Zwycięstwo (Conrad)/Część III/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwycięstwo
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Victory
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



V

Gdy wreszcie otworzyła oczy i usiadła, Heyst wstał szybko i poszedł podnieść jej hełm korkowy, który potoczył się nieco dalej. Przez ten czas zajęła się ułożeniem włosów, splecionych na wierzchu głowy w dwa ciężkie, ciemne warkocze, które się trochę rozluźniły. Podał jej hełm w milczeniu i czekał, jakby nie miał ochoty usłyszeć dźwięku własnych słów.
— Możebyśmy zeszli teraz nadół — zaproponował cichym głosem.
Wyciągnął rękę aby pomóc jej wstać. Miał zamiar uśmiechnąć się, ale nie uczynił tego, spojrzawszy bliżej w jej spokojną twarz, na której malowało się niezmierne znużenie duszy. Wracając znów na leśną ścieżkę, musieli przejść przez miejsce, skąd roztaczał się widok na morze. Płomienna, przepaścista pustka, płynny, falujący blask, tragiczna brutalność światła wzbudziły w niej tęsknotę za dobrotliwą nocą z gwiazdami zatrzymanemi w biegu przez jakieś srogie zaklęcie; za ciemnem, aksamitnem niebem i tajemniczym, wielkim cieniem morza, wlewającym spokój do serca przez dzień znużonego. Podniosła rękę do oczu. Za jej plecami Heyst rzekł łagodnie:
— Idźmy dalej, Leno.
Szła przed nim w milczeniu. Heyst zauważył, że nigdy jeszcze nie byli na dworze podczas najgorętszych godzin. Wyraził obawę, aby to jej nie zaszkodziło. Jego troskliwość ucieszyła ją i podziałała na nią kojąco. Czuła się coraz bardziej tem, czem była w rzeczywistości — biedną londyńską dziewczyną, grywającą w orkiestrze i wyrwaną z poniżeń i wstrętnych niebezpieczeństw nędznego życia przez człowieka, któremu nie było i nie mogło być równego na świecie. Czuła to z uniesieniem, z niepokojem, z wewnętrzną dumą — i z jakiemś dziwnem ściśnięciem serca.
— Upał niełatwo wyprowadza mię z równowagi — rzekła stanowczo.
— Tak, ale trzeba pamiętać, że nie jesteś podzwrotnikowym ptakiem.
— Ty także nie urodziłeś się w tych stronach — odparła.
— Nie, i prawdopodobnie nie mam nawet twoich sił. Jestem rośliną przesadzoną w inny grunt. Właściwie nie przesadzoną; powinienem powiedzieć wyrwaną z korzeniami, a to nie jest stan normalny; ale mówią o człowieku, że wytrzymuje wszystko.
Obejrzała się na niego i otrzymała uśmiech w darze. Heyst polecił jej trzymać się zacisznej i wąskiej leśnej ścieżki; panował tam upał, lecz nie było blasku. Niekiedy ukazywała się ich oczom dawna polanka spółki, jaśniejąca światłem, w którem czarne kikuty pni stały zwęglone, bez cieni, nędzne i ponure. Przeszli przez otwartą przestrzeń, zmierzając w prostej linji ku domkowi. Zdawało im się, że na werandzie mignął Wang, choć Lena wcale nie była pewna, czy widziała poruszającą się postać. Heyst nie miał co do tego wątpliwości.
— Wang wyglądał nas. Spóźniliśmy się.
— Rzeczywiście nas wyglądał? Zdawało mi się przez chwilę, że widzę coś białego, a potem przestałam to widzieć.
— Otóż to właśnie, on tak znika. To nadzwyczajny talent w tym Chińczyku.
— Czy oni wszyscy są tacy? — spytała z naiwną ciekawością i niepokojem.
— Nie wszyscy dochodzą do takiej doskonałości — rzekł rozbawiony Heyst.
Zauważył z przyjemnością, że Lena nie była wcale zgrzana po spacerze. Kropelki potu na jej czole wyglądały jak rosa na chłodnym, białym kwietnym płatku. Patrzył ze wzrastającem wciąż upodobaniem na jej postać wdzięczną i silną, giętką i wytrzymałą.
— Idź do pokoju i wypocznij sobie przez jaki kwadrans, a potem pan Wang da nam coś do zjedzenia — rzekł.
Stół był już nakryty. Kiedy się znów zeszli i zasiedli do obiadu, Wang zmaterjalizował się bez najlżejszego szmeru, choć go nie zawołano, i usługiwał im. Zaledwie skończyli jeść, okazało się nagle że niema Chińczyka.
Głucha cisza ciężyła nad Samburanem — cisza wielkiego upału, który zdaje się kryć w sobie jakieś nieuniknione następstwa, jak je kryje milczenie pełne żarliwych myśli. Heyst został sam w wielkiej jadalni. Lena, widząc że bierze do ręki książkę, usunęła się do swego pokoju. Heyst usiadł pod portretem ojca i wstrętna potwarz wślizgnęła się z powrotem do jego pamięci. Poczuł jej smak na ustach, mdły i gryzący, jak niektóre rodzaje trucizny. Miał ochotę splunąć poprostu na ziemię z odruchowym, silnym wstrętem, wywołanym przez to fizyczne wrażenie. Potrząsnął głową, dziwiąc się samemu sobie. Nie był przyzwyczajony do reagowania w ten sposób — fizycznemi odruchami — na przeżycia duchowe. Poruszył się niecierpliwie na krześle i oburącz podniósł książkę do oczu. Było to jedno z dzieł jego ojca. Otworzył je na chybił trafił i wzrok jego padł na środek stronicy. Starszy Heyst poruszał w swych licznych książkach wszelkie możliwe tematy — pisał o przestrzeni i czasie, o zwierzętach i o gwiazdach; analizował myśli i czyny, śmiech i zmarszczenie brwi, i skurcze twarzy wywołane przez agonję. Syn czytał w skupieniu, a twarz zmieniała mu się jakby pod wzrokiem autora. Był przejęty do żywego bliskością portretu, który wisiał z prawej strony, nieco nad jego głową; czuł dziwną obecność tej postaci w ciężkiej ramie, na wątłej ścianie z mat; portret był tam jakby na wygnaniu i u siebie zarazem — obcy na tem tle i potężny w nieruchomości malowanego profilu.
A Heyst, syn, czytał:

Najokrutniejszym ze wszystkich podstępów życia jest pociecha miłości — a także i najbardziej przebiegłym; gdyż pragnienie jest źródłem marzeń.

Przewracał kartki małego tomiku pod tytułem: „Burza i pył“, zaglądając tu i ówdzie do tekstu zawierającego rozmyślania, maksymy i krótkie sentencje, niekiedy zagadkowe a niekiedy bardzo wymowne. Zdawało mu się że słyszy głos ojca, jak mówi i znów mówić przestaje. Zląkł się z początku, ale później znalazł urok w tem złudzeniu. Uwierzył prawie że coś z ojca przebywa jeszcze na ziemi: upiorny głos, dostępny uszom z jego własnej krwi i kości. Z jakąż dziwną pogodą, splecioną z przerażeniem, spoglądał ów człowiek na nicość wszechświata! Pogrążył się w niej naoślep, może aby uczynić łatwiejszą do zniesienia śmierć, która staje przed człowiekiem w odpowiedzi na każde zapytanie.
Heyst poruszył się; upiorny głos zamilkł, ale oczy Heysta przebiegały w dalszym ciągu wiersze ostatniej kartki:

Ludzie o udręczonem sumieniu albo zbrodniczej wyobraźni zdają sobie sprawę z wielu rzeczy, których zgoła nie podejrzewają spokojne, zrezygnowane dusze. To nietylko poeci odważają się schodzić w przepaści piekieł, albo wręcz marzą o takiem zejściu w otchłanie. Nawet najmniej wymowne z ludzkich stworzeń musi sobie powiedzieć w jakimś momencie życia: „Wszystko, byle nie to!“
Każdy z nas ma chwile jasnowidzenia. Niewiele nam z nich przychodzi. Porządek świata nie pozwala, aby cośkolwiek udzieliło nam pomocy. W gruncie rzeczy haniebnym jest ten porządek, jeśli go sądzić według zasad ustalonych przez jego ofiary. Usprawiedliwia najgwałