Przeprowadzony przez kilka uliczek, wepchnięty został do izby ciemnej, zadusznej, pełnej dzieci, które ciekawemi, szeroko otwartemi oczami przyglądały się przybyszowi...
Przy osobnym stoliku w izbie tej siedział mąż wiedzy i mądrości wielkiej — a dziwnie surowego oblicza; przed nim leżała gruba księga, nosząca na sobie ślady palców wielu pokoleń, z których prawdopodobnie każde używało więcej tabaki niż mydła, gdyż rogi kart były poczerniałe zupełnie.
Mistrz miał minę surową, a wejrzeniem wielkich, czarnych oczu przejmował strachem całe audytoryum. Z pod jego pluszowej, wypłowiałej czapki wysuwały się włosy czerwonawe, a długa kasztanowata broda spadała mu na piersi...
Mistrz trzymał w ustach fajkę porcelanową głęboką, na długim cybuchu. W tem naczyniu, które przed laty wieloma przywiózł mu w prezencie pewien bardzo wielki kupiec wprost z Gdańska, tliły się kawałki tego czarnego tytoniu, który nosi na paczce napis: »Świcent wyborowy cienko krajany«.
Niebieskawy dymek z tego wyborowego, cienko krajanego narkotyku, łączył się z ciężką i duszną atmosferą szkoły i czynił zapach niepodobny zgoła do woni róż, fijołków lub konwalii.
Judka, przejęty trwogą, z przerażeniem spoglądał na mistrza, na jego brodę kasztanowatą i na cybuch, o którym podania młodszej generacyi przyszłych kupców i obywateli miasteczka twierdziły, iż dziwnie gładko przylega do pleców i że ułatwia bardzo zrozumienie zawiłych znaczków hebrajskiego alfabetu.
W czasie dalszego pobytu w przybytku mądrości, Judka przekonał się osobiście, że podania te nie były owocem zmyślenia i fantazyi, ale najszczerszą prawdą; mistrz bowiem, obok uczoności wielkiej i rozumu wysoko delikatnego, miał prawicę silną i kosztownego cybucha w szlachetnym celu krzewienia oświaty nie żałował wcale...
System edukacyi był bardzo prosty i niewymyślny. Mistrz omijał rozum — a trafiał wprost do pamięci... przez plecy.
Nie jego wina, że mu najczęściej tamtędy droga wypadała.
Dla oszczędności czasu — pomijał on wszelkie tłumaczenia i trzymał się tej wzniosłej, pełnej prostoty pedagogicznej zasady, która jest podstawą gry, tak zwanej w ojca Wirgiljusza.

„Ojciec Wirgiljusz uczył dzieci swoje,
Miał ich niewiele, dwadzieścia i dwoje
Dalej dzieci, dalej ha!
Czyńcie to co i ja!“

Uczony mełamed łosicki, szanowny Rebe Joyna Gewaltlehrer, grał z pupilami swemi w ojca Wirgiljusza w ten sposób, że sam powoli, głośno, z deklamacyą śpiewną i kiwaniem się nieustannem czytał, a dzieci wszystkie razem powtarzały przeczytane wyrazy, naśladując intonację głosu i wykonywając takież same ruchy jakie czynił mistrz.
Jest to system znakomity, a ma jeszcze oprócz wielu zalet i tę jedną wielką, a nowożytnym pedagogom nieznaną, że oszczędza wydatku na sprawienie szyldu dla szkoły.
Niezmierny wrzask, który daleko jest tańszy i mniej kosztowny od deski z odpowiednim napisem, zawiadamia zdaleka przechodniów i bliższych mieszkańców o istnieniu przybytku wiedzy i zarazem daje przewodnikowi szkoły najwymowniejsze świadectwo, że młodzież nie próżnuje, lecz gorliwie i pilnie oddaje się pracy naukowej i ćwiczy swój umysł.
Rebe Joyna, słusznie też cieszył się wysokiem uznaniem jako pedagog mądry i energiczny, gdyż potrafił uczyć młodzież najpiękniejszych rzeczy z ksiąg, które umiał wprawdzie czytać — ale nie rozumiał ich wcale.
W tym przybytku wiedzy, Judka przebył lat pięć i po zabraniu bliższej znajomości z cybuchem szanownego pedagoga, uczynił takie postępy, że czytał księgi święte z najpiękniejszą płaczliwą intonacyą — a kiwał się nad niemi tak zręcznie, tak miarowo, jak gdyby w grzbiecie miał osadzoną sprężynę.
Zmężniawszy jednak duchem, Judka nie zmężniał ciałem; był on cienki i blady, a dziwnie podobny do młodego, ze starej karpy wyforsowanego sztucznie... szparaga.
Na matowo-bladej jego twarzy nie zagościł nigdy rumieniec — tylko jedynie duże, szeroko otwarte, chociaż cechą zmęczenia napiętnowane, oczy miały pozory życia.
Jak dla przyszłego krawca, edukacya poczerpnięta z nigdy niewysychającej krynicy szanownego Rebe Joyny, była aż nadto wystarczającą — i skutkiem tego rozkazano Judce opuścić cheder i zasiąść przy warsztacie krawieckim — przy tym sławnym tradycyjnym warsztacie, przy którym dziadek Judki uszył ów jedyny w historyi miejscowego krawiectwa frak, żyjący dotychczas jeszcze w pamięci starszych mieszkańców miasta...
Judka opuścił cheder bez żalu i bez czułych wspomnień, a do nowego zatrudnienia przystąpił też bez radości wielkiej.
Nawłóczył igły, przyszywał guziki, łaty przyczepiał i uczył się od ojca praktycznie jak należy przyklepywać rękami suknie na grzbiecie klienta i dowodzić, że ciasne jest wygodnem, a obszerne ślicznie przystającym do figury, że w całej okolicy wszystkie godne osoby muszą krój pochwalić i że sam hrabia z Wywłoki lepszego ubrania w swej warszawskiej i zagranicznej garderobie nie posiada.
Przy tej pracy, prosty aż dotąd kręgosłup Judki powoli i nieznacznie skrzywiać się zaczął, a lewa łopatka, nie mogąc się z prawą swą towarzyszką na jednym utrzymać poziomie, opuściła się nieco.
W przyszłości te drobne felery uczyniły Judkę krawcem czysto cywilnym, gdyż inaczej może byłby został bohaterem i zbierał wawrzyny na polu walki, do czego nie miał jednak wrodzonego zamiłowania... Od małego dziecka przenosił igłę nad bagnet, a widok maszerujących żołnierzy przejmował go dreszczem.
Podczas swej praktyki fachowej zdarzało się Judce przy boku ojca odbywać wycieczki w okolice. W takich razach, oprócz potrzebnych narzędzi, brali z sobą dwa worki, w których zawsze przynosili coś dla zaopatrzenia śpiżarni mamy Ruchli.
Po sześciu latach praktyki, Judka już był młodzieńcem i krawcem skończonym. Miał odświętną, własną ręką uszytą, kamlotową kapotę, czarny pas wełniany i buty. Nosił czapkę na tył głowy zsuniętą i szykował się do podróży w bardzo odległe strony, na kraj świata prawie...
W białej budzie płóciennej, z ojcem i kilkoma członkami rodziny, puszczał się w podróż do Sokołowa, gdzie miał do załatwienia pewien mały interes.
Miał się tam ożenić.
Wprawdzie nie widział nigdy pięknej panny Bajli Goldwasser, córki miejscowego »Chabou«, która miała zostać wybranką jego serca i dozgonną towarzyszką życia — ale cóż to znaczy?
Czy gdyby ją był widział, dajmy na to, posag jej powiększyłby się choćby o grosz jeden? czy piękna Bajla potrafiłaby przez to lepiej gotować kartofle? lub taniej kupić chudą kurę na rynku?
Ani troszeczkę — pocóż więc próżna strata czasu i koszt niepotrzebny?
Orszak weselny już oczekiwał pana młodego, z orkiestrą złożoną z skrzypiec, flecika i tamburyna... Co to wesele kosztowało pieniędzy!
Wprowadzono państwa młodych pod starym spłowiałym baldachimem, ślub im dano, uraczono się na weselu i Judka rozpoczął nowe życie.
Piękna Bajla zdjąwszy z głowy zasłonę ukazała się oczom swego małżonka... Twarz jej była czerwona i piegowata nieco, postać cała przysadzista i krępa.
Właściwie nie było się czem zachwycać — ale należy przypuszczać, że gdyby nawet Bajla posiadała wdzięki biblijnej Judyth, lub szekspirowskiej Jessyki — dla naszego bohatera byłaby to okoliczność bardzo podrzędna i mało wzruszająca.
Dzieciak ten, dziś już mąż przecie — jeżeli kiedy marzył o czem, to najmniej o kobietach; był jeszcze tak młody, a pięknego w krótkiem swojem życiu widział tak mało, o uczuciach wogóle słyszał tak niewiele, że na bohatera romansu nie miał i mieć nie mógł kwalifikacyi najmniejszych.
Małżeństwo jego, był to interes ułożony wspólnie pomiędzy jego ojcem i Szmulem Goldwasser, pierwszym krawcem na cały Sokołów.
Ojcowie złożyli po trzydzieści rubli gotowizną na kapitał dla młodej pary, a Judka miał przez pierwsze trzy lata przemieszkiwać przy teściu, żyć na jego stole i kształcić się wyżej w swym fachu.
Po upłynionych trzech latach powróci z żoną do rodzinnego miasta i znów trzy lata przy swoim ojcu przepędzi — poczem, odebrawszy kapitał z procentem, już na własną rękę, samodzielnie żyć zacznie.
Program ten został w zupełności wykonany...
Nie wiem, czy przez pierwsze trzy lata młodzi małżonkowie spojrzeli sobie w oczy serdecznie, czy uścisnęli się za ręce, czy powiedzieli do siebie jakie pieszczotliwe słówko — ale zdaje mi się, że nie.
On przepędzał czas cały przy warsztacie — ona dzieliła godziny swoje między kuchnię, kołyskę i targ, na którym puszczała się na małe spekulacyjne obroty.
Trzeba to jednak przyznać, że oboje byli sobie wierni i żadnemu z nich nie przyszła ochota rzucić spojrzenia w inną stronę. Po co? oni na siebie nie patrzyli prawie...
Przybywszy do rodzinnego miasta, Judka przejął się już duchem sokołowskiego postępu; nosił o dwa cale krótszą kapotę, miewał kilka razy do roku wyczyszczone buty, a nad drzwiami swego domu wywiesił szyld z napisem: »Judka, krawiec warszawski«.
Dlaczego warszawski, zaraz to wytłómaczę.
Judka nie kłamał, część wiedzy fachowej, niebezpośrednio wprawdzie, nie wprost, ale przez kilka etapów, spłynęła na niego z Warszawy.
Żeby to jednak łatwiej czytelnikowi wytłómaczyć, potrzebuję ułożyć coś w guście miniaturowej księgi rodzaju tej mądrości.
Judka wyćwiczył się ostatecznie fachowo w pracowni swego teścia, mistrza Szmula Goldwasser.
Szmul uczył się u Herszka Fajn w Białej, Herszko uczył się u Jankla Pięknego w Siedlcach, Jankiel uczył się u Abrama Gelbfisza wielkiego krawca w Lublinie, Abraham Gelbfisz kończył studya u Borucha Włodawera na Pradze — zaś nareszcie Boruch Włodawer praktykował u Chaima Tabaksbluma, który nie tylko że posiadał własny warsztat w Warszawie, ale nawet w dwudziestej szóstej części był właścicielem składu tandety na Krasińskim placu.
Tak więc nikt nie zaprzeczy, że cząstka wiedzy Chaima, przez szereg pośrednich stopni, spadła na Judkę i że majster ten miał niejakie prawa do tytułowania się krawcem warszawskim.
Prawo to przysługiwało mu tem więcej, że posiadał nawet kolorowaną rycinę z żurnalu z 1846 roku, którą można było podziwiać z ulicy przez okno, o tyle, o ile zakurzone szyby i massa much na to pozwalały.
Pomimo posagu jednak i licznej klienteli, szczęście nie sprzyjało Judce. Ojciec jego umarł — on sam kilka razy ciężko chorował — dzieci było ośmioro — wydatki duże — kuracya pochłonęła zapasy... Judka siwieć zaczął, a kaszlał coraz mocniej.
Jedną tylko szczęśliwą, chociaż krótką chwilę, miał w życiu.
Pewnego lata zadzierżawił ogród owocowy. Cóż to był za raj!
Szył w budzie słomianej na świeżem powietrzu, co niedziela jeździł z transportem gruszek — a jakie życie miał pyszne!!
Bajla gotowała przedziwną zupę z robaczywych jabłek, które wiatr z drzewa strącił przedwcześnie, była moc zielonego szczypioru, młodych kartofli i rzodkwi.
Żyć nie umierać, same delicye!
W tym okresie życia Judka śpiewał nawet. Czynił to co sobota, kiedy się szabas już skończył, a na letniem ciemno szafirowem niebie zajaśniały myryady gwiazd. Śpiewał jakiś majufes głosem drżącym — zapatrzony w mgły blade, co się jak duchy unosiły nad sąsiednią łąką, zasłuchany w rechotanie żab i krzyk derkaczy na błoniach.
Krótko trwało to szczęście!
Finansowa strona interesu świetną nie była — wiele owoców postrącały burze, ceny też nieszczególne były, trochę złodzieje ukradli — trzeba się było wyrzec tego rodzaju przedsięwzięć na przyszłość tem więcej, że i kapitalik poszedł na wyposażenie dwóch starszych córek, które wraz z mężami osiadły przy ojcu.
Na dobitkę osiedlił się w mieścinie drugi krawiec, petersburskim zwany, ponieważ był w wojsku muzykantem i stał przez czas jakiś z pułkiem aż w Brześciu, zkąd przywiózł takie świeże mody, że Judki stary żurnal nawet stracił wobec nich swój autorytet.
Ta konkurencya była zabójczą. Lepsza klientela przeniosła się do modnego Abramka — a Judka, z workiem na plecach, wędrował po wioskach i sam szukał roboty po dworach i dworkach szlacheckich.
Właśnie od kilku dni już pracował u pana Onufrego, a pracował zawzięcie, przez ten czas albowiem uszył śliczną salopę dla pani Onufrowej, przerobił ze starego surduta kaftan dla panny Brygidy, obłatał i odświeżył z dziesięć sztuk rozmaitego ubrania i nakoniec tej nocy miał skończyć arcydzieło — palto dla samego pana Onufrego.
Za to wszystko, oprócz fury drzewa i prowizyi w naturze, prowizyi którą pan Onufry przyrzekł solennie odstawić własną furmanką w przyszłym tygodniu, Judka miał otrzymać w gotowiźnie rubli srebrem cztery.
Arcydzieło trzeba było koniecznie wykończyć na termin.
— Słuchaj żydzie — zapowiadał pan Onufry — płacę ci, bestyjo, po pańsku, ale pamiętaj sobie żeby mi na piątek raniuśko paltok był — bo ja przez lepszego odzienia na odpust nie pojadę.
— Kiedy proszę jegimości — tłumaczył się Judka — niech jegimość uważy, co ja bez ten tydzień prawie nic nie spałem...
— A to czemuś czeladnika sobie nie przyprowadził?
— Co tu czeladnik ma zarobić, kiedy ja sam zarobię tak mało...
— Powiedziałem ci, kręć jak chcesz — aby było...
— Nu — to już ja zrobię, ale niech jegimość jeszcze doda choć pół korca kartofli dla dzieciów... niech jegimość kochany nie żałuje, teraz taki czas ciężki.
— A niech cię marności!... dobrze, dam ci ile udźwigniesz, abyś mi tylko zrobił — jeszcze ci u sąsiada robotę naraję.
Ta obietnica była dla Judki ostrogą — przesiedzi już czwartą noc z rzędu przy pracy — ale za to dostanie, oprócz zapłaty umówionej — pół korca kartofli, a i perspektywa nowej roboty coś znaczy...
Wziął się tedy gorąco do pracy, a kiedy pas złocisty zaczął się ukazywać na wschodzie — a on już do swego arcydzieła rękawy przyszywał, wówczas słabo mu się zrobiło. Barwne koła zamigotały przed oczyma z niesłychaną szybkością i zaraz prędko czernieć zaczynały...
Wtenczas Judka według zwyczaju swego, poratował się kieliszkiem wódki i gryzącą cebulą z chlebem.
Kiedy siły wzmocnił i właśnie palto prasować zamierzał, zerwała się ze swego posłania Brygida i rozpaliła na kominie ogień, przy którym całego cielaka upiecby można.
Pani Onufrowa też wstała.
— A to — rzekła — zydzisko pazerny na zarobek, kiej jeszcze do tej pory siedzi!
— Każda biedność, proszę jejmości, jest bardzo pazerna — odpowiedział jej Judka — ale właśnie bez to co ona taka pazerna jest — to jegimość będzie na odpuście wiglądał jak sam jaśnie hrabia z Wywłoki... Taki kawałek odzienie to jest rarytny interes!
Pani Onufrowa troskliwie obejrzała palto, zganiła trochę szycie, skrytykowała kieszenie, ale w gruncie rzeczy kontenta była, że jej szanowny małżonek tanim kosztem przyszedł do takiej elegancyi, a kiedy rzuciła wzrokiem na twarz Judki, wybladłą, zmęczoną, na oczy poczerwieniałe jak u królika — to jej się żal żyda zrobiło i rzekła:
— Może ci jeść co dać, boś jakoś kaducnie kiepski, mój Judko.
— Bóg zapłać jejmości, ale co ja tu mogę jeść? mnie nie wolno tego co państwo jedzą.
Baba przyznała mu słuszność.
— Co wiara to wiara — rzekła — zawdyk trza swego zakonu pilnować... i potem otworzyła szafkę, nalała kieliszek wódki i postawiła na stole.
— Naści — rzekła — to ci wolno przecie!
Drugi już z rzędu kieliszek i ciepło od rozpalonego na kominie ognia wywarły swoje skutki...
Judka orzeźwił się, na twarz jego wystąpiły silne rumieńce, wpadł nawet w dobry humor.
Dowcipkował przymierzając workowate palto i gładząc je na szerokich plecach pana Onufrego.
— Cóż Małgosiu? — zapytał świeżo ustrojony szlachcic, podobne to odziewadło do czego?...
— No niby niema co gadać, sprawny żyd — porządny statek ci uszył.
— Niech jegimość sam uważy jak to leży — mówił Judka, wygładzając dłonią fałdy na plecach — niech kto drugi zrobi taki fajn palto! to jest kawałek roboty, to jest sztuka! Aj waj, jegimość tak wigląda, jakby miał na wielgie wesele jechać — ja zarobiałem moje połkorca kartofli...
— No, słowo się rzekło... dam, odeszlę ci z tem com obiecał.
— To ma być dopiero we wtorek, niech mi jegimość da dzisiaj choć ćwiartkę dla moich dzieciów — ja wezmę z sobą do domu. Uni tam pewnie już nic nie mają do jedzenia; za taką fajn robotę, niech uni sobie zjedzą tę trochę kartofli!
Szlachcic zaprowadził żyda do kopca, pomógł mu wsypać w worek dobrą ćwierć kartofli — potem zapłacił umówione honoraryum — i rozstali się.
