Zwycięzca (powieść)/Część trzecia/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Zwycięzca
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Kraków — Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



II.


Słońce ukryte jeszcze było za okólnym wałem górskim i zaledwie śnieżne szczyty na zachodzie różowiły się u czół pierwszymi, złocistymi promieniami, kiedy Marek w towarzystwie Jereta i kilku ze starszyzny wyszedł na zwiedzenie zdobytego miasta.
Rad był, że noc już minęła, długa, ciężka noc, podczas której myśli posępne jak złowieszcze ptaki siedziały u jego wezgłowia, czekając jeno, rychło się z krótkich męczących snów przebudzi, aby go napaść całą chmarą. W tych godzinach czuwania, przy świetle płonącego na kamiennej posadzce ognia, czyn jego i to całe »zwycięstwo« w dziwnie ponurej stawały przed nim postaci. Rozumiał, że się pokusił na rzecz szaloną i zgoła, niestety, bezowocną. Miał miasto w posiadaniu i czuł już, że mimo woli więźniem w niem będzie... Gdy zasnął na krótką chwilę, budziły go zwidzenia nocnych napadów, — zrywał się z łoża w przestrachu i biegł na mróz patrzeć, czy straże czuwają, i czy nie błyszczą w górze pod zaćmionemi gwiazdami blade ogniki nadlatujących chmurą szernów. Cisza jednak była niezmienna i spokój. Szernowie snadź nie chcieli się w cieniu nocnym na niepewną walkę narażać, czy też lękali się zimna, lub przestraszeni jeszcze świeżym pogromem sił dotychczas nie zebrali, dość że nic nie mąciło spokojnego snu zdobywców... Wracał tedy Marek do izby i zapatrzony w płonący ogień, usiłował snuć jakieś plany, przedrzeć myślą ten otaczający go mrok beznadziejny. Ale myśl, w jakąkolwiek stronę wysłana, grzęzła ciągle w jakiejś niemożebności zasadniczej, w niepodobieństwie wysnucia wniosku, mającego bodaj pozory sensu...
W końcu znużył się bezcelowem myśleniem. Nad ranem napadł go sen, blizko dobę trwający, z którego obudził się silniejszym i nadspodziewanie pokrzepionym. Nie zeszło na niego wprawdzie natchnienie i nie miał żadnego planu dalszego działania, ale przez reakcję swej zdrowej fizycznej natury popadł w pewną beztroską obojętność wobec wszystkiego, co może przyjść. Myślał już tylko o chwili obecnej, o tem, że jest w mieście zadziwiającem, kędy każdy głaz i każda budowla mogą mu opowiadać tajemnice nieśnione i nadzwyczajne.
Ubrał się tedy pośpiesznie i nie czekając wschodu słońca, wezwał orszak, mający mu w wycieczce towarzyszyć. Na wstępie jednak otrzymał przykrą wiadomość: Wielki Szern, wieczorem ujęty, znikł był w ciągu nocy bez śladu. Żołnierze, czuwający nad nim, przysięgali, że stać się to musiało jakąś siłą nieczystą, gdyż pomimo że więzień nie miał pęt nałożonych, drzwi celi zamknione były szczelnie i bez przerwy strzeżone. Nadto zniknęły z nim razem malowane kamienie, które izbę wypełniały.
Marek, usłyszawszy tę wiadomość, zadumał się. Chociażby nawet przypuścić, że szern umknął, korzystając z chwilowego niedbalstwa straży, to gdzież się mogła podziać owa »biblioteka« z głazów, ważąca zbyt wiele, aby ją mógł unieść już nie jeden, ale stu szernów nawet? A gromadę taką, przybywającą po kamienie, byliby przecież strażnicy niewątpliwie spostrzegli...
Nagle błysnęła mu myśl, niby promień światła niespodziewanego. Zrozumiał, że Wielki Szern pozostał wyłącznie dlatego, aby ocalić swe »księgi«, których niepodobna mu już było ukryć podczas nagłego i nieoczekiwanego snadź wtargnięcia Ludzi. A teraz spełnił swoje zadanie i umknął. Spełnił zadanie, to znaczy powrzucał cenne kamienie w jakąś tajemną i niewidoczną dla oka kryjówkę, może wewnątrz muru gdzieś wyżłobioną i głazem gładkim w ścianie zapartą, a uczyniwszy to, dostał się również tajemnem przejściem na dach i korzystając z nocy spłynął na szerokich skrzydłach niepostrzeżenie w dolinę.
