Zwycięstwo (Conrad)/Część IV/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwycięstwo
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Victory
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VIII

Tymczasem Heyst i Lena, idąc dość prędko, zbliżyli się do chaty Wanga. Heyst poprosił Lenę aby poczekała i wspiął się po bambusowej drabince prowadzącej do drzwi. Zastał wszystko tak jak się spodziewał. Zadymione wnętrze było puste, została tylko wielka skrzynia z sandałowego drzewa, za ciężka aby ją można było prędko usunąć. Wieko było odrzucone a zawartość znikła. Cała chudoba Wanga została zabrana. Nie zatrzymując się dłużej w chacie, Heyst wrócił do Leny, która zdawała się w dziwny sposób wszystko wiedzieć czy rozumieć i o nic nie zapytała.
— Idźmy dalej — rzekł.
Szedł naprzód ścieżką, którą zwykle chodzili, a szelest jej białej sukni sunął za nim w cieniach lasu. Choć ciężkie powietrze było zupełnie nieruchome wśród prostych, nagich pni, plamy słońca błądziły po ziemi. Podniósłszy oczy, Lena zobaczyła wysoko nad głową trzepoczące się liście i lekkie drżenie konarów wyciągniętych poziomo w cierpliwem znieruchomieniu. Heyst obejrzał się na nią dwa razy. Odpowiadała na jego spojrzenia pogodnym uśmiechem, za którym kryła się zapamiętała, skupiona namiętność, pałająca nadzieją pełniejszego zaspokojenia. Minęli miejsce gdzie skręcali zwykle, wspinając się na nagi szczyt środkowego wzgórza. Heyst zmierzał wciąż ku górnemu skrajowi lasu. Z chwilą gdy wyszli z pod osłony drzew, ogarnął ich lekki powiew, i wielka chmura, dopędzając słońce, powlokła dziwnie ponurym cieniem wszystko dokoła. Heyst wskazał Lenie stromą, nierówną ścieżkę biegnącą po zboczu wzgórza. Przecinała ją barykada z drzew, prymitywna przeszkoda, której wzniesienie w tem miejscu musiało kosztować wiele trudu.
— Oto zapora rzucona na drogę cywilizacji — objaśnił Heyst swym uprzejmym tonem. — Tym biedakom z tamtej strony wzgórz nie podobał się postęp, gdy zjawił się u nich w postaci mego towarzystwa — choć miał to być wielki krok naprzód, jak twierdzili niektórzy z wiarą, która ich zawiodła. Postęp zawrócił z tej drogi, lecz barykada pozostała.
Wspinali się powoli. Chmura wędrowała dalej, zostawiając za sobą jeszcze więcej blasku na obliczu świata.
— Ta barykada jest bardzo śmieszna — ciągnął Heyst — ale powstała przecież jako wynik szczerego lęku — lęku przed nieznanem i niepojętem. Można powiedzieć że jest w pewien sposób tragiczna. I pragnąłbym z całego serca, Leno, żebyśmy się znaleźli po tamtej stronie.
— Stój, stój! — krzyknęła nagle, chwytając go za ramię.
Na barykadzie, do której się zbliżali, leżał stos świeżo ściętych gałęzi. Liście na nich były jeszcze zielone; łagodny wietrzyk spłynął z nad barykady i poruszył je lekko. Lena dojrzała wśród listowia kilka włóczni sterczących z gąszczu i to ją tak przeraziło. Spostrzegła je nagle. Choć nie błyszczały, widziała je z niezmierną wyrazistością, nieruchome, i złowrogie.
— Musisz mię teraz puścić samego Leno — rzekł Heyst.
Trzymała go uparcie za ramię, ale Heyst zdołał się po chwili uwolnić, nie przestając z uśmiechem patrzeć jej w oczy.
— To jest raczej symbol niż akcja przeciw nam — usiłował ją przekonać. — Poczekaj tu chwilę. Obiecuję ci, że nie podejdę tak blisko aby mię mogli dosięgnąć.
