Zwycięstwo (Conrad)/Część III/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwycięstwo
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Victory
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII

Dwa bardzo proste fakty wyjaśniały sprawę. Lekkie wiatry i silne prądy morza Jawajskiego pędziły łódź, aż wreszcie podróżni stracili zupełnie orjentację; przytem, wskutek jakiejś nadzwyczajnej pomyłki, w jednym z gąsiorów wstawionych do łodzi przez służącego Schomberga, znaleźli słoną wodę. Ricardo starał się uwydatnić wzruszenie w tonie głosu. Spędzili trzydzieści godzin przy osiemnastostopowych wiosłach! A w dodatku to słońce! Ricardo dał folgę swym uczuciom, sypiąc przekleństwa na słońce. Czuli jak serca i płuca kurczą się wewnątrz nich. A przytem — skarżył się gorzko w dalszym ciągu — jakby jeszcze mało było tego wszystkiego, musiał marnować opuszczające go siły, bijąc deską po głowie ich służącego. Ten głupiec chciał pić morską wodę i nie można mu było przemówić do rozumu. Nie dało się go inaczej osadzić na miejscu. Lepiej było zbić go do utraty przytomności niż pozwolić aby zwarjował w łodzi, bo wtedy musieliby go zastrzelić. Środek zapobiegawczy, aplikowany z siłą dostateczną do rozwalenia łba słoniowi — przechwalał się Ricardo — znalazł zastosowanie w dwóch wypadkach; po raz drugi gdy już prawie dostrzegali pomost.
— Pan widział tego gagatka — ciągnął swe wywnętrzenia Ricardo, usiłując skryć w potoku wymowy brak jakiejś prawdopodobnej wersji tłumaczącej ich przybycie — musiałem walić w niego tęgo, żeby puścił kurek. Otworzyłem mu z powrotem wszystkie dawne rany na głowie. Pan widział jak mocno musiałem walić. On nie zna żadnego hamulca, ale to żadnego. Gdyby nie to że przydaje nam się w różnych okazjach, nie byłbym powstrzymał szefa od zastrzelenia go.
Uśmiechnął się wgórę do Heysta swoim szczególnym skurczem warg i dodał w formie komentarza:
— To go zresztą w końcu spotka, jeśli się nie nauczy panować nad sobą. Ale w każdym razie wpoiłem w niego choć na pewien czas dobre maniery.
I znów wyszczerzył zęby ku człowiekowi na pomoście. Okrągłe jego oczy nie opuszczały ani na chwilę twarzy Heysta, odkąd rozpoczął swoje sprawozdanie z podróży.
— Więc on tak wygląda! — mówił do siebie Ricardo.
Nie spodziewał się że Heyst tak się będzie przedstawiał. Wyrobił sobie o nim pojęcie, które zawierało pożyteczny dla planów Ricarda rys jakiejś słabości. Tacy samotnicy bywają często pijakami. Ale nie — to nie była twarz opoja; nie mógł też odkryć w jego rysach, w jego spokojnych oczach, ani niepokoju, ani nawet zdziwienia, ani żadnej oznaki upadku ducha.
— Zanadto byliśmy wyczerpani aby wdrapać się na pomost — ciągnął Ricardo. — Ale słyszałem jak pan szedł. Zdawało mi się że krzyknąłem; usiłowałem krzyknąć. Pan mnie nie słyszał?
Heyst uczynił głową nieznaczny ruch przeczący, który nie uszedł oczom Ricarda obserwującym go chciwie.
— Zupełnie zaschło mi w gardle. W ostatnich godzinach nie chciało nam się nawet szeptać do siebie. Pragnienie dusi. Mogliśmy zamrzeć pod tym pomostem, zanimby pan nas znalazł.
— Nie mogłem zrozumieć gdzieście się panowie podzieli — odezwał się wreszcie Heyst, zwracając się do przybyszów z morza. — Zobaczono panów zaraz gdy minęliście przylądek.
— Aha, więc zobaczono nas? — mruknął pan Ricardo. — Wiosłowaliśmy jak najęci — nie śmieliśmy przestać ani na chwilę. Szef siedział u steru, ale nie mógł do nas mówić. Łódź wjechała między pale, uderzyła o coś i zlecieliśmy wszyscy z ławek jak pijani. Pijani! — ha! ha! Dalibóg, zaschło nam w gardłach. Dotarliśmy do tego miejsca ostatkiem sił — bez przesady. Jeszcze mila i byłoby po nas. Kiedy posłyszałem w górze pańskie kroki, usiłowałem dźwignąć się na nogi i upadłem.
— To był pierwszy odgłos, który usłyszałem — rzekł Heyst.
Pan Jones odszedł, potykając się, od kurka. Przód jego zbrukanej, białej kurtki przesiąknięty był wodą i przylepiony do piersi. Wsparłszy się na ramieniu Ricarda, odetchnął głęboko, podniósł ociekającą głowę i zdobył się na uśmiech pełen złowrogiej uprzejmości, który uszedł uwagi zamyślonego Heysta. Za jego plecami słońce zetknęło się z wodą, niby stygnący, ciemnoczerwony dysk z rozpalonego żelaza. Zdawało się że ten dysk potoczy się lada chwila wkoło krągłej, stalowej tarczy morza, które pod ciemniejącem niebem wyglądało masywniej niż wyniosły grzbiet Samburanu, masywniej niż przylądek o długiej, pochyłej sylwecie, rozpływającej się we własnym niezgłębionym cieniu, który kładł się plamą na mętny blask zatoki. Silny strumień wody rozpryskiwał się jak szkło o burtę łodzi. Głośne i uporczywe pluskanie uwydatniało głębię ciszy obejmującej świat.
— Co za mądra myśl, żeby tutaj wodę sprowadzić — wymówił Ricardo z uznaniem.
Woda, to było życie. Czuł że mógłby teraz przebiec kilometr, śpiewać, wdrapać się na ścianę wysokości dziesięciu stóp. Przed paru minutami zaledwie był prawie trupem — niewiele mu się już należało; niezdolny był ani stać, ani ruszyć się, ani wydać jęku. Kropla wody dokazała cudu.
— Czy pan nie miał wrażenia, że samo życie wlewa się i wsiąka w pana? — zapytał szefa z pełną szacunku lecz obcesową żywością.
Pan Jones zszedł bez słowa z ławki i usiadł w głębi przy sterze.
— Czy ten pański człowiek nie zamrze z upływu krwi tam na przedzie? — spytał Heyst.
Ricardo przerwał swoje uniesienia nad życiodajną wodą i odpowiedział tonem niewiniątka:
— On? Wolno panu nazywać go człowiekiem, ale skóra jego jest cośniecoś grubsza od skóry najgrubszego z aligatorów, które obdzierał w dawnych, dobrych czasach. Pan nie wie, ile on może wytrzymać; ale ja wiem. Wypróbowaliśmy go już dawno. Olà, ty tam! Pedro! — wrzeszczał z siłą świadczącą o odradzających właściwościach wody.
Słabe: Señor? ozwało się z pod pomostu.
— Co ja panu mówiłem? — rzekł tryumfująco Ricardo. — Jemu nic nie zaszkodzi. Czuje się doskonale. Ale daję słowo że łódź zatonie. Czy nie mógłby pan zatrzymać tej wody nim pójdziemy na dno? Łódź napełniła się już do połowy.
Na znak dany przez Heysta Wang zaczął uderzać w mosiężny kurek, poczem stanął znów nieruchomo za Numerem Pierwszym, trzymając lewar. Ricardo nie był może tak bardzo pewien wytrzymałości Pedra jak o tem zapewniał, gdyż schylił się, zajrzał pod pomost i ruszywszy ku przodowi łodzi, znikł z widowni. Woda przestała nagle tryskać, a gdy kapanie ustało, zapadła niczem niezamącona cisza. W oddali słońce zmniejszyło się do rozmiarów czerwonej iskry żarzącej się bardzo nisko w głuchym ogromie mroku. Naokoło łodzi woda mieniła się jeszcze purpurowemi błyskami. Widmowa postać w rufie przemówiła zmęczonym głosem.
— Tamten — hm — mój towarzysz — hm — sekretarz — to wielki cudak. Boję się że nie przedstawiliśmy się panu w bardzo korzystnem świetle.
Heyst słuchał. Był to zwykły głos kulturalnego człowieka, tylko brzmiał dziwnie martwo. Ale dziwniejszą jeszcze była ta dbałość o pozory, czy wyrażona żartem, czy też na serjo, nie umiał zdać sobie sprawy. W danych okolicznościach trudno było przypuszczać że ten człowiek mówi poważnie, ale nikt nigdy nie żartował tak martwym tonem. Niepodobna było na to odpowiedzieć, więc Heyst milczał. Tamten mówił dalej:
— W podróży — a ja dużo podróżuję — taki człowiek jak on niezmiernie jest pożyteczny. Ma jednak bezwątpienia swoje słabostki.
— Doprawdy! — rzekł Heyst w odpowiedzi. — Jednak słabością ramienia się nie odznacza, ani też przesadnym humanitaryzmem, o ile mogę sądzić.
— To był wybuch złości — objaśnił z rufy pan Jones.
Objekt tego djalogu, wylazłszy właśnie w tej chwili z pod pomostu na widzialną część łodzi, przemówił we własnej obronie głosem pełnym życia, a z jego obejścia nie przebijało bynajmniej zmęczenie. Wprost przeciwnie: rzeźki był, a nawet krotochwilny. Przeprosił pana Jonesa za to że musi mu zaprzeczyć. Nie złości się nigdy na „naszego Pedra“. Ten drab posiada niezmierną siłę i niema za grosz rozsądku. Powyższa kombinacja czyni go niebezpiecznym i trzeba go traktować odpowiednio, w sposób dla niego zrozumiały. Przemawianie do rozsądku nicby tu nie pomogło.
— Więc też — zwrócił się Ricardo z ożywieniem do Heysta — niech pan się nie dziwi, jeżeli —
— Zapewniam pana — przerwał Heyst — że zdumienie moje z powodu przybycia panów w tej łodzi jest tak wielkie, iż nie pozwala mi odczuwać pomniejszych niespodzianek. Ale może panowie wylądują?
— O, to, to rozumiem! — Ricardo zaczął krzątać się w łodzi, gadając bezustanku. Ponieważ nie umiał „spenetrować“ tego człowieka, skłonny był przypisywać mu nadzwyczajną jakąś przenikliwość, której — jak przypuszczał — sprzyjało prawdopodobnie milczenie. A przytem obawiał się aby go wręcz o co nie zapytano. Nie przygotował sobie żadnej historyjki do opowiedzenia. I on i jego szef odsunęli na później ten wcale ważny szczegół. W ciągu ostatnich dwóch dni spadły na nich niespodziewanie okropności pragnienia i przeszkodziły naradzie. Musieli wiosłować bez przerwy aby ocalić życie. Lecz człowiek na pomoście, choćby sprzymierzył się z samym djabłem, zapłaci im za wszystkie te męki — myślał Ricardo ze złowrogą radością.
Brodząc w wodzie pokrywającej dno łodzi, winszował sobie głośno że bagaż nie przemókł. Umieścił go w przodzie łodzi. Głowę Pedra obwiązał jako tako. Pedro nie ma powodu do narzekań. Przeciwnie, powinien czuć dla niego, Ricarda, niezmierną wdzięczność za to że wogóle jeszcze żyje.
— No a teraz niech mi pan pozwoli pomóc sobie — rzekł wesoło do nieruchomego zwierzchnika w rufie. — Minęły już wszystkie nasze kłopoty — przynajmniej narazie. Czy to nie szczęście że znaleźliśmy białego na tej wyspie! Mogłem się równie dobrze spodziewać że spotkamy anioła z nieba — czy nie, panie Jones? No więc — czy pan gotów? Raz, dwa, trzy — dalej w górę!
Podtrzymywany z dołu przez Ricarda a z góry przez człowieka, który zjawił się bardziej niespodziewanie niż anioł, pan Jones wygramolił się na pomost i stanął obok Heysta. Chwiał się jak trzcina. Noc zstępująca na Samburan ogarnęła gęstym cieniem przylądek i sam pomost i nadała mroczną masywność matowej toni, rozpościerającej się aż do ostatniego, nikłego przebłysku na zachodzie. Heyst patrzył na gości, których odtrącony świat przysłał mu u schyłku dnia. Resztki światła, pozostałe jeszcze na ziemi, czaiły się w oczodołach chudego człowieka. Oczy jego połyskiwały — ruchliwe, omdlewające i wykrętne. Nagle zatrzepotał powiekami.
— Panu słabo — rzekł Heyst.
— Tak, trochę — wyznał tamten.
Dysząc głośno i pomagając sobie rękami i kolanami, Ricardo wdrapał się na pomost, energiczny i samodzielny. Wyłonił się u boku Heysta i tupnął w deski ostro i wyzywająco, jak to jest czasem w zwyczaju w szkołach fechtunku, zanim przeciwnicy skrzyżują rapiery. Nie wynikało z tego, aby marynarz-renegat Ricardo miał coś wspólnego z fechtunkiem. Tak zwana „spluwa“ była jego bronią, albo jeszcze mniej arystokratyczny nóż, przytroczony przemyślnie do nogi. Pomyślał o nim w tej chwili. Gdyby się tak pochylić a potem, przy podnoszeniu się, zadać prujący cios i zepchnąć ciało z pomostu — tylko plusk wody zamąciłby zlekka ciszę. Heyst nie miałby czasu krzyknąć. Byłoby to załatwienie sprawy szybkie, i porządne, i zgadzające się cudownie z usposobieniem Ricarda. Ale poskromił ten poryw dzikości. Robota była daleko bardziej skomplikowana. Należało zagrać tę melodję z innego tonu i w znacznie wolniejszem tempie. Wrócił do swego opowiadania na nutę gadatliwej prostoty.
— Ehe, i ja nie czuję się taki silny, jak mi się zdawało kiedy pierwsze łyki postawiły mię na nogi. Woda to wielki cudotwórca! I że też znalazła się właśnie tu na miejscu! To było zrządzenie niebios — prawda, panie?
Pan Jones, zagadnięty przez Ricarda, wszedł w swoją rolę w umówionej sztuce:
— Istotnie, kiedy zobaczyłem pomost na wyspie, która mogła być zupełnie niezamieszkała, nie chciałem wierzyć własnym oczom. Wątpiłem czy go widzę naprawdę. Myślałem że to złudzenie, póki łódź nie wpłynęła rzeczywiście między pale, tu gdzie ją pan teraz widzi.
Podczas gdy mówił to nikłym głosem, który zdawał się nie mieć nic wspólnego z ziemią, giermek jego bardzo hałaśliwym i ziemskim tonem przemawiał do Pedra, robiąc gwałt o bagaże:
— No, dalej, podawajże te tłomoki! Rusz się, hombre, bo inaczej zlezę znowu i wyrżnę w te twoje bandaże, ty mruczący niedźwiedziu ty!
— Ach tak, więc pan nie wierzył że ten pomost rzeczywiście istnieje? — pytał Heyst Jonesa.
— Powinieneś całować mię po rękach.
Ricardo chwycił staromodną torbę i wciągnąwszy ją, stuknął nią o belki.
— Tak! Powinieneś palić przede mną świecę, jak to robią w twoim kraju przed świętymi. Nigdy żaden święty tyle dla ciebie nie zrobił co ja, ty niewdzięczny włóczykiju. No dalej! Właźże.