Pierwszym odruchem woli chciał Zwycięzca wydać już rozkaz swym ludziom, aby celę przeszukali i w razie potrzeby jęli się łupania murów, byle tylko ukryte kamienie odnaleść, ale zamiar ten zgasł w nim wnet sam, rozpływając się w uczuciu dziwnem i przykrem a zawiłem.
Pochylił głowę i patrzył w milczeniu na otaczających go ludzi... Przez jedną krótką chwilę miał wrażenie, jakby był spólnikiem tych pogromionych szernów i bronić miał skarbu ich wiedzy przed niszczycielską ręką ludzkich barbarzyńców. Otrząsnął się wnet z tego, ale zarazem przyszło mu na myśl, że z kamieni owych on, choćby je odnalazł, nic nie skorzysta, nie będzie bowiem mógł snadź nigdy odczytać barwnego ich pisma, a trudu będzie musiał i czasu poświęcić wiele na walenie muru, kto wie czy nie bezowocne... Nie odrzekł tedy ani słowa żołnierzom, wieść mu przynoszącym, i szedł wolnym krokiem przez miasto...
Domy wszędzie były kamienne i rzadko który z nich miał drzwi na poziomie ulicy. U największej części okna tylko było widać koliste i płytkie przed niemi balkony, często sterczące tylko belki kamienne, do wzlotu snadź mieszkańcom służące. Budowle to wszystko były stare i od długich wieków snadź nie poprawiane. Kamienie sypały się z górnych piątr, doły obrastał w wilgotnym cieniu mech jakiś, dając gmachom pozór skał samorodnych.
Do jednego z takich domów wszedł Marek i minąwszy sień ponurą i ciasną, znalazł się niespodziewanie w sali okrągłej, z niesłychanym urządzonej przepychem. Posadzkę kamienną pokrywały tu futra strzyżone i barwione wzorzysto, do tkanych dywanów na pierwszy rzut oka nader podobne. Broń jakaś dziwna wisiała na ścianach i makaty a rzeźby niewysłowionej roboty. Na nizkich, kwadratowych sofach leżały porzucone tkaniny purpurowe i miękkie, pełne ostrej jakiejś upajającej woni... W skrzyniach, ze składanych kawałków rzezanej kości sztucznie zdziałanych, spoczywały całe bogactwa naczyń drogocennych, pereł i kamieni. Miedziane wygasłe czary na kutych trójnogach stały między sprzętami i pośród zwierciadeł z nieznanego czarnego metalu.
Drzwi nad wysokim kamiennym progiem otworzone wskazywały drogę, którędy uszli mieszkańcy...
Marek, schyliwszy się w zbyt nizkim na wzrost jego otworze, wyszedł na balkon, w powietrzu przy szarym murze zawieszony.
Słońce wschodziło właśnie, połową tarczy z za zębatej piły szczytów leniwie się wychylając. Promienie jego złociły już miasto, nie grzejąc jeszcze zbytecznie. W dolinie, u stóp wzgórza, opar się snuł białawy, podobny do morza, pierścieniem gór zamkniętego, pośród którego sterczał jeno samotnie skalisty ostrów, miasto na sobie dźwigający.
Uczucie beznadziejnego osamotnienia ogarnęło Zwycięzcę. Pojrzał po towarzyszach i z twarzy ich zrozumiał, że czuć oni muszą to samo. Oto są tutaj — garstka ludzi zuchwała, — doliną i górami, i krajem szerokim, i morzem od domów swoich odcięci; zdobywcami są niby i w mieście wroga gospodarzą, a nie wiedzą nawet, co się wokół nich dzieje pod tym całunem mgły, całą kotlinę zaścielającym...