Jak w koszmarze patrzyła za Heystem, wspinającym się wgórę jak gdyby nigdy się nie miał zatrzymać; i usłyszała jego głos, podobny do głosów słyszanych we śnie, krzyczących nieznane słowa nieziemskim jakimś tonem. Heyst żądał widzenia się z Wangiem. Nie czekał długo. Ochłonąwszy nieco z trwogi, Lena zauważyła poruszenie w zielonym gąszczu barykady. Odetchnęła z ulgą gdy włócznie cofnęły się w głąb i znikły z widoku — te ohydne włócznie! Naprzeciw miejsca gdzie stał Heyst, para żółtych rąk rozchyliła liście i w niewielkim otworze ukazała się twarz z bardzo wyraźnemi oczami. Była to twarz Wanga, ale zdawało się, że nie jest złączona z korpusem; wyglądała jak te maski z tektury, wiszące w oknie pewnego ciemnego sklepu na Kingsland Road, którym Lena przyglądała się nieraz w dzieciństwie; właścicielem tego sklepu był mały, tajemniczy człowieczek. Tylko że ta twarz miała zamiast dziur mrugające oczy. Lena widziała dokładnie jak powieki się ruszały. Po obu stronach twarzy ręce rozsuwające gałęzie zdawały się również nie należeć do prawdziwego ciała. Jedna z tych rąk trzymała rewolwer — broń, którą Lena poznała tylko przez intuicję, gdyż nigdy przedtem nie widziała takiego przedmiotu.
Wsparła się plecami o prostopadłą ścianę zbocza i nie spuszczała oczu z Heysta; uspokoiła się trochę ponieważ włócznie już mu nie zagrażały. Z za jego sztywnych i nieruchomych pleców widziała nierealną, tekturową twarz Wanga, która poruszała cienkiemi wargami i wykrzywiała się nienaturalnie. Lena była za daleko od nich aby słyszeć rozmowę prowadzoną zwykłym głosem. Czekała cierpliwie na jej koniec. Czuła plecami ciepło skały; od czasu do czasu powiew chłodniejszego powietrza zdawał się spływać z góry na jej głowę; u jej stóp wąwóz pełen po brzegi roślinności rozbrzmiewał nikłym, sennym szumem owadziego życia. Spokój panował dokoła. Lena nie zauważyła chwili, w której twarz Wanga znikła z pomiędzy liści, zabierając z sobą nierzeczywiste ręce. Spostrzegła ze zgrozą, że ostrza włóczni wysuwają się zwolna z powrotem. Włosy powstały jej na głowie, ale nim zdążyła krzyknąć, Heyst, który wyglądał jak wrośnięty w ziemię, odwrócił się nagle i zaczął iść ku niej. Wielkie jego wąsy niezupełnie zasłaniały uśmiech przykry i niepewny; a gdy zbliżył się do niej na odległość ramienia, wybuchnął ostrym śmiechem:
— Ha, ha, ha!
Patrzyła na niego, nie rozumiejąc. Nagle przestał się śmiać i rzekł krótko:
— Wracajmy skądeśmy przyszli.
Weszła za nim w las. Wieczór się zbliżał i las napełnił się już mrokiem. W oddali ukośny snop promieni między drzewami zamykał widok. Zresztą wszędzie panowała ciemność. Heyst zatrzymał się.
— Nie mamy powodu się spieszyć, Leno — rzekł zwykłym swym tonem pełnym pogody i uprzejmości. — Nie powiodło się nam. Przypuszczam że wiesz, a przynajmniej domyślasz się, w jakim celu tam poszliśmy?
— Nie wiem, drogi mój — rzekła i uśmiechnęła się, spostrzegając ze wzruszeniem, że piersi jego falują jakby tchu nie mógł złapać. Panował jednak nad głosem, robiąc tylko krótkie pauzy między słowami.
— Nie wiesz? Chciałem zobaczyć się z Wangiem. Chciałem — tu znów zabrakło mu oddechu, ale już po raz ostatni. — Wziąłem cię z sobą, bo nie mogłem zostawić ciebie bez opieki wpobliżu tych ludzi. — Nagle zerwał z głowy korkowy hełm i cisnął go o ziemię. — Nie! — krzyknął gwałtownie. — Wszystko to razem zanadto jest potworne. To wprost nie do zniesienia! Nie mogę ciebie obronić. Nie mam na to sposobu.
Patrzył na nią przez chwilę, a potem pośpieszył podnieść kapelusz, który potoczył się był dość daleko. Wrócił i spojrzał jej w twarz; była bardzo blada.
— Powinienem przeprosić cię za ten wybryk — rzekł, wkładając z powrotem kapelusz. — Taki napad dziecinnej porywczości! I doprawdy, czuję się poprostu jak dziecko — w swojej głupocie, w swojej bezsilności, w swojem niedołęstwie — we wszystkiem — tylko nie w strasznej świadomości zła, które wisi nad twoją głową — nad tobą!
— Oni na ciebie czyhają — szepnęła.
— Oczywiście; ale niestety...
— Niestety co?
— Niestety, nie powiodło mi się z Wangiem — rzekł. — Nie potrafiłem wzruszyć serca tego syna niebieskiej krainy — o ile serce posiada. Oświadczył mi ze strasznym chińskim rozsądkiem, że nie może puścić nas przez barykadę, ponieważ będziemy ścigani. Wang nie lubi bójek. Dał mi do zrozumienia, że zastrzeli mię raczej własnym moim rewolwerem bez najmniejszego skrupułu, byle tylko nie narazić się z mego powodu na niesmaczną i brutalną walkę z obcymi barbarzyńcami. Wygłosił mowę do krajowców, którzy go szanują. Jest najznakomitszym ze wszystkich ludzi jakich kiedykolwiek widzieli i spowinowaconym z nimi przez małżeństwo. Rozumieją jego politykę. Zresztą tylko kobiety, dzieci i paru starców zostało we wsi. O tej porze roku mężczyźni żeglują daleko stąd na statkach handlowych. Ale gdyby nawet byli w domu, nie zmieniłoby to położenia. Żaden z nich nie ma zamiłowania do walki — i to jeszcze z białymi! To są spokojni, dobroduszni ludzie i bardzoby się ucieszyli gdyby mię zabito. Wang musiał uznać mój upór — bo wiedz o tem, żem się upierał — za bardzo głupi i nietaktowny. Ale tonący słomki się chwyta. Mówiliśmy obaj po malajsku — tak jak umiemy.
— „Twoje obawy są głupie“ — powiedziałem.
— „Głupie? Naturalnie że jestem głupi. Gdybym był mądry, byłbym kupcem i miałbym wielki sklep w Singapurze, zamiast być z początku górnikiem a potem lokajem. Ale jeśli pan nie odejdzie, zastrzelę pana zanim się ściemni, póki mogę jeszcze wziąć pana na cel. Ani chwili wcześniej, Numerze Pierwszy; lecz gdy zacznie się ściemniać, zrobię to z całą pewnością. A teraz dość tego!“
— „Doskonale“ — odrzekłem. — „Dość, jeśli chodzi o mnie. Ale przecież nie możesz mieć nic przeciwko temu, aby mem putih przyszła do was na kilka dni zamieszkać z kobietami Orang Kaya. Ofiaruję mu za to dar ze srebra“. Orang Kaya, to naczelnik tej wsi Leno — dodał Heyst.
Popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
— Chciałeś abym poszła do tych dzikich? — szepnęła. — Chciałeś abym cię opuściła?
— Miałbym wówczas rozwiązane ręce.
Heyst wyciągnął ręce i popatrzył na nie przez chwilę, poczem opuścił je znowu. Oburzenie Leny zarysowało się wyraźniej w wygięciu jej ust niż w jasnych, nieugiętych oczach.
— Zdaje mi się że Wang roześmiał się wówczas — ciągnął Heyst. — Zabulgotał jak indor.
— „To byłoby najgorsze ze wszystkiego“ — rzekł.
— Zdumiałem się. Dowodziłem mu że mówi głupstwa. Twoja obecność nie może mieć żadnego związku z jego bezpieczeństwem, ponieważ źli ludzie — jak ich nazywa — nie wiedzą o twojem istnieniu. Nie skłamałem właściwie, Leno, choć naciągnąłem prawdę aż do ostateczności; ale ten człowiek ma jakiś niesamowity węch. Potrząsnął głową. Zapewnił mię że wiedzą o tobie doskonale. Wykrzywił się przytem w okropny sposób.
— To wszystko jedno — rzekła Lena. — Nie chcę... nie byłabym i tak poszła.
Heyst podniósł na nią oczy.
— Cóż za nadzwyczajna intuicja w tym Chińczyku! Gdy nalegałem w dalszym ciągu na Wanga, powiedział mi o tobie właśnie to samo. Kiedy się uśmiecha, wygląda jak zarozumiała trupia czaszka. To była ostatnia jego uwaga — że ty nie będziesz chciała. Wówczas odszedłem.
Oparła się o drzewo. Heyst stał naprzeciw niej w pozie równie niedbałej, jakby ich nic nie obchodził ani czas, ani żadne sprawy tego świata. Wysoko nad ich głowami liściasty dach zaszeleścił nagle i umilkł.
— Cóż to za dziwny pomysł żeby mię wysłać! — rzekła. — Wysłać mię! I pocóż? No, pocóż?
— Wyglądasz na oburzoną — zauważył niedbale.
— I to jeszcze do tych dzikusów — mówiła dalej. — I ty myślisz, że byłabym się zgodziła? Możesz uczynić ze mną, co ci się podoba — ale nie to. Nie to!
Heyst patrzył w ciemne nawy lasu. Tak wielki spokój panował dokoła, że nawet ziemia pod ich nogami zdawała się w mroku ziać ciszą.
— Dlaczego się oburzasz? — tłumaczył. — Przecież do tego nie doszło. Przestałem namawiać Wanga. I znaleźliśmy się tutaj, odepchnięci. Nietylko nie mamy sił aby odeprzeć zło, ale niezdolni jesteśmy do zawarcia umowy z szacownymi posłami, nadzwyczajnymi wysłańcami świata, z którym — zdawało się — skończyliśmy na długi czas. Źle z nami, Leno, bardzo źle!
— To dziwne — rzekła w zamyśleniu. — Źle? Tak, zdaje mi się, że jest źle. Ale nie wiem tego napewno. A ty — co ty myślisz? Mówisz, jakbyś w to nie wierzył.
Spojrzała na niego poważnie.
— Doprawdy? Otóż to właśnie! Nie umiem rozmawiać. Oddaliłem się od wszystkiego przez analizowanie. Rzekłem ziemi, która mię nosiła: „Ja jestem ja, a ty jesteś cieniem“. I tak jest — zaiste! Ale widać nie można bezkarnie takich słów wymawiać. Oto mieszkam na cieniu zaludnionym przez cienie. Jak bezradnym jest człowiek wobec cieni! Jakże je zastraszyć, przekonać, oprzeć się im albo przeciwstawić? Straciłem wszelką wiarę w rzeczywistość... Daj mi rękę, Leno.
Patrzyła na niego w zdumieniu, nie rozumiejąc.
— Daj rękę — krzyknął.
Usłuchała; pochwycił ją z chciwością aby podnieść do ust, lecz nagle puścił ją znowu. Patrzyli na siebie czas jakiś.
— Co ci, kochany? — szepnęła nieśmiało.
— Ani siły, ani przekonania — mruknął do siebie ze znużeniem. — Jakże mam się zabrać do tej czarująco prostej zagadki?
— Tak mi ciężko — szepnęła.
— I mnie także — wyznał szybko. — A najdotkliwszą stroną tego upokorzenia jest jego absolutna bezużyteczność, którą czuję — ach, jak czuję!
Nigdy jeszcze nie zdradził przed nią tak głębokich uczuć. Bladą jego twarz, przekreślały długie wąsy płonące w cieniu. Nagle rzekł:
— Ciekaw jestem, czy miałbym dość odwagi aby wkraść się między nich nocą z nożem w ręku i poderżnąć im kolejno gardła we śnie! Ciekaw jestem...
Przestraszyła się bardziej jego niezwykłym wyrazem twarzy niż temi słowami i rzekła poważnie:
— Tylko nie bierz się do czegoś podobnego! Nie myśl o tem!
— Nie posiadam nic prócz scyzoryka. A co do myślenia, Leno — niepodobna przewidzieć o czem się będzie myślało. Nie ja myślę. Myśli we mnie ktoś zupełnie mi obcy. Co ci jest?
Zauważył jej rozchylone usta i dziwne spojrzenie oczu, które spoglądały poza niego.
— Ktoś idzie za nami. Widziałam że tam rusza się coś białego — krzyknęła.
Heyst nie odwrócił głowy; spojrzał tylko na wyciągniętą jej rękę.
— Widocznie ktoś nas ściga; pilnują nas.
— Teraz nic już nie widzę — rzekła.
— To nie ma znaczenia — ciągnął Heyst zwykłym swym głosem. — Otośmy tu się znaleźli. Nie jestem ani silny, ani wymowny. Ale doprawdy, niezmiernie trudno być wymownym wobec głowy Chińczyka wystającej ze stosu gałęzi. Nie możemy jednak wędrować bez końca wśród tych drzew. Czyż to jest schronienie? Nie! Cóż nam pozostaje? Myślałem przez chwilę o kopalni; ale i tam nie moglibyśmy długo pozostać. Przytem galerja w kopalni nie jest pewna. Słupy, na których się wspiera, odrazu były słabe. A od tego czasu pracowały nad niemi mrówki — już po ludziach. W najlepszym razie mogłaby to być śmiertelna pułapka. Umiera się tylko raz, ale różne są rodzaje śmierci.
Lena spojrzała wkoło lękliwie, szukając owej postaci, która mignęła między drzewami — kogoś kto ich śledził czy pilnował; ale jeśli ten ktoś wogóle istniał, ukrył się teraz. Oczy jej zobaczyły tylko cienie pogłębiające się w krótkich perspektywach lasu między żywemi kolumnami, na których spoczywał nieruchomy dach z liści. Spojrzała wyczekująco na mężczyznę u swego boku, z czułością, z tajonym strachem i z czemś w rodzaju lękliwego podziwu.
— Przychodziła mi także na myśl łódź tych ludzi — ciągnął Heyst. — Moglibyśmy dostać ją w ręce, i wówczas... tylko że ogołocili ją ze wszystkiego. Widziałem wiosła i maszt u nich w kącie pokoju. Popłynąć w pustej łodzi to czyn rozpaczliwy, nawet jeśli przypuścić że prąd uniesie łódź daleko od wyspy nim się rozwidni. Byłoby to tylko wymyślne samobójstwo — znalezionoby nas w łodzi martwych, zabitych przez słońce i pragnienie. Tajemnica morza! Ciekaw jestem ktoby nas znalazł. Może Davidson; ale Davidson popłynął na wschód przed dziesięciu dniami. Widziałem go z pomostu, gdy przepływał raz wczesnym rankiem.
— Nie mówiłeś mi o tem — rzekła.
— Pewno patrzył na mnie przez swoją wielką lunetę. Może gdybym był podniósł rękę — ale nacóż był nam wtedy potrzebny, tobie i mnie? Nie będzie tędy wracał wcześniej niż za trzy tygodnie — albo i jeszcze później. Żałuję że nie podniosłem ręki tamtego rana.
— I cóżby było z tego przyszło? — westchnęła.
— Coby było przyszło? Pewnie że nic. Nie mieliśmy żadnych przeczuć. Ta wyspa wydawała się niezdobytem schronieniem, gdzie mogliśmy żyć w niezamąconym spokoju i uczyć się poznawać siebie nawzajem.
— A może w przeciwnościach ludzie uczą się siebie poznawać — poddała.
— Może — rzekł obojętnie. — W każdym razie nie bylibyśmy wtedy z nim odjechali, choć jestem pewien że stawiłby się z całą skwapliwością, gotów do wszelkich możliwych usług. Taką już ten grubas ma naturę — to cudowny człowiek. Nie chciałaś przyjść wtedy na pomost, gdy odsyłałem przez niego szal Schombergowej. Nigdy ciebie nie widział.
— Nie przypuszczałam że chcesz, aby ktokolwiek mnie widział — odrzekła.
Skrzyżował ramiona na piersiach i zwiesił głowę.
— A ja znów nie wiedziałem, czy chcesz aby cię widziano. Poprostu nieporozumienie — zaszczytne dla nas obojga. Ale teraz już wszystko jedno.
Zamilkł i po chwili podniósł głowę.
— Jaki ten las zrobił się ponury! Choć z pewnością słońce jeszcze nie zaszło.
Rozejrzała się; i jakby jej oczy dopiero teraz się otworzyły, spostrzegła że cienie lasu otaczają ich nietyle mrokiem co złą, niemą, groźną wrogością. Serce jej zapadło w ciszę; poczuła bliskość śmierci, która owionęła ich oboje swem tchnieniem. Gdyby rozległ się w tej chwili szelest liści, trzask suchej gałęzi lub jakiś szmer najsłabszy, byłaby głośno krzyknęła. Ale przezwyciężyła i tę niegodną słabość. Choć jest tylko wędrowną skrzypaczką, uratowaną na progu nieuniknionej hańby, potrafi wznieść się ponad samą siebie, tryumfująca i pokorna; a wówczas szczęście buchnie na nią jak potok, rzucając jej do stóp ukochanego człowieka.
Heyst poruszył się zlekka.
— Wracajmy już, Leno; niepodobna siedzieć całą noc w lesie. Jesteśmy niewolnikami piekielnej niespodzianki, która na nas spadła — a może nazwać to losem? Twoim lub moim!
Mężczyzna przerwał milczenie, lecz kobieta pierwsza ruszyła naprzód. Na skraju lasu przystanęła, ukryta za drzewem.
— Co takiego? czy widzisz coś, Leno? — szepnął.
Odrzekła że przyszła jej do głowy pewna myśl; tu zawahała się chwilę, błysnąwszy ku niemu przez ramię promiennemi, siwemi oczami. Chciałaby wiedzieć czy te przeciwności, to niebezpieczeństwo, to zło — czy jak to nazwać — nie są karą, która dosięgła ich w ich schronieniu.
— Karą? — powtórzył Heyst. Nie mógł zrozumieć o co jej chodzi. Kiedy mu wytłumaczyła, zdziwił się jeszcze bardziej. — Zemsta ze strony niebios? — rzekł zdumiony. — Na nas? I zacóż, wielki Boże?
Spostrzegł że blada jej twarz pociemniała w mroku. Zaczerwieniła się. Zaczęła szeptać bardzo prędko. Chodzi jej o związek w jakim żyją — to przecież nie jest dobrze, prawda? To jest grzeszne życie. Bo przecież nikt jej do tego nie zmusił, nie znaglił przemocą ani strachem. Nie! przyszła do niego z własnej woli; cała jej dusza rwała się ku niemu w grzesznej tęsknocie.
Tak głęboko był wzruszony, że nie mógł przez chwilę mówić. Aby ukryć zmieszanie przybrał najżartobliwszy swój ton.
— Jakto? Więc ci nasi goście to mają być posłowie moralności, sprawiedliwi mściciele, wysłańcy Boga? To zaiste oryginalny punkt widzenia. Jakby im to pochlebiło, gdyby mogli cię słyszeć!
— Żartujesz ze mnie — rzekła stłumionym głosem, który się nagle załamał.
— Czy poczuwasz się do grzechu? — spytał Heyst poważnie. Nic na to nie odpowiedziała. — Bo ja nie — dodał; — przysięgam na Boga, że się nie poczuwam.
— Ty to co innego. Kusicielką jest kobieta. Wziąłeś mię z litości. Rzuciłam ci się na szyję.
— Przesadzasz, moja droga, przesadzasz. Nie było znów tak źle — rzekł żartobliwie, panując z wysiłkiem nad głosem.
Uważał się już za martwego człowieka, ale starał się udawać że żyje ze względu na Lenę, aby móc jej bronić. Żałował że niema dla niego niebios, pod których opiekę mógłby oddać tę piękną, drgającą życiem garść prochu i popiołów — ciepłą, wrażliwą, jego własną — i bezbronną wobec obelg, napaści, poniżenia i bezgranicznej nędzy ciała.
Odwróciła głowę w milczeniu. Chwycił nagle jej biernie zwisającą rękę.
— Chcesz aby tak było? — rzekł. — Chcesz tego? Więc miejmy nadzieję, że jest nad nami miłosierdzie.
Potrząsnęła głową, nie patrząc na niego, jak zawstydzone dziecko.
— Pamiętaj — ciągnął dalej ze swą niepoprawną, subtelną ironją — że nadzieja jest cnotą chrześcijańską i że nie możesz zagarnąć dla siebie wszystkiego miłosierdzia.
Domek po drugiej stronie polanki stał przed nimi skąpany w posępnem świetle. Nieoczekiwany, chłodny poryw wiatru zaszumiał w szczytach drzew. Wyrwała rękę z jego dłoni i weszła na polankę, ale nie uszedłszy i trzech kroków stanęła, wskazując na zachód.
— Ach! popatrz tylko! — wykrzyknęła.
Za przylądkiem zatoki Djamentów, rysującym się czarno na fjoletowem morzu, piętrzyły się wielkie zwały chmur skąpane w krwawej mgle. Szkarłatna rozpadlina, podobna do otwartej rany, przecinała je zygzakiem; z jej dna wyglądał płat ciemnoczerwonego słońca. Heyst rzucił obojętne spojrzenie na złowieszczy chaos nieba.
— Nadciąga burza. Będziemy ją słyszeli całą noc, ale prawdopodobnie nas nie dosięgnie. Chmury gromadzą się zwykle naokoło wulkanu.
Nie słuchała go. W jej oczach odbijały się posępne i jaskrawe barwy zachodu.
— To nie wygląda wcale na znak przebaczenia — rzekła zwolna jakby do siebie. Pośpieszyła naprzód; Heyst szedł za nią. Nagle zatrzymała się.
— Wszystko mi jedno. Zrobiłabym jeszcze więcej! I przyjdzie dzień, kiedy mi przebaczysz. Będziesz mi musiał przebaczyć!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.