Wspomagany przez rozmownego Ricarda, Pedro wgramolił się na pomost, gdzie pozostał czas jakiś na czworakach, machając kudłatym łbem omotanym w białe gałgany. Potem dźwignął się niezgrabnie i wyglądał w ciemności jak wielkie zwierzę kołyszące się na tylnych łapach.
Pan Jones zaczął objaśniać Heystowi omdlałym głosem, że tego ranka byli już w bardzo nieszczególnym stanie, gdy w tem spostrzegli dym wulkanu. Dodało im to sił do walki o życie. Wkrótce potem ujrzeli wyspę.
— Ledwie starczyło mi przytomności w upieczonym mózgu aby zmienić kierunek łodzi — ciągnął widmowy głos. — Ale żeby znaleźć ratunek, pomoc, białego człowieka — żaden z nas nie marzył nawet o czemś podobnem. To poprostu niesłychane!
— Pomyślałem właśnie to samo, gdy przyszedł mój Chińczyk i powiedział, że zobaczył łódź z białymi wioślarzami — rzekł Heyst.
— Co za nadzwyczajne szczęście — wtrącił Ricardo, który stał tuż obok, łowiąc uważnie każde słowo. — Wydaje mi się, że to sen — dodał. — Cudowny sen!
Cisza zapanowała w grupie tych trzech ludzi, jak gdyby każdy z nich bał się mówić, mając niejasne poczucie że wisi nad nimi coś nieuniknionego. Z jednej strony Pedro a z drugiej Wang wyglądali jak czujni widzowie. Ukazało się kilka gwiazd w pościgu za nadpływającym mrokiem. Lekki wietrzyk, dość ciepły po dniu upalnym, powiał przez gęstniejącą ciemność i przejął dreszczem pana Jonesa stojącego w przemoczonem ubraniu.
— Wnoszę ze wszystkiego że tu jest pewno osada zamieszkana przez białych? — szepnął, wstrząsając się silnie.
Heyst ocknął się.
— Była, bo teraz już jest opuszczona. Mieszkam tu sam jeden — właściwie mówiąc — zupełnie sam: ale stoi tu jeszcze kilka pustych domów. Miejsca nie brak. Najlepiej będzie, jeśli... Wang, biegnij na wybrzeże i przyciągnij tu wagonik.
Wymówiwszy ostatnie słowa po malajsku, objaśnił uprzejmie, że wydał dyspozycje co do przewozu bagażu. Wang rozpłynął się w ciemnościach w swój zwykły bezgłośny sposób.
— Słowo daję! I szyny, i wszystko jak się patrzy — wykrzyknął Ricardo tonem pełnym podziwu. — Doprawdy, nigdybym nie przypuszczał!
— Mieliśmy tu kopalnię węgla — rzekł były dyrektor Tropikalnej Spółki Węglowej. — To są widma rzeczy, które już nie istnieją.
Zęby pana Jonesa zaczęły znów dzwonić przy nowym, nikłym podmuchu wiatru, który przypłynął jak westchnienie z zachodniej strony, gdzie Wenus jaśniała promiennie na ciemnym krańcu widnokręgu, niby jasna lampa zawieszona nad grobem słońca.
— Może już pójdziemy — zaproponował Heyst. — Chińczyk i ten — hm — niewdzięczny pański sługa z rozbitą głową, załadują rzeczy i dogonią nas.
Projekt został przyjęty bez słów. Idąc ku brzegowi, trzej mężczyźni spotkali wagonik, który minął ich z metalicznym dźwiękiem; cień Wanga biegł za nim bezgłośnie. Towarzyszył im tylko odgłos własnych kroków. Dawno już tak liczne kroki nie rozlegały się na tym pomoście. Zanim weszli na ścieżkę wydeptaną w trawie, Heyst rzekł:
— Nie mogę panom ofiarować gościny we własnym domu. — Chłodna uprzejmość jego słów osadziła tamtych dwóch na miejscu, jak gdyby byli zaskoczeni jakąś rażącą niestosownością. — Żałowałbym tego jeszcze bardziej, — ciągnął dalej — gdybym nie mógł dać panom do wyboru jednego z pustych domków na tymczasowe mieszkanie.