Dumał tak Zwycięzca, kiedy na ulicach miasta budzić się jęły głosy niespokojne, — nieliczne zrazu, a potem coraz tłumniejsze. Żołnierze biegli w zamieszaniu i pytali o wodza. Dostrzegł to pierwszy Jeret z wysokiego balkonu i zwrócił się ku Markowi.
— Zwycięzco, — rzekł, — stało się coś niedobrego; szukają cię.
Marek obrócił głowę w głąb ulicy, starając się napróżno wyrozumieć coś z dolatującego zgiełku. Ale Jeret słuch miał widocznie bystrzejszy, czy też lepiej gwarę swoich współziomków rozumiał, bo posłuchawszy nieco, rzekł przyciszonym głosem:
— Szernowie napierają...
Nie było czasu do stracenia. Marek ruszył powrotną drogą na plac przed gmachem, kędy noc przepędził. Kiedy mijał znów bogatą komnatę, przyszło mu na myśl, że to jednak szczególna, iż tyle skarbów w mieście zostało po uchodzących szernach, a tak mało żywności, której szczupły zapas z trudem się tylko udało żołnierzom jego zgromadzić. Najpierw pomyślał o tem obojętnie, ale potem myśl powróciła do niego z przeraźliwą jasnością. Wszakże to z pewnością nie jest przypadek! Szernowie unieśli z sobą zapasy, albo też zniszczyli je, o ile im tylko na to czas w śpiesznej ucieczce pozwolił, oddając raczej w ręce wrogów skarby i martwy dobytek! A teraz... teraz?
Na placu wojsko oczekiwało wodza z niecierpliwością. Garść żołnierzy, na noc u stóp wzgórza pozostawiona, powróciła była właśnie, napadem szernów zdziesiątkowana. Pozostali przy życiu opowiadali, że kotlina cała roi się od strasznych pierwobylców, którzy miasto gęstym otaczają pierścieniem z widocznym zamiarem uwięzienia i ogłodzenia zuchwałych zdobywców...
Marek, otrzymawszy tę wiadomość, spojrzał w twarz Jeretowi. Ten stał z pochyloną głową i namarszczonemi brwiami.
— Co mamy robić? — zagadnął Zwycięzca.
Młody dowódzca wzruszył ramionami.
— Ty mnie się pytasz, panie? Zdziałałeś czyn boski, gród szernów niedostępny zdobywając, a teraz...
Urwał i zamilkł.
Marek nie pytał już więcej. Chmurny ale stanowczy rozkazał wojsku szykować się do opuszczenia tak krwawo wziętej twierdzy.
Kiedy szeregi stoczyły się pośpiesznym marszem ze skalistego zbocza, mgły się już na dole rozwiały, odsłaniając całą obszerną zieloną kotlinę. Czerniła się ona teraz od szernów, zewsząd ją zalegających. Zwycięzca wzniósł rękę, wskazując towarzyszom daleki wał górski...
To, co się teraz dziać zaczęło, podobne być mogło tylko do zamętu, jaki powstaje w pełnym ulu, kiedy przejść chce przezeń żuk-niszczyciel. Ludziom broniącym się ręce mdlały i ból łamał karki, zdrętwiałe od wznoszenia głowy ku spadającemu z góry wrogowi.
Każdą piędź przestrzeni trzeba było zdobywać, każdy krok krwią okupować. Szli jak rębacze w puszczy dziewiczej, z tą jeno różnicą, że nie martwe kłody i pnącze ścinać musieli, ale wśród żywych ciał żelazem przejście sobie czynić. A kotlina przed nimi zdawała się rosnąć w nieskończoność...
Oparli się wreszcie o stawek kolisty i tu pod nadbrzeżnemi skałami stanąwszy, zaczęli sobie gęstą strzelbą mościć drogę ku górom. A kiedy atak szernów osłabł na chwilę i zbite zastępy rozpraszać się zaczęły, ognia nie mogąc wytrzymać, ludzie nie czekając, ażeby się wróg opamiętał, ruszyli skokiem naprzód, siekąc po drodze zapóźnione w ucieczce luźne kupy.
Tak zwolna posuwali się ku górom, patrząc oślepłemi od dymu i błysku strzałów oczyma na ten niebosiężny wał skalisty, jak gdyby on im miał być ucieczką i ochroną...
