Zwycięstwo (Conrad)/Część IV/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwycięstwo
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Victory
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XII

Ricardo wrócił jak na skrzydłach do domku Heysta i zastał Lenę czekającą już na niego. Gdy ujrzał ją — całą w czerni — radosne jego uniesienie ustąpiło natychmiast trwożnej, drżącej uległości wobec jej bladej twarzy i spokoju nieruchomej postaci — spokoju wprost zdumiewającego dla Ricarda, który miał już sposobność doświadczyć siły jej członków i nieugiętego ducha. Po odejściu Heysta Lena wyszła ze swego pokoju i usiadła pod portretem, aby czekać na powrót mężczyzny zwiastującego przemoc i śmierć. Gdy podnosiła kotarę, przejęła ją wielka troska płynąca ze świadomości że jest nieposłuszną ukochanemu — troska złagodzona przez uczucie, którego doznawała już dawniej: ogarnęła ją łagodna fala przejmującej słodyczy. Postępowanie Leny nie było wynikiem przelotnego impulsu; uległa wpływom bardziej istotnym i potężniejszym choć mniej określonym. Nie kierowała nią wola ale jakaś siła bardziej istotna, która znajdowała się jakby poza nią. Lena nie opierała się na żadnych konkretnych danych; nie obmyśliła żadnego planu. Widziała przed sobą tylko jeden cel — rozbrojenie śmierci, dzikiej, nagłej, niepoczytalnej, śmierci czyhającej na człowieka do którego należała; a śmierć była wcielona w nóż gotów ugodzić go w serce. Nie wątpiła wcale że grzechem było rzucenie się w jego ramiona. Wiedziona natchnieniem, które zstępuje czasem zgóry na przeciętnych ludzi — dla ich dobra lub zła — rozumiała że uczucie Heysta dla niej jest tylko gwałtownym i szczerym porywem ciekawości i współczucia — rzeczy przemijających. Nie znała go. Gdyby miał odejść od niej i zniknąć na zawsze, nie zrobiłaby mu żadnej wymówki i nie miałaby do niego żalu, gdyż pozostawiłby jej coś niezmiernie rzadkiego i cennego — poczucie że przez swą odwagę zasłużyła na jego uściski, ocalając mu życie.
Teraz pochłaniała ją tylko jedna sprawa: jak zdobyć nóż Ricarda, znamię i symbol skradającej się śmierci — i to było przyczyną jej drżenia, rumieńców oblewających ją warem i zimnych dreszczy. Ręce Leny trzęsły się z niecierpliwości, spragnione tego strasznego przedmiotu, który raz zobaczyła i którego nie mogła zapomnieć.
Wyciągnęła instynktownie ręce nagłym ruchem i Ricardo stanął jak wryty między drzwiami i krzesłem na którem siedziała — stanął z bezwzględnem posłuszeństwem zdobytego mężczyzny, którego cierpliwość jest niewyczerpana. Jego uległość zmieszała Lenę. Słuchała namiętnych uniesień Ricarda, straszliwych zachwytów i okropniejszych jeszcze wyznań miłosnych. Potrafiła nawet spojrzeć mu prosto w oczy — skośne, ruchliwe oczy, błyskające dzikiem pożądaniem.
— Nie! — mówił już spokojniej, wyrzuciwszy z siebie ognisty potok słów, w którym najdziksze miłosne zaklęcia zlewały się z zalotnemi błaganiami. — Więcej już na to nie pójdę! Zaufaj mi. Przecież mówię rozsądnie. Patrz jak spokojnie bije mi serce. Było dziś tak z dziesięć razy, że kiedy ty, ty, ty! stanęłaś przede mną w myśli, zdawało mi się że serce roztrzaska mi żebra albo wyskoczy przez gardło. Zakołatało się na śmierć moje serce, czekając na ten wieczór, na tę chwilę. A teraz jest już bez sił; patrz, jakie spokojne!
Zrobił krok naprzód, ale jasny jej głos zabrzmiał rozkazująco:
— Ani kroku dalej!
Zatrzymał się z uśmiechem idjotycznego ubóstwienia na ustach, z radosnem posłuszeństwem mężczyzny, który mógł każdej chwili porwać ją w objęcia i rzucić na ziemię.