Odwrócił się i zagłębił w wąską ścieżkę; tamci dwaj szli za nim gęsiego.
— Ciekawy początek! — Ricardo idący za Jonesem chwycił wlot okazję by szepnąć mu to na ucho. Pan Jones chwiał się w ciemnościach, otoczony łodygami podzwrotnikowej trawy, dorównywując im prawie smukłością.
W tym porządku wynurzyli się na otwartą przestrzeń, ogołoconą z roślinności zgodnie z przemyślnym planem Wanga, polegającym na podpalaniu trawy co pewien czas. Nieoświetlone sylwety budynków o wysokich dachach wyglądały jak tajemnicza, bezkształtna masa na tle wzmagającego się blasku gwiazd. Heyst był rad że w jego domku panowały ciemności. Nic nie zdradzało iż domek ten jest zamieszkany. Heyst szedł w dalszym ciągu naprzód, kierując się na prawo. W pewnej chwili rozległ się spokojny jego głos:
— Tu będzie panom najlepiej. To był nasz kantor. Jestem prawie pewien, że znajdziemy parę polowych łóżek w jednym z pokoi.
Wysoki dach domku piętrzył się tuż nad nimi, zasłaniając niebo.
— To tutaj. Są tu trzy schodki. Jak panowie widzicie, mamy tu dużą werandę. Przepraszam panów, trzeba chwilę zaczekać; zdaje mi się że drzwi są zamknięte.
Słychać było jak nacisnął klamkę. Potem oparł się o poręcz, mówiąc:
— Wang przyniesie klucze.
Tamci dwaj czekali; niewyraźne ich postacie zlewały się prawie z mrokiem werandy. Wtem rozległo się szczękanie zębów pana Jonesa, stłumione przezeń natychmiast, i szelest nóg Ricarda. Przewodnik ich i gospodarz, oparty plecami o poręcz, zdawał się zapominać o istnieniu gości. Nagle poruszył się i mruknął:
— Otóż i wagonik.
Potem krzyknął coś po malajsku; „Ya, tuan“, nadpłynęła odpowiedź od strony niewyraźnej grupy, którą można było dostrzec w kierunku ścieżki.
— Posłałem Wanga po klucz i światło — rzekł Heyst, nie zwracając się specjalnie do nikogo, co brzmiało szczególnie i stropiło Ricarda. Wang wykonał prędko zlecenie. Wkrótce w odległych głębiach mroku ukazała się rozkołysana latarnia niesiona przez Wanga. Rzuciła przelotny promień światła na zatrzymany wagonik i nieokrzesaną postać dzikiego Pedra, pochylonego nad bagażami; potem skierowała się ku domkowi i wzniosła po schodach. Wang podłubał u zaciętego zamku i przyparł się ramieniem do drzwi. Otworzyły się nagle z trzaskiem, jakby doprowadzone do pasji zmąceniem dwuletniego wypoczynku. Z ciemnej pochyłości wysokiego pulpitu wzleciał w górę samotny arkusz papieru i opadł z wdziękiem na podłogę.
Wang i Pedro wchodzili i wychodzili przez obrażone drzwi, przynosząc rzeczy z wagonika; jeden migał prędko tam i z powrotem, drugi zaś stąpał ociężale. Potem, na skutek paru spokojnych słów wypowiedzianych przez Numer Pierwszy, Wang odbył z latarnią kilka podróży do składów, przynosząc kołdry, konserwy w puszkach, kawę, cukier i paczkę świec. Zapalił jedną z nich i przytwierdził do półki pulpitu. Tymczasem Pedro, zaopatrzony w krzesiwo i wiązkę suchych patyków, zajął się rozpaleniem ognia, nad którym umieścił napełniony wodą kociołek podany mu obojętnie przez Wanga na odległość ramienia, jak gdyby z drugiej strony przepaści. Wysłuchawszy podziękowań gości, Heyst powiedział im dobranoc i odszedł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.