Nadziei tej Marek nie podzielał; owszem, był przekonany, że z chwilą wstąpienia na stok górski bitwa się jeno zaostrzy, gdyż szernowie zechcą wyzyskać niedogodne położenie wdzierających się w górę żołnierzy. Poglądał też często ku śnieżnemu grzbietowi, starając się wyśledzić czatujących w zasadzkach szernów, gotowych staczać z góry gruz i kamienie... Na szczęście jednak obawy okazały się płonnemi. Czy to, że szernowie, mimo przeważającą liczbę, znużeni byli walką, nader dla nich kosztowną, czy też po prostu nie przypuszczali, że ludzie zdołają żywcem przedrzeć się przez kotlinę: dość, że nie pomyśleli zgoła o obsadzeniu górskiego przejścia. Odstąpili nawet od niego, kiedy oddział Marka zaczął się wdzierać na stok, dając opadającym ze znużenia ludziom chwilę odetchnienła...
Żołnierze odsapnęli niewiela i pożywiwszy się nieco, ruszyli znów w górę, nie zwłócząc. Marek szedł w przedzie, czujne mając oko na wszystkie strony, — w tył jeno nie śmiał się oglądać, aby nie liczyć szeregów, do połowy niemal stopniałych. Przewagę dawała mu tylko broń palna, — to też teraz drżał na myśl, że szernowie, złupiwszy poległych, mogą zabrać ich broń i naboje i zwrócić przeciw pozostałej garstce. Tem bardziej tedy gnał do pośpiechu, czując, że jedyne ocalenie jest już tylko w ucieczce.
Ludzie zagadywali go czasem: »Zwycięzco!« — a on za każdym razem, kiedy to miano posłyszał, zaciskał usta boleśnie, jak gdyby mu szyderczą obelgę w twarz rzucono. Zresztą pochód uciążliwy odbywał się w milczeniu, przerywanem jeno czasami zgiełkiem coraz rzadszych walk z dopędzającymi oddział szernami. Stawano tedy na krótką chwilę i bito napastników kulami — i posuwano się znowu naprzód, byle wyżej i wyżej.
Na przełęczy Marek zarządził dłuższy odpoczynek. Żołnierze znużeni, nie bacząc już na nic, niepamiętni niebezpieczeństwa wciąż grożącego, rzucać się na śnieg zaczęli i zasypiali tak w okamgnieniu, jakby ich śmierć nagła ogarniała. Nie wiele czasu upłynęło, a Zwycięzca stał już tylko sam, patrząc pod blask słońca na opuszczoną kotlinę.
Przetarł ręką czoło i powieki, jak gdyby sen z oczu chciał spędzić. Bo naprawdę snem mu się to wszystko teraz strasznym wydało: walka i przedziwne miasto zdobyte i potem ten odwrót najkrwawszy... Ciche, śnieżne góry były dookoła niego i tam w dole kotlina cicha leżała, zielona i stawów pełna tęczowych, w blasku słońca uśpionych. Myśl jego ginęła w jakiejś dziwnej próżni.
— Poco, poco to wszystko? — zapytywał się w duchu tak szczerze, i nie znajdował odpowiedzi na to proste pytanie...
Z wolna obrócił oczy ku południu, w stronę bieguna.
Lekki, biały, kulisty obłok ponad górami.
Ziemia.
Wyszła już z pierwszej kwadry i zbliżała się zwolna do pełni, górnym rąbkiem swej tarczy widna oczom Zwycięzcy. Cisza była naokół niezmierna, świat cały księżycowy zamarł w blasku słońca, niskim łukiem po niebie biegnącego.
Marek zadumał się. Szeroko rozwartymi oczyma patrzył teraz na Ziemię i myślał, jak ciężka walka go jeszcze czeka, nim będzie mógł po skończonym trudzie powrócić tam — na rodzinną swoją planetę. I myślał także, co ludziom księżycowym po sobie zostawi. Nie dokonał wprawdzie i wie już, że nie dokona podjętego dzieła: szernów wytępić do imienia na Księżycu niepodobna, — ale ogniem i mieczem przeszedł całą wrogów krainę i nauczył tych strasznych pierwobylców bać się człowieka i jego broni, a zastęp zbrojnych jego towarzyszów, choć zdziesiątkowany, umie teraz stawić czoło szernom w otwartym boju i zwyciężać ich, jeśliby się kiedyś jeszcze pokusili o zawojowanie ludzkich dziedzin...
Pocieszał się temi myślami i tem jeszcze, że kiedy powróci szczęśliwie do ludzkich osad, przed odlotem na Ziemię uporządkuje tam stosunki, nada prawa wydziedziczonym i uciśnionym, mocnych nauczy sprawiedliwości i miłosierdzia...
Byle wracać! byle wracać co prędzej!
Zerwał się i zaczął budzić uśpionych żołnierzy. Wstawali niechętnie, ociągając się, nawpół jeszcze nieprzytomni i ciężkim snem pijani. Marek jednak nie dopuścił już żadnej odwłoki. Ledwo byli na nogach, kazał im schodzić w dół, ku równinom, ku morzu.
Południe zastało ich już u stóp gór pierściennych; przed nocą spodziewali się być na równym kraju padolnym.
Jakoż rzeczywiście raźno posuwano się naprzód. Odwrotu ich szernowie prawie nie niepokoili, nie można było bowiem brać pod uwagę drobnych utarczek zwycięskich z przypadkowo napotykanemi gromadami, które po jednej lub dwóch salwach szybko się rozpraszały. Pierwobylcy widocznie, krwawem nauczeni doświadczeniem, nie ufali swym siłom w pustym i odkrytym kraju. W żołnierzy wstępował duch wesoły. Cieszyli się, przeczuwając (Marek bowiem tego nie mówił), że idą do domów i będą mogli odpocząć po niesłychanym trudzie. Jeret tylko patrzał przed siebie ponuro i unikał coraz więcej widoku Zwycięzcy.
O pewnej godzinie popołudniowej, kiedy wchodzili już na rozległe równiny, Marek zbliżył się do niego na postoju. Nie mówili dawno z sobą, to też Jeret drgnął, kiedy usłyszał niespodziewanie głos Zwycięzcy.
— Jeret, — rzekł on, — chciałem się z tobą naradzić...
— Jestem tu, panie, aby słuchać twoich rozkazów.
Marek skinął na niego i wyszli obaj poza obóz na małą wyniosłość ponad płynącą leniwie rzeczułkę. Widać stąd było nieliczne namioty (resztę ich w walkach utracono bezpowrotnie) i krzątających się dookoła nich żołnierzy. Obdarci byli i słońcem opaleni; na wychudłych ich twarzach rysowały się wyraźnie ślady przebytych trudów. Poruszali się jednak żywo, znosząc wodę w wiadrach na uwarzenie strawy, — straże obchodziły obóz miarowym krokiem z bronią na ramieniu. Marek patrzył przez pewien czas w milczeniu na ten stopniały do połowy zastęp wiernych swoich towarzyszów, aż naraz zwrócił się do Jereta z zapytaniem:
— Co myślisz o tych ludziach?
— Byliśmy ci wszyscy wierni i spełniliśmy, co leżało w naszej mocy, Zwycięzco...
— Dlaczego nazywasz mnie ciągle »Zwycięzcą«? — zauważył Marek.
Jeret nie odrzekł ani słowa. Więc Marek zapytał znowu po chwili:
— A o mnie co myślisz?
Teraz młody dowódca wzniósł na niego oczy i odparł szczerze:
— Nie wiem.
Marek uśmiechnął się.
— Mniejsza. Nie o tem chciałem mówić... Dostałem się między was na Księżyc i pełnię trud, który wziąłem na siebie dobrowolnie. W krajach, które odtąd, gdzie stoimy, ciągną się ku morzu, mieszkali niegdyś szernowie. Nie zdołaliśmy ich w górach wytracić, ale te żyzne łany przed nami są wolne. Oddam je ludziom na posiadanie.
— Nim ludzie tu przyjdą, — ozwał się Jeret po chwili, — szernowie powrócą do swych zburzonych miast na nizinach i trzeba będzie nową walkę toczyć.
— Nie. Ludzie tutaj już są i nie powinni pozwolić szernom na powrót.
Jeret spojrzał na niego zdumiony.
— Tybyś chciał, panie?...
— Słuchaj mnie, — rzekł Marek, przerywając mu. — Myślałem nad tym długo, co wypada robić i wahałem się nawet... To sąsiedztwo szernów w górach nie jest bezpieczne ani wygodne, ale niepodobna nam już opuścić zawojowanego kraju, jeśli cała wyprawa nasza nie ma być zgoła bezowocna. Tam, z tamtej strony morza, zaczyna wam być ciasno, — tutaj są ziemie bujne i bogate... A od szernów przecież będziecie się umieli bronić... Tych krajów nam już opuszczać nie wolno.
Jeretowi nagle rozbłysły oczy.
— Zwycięzco! więc my nie idziemy do domów?
— Z radością to wyrzekłeś...
— Tak, panie. Z radością. Bo ja... nie mam tam nic...
Urwał i sposępniał nagle. Marek zrozumiał, że Jeret myśli o dziewce. Wyciągnął dłoń i dotknął z lekka jego ramienia...
— Jeret, — rzekł, — wierz mi, że nie masz powodu...
— Nie mówmy o tem, panie. Rad jestem, że krew nasza nie napróżno była rozlana. A obawiałem się już, że zechcesz nas odwieść stąd...
— Ale czy wy pozostać zechcecie?
— Ludzie są zmęczeni i pilno im do domów. Myślę jednak, że zostaną, gdy im ty, Zwycięzco, rozkażesz. Początkowo będzie tu ciężko, bo szernowie zapewne pokoju nam nie dadzą. Zostaniemy jednak, dopóki inni nie przyjdą, aby się tutaj już osiedlić, i obrony stałej nie utworzą.
— Czy i ty chcesz tu pozostać?
— Tak. Na zawsze.
— Jak wolisz! Myślałem zabrać cię z sobą.
— Nie. Wracaj, panie, sam nad Ciepłe Stawy i ucz ludzi prawa...
— Poczekam na Anasza. Wedle tego, coś mówił, powinienby dzisiaj przywieść posiłki...
— Sądzę, że jutro spotkamy go nad morzem lub na naszym dawnym szlaku w głąb kraju...
Zamilkł na chwilę. Po jakimś czasie dopiero Marek ozwał się znowu, patrząc z boku na zadumanego młodzieńca:
— Osadnicy zapragną tutaj pobudować domy i założyć rodziny... Czyś i ty?...
— Ja?
— Tak. Zamierzałeś niegdyś pojąć w małżeństwo... wnuczkę Malahudy. Czy mam ci ją przysłać tutaj, powróciwszy za morze?
Jeret spojrzał mu prosto w oczy.
— Panie, czy ty sądzisz, że wnuczkę Malahudy można komuś przysłać?
— Myślę, że mnie posłucha, gdy jej powiem, że taka jest moja wola...
— A jeśliby cię posłuchała, czy sądzisz, panie, że ja ją zechcę wziąć z twoich rąk?
Nie mówiono już więcej o tem.
Namioty zwinięto rychło i ruszono znowu na pomoc, ku morzu. Nad większemi rzekami i w pobliżu wybrzeża miano dopiero zostawić załogi.
Przed zapadającym wieczorem spotkano Anasza z niezbyt liczną, ale dobrze uzbrojoną garścią ludzi. Opowiadał, że przybycie jego z posiłkami opóźniły trudności, jakie miał ze strony rządzącego arcykapłana Elema, a także niespodziewany napad szernów od strony Przesmyku, który jednakże odparto z łatwością dzięki pomocy Malahudy.
— Czyjej? czyjej pomocy? — zapytał Zwycięzca.
— Malahudy, — powtórzył Anasz wyraźnie, — dawnego arcykapłana. Zaginiony starzec zjawił się niespodziewanie w najgorętszej chwili, właśnie w porze, kiedy wszyscy głowy potracili, i objął dowództwo nad zbrojnymi, którym Elem nie umiał przewodzić. Napastników otoczono i wybito do nogi.