— Ach! gdybym był dziś rano ścisnął cię za gardło i zrobił co mi się podobało, nie dowiedziałbym się nigdy jaka jesteś! A teraz wiem. Jesteś cudem! A i ja także — w swoim rodzaju. Mam siłę i mam rozum. Gdyby nie ja, bylibyśmy już nieraz przepadli. To ja obmyślam wszystko, to ja układam plany dla mego pana. Ale znudził mi się już stary — brrr! A twój znudził ci się także, prawda? Ty, ty!
Dygotał cały. Wyrecytował litanję pieszczotliwych słów, bezwstydnych i tkliwych, i nagle zapytał:
— Dlaczego nic do mnie nie mówisz?
— Bo moją rolą jest słuchać — rzekła, uśmiechając się do niego zagadkowo, z rumieńcem na policzkach i wargami zimnemi jak lód.
— Ale odpowiesz mi na pytanie?
— Tak — odrzekła, a oczy jej rozszerzyły się, jak gdyby się czemś nagle zainteresowała.
— Gdzie ten łup? Czy wiesz?
— Nie! Jeszcze nie wiem.
— Ale przecież tu jest gdzieś schowany łup, na który warto się połakomić?
— Tak mi się zdaje. Ale kto wie? — dodała po chwili.
— Wszystko jedno! — odparł niedbale. — Mam dosyć tego pełzania na brzuchu. Mój skarb — to ty! Wynalazłem cię tutaj, gdzie ten człowiek cię zakopał abyś gniła dla przeklętej jego przyjemności!
Obejrzał się, szukając krzesła, poczem znów zwrócił ku niej mętne oczy i niewyraźny uśmiech.
— Zmęczony jestem jak pies — rzekł i usiadł na podłodze. — Zmęczyłem się tak dziś rano, gdym przyszedł tutaj i zaczął z tobą rozmawiać, a teraz taki jestem wyczerpany, jakbym wylał z żył całą krew serdeczną — po to abyś pluskała w niej białemi nóżkami.
Siedziała nieporuszenie; skinęła tylko głową w zadumie. Wszystkie jej władze skupiły się po kobiecemu na pragnieniu jej serca — na tym nożu — podczas gdy mężczyzna u jej nóg plótł wciąż po warjacku, przymilny i dziki, dochodząc prawie do szału w swem uniesieniu. Ale on także dążył do określonego celu.
— Dla ciebie! Dla ciebie poświęcę pieniądze, poświęcę życie wszystkich ludzi prócz mego życia! Potrzeba ci człowieka, władcy który pozwoli ci oprzeć pantofelek na swoim karku; a nie tchórza co znudzi się tobą po roku — a ty nim. A wówczas co? Nie należysz do takich, którzy siedzą cicho — tak samo jak ja. Żyję dla siebie — i ty też będziesz żyła dla siebie a nie dla szwedzkiego barona. Oni wysługują się takimi jak ty i ja. Prawdziwy pan, to zawsze coś lepszego od pryncypała; ale trzeba nam zawiązać we dwoje spółkę przeciwko wszystkim hipokrytom. Powędrujemy w świat, ty i ja — oboje wolni i szczerzy. Ty nie jesteś ptakiem, któryby w klatce wytrzymał. Powędrujemy razem w świat, bo jesteśmy z tych ludzi, co to nigdy domu nie mają. Urodzone z nas włóczęgi!
Słuchała go z najwyższą uwagą, jak gdyby jakieś nieoczekiwane słowo mogło jej dać wskazówkę jak zawładnąć tym nożem, tym okropnym sztyletem — jak rozbroić wcielony mord, żebrzący o miłość u jej stóp. I znów kiwnęła mu głową w zadumie, wzniecając błyski w żółtych oczach tkwiących z ubóstwieniem w jej twarzy. Gdy przysunął się nieco bliżej, nie wzdrygnęła się w duszy. To się stać musiało. Niech się dzieje co chce, byleby nóż znalazł się w jej ręku. Ricardo zaczął mówić jeszcze poufałej.
— Spotkaliśmy się — i godzina ich wybiła — rzekł, patrząc w górę w jej oczy. — Spółka między mną i moim starym musi trzasnąć. Niema dla niego miejsca tam gdzie jesteśmy we dwoje. Oho, zastrzeliłby mnie jak psa. Bądź spokojna! Ten instrument rozstrzygnie całą sprawę nie dalej jak dziś w nocy.
Uderzył się po zgiętej nodze pod kolanem i zobaczył ze zdumieniem że twarz młodej kobiety się rozjaśnia; pochlebiło mu to bardzo. Podała się ku niemu skwapliwie i wyczekująco z ustami rozchylonemi po dziewczęcemu, z wypiekami na bladej twarzy, dygocząc i oddychając gorączkowo.
— Mój ty cudzie, mój dziwie — moje szczęście i moja radości — tyś jedna na miljon! Nie! tyś jedna jedyna na świecie! Znalazłaś we mnie swego człowieka! — szeptał drżącym głosem. — Słuchaj! Oni rozmawiają z sobą po raz ostatni; z twoim starym załatwię się także dziś koło północy!
Nie drgnąwszy nawet, szepnęła, gdy tylko ustąpiło nagłe ściśnięcie serca i gdy zdołała dobyć głosu:
— Z nim — to nie spieszyłabym się zanadto.
Pauza, która poprzedziła jej słowa i ton głosu sprawiały wrażenie rozważnej rady.
— Dobra z ciebie, rozsądna dziewczyna! — zaśmiał się cicho z drapieżną wesołością, przyczem barki jego poruszyły się kocim, falistym ruchem a skośne oczy sypnęły iskrami. — Myślisz ciągle o tym jego trzosie. Dobry z ciebie kompan, niema co! A jaka z ciebie będzie przynęta! No, no!
Dał się porwać na chwilę uniesieniu, ale wnet twarz jego pociemniała.
— Nie! Żadnej zwłoki. Za cóż ty masz człowieka — za strach na wróble? Myślisz że tylko kapelusz na nim i ubranie a w środku nic — że nie ma mózgu, żeby sobie różne rzeczy wyobrażać? Nie! — ciągnął gwałtownie — on już nigdy nie wejdzie do tego twego pokoju — nigdy w życiu!
Zapadło milczenie. Ricardo sposępniał szarpany zazdrością i nawet na Lenę nie spojrzał. Wyprostowała się, poczem powoli, stopniowo, chyliła się nad nim coraz niżej i niżej, jakby chcąc wpaść w jego objęcia. Wreszcie spojrzał na nią, zatrzymując ją nieświadomie.
— Posłuchaj! Ty, która umiesz zmóc mężczyznę gołemi rękami, czy potrafiłabyś... czy potrafiłabyś dźgnąć kogoś takiem narzędziem jak mój nóż?
Rozwarła szeroko oczy i uśmiechnęła się dziwnie do niego.
— Skąd ja mogę wiedzieć? — szepnęła czarownym głosem. — Może mi pan pokaże jak ten nóż wygląda?
Nie odrywając wzroku od jej twarzy, wyciągnął nóż z pochwy — krótkie, szerokie, okrutne podwójne ostrze o kościanej rękojeści — i dopiero wtedy zwrócił nań oczy.
— Dobry przyjaciel — rzekł z prostotą. — Weź i zważ go w ręku — zaproponował.
W chwili gdy się pochyliła aby wziąć nóż z jego ręki, zapalił się błysk w jej tajemniczych oczach — czerwony błysk wśród białej mgły, która spowijała porywy i tęsknoty jej duszy. Dopięła celu! Żądło śmierci znalazło się w jej rękach; jad żmii, która wkradła się do jej raju, był oto w jej mocy, a łeb gadu prawie że pod jej stopą. Ricardo, wyciągnięty na macie pokrywającej podłogę, przysuwał się wciąż bliżej i bliżej do krzesła na którem siedziała.
Wszystkie jej myśli skupiły się w jednym wysiłku; jak zatrzymać przy sobie tę broń, która zdawała się wcielać wszelkie niebezpieczeństwa i wszelkie groźby na tej ziemi opanowanej przez śmierć. Lena odezwała się z cichym śmiechem, którego radosne uniesienie uszło uwagi Ricarda:
— Nie spodziewałam się że mi pan kiedy tę rzecz powierzy!
— Dlaczegożby nie?
— Z obawy abym znienacka nie ugodziła tem pana.
— Dlaczegożby? Za tę ranną historję? Nigdy w życiu! Ty się nie będziesz mścić za to. Przebaczyłaś mi przecież. Ocaliłaś mnie! I wzięłaś nade mną górę. Zresztą coby ci z tego przyszło?
— Nic — przyznała.
Czuła w głębi serca, że nie umiałaby użyć sztyletu; że gdyby przyszło do walki, musiałaby rzucić go i bronić się gołemi rękoma.
— Posłuchaj: kiedy puścimy się w świat, będziesz mnie zawsze nazywała mężem. Słyszysz?
— Tak — rzekła, zbierając siły do walki, w jakiejkolwiekby nadeszła postaci.
Nóż leżał na jej kolanach. Lekkiem poruszeniem nóg ukryła go w fałdach sukni i złożyła ręce ze splecionemi palcami na kolanach, które zacisnęła rozpaczliwym ruchem. Groźny przedmiot znikł nareszcie z widoku. Poczuła że pot oblewa ją całą.
— Ja tam nie będę się krył z tobą jak ten nicpoń, ten laluś, ten kpiarz. Będziesz moją dumą i moim kompanem. Czy to nie lepszy los niż gnić na tej wyspie dla pańskiej przyjemności i czekać aż ten Szwed puści cię kantem?
— Będę czem tylko pan zechce — rzekła.
W upojeniu podpełzał coraz bliżej za każdem jej słowem, za każdem poruszeniem.
— Daj mi nogę — żebrał nieśmiałym szeptem w pełnem poczuciu swej władzy nad nią.
Niech się dzieje co chce, myślała Lena, byle tylko rozbroić i uniemożliwić mord — póki siły nie wrócą do jej członków, póki nie zdobędzie się na decyzję. Odporność jej osłabła wskutek łatwości z jaką jej przyszło zwycięstwo. Wysunęła nieco stopę z pod brzegu sukni; Ricardo rzucił się na nią chciwie. Nie zdała sobie nawet z tego sprawy. Myślała o lesie, do którego Heyst kazał jej uciekać. Tak, las — tam należało ujść z groźnym łupem, żądłem pokonanej śmierci. Ricardo obejmował jej nogę w kostce, przyciskając raz po raz usta do podbicia, szepcząc zdyszane słowa nakształt szlochów, wydając dźwięki wyrażające jak gdyby zmartwienie i rozpacz. Żadne z nich nie słyszało grzmotu, który warczał w oddali, modulując gniewnie potężny swój głos. Cały świat nazewnątrz wstrząsał się nieustannie wokół martwej ciszy pokoju, gdzie profil ojca Heysta, ujęty w ramy, patrzył surowo w przestrzeń.
Nagle Ricardo poczuł kopnięcie nogi którą pieścił — kopnięcie tak gwałtowne pod szyją, że pchnięty wstecz znalazł się odrazu w wyprostowanej, klęczącej pozycji. Wyczytał grożące mu niebezpieczeństwo z kamiennych oczu Leny i w chwili gdy zrywał się na nogi, posłyszał wyraźnie na tle groźnego ryku burzy krótki odgłos strzału, który częściowo ogłuszył go jak uderzenie. Odwrócił rozpaloną głowę i ujrzał Heysta stojącego we drzwiach. Mignęło mu przez głowę, że ten drab stanął dęba. Przez jakąś część sekundy patrzył w oszołomieniu na podłogę, szukając noża. Nie mógł go dojrzeć.
— Dźgnij go ty! — zawołał do Leny ochrypłym głosem i rzucił się naoślep ku tylnym drzwiom.
Był to odruch samozachowawczego instynktu, ale rozum mówił Ricardowi że nie ujdzie żywy z pokoju. Jednak dopadł drzwi, które rozwarły się z hukiem pod jego ciężarem, i natychmiast zatrzasnął je za sobą. Wówczas oparł się o nie ramieniem, z rękami na klamce, ogłuszony i samotny wśród nocy pełnej wstrząsów i mrukliwych gróźb, i usiłował się opamiętać. Starał się zdać sobie sprawę czy dostał tylko jeden postrzał. Ramię jego było mokre od krwi cieknącej z głowy. Obmacał czaszkę nad uchem i stwierdził że został tylko draśnięty, ale nagłość całego zajścia pozbawiła go sił na chwilę.
Cóż u djabła dzieje się z szefem, że pozwala grasować temu drabowi? A może szef — już nie żyje?
Cisza panująca w pokoju przerażała go. Nie było mowy aby mógł tam wrócić.
— Ale ona potrafi dać sobie radę — mruknął.
Miała jego nóż. Teraz ona stała się niebezpieczną, podczas gdy on był rozbrojony i do niczego na razie. Odszedł cichaczem, zataczając się, ode drzwi; czuł ciepłą krew zbiegającą mu ciurkiem po karku. Postanowił zbadać, co się stało z szefem i zaopatrzyć się w broń ze zbrojowni w kufrach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.