Pan Onufry z małżonką pojechał na odpust.
On, w paltocie nowym, w czerwonym szaliku na szyi, wygolony świeżo, miał niezwykle uroczystą minę. Pani zaś w ogromnej, przedpotopowym jakimś krojem zrobionej salopie wyglądała jak mały... stożek siana.
Judka poszedł pieszo.
Na zgarbionych plecach niósł ciężki worek, w którym oprócz kartofli znajdowały się jeszcze dwa krawieckie żelazka.
Na drodze szkaradne błoto było. W powietrzu wisiała mgła ciężka, szara, z po za której wychylały się niewyraźnie kontury drzew i krzaków przydrożnych.
Do miasteczka było blizko dwie mile, a Judka potrzebował stanąć tam przed zmrokiem, gdyż to był piątek. Szabas się miał rozpocząć.
Liczył na swoją lekkość, na drewniany łokieć, którym się podpierał, wreszcie liczył na to, że może go na drodze jaki chłop dopędzi i na furkę swoją zabierze.
Przecież go wszyscy znają w tej okolicy...
Żeby mu lżej iść było, zawinął poły chałata i uczepił je z tyłu za pasem; nadał swojej kapocie jakby kształt fraka, którego ogon wlókł się po błocie, ilekroć to głębszem było.
Nie łatwa to rzecz iść pieszo — po wyboistej drodze, pełnej grzęzkiego błota, zwłaszcza gdy się dźwiga ciężar stosunkowo dość znaczny... O nie łatwa! ale Judkę popychało do domu szczęście wielkie.
On miał taki śliczny tydzień — tak dużo zarobił! Będzie miał furę drzewa i trochę prowizyi — w kieszeni gotowizną posiada całe cztery ruble, a na plecach niesie ćwierć kartofli!
Z takim sutym zarobkiem warto przecie spieszyć do domu!
Szedł więc drogą i dumał.
Z początku myśli jego koncentrowały się na sumie, którą zarobił. Rachował, obliczał co może kupić za owe cztery ruble, oraz ile też jest warta fura drzewa i prowizya, którą ma dodatkowo otrzymać... Myśląc o tem szedł bardzo szybko, tak dalece szybko, że uczuł iż mu się robi gorąco. Twarz zaczęła go palić... a pierś pracowała forsownie.
Musiał zwolnić kroku, nareszcie stanął, położył ciężar na ziemi, zażył tabaki i zaczął się oglądać czy jaka fura chłopska nie nadjeżdża...
Wówczas przekonał się, że jeszcze dwóch wiorst nie uszedł.
Jak mógł okiem zasięgnąć — droga zupełnie pustą była... z przeciwnej tylko strony jechało fur kilka; dziad kulawy, wziąwszy kule pod pachę, spieszył na odpust, a biegł zamaszyście, śpiewając jakąś piosnkę niezbyt nabożnej treści.
Wszyscy w tamtą stronę!
Przypomniała mu się rozmowa z panią Onufrową i zaczął o niej rozmyślać.
Sam powiedział, że biedność jest pażerna i chciwa — a przez to że biedność pażerna, bo głodna wiecznie — bogaci mają uszyte ubranie.
To prawda jest, myślał, bieda to jest brzydki interes, a głód dziwnie podobny do bata; on bije, bardzo mocno bije. Koń u woziwody dostaje dużo kijów, ciągnie dużo wody, ale zato ma trochę siana. Na te ciężkie czasy koń robi niezły interes — ale łaciarz robi gorszy. Dlaczego gorszy? bo koń potrzebuje tylko siana i nie ma ani żony, ani ośmiorga dzieci, nie potrzebuje wyprawiać szabasowej uczty, ani wydawać córek za mąż.
Judka chciał już zazdrościć koniowi, ale się przeląkł tej myśli.
Fe! cóż znowu! Koń jest bydlęciem, a on pierwszy krawiec warszawski na całe Łosice, co rano dziękuje Panu Bogu za to, że go stworzył człowiekiem. Koń jest głupi, a on przez pięć lat pił ze studni mądrości u uczonego Rebe Joyny. Konia po śmierci psy zjedzą, a on leżeć będzie wygodnie w ziemi pod słupkiem, na którym wyrzeźbią świecznik. Dusza jego pójdzie do przodków sławnych.
Nie! łaciarz nie zazdrości koniowi losu. On przecie miał taki obfity zarobek w tym tygodniu!
Już odpoczął i puścił się w dalszą drogę. Idzie, ale go dziwna senność ogarnia. Patrzy bezmyślnie w mgłę szarą, stawia krok za krokiem automatycznie, ale kroki są coraz wolniejsze.
Nogi ociężały, jakby kto do nich po kawale ołowiu przywiązał — nie chcą się trzymać prostego kierunku, lecz coraz zachwieją się niepewne i zakreślają łuki, jak u pijanego.
Wszakże Judka nie jest pijanym, on czuje się tylko słabym nieco.
Ale to bagatela, to przejdzie; jemu to nie pierwszy raz się zdarza... O! wieleż razy tak było!
Jest to tylko senność. Senność przy której trochę głowa boli i dreszcze przebiegają po ciele. Czasem bywa z takiego interesu choroba, a czasem tak przechodzi. Często przechodzi, Judka wie, że się można do tego przyzwyczaić — zresztą może furmanka się trafi...
Niestety, nie widać.
Pół drogi już przeszedł, lecz cóż to jest? — miasto nie przybliża się wcale, owszem zdaje się nawet oddalać — a worek strasznie ociężał. Czyżby szlachcic zamiast ćwiartki kartofli wsypał w niego grochu?
Nie — to kartofle istotnie. Gniotą one grzbiet... bardzo gniotą — ale czemuż są tak okropnie ciężkie? Przecież jak je brał na plecy nie wydawały się takiemi i spać mu się tak nie chciało jak teraz.
Powieki opadają bezsilnie, nogi odmawiają posłuszeństwa, trzeba spocząć koniecznie... niepodobna iść dalej...
Na szczęście, jest tuż przy drodze wzgórek, dość suchy, zeschła, pożółkła trawa na nim sterczy. Musiał tam niegdyś stać dąb, jeszcze pień czarny, szeroki świadczy o tem.
Doskonałe miejsce do wypoczynku.
Judka położył worek na pniu, sam zaś usiadł na wzgórku.
Jeszcze ma czas. Mgła opadła nieco i blade, jakby zaspane słońce, co się z poza chmur wymknęło chwilowo, świadczy, że jeszcze południa nie masz. Przed zachodem zajść można.
Judka siada i rozmyśla dlaczego Pan Bóg dał biednemu człowiekowi głupie nogi co mdleją? Dla tego zapewne, że go obdarzył delikatnym rozumem... I to jest prawda...
Ale to się wszystkich ludzi nie tyczy. Jakie naprzykład znakomite nogi ma każdy faktor — jak on lata za geszeftami, jak zając! ale za to on nie potrafi uszyć fajn warszawskiego paltota i — nie spać przez kilka nocy.
Już takie przeznaczenie. Trzeba się cieszyć talentem albo zdrowiem. Judka się cieszy talentem.
Liczy w myśli kapoty jakie uszył w ostatnich czasach; były to śliczne kapoty! potem zgaduje co też Bajla ugotowała na szabas? Zapewne wiele bardzo dobrych rzeczy. Śliczna to rzecz jest szabas — w tym dniu zawsze się jada i sypia, oraz chwali Boga... Kto szabas wymyślił to musiał być bardzo mądry... O tak!...
Myśli Judki sięgają w przeszłość — jak w kalejdoskopie tworzą się w nich coraz to nowe obrazki... Cała historya życia staje przed oczami — czuje, że mu słabo — zkąd znów?
To znużenie, sen dopomina się o swoje prawa.