Na nocnych już leżach, nim mróz począł ogarniać krainę, wezwał Marek złączone oddziały i objawił im swój zamiar pozostawiania załóg w zdobytych ziemiach. Przyjęto tę wieść bez zapału, ale też i bez szemrania. Rozumieli wszyscy, że trzeba utrzymać to, co się tak krwawo kupiło — i że jedyny na to jest sposób: zaludnienia tych niedostępnych dotychczas nodze ludzkiej okolic.
Tedy Marek oddał głos Jeretowi, który wezwał ochotników, chcących z nim na posterunku pozostać — przynajmniej do czasu, nim osadnicy nowi z za morza nadpłyną. Ludzie zgłaszali się zwolna, zwłaszcza z pośród świeżo z Anaszem przybyłych, ale i między weteranami nie brakło takich, którzy byli gotowi stanowić przedmurze dla przyszłych miast i wiosek człowieczych.
W końcu zebrał się zastęp wcale pokaźny, który można już było na kilka, dość silnych, rozdzielić. Zwycięzca zostawił tym ludziom wolność podzielenia się ziemią do woli, zastrzegając tylko, że pewne obszary mają być zawsze własnością gromadzką, nigdy zaś osobistą.
Dziwnym się żołnierzom wydał ten rozkaz, przyjęli go jednak bez protestu i święcie zachować poprzysięgli, zwłaszcza kiedy posłyszeli, że jest to wstęp do nowych i zbawiennych praw, któremi Zwycięzca chce ludność nowego kraju uszczęśliwić.
Pierwszą osadę postanowiono założyć na miejscu, gdzie właśnie noc przepędzono — i tutaj na przyrodzonym szlaku, wiodącym od gór w kraje nizinne, zostać miał Jeret z garścią co najwyborowszego męża, jako stróż i naczelnik.
Rankiem, gdy reszta obozu, oprócz pozostających, ruszyła dalej, żegnał się z nim Zwycięzca, wzruszony myślą, że po raz ostatni ściska drobną a tęgą dłoń wojownika... Gdy miał już odejść, drgało mu jeszcze na ustach pytanie, co ma złotowłosej Ihezal powiedzieć, jeżeli go o niego zapyta, ale spojrzawszy w posępne oczy Jereta, uścisnął mu tylko dłoń jeszcze raz, żywo i gorąco, i odszedł bez słowa...
I tak posuwano się ku morzu, zostawiając załogi po drodze, w miejscach na osady dogodnych a obronnych, aż gdy w późnej popołudniowej godzinie zobaczono zdala rozfalowaną, siną przestrzeń wody, mała już tylko garstka została przy Zwycięzcy. Nad morzem spotkano oddział pilnujący sań zostawionych. Tutaj pozostawał jako naczelnik Anasz, który na razie miał jeszcze odprowadzić Zwycięzcę do starego kraju i wrócić z osadnikami.
Słońce zachodziło, kiedy sanie, przygotowane już do drogi, oczekiwały na piasku, rychło mróz nocny zetnie morze szklistym pomostem. Marek, rozciągnięty na wybrzeżu, patrzył na łunę zachodnią. Paliła się szeroko, czerwieńsza i krwawsza niźli zazwyczaj, jakby symbol ostatni i pożegnalny owych długich dni, pełnych trudu, mordu i pożogi... Zwycięzca przypomniał sobie ostatni wieczór przed wyjazdem i jasną głowę Ihezal na piersi swojej opartą — i wzniósł ręce w milczeniu, jakby Bogu bez słów dziękując, że trud jego największy jest już ukończony i że wraca do kraju, skąd rychło odleci na zawsze z Księżyca...
Łuna tymczasem nie gasła, lecz zdawała się owszem zażegać coraz szerzej i krwawiej, pół nieba prawie obejmując. I nagle dziwny strach przeniknął Marka, jak gdyby ten pożar niebieski i ta krew po zachodzie słońca nie tylko przeszłe dni znaczyła, lecz miała dla niego być zarazem wróżbą jakiegoś losu strasznego...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.