Zyndbad Podróżnik/Trzecia podróż

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Zyndbad Podróżnik
Pochodzenie Nowe baśnie z 1001 nocy
Wydawca „Nowe Wydawnictwo”
Data wyd. ca. 1931
Druk „Grafia”
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały „Zyndbad podróżnik“
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Trzecia podróż.

Sądziłem, — mówił Zyndbad, gdy zebrali się wszyscy słuchacze z dnia poprzedniego — że po takich przygodach posiedzę dłużej w domu.
Przekonałem się jednak, że chęć podróżowania na morzu była we mnie za silną, aby módz siedzieć na miejscu.
Znowu więc nakupiłem towarów, wsiadłem na okręt i pojechałem.
Pogoda była piękna, w wielu portach zatrzymywaliśmy się, zbywając korzystnie towary i sądziliśmy, że i resztę sprzedamy tak łatwo.
Tymczasem po dniach pogody i ciszy na morzu, zerwała się straszliwa burza. Postanowiliśmy więc, gdy się trochę uspokoiło, przybić do brzegów dużej wyspy, którą spostrzegliśmy zdaleka i w ten sposób przeczekać burzę, co też i wykonaliśmy.
Zaledwie zarzuciliśmy kotwicę, kapitan, rozglądając się wokoło oznajmił nam, że znajdujemy się na wyspie należącej do złośliwych karłów, których ilość tu jest tak ogromna, że nie obronimy się od nich z pewnością.
Walczyć więc nie będziemy, gdy się zjawią, gdyż i życie byśmy postradali.
Ledwie to wyrzekł z wyspy schodzić poczęły tak wielkie gromady karłów, czerwono ubranych i z czerwonemi włosami na głowie, że zaleli całą wyspę i pobrzeże morskie.
W jednej chwili otoczono nasz okręt, odwiązano kotwicę i wraz z całym dobytkiem zaciągnięto do innej wyspy.
Potem znikli wszyscy, zostawiając nas w osłupieniu, bezradnych zupełnie i niewiedzących, co począć.
Głód zaczął nam dokuczać, poszliśmy więc wgłąb wyspy, spodziewając się coś znaleźć do zjedzenia.
Po upływie pół godziny spostrzegliśmy ogromny biały budynek i do niego skierowaliśmy swe kroki.
Wszedłszy do środka, o małośmy nie skamienieli z przerażenia. W pokoju na stole leżały kawałki ciała ludzkiego przygotowanego do upieczenia, a na kominie palił się duży ogień.
Zamiast uciec, staliśmy jak przykuci i posłyszeliśmy huk straszny, poczem stanął przed nami olbrzym o okropnej postaci i przyglądać się nam począł.
Potworną jego twarz stanowiło jedno oko na czole, warga dolna zwisała aż na piersi a zęby wychodziły poza usta.
Straszny ten człowiek zaczął nas brać po kolei jak piłki, podnosić z ziemi, oglądać i znów rzucać.
Chudość moja nie była wcale do gustu ludożercy, odrzucił mnie na bok, wybierając sobie na pieczeń tęgiego naszego kapitana.
Jednem ściśnięciem palców udusił nieszczęśliwego, poczem rozszarpał i zaniósł na upieczenie.
Patrzyliśmy na to z panicznym strachem, nie mogąc się ruszyć z przerażenia.
Olbrzym odszedł a myśmy siedzieli na miejscu, nie wiedząc w jaki sposób się stąd wyrwać.
Olbrzym przychodził codziennie, porywał jednego z nas i zjadał. Zostało nas już kilku zaledwie i postanowiliśmy się uwolnić z rąk niegodziwego ludożercy.
Zbudowaliśmy sobie z gałęzi drzew, których było dużo na podwórku, tratwę i mieliśmy uciec, tymczasem wszedł olbrzym i strasznem swem okiem obejrzawszy nas, czyśmy wszyscy, położył się na ogromnem łożu i usnął.
W chwili gdy chrapać począł, złapałem hak żelazny stojący koło komina, rozpaliłem do czerwoności i wsunąłem w zawsze, nawet w czasie snu otwarte oko potwora.
Byłem okrutny, ale wszak jego okrucieństwa przechodziły już miarę. Wygubił nas tylu, pożarł i miał zamiar i nas uśmiercić.
Olbrzym z rykiem okropnym wskoczył jak oszalały z pościeli i miotać się na wszystkie strony począł.
Krzyki jego rozlegały się po całym domu i o mało nas nie ogłuszyły.
Schowaliśmy się po kątach, żeby nas nie mógł znaleźć i rzeczywiście, pomimo poszukiwań natrafić na nas nie mógł.
