Zyndbad Podróżnik/Piąta podróż

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Zyndbad Podróżnik
Pochodzenie Nowe baśnie z 1001 nocy
Wydawca „Nowe Wydawnictwo”
Data wyd. ca. 1931
Druk „Grafia”
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały „Zyndbad podróżnik“
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Piąta podróż.

Piątego dnia mówił Zyndbad co następuje:
Długo po tych straszliwych przygodach nie wyjeżdżałem, nareszcie w parę lat, nakupiwszy znowu towarów, wyruszyłem na własnym okręcie, nie chcąc być od nikogo zależnym, zabrałem tylko ze sobą opłaconego przez siebie kapitana, któryby kierował okrętem i kilku znajomych kupców z towarami.
Razu pewnego wylądowaliśmy u brzegów wyspy, aby nabrać trochę wody i wypocząć po bujaniu okrętu.
Na wyspie towarzysze moi zauważyli olbrzymiej wielkości jajko i pomimo mych przestróg rozbili je, wyciągnęli zeń ogromnej wielkości pisklę i upiekli na rozłożonym ogniu.
Tejże chwili ukazały się nad nami jakby jakieś chmury i nad głowami swemi ujrzeliśmy dwa olbrzymie czarne ptaki.
Zrozumiawszy, że to rodzice pisklęcia, uciekliśmy czemprędzej na okręt i co sił zaczęliśmy odjeżdżać.
Dwa ptaki przyleciały do pisklęcia a zobaczywszy, że go niema, krzykiem rozpaczy napełniły powietrze.
Poszybowawszy trochę nad miejscem swego nieszczęścia, biedne ptaki odleciały.
Sądziliśmy, że nas nie zauważyły i że nam to ujdzie. Tymczasem po krótkiej chwili powróciły nad morze i ku naszemu przerażeniu zobaczyliśmy, że każdy z nich trzymał w ogromnych pazurach olbrzymiej wielkości głaz, zdolny rozbić nasz okręt.
Uciekaliśmy czemprędzej... Naraz jeden z ptaków upuścił ów ciężki kamień, ale na szczęście sternik cofnął w porę nasz okręt i głaz ów całą mocą wleciał do morza.
Sądziliśmy, że uda się nam i od drugiego ciosu umknąć, ale niestety! rzucony przez rozgniewanego ptaka głaz upadł na okręt, rozbił go w kawały, pogrążył ludzi w bałwanach i temsamem zemstę swą wykonał.
Pozostałem przy życiu sam jeden... Złapałem szczątek okrętu i z nim ledwie żywy dopłynąłem do brzegu.
Miejsce, do którego przypłynąłem było nad wyraz piękne. Jak ogród przepyszny uwieńczony był różnobarwnemi kwiatami, na drzewach zwisały rumiane owoce, winogrona pięły się po ścianach.
Źródła przezroczystej wody wytryskiwały w kilku miejscach orzeźwiając powietrze.
Narwałem owoców, wypiłem wody i odpocząłem doskonale. Na drugi dzień zrobiłem tożsamo.
Trzeciego dnia zaszedłszy wgłąb tej czarodziejskiej wyspy zauważyłem siedzącego na ławeczce staruszka.
Ucieszyłem się bardzo, że widzę statecznego człowieka, który mnie zapewne z kłopotu mego wyprowadzi i podszedłszy do niego ukłoniłem się bardzo grzecznie.
Ale starzec kiwnął tylko głową i nic na powitanie nie odpowiedział.
Niezrażony tem wcale zbliżyłem się i zacząłem opowiadać o swem nieszczęściu. Nic na to nie mówił, tylko, gdy już skończyłem opowiadać, poprosił abym go przeniósł przez płynący strumyk.
Zgodziłem się z chęcią, prosząc, żeby się usadowił na mych ramionach.
Ale starzec z niepojętą siłą ścisnął mnie tak mocno, że ledwie mogłem oddychać, opasał rękami moją szyję i kazał siebie nosić po całym ogrodzie.
Co za męki znosiłem, tego wyrazić nie mogę.
Wciąż jak uwiązany u starca ani ruszyć się ani powstać nie mogłem. I to nietylko w dzień ale i w nocy.
Nareszcie jednego dnia wpadłem na pomysł. Skrępowany nogami i rękami starca, zdołałem zerwać winogron, których tu było mnóstwo, wycisnąć sok do butelki rzuconej na trawę i zakorkować.
Po niejakimś czasie, gdy stary potwór kazał się zawieźć na to miejsce, wypiłem trochę tego wina i odurzony, zapomniawszy o swej niedoli śpiewać i podskakiwać począłem.
Starca to zadziwiło i kazał dać tego wina. Podałem mu butelkę, którą wysączył do dna, poczem śpiewać zaczął nieprzyzwoite piosenki, zwolnił siłę nóg ściskających mnie jak obręczami, ręce opuściły się również bezwładnie, wtedy rzuciłem go jak kloc drzewa na trawę, złapałem kamień i roztrzaskałem mu głowę.
Nakoniec uwolniłem się od nikczemnego starca! Puściłem się co sił nad brzeg morza, spostrzegli mnie, jadący okrętem podróżni, przywołali, wysłali łódź po mnie i oto byłem ocalony!
Wyruszyłem razem z kapitanem na zbiór orzechów kokosowych, czemu przeszkadzały znajdujące się tam w ogromnej ilości małpy.
Wkrótce jednak znaleźliśmy na nie sposób.
Ponieważ siedziały sznurem całym na najpyszniejszych drzewach kokosowych, przeto naumyślnie rzucaliśmy w zwierzęta kamykami. Małpy, swym zwyczajem obsypywały nas orzechami. Co który z nas rzucił kamykiem, zaraz odpowiadano mu bombami z orzechów.
W ten sposób napełniliśmy nasze worki orzechami, poczem pojechaliśmy na wyspę, gdzie rosło dużo pieprzu i na półwysep gdzieśmy wycisnęli dużo soku z drzew aloesowych.
Na ostatek, wynająwszy nurków, zyskałem bardzo piękne perły.
Przyjechawszy do Bagdadu spieniężyłem wszystko za bardzo duże sumy i dużo wsparłem biedaków.
Tem zakończył Zyndbad tego dnia swe opowiadanie, obdarzając znów swego imiennika sakiewką ze stu sztukami złota, prosząc o przybycie nazajutrz.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.