Głowa opada na piersi, cały korpus pochyla się nareszcie mimowolnym ruchem. Łaciarz podłożył ręce pod głowę, wyciągnął nogi i usnął...
Dwie wrony kracząc zakreślają koła w powietrzu. Nareszcie siadły na zagonie i zdaleka, przekrzywiając głowy, przyglądają się śpiącemu.
Potem wzlatują znów w powietrze i z góry przypatrują mu się bacznie, kracząc krzykliwie...
Dziwi ich zapewne dla czego ten żyd śpi przy drodze? — że nie umarł jeszcze wiedzą dobrze — ba! wrony doskonale znają się na tem.
Już słońce zniża się ku zachodowi — po drodze chociaż błotnistej, jedzie szybko wóz drabiniasty, w dzielne trzy konie zaprzężony. Na wozie, na siedzeniu ze słomy, siedzi pan Jacenty ekonom z sąsiedztwa, fornal Grzela powozi. Jadą po jakąś maszynę widocznie, bo wóz dobrze słomą wyłożyli i obroku na parę dni mają ze sobą.
— Stój, Grzela, stój! — woła Jacenty — patrzno kto tu leży?
Grzela wstrzymał konie.
— A dyć, to panie, chyba zyd...
— Czy pijany? czy chory?
— E panie, może umarty, to uciekajmy lepiej, bo nas będą wodzić tam za świadków.
— Pewnie, ale trza obaczyć, jak żywy to go weźmiemy na furę, a jak trup to w nogi!
Grzela zeskoczył z wozu...
— Panie! to je łosicki zyd, Judka, ale musi zywy, bo krzynkę jesce dycha.
— Żydzie! Judko! — krzyknął pan Jacenty — a nie siabas to na ciebie, bestyjo!
Na ten wykrzyknik Judka zerwał się prędko, spojrzał nieprzytomnemi, jakby obłąkanemi oczami i na razie nie mógł zmiarkować gdzie jest i co się z nim stało.
— A dyć siadaj bestyjo! — zawołał Grzela — to cię zawieziem do Łosic...
Dziękując, kłaniając się do samej ziemi, łaciarz ze swym ciężarem, wdrapał się na wóz i opowiedział ekonomowi zkąd idzie.
— Ale też żeby tak zaś paść przy drodze, jak nie człowiek — rzekł, jakby sam do siebie ekonom — to dopiero!
— Proszę jegimości — odpowiedział Judka — między nami jest takie gadanie: co kura nie ptak, koza nie bidło, a krawcy nie ludzie.
— Jakto nie ludzie! a cóż ty jesteś?
— Nu niby uni ludzie, a nie tak jak ludzie, krawcy tylko...
— Ale baj baju, będziesz w raju! a któż ci kazał żeby, panie dzieju, cztery noce nie spać?
— Nikt mi nie kazał, tylko widzi jegimość, każdy człowiek potrzebno żyć... Krawiec też musi żyć trochę, a jak un chce żyć, to nie może spać, a jakby chciał spać toby niemógł żyć, to jest bardzo prosty interes...
— To ci zyd śpekulatny — wtrącił Grzela — na każdy sposób ma bestyja swój wykręt!...

. . . . . . . . .

Przy osobnym, nakrytym stole, w parę godzin później, siedział Judka ubrany w nową kapotę i spiczastą czapkę z futrem.
Dzieci jedne już spały, drugie ziewały po kątach. Pani Bajla ustrojona w jakiś dziwnego rodzaju tupet, ozdobiony kwiatami i wstęgami żółtemi, kładła na talerz swego małżonka i pana kawałek mocno korzeniami zaprawnej ryby. A ten mąż i pan i głowa swojej rodziny myślał o tem, jaki świat piękny! kugiel smaczny, życie rozkoszne, a szabas błogosławiony!!!
Tyfusu nie dostał, bo takie niewywczasowanie, ból głowy i dreszcze, przechodzą czasem... zwłaszcza, gdy się już kto do wszystkich rozkoszy życia przyzwyczai.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.