Gdy wyszedł, wybiegliśmy sprobować swej tratwy i wyszukaliśmy korzonków jadalnych i parę owoców, aby z głodu nie umrzeć.
Zdaleka zobaczyliśmy olbrzyma w towarzystwie dwóch podobnych straszydeł, kierującego się ku nam.
Wskoczyliśmy na tratwę i uciekliśmy, polecając Bogu nasz los.
Ledwieśmy wypłynęli na morze, spadać na nas poczęły ogromne głazy, rzucane rękoma rozwścieczonych olbrzymów. Jednego z nas kamień ugodził w głowę i zabił, ja zaś, z dwoma pozostałymi towarzyszami uciekłem.
Przylądowaliśmy się do brzegu jakiejś kwiecistej wyspy i postanowiliśmy tam na czas pewien pozostać.
Tymczasem, jak tylko wysiedliśmy na brzeg, straszliwy wąż dusiciel rzucił się na jednego z mych towarzyszy i udusił.
Uciekłem z mym pozostałym kolegą na drzewo, sądząc, że w ten sposób unikniemy śmierci.
Ale wężowi nic trudnego. Wpełzł na pień drzewa i porwał za nogi nieszczęśliwego. Pozostałem już sam jeden z rozbitków, struchlały i przygotowany na straszny los.
Ponieważ nastała noc, wąż schował się w norę, czekając dnia, aby przy świetle porwać mnie na pożarcie.
Korzystając z tego zeszedłem z drzewa, narwałem gałęzi ostu i cierni, owinąłem pień i weszłem na sam szczyt, czekając napaści.
O świcie przypełzł wąż, a spróbowawszy wleźć po cierniach, uznał to za niemożliwe i umknął.
Zszedłem wtedy z drzewa i czemprędzej począłem uciekać.
Pusto było wokoło, ani jednego drzewa z owocem, ani korzonka. Postanowiłem już rzucić się do morza i tak zakończyć, bo i cóż mi innego wypadało zrobić? Głodem mrzeć i konać w męczarniach — nic więcej!
Tymczasem, stojąc tak w rozpaczy na brzegu wyspy, spostrzegłem ku swej wielkiej radości czarny punkcik, zwiększający się coraz bardziej.
Punkcik ten okazał się okrętem, zmierzającym w moją stronę.
Zacząłem krzyczeć ile mi sił starczyło, machać rękami i w końcu długi mój szkarłatny zawój dał znać o mojej tu obecności.
Puszczono łódź do mnie, zabrano na okręt i wypytywać się poczęto, skąd wziąłem się tutaj na tej bezludnej wyspie, jakim sposobem żyję bez owocu, którego tu nigdy nie było, bez wody słodkiej i wszelkiego pożywienia.
Opowiedziałem wszystko, dziwiąc swem opowiadaniem słuchaczy, którzy, jak się dowiedziałem, słyszeli o wyspie, na której mieszkali karły i olbrzymi, ale wierzyć temu nigdy nie chcieli, — teraz wiedzą, że to jest prawda.
Kapitan okrętu, widząc mój stan rozpaczliwy, zostałem bowiem bez grosza i bez towaru, zaproponował mi rzecz jedną:
— Miałem — mówił — na swym okręcie niedawno pewnego podróżnego, który zginął, pozostawiając swe towary na okręcie.
Otóż gotów jestem oddać je panu, który w tak smutnem pozostajesz położeniu... Czy przyjmiesz pan to odemnie, jako od człowieka życzliwego i panu współczującego?
Przyjąłem naturalnie z wdzięcznością dar ten tak hojny od kapitana, zapytując jednocześnie, komu będę zawdzięczał mój ratunek i jak się nazywał ów zaginiony podróżny?
— Zyndbad podróżnik — odpowiedział kapitan.
— Coo? Zyndbad podróżnik?.. ależ to ja nim jestem! — zawołałem wzruszony — żyję, pomimo okropnych przejść!..
Zdziwiony kapitan przyjrzał mi się lepiej i uradowany zaczął mnie witać serdecznie i cieszyć się mym widokiem.
Ja również dziwiłem się, żem nie poznał kapitana odrazu, toć to był ten sam, przy którego kierowaniu okrętem usnąłem na wyspie i zostawiony zostałem samotnie.
Sprzedałem towary, dowieziony zostałem do Bagdadu i odpoczywać począłem po tych dziwnych przygodach.
Na tem zakończyło się opowiadanie tego dnia.
Zyndbad tragarz został obdarzony znów stu sztukami złota i zaproszony na dzień następny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.