Zwyczajne życie/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Zwyczajne życie
Wydawca J. Przeworski
Data wyd. 1935
Druk B-cia Drapczyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Obyčejný život
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXIV

Każdy z nas to my, każdy z nas jest tłumem nieprzeliczonym i gubiącym się w dali. Przyjrzyj się sobie dobrze, człowieku, i zrozum, że jesteś niemal całą ludzkością! I to jest takie straszne: gdy grzeszysz, obciążasz winą ich wszystkich, a każdą boleść i małość twoją dźwiga cały ten wielki tłum. Niewolno ci, niewolno, prowadzić tylu ludzi drogą poniżenia i nędzy! Ty jesteś Ja, ty prowadzisz i jesteś za wszystkich odpowiedzialny. Wszystkich ich miałeś dokądś doprowadzić.
Dobrze, ale cóż robić, gdy tych przeznaczeń jest tak dużo, gdy istnieje tyle możliwości! Czyliż mogę prowadzić wszystkich za rękę? Czyliż wiecznie mam zaglądać w siebie i wywracać życie swoje, aby się przekonać czy tam niema jeszcze kogokolwiek? Czy nie przeoczyłem, broń Boże, jakiej skulonej osóbki, która, Bóg raczy wiedzieć czemu, ukrywa się za innymi? Czyliż mam wyciągać z siebie wszelkie napomknienie możliwego żywota? Przecież samych tych żywotów, które można było jako tako rozpoznać i pooznaczać, było z pół mendla, a i tego jest przecie więcej, niż dość. Z każdego z nich możnaby zrobić cały żywot — pocóż więc szukać dalej? To już nie byłoby życiem, ale gmeraniem się w sobie.
Dajmy więc już spokój temu wszystkiemu, bo to do niczego nie prowadzi. Czyliż nie widzisz, że wszyscy inni ludzie, niech sobie będą czem chcą, są tacy sami, jak ty, że więc i oni są tłumami? Przecie nawet nie wiesz, ile masz z nimi wspólnego. Przyjrzyj się dobrze, że ich życie jest także jednem z tych niezliczonych możliwych żywotów, jakie są w tobie! I ty mógłbyś być tem, czem jest każdy inny, mógłbyś być panem, albo żebrakiem, albo robotnikiem obnażonym po pas. Mógłbyś być garncarzem albo piekarzem, albo ojcem dziewięciorga dzieci, umazanych powidłami od ucha do ucha.
To wszystko jesteś ty, bo w tobie są takie właśnie najróżniejsze możliwości. Możesz przyglądać się wszystkim ludziom i po nich rozpoznawać ile najróżniejszego jest w tobie. Każdy z tych ludzi żyje czemś twojem, nawet ten oberwaniec, którego żandarmi prowadzą w kajdankach, i ten mądry i milkliwy lampiarz, i ten moczymorda kapitan, który pije, aby zagłuszyć swoje zgryzoty, wszyscy! Przyglądaj się, przyglądaj się dobrze, żebyś wreszcie wiedział, czem wogóle mogłeś być. Jeśli przyjrzysz się dobrze, dostrzeżesz w każdym człowieku kawał samego siebie i wtedy ze zgrozą poznasz swego prawdziwego bliźniego.
Tak jest, tak jest, chwała Bogu, naprawdę. Już nie jestem taki osamotniony w swojem ja. Ludzie kochani, już między was chodzić nie mogę i nie mogę popatrzeć na was zbliska, tyle tylko, że wyglądam oknem i czekam, czy kto tędy nie przejdzie: listowy, albo dziecko wracające ze szkoły, albo stróż zamiatający ulicę, albo żebrak. Albo może przejdzie tędy jeszcze raz ten młodzian ze swoją dziewczyną, będą pochylać głowy ku sobie i nawet nie spojrzą na moje drzwi.
Lecz już mi ciężko stać przy oknie, takie mam nogi obrzękłe, bezwładne i ziębnące. Ale jeszcze mogę myśleć o ludziach, o znajomych czy nieznajomych. Tyle ich jest, taki nieprzejrzany tłum, jak — — — na odpuście. Boże, jakie mnóstwo ludzi! Człowiecze, kimkolwiek jesteś, poznaję cię! Tem właśnie jesteśmy z sobą tacy zrównani, że każdy z nas żyje jakąś inną możliwością. Kimkolwiek jesteś, jesteś mojem nieprzeliczonem ja. Jesteś czemś dobrem albo złem, co jest także we mnie. Nawet gdybym cię nienawidził, nie zapomnę o tem, jak strasznie jesteś mi bliski. Miłować będę bliźniego swego, jak samego siebie. I przerażać się nim będę jako samym sobą i opierać się mu będę jak samemu sobie. Jego brzemię czuć będę na sobie, jego boleści mnie trapić będą i cierpieć będę spowodu bezprawia, którego dopuszczają się na nim. Im bliższy mu będę, tem więcej odnajdywać będę samego siebie. Ograniczać będę egoistę, albowiem sam jestem egoista i służyć będę choremu, albowiem sam jestem chory. Nie ominę żebraka u drzwi świątynnych, bo sam jestem ubogi jak on i przyjaźnić się będę ze wszystkimi, którzy pracują, albowiem jestem jednym z nich.
Jestem tem, co pojąć zdołam. Im więcej ludzi poznaję w ich życiu, tem bardziej dopełnia się życie moje. I będę wszystkiem, czem być mogłem, a to, co było jedynie możliwe, stanie się rzeczywistem. Będę czemś tem większem, im mniej będzie tego ja, które mnie ogranicza. Przecie to ja było podobne do lampki złodziejskiej: istniało tylko to, co się znalazło w jej kręgu. Ale teraz jesteś ty, i ty, i ty, jest was tylu, jest nas tylu, jak na odpuście. Miły Boże, o ileż większy staje się świat, gdy tyle jest na nim ludzi! Któżby powiedział, że to taki wielki przestwór i taka wielka chwała!
I to jest właśnie prawdziwe zwyczajne życie, to najzwyczajniejsze życie, nie to, które jest moje, ale to, które jest nasze, bezmierne życie nas wszystkich. Wszyscy jesteśmy zwyczajni, gdy jest nas tylu. A pomimo to jakież to uroczyste! Może i Bóg jest żywotem całkiem zwyczajnym, byle go ujrzeć i poznać! Może znalazłbym go w innych, gdy nie zdołam znaleźć i poznać go w sobie. Może spotkać go można śród ludzi i może ma on całkiem zwyczajną twarz, jak my wszycy. Możeby się pokazał... choćby na stolarskiem podwórku. Nie chodzi o objawienie, ale o to, iż nagle człowiek wiedziałby, że on jest tu i wszędzie, i nicby nie szkodziło, że trzaskają deski i że ze świstem śmiga hebel. Ojciec nie podniósłby nawet głowy, Franc nie przestałby gwizdać, a pan Marcinek patrzyłby pięknemi oczami, ale nie widziałby nic osobliwego. Byłoby to całkiem zwyczajne życie, a przytem taka straszliwa, bezmierna chwała.
Albo mogłoby to być w drewnianej budzie, zamkniętej na zaworę i śmierdzącej zwierzęciem. Ciemno, tylko szczeliną wdziera się tam światło i nagle w blasku dziwnym i olśniewającym zaczyna się ukazywać całe to świństwo i ta nędza. Albo ostatnia na świecie stacja, zardzewiałe szyny zarośnięte tasznikiem i suchą mietlicą, a dalej już nic i koniec wszystkiego. A ten koniec wszystkiego, to byłby właśnie Bóg. Albo tor biegnący w nieskończoność i spotykający się w nieskończoności szynami, które hipnotyzują. Jużbym nie jeździł tym torem w poszukiwaniu przygód, ale szedłbym prościutko, prościutko, w nieskończoność.
Może i to także było w mojem życiu, ale ja tego nie zauważyłem. Dajmy na to, że jest noc z czerwonemi i zielonemi światełkami, a na stacji stoi ostatni pociąg. Nie żaden międzynarodowy kurjer, ale całkiem zwyczajny pociążek, taki poczciwy bumelcug, co staje na każdej stacji. Dlaczegóż taki zwyczajny pociąg nie mógłby ruszyć ku nieskończoności? Bim-bim — robotnik opukuje koła młotkiem, na peronie rozbłyskuje latarnia lampiarza, a pan zawiadowca spogląda na zegarek, że już czas. Trzaskają drzwi wagonów, wszyscy salutują, gotowe, i pociążek przeskakuje ze zwrotnicy na zwrotnicę, aby wreszcie dostać się na szyny, wiodące w nieskończoność. Baczność, przecie tam siedzi pan Marcinek, pijany kapitan śpi w kącie, jak pień, czarna dziewczynka przyciska nos do szyby i wyścibia język, a z budki na ostatnim wagonie kłania się chorągiewką ten brekowy. Poczekajcie, jadę z wami!

∗             ∗

Doktór był akurat w ogrodzie, gdy pan Popel przyszedł oddać mu rękopis, znowu tak troskliwie przewiązany, jakby to był fascykuł załatwionych akt.
— Przeczytał pan? — zapytał doktór.
— Przeczytałem — odmruknął starszy pan, nie wiedząc coby tak jeszcze powiedzieć. — Proszę pana — wyrwał się po chwili, — przecie takie pisanie nie mogło wyjść mu na zdrowie! Nawet po piśmie znać wzburzenie, takie jest pod koniec roztrzęsione, jakby mu ręka skakała. — Spojrzał na swoją własną rękę. Nie, chwała Bogu, jeszcze się tak mocno nie trzęsie. — Przypuszczam, że musiało go to denerwować, czy nie? Przy jego stanie zdrowia — —
Doktór wzruszył ramionami. — Oczywiście, że mu to szkodziło. Rękopis leżał jeszcze na stole, gdy wezwano mnie do niego. Zdaje się, że właśnie dokończył pisanie, o ile wogóle ma to zakończenie i kropkę ostatnią. — — — Naturalnie, byłoby lepiej dla niego, gdyby był układał pasjanse albo bawił się czemś podobnem.
— Mógł był nawet pożyć jeszcze, prawda? — badał pan Popel bardzo uważnie.
— No, zapewne — mruczał doktór. — Jeszcze parę tygodni, czy może miesięcy...
— Biedak — rzekł pan Popel wzruszony.
W ogrodzie było cicho, tylko gdzieś za płotem radośnie pokrzykiwało dziecko. Starszy pan w zamyśleniu przygładzał odwinięte rogi rękopisu.
— Proszę pana — rzekł nagle — cóż ja musiałbym powiedzieć o swojem życiu! Hehe, moje życie nie było takie proste... i zwyczajne, jak jego. Pan jest jeszcze młody, pan niema pojęcia, co człowiek potrafi zrobić! Coby to było, gdybym próbował wszystkie te rzeczy jakoś objaśnić! No cóż, było i co tu dużo gadać! A pan, pan także niezawodnie — — —
Ja na takie rzeczy nie mam czasu — rzekł doktór. — Gmerać się w sobie, czy jak tam. Ślicznie dziękuję, ja mam tego świństwa aż nadto u innych ludzi.
— Więc pan uważa — zaczynał pan Popel nanowo i z wahaniem, — że lepiej układać pasjanse?
Doktór spojrzał na niego zukosa. Jeszcze czego, będę ci tu udzielał rad lekarskich! — To zależy — rzekł nieuprzejmie — co komu lepiej służy.
Starszy pan mrugał w zamyśleniu. — Taki to był człowiek porządny i dobry — — —
Doktór odwrócił się i udawał, że obcina odkwitły kwiat. — Muszę panu powiedzieć — mruczał pod nosem, — że te ostróżki w jego ogródku mu wymieniłem. żeby po nim pozostało wszystko w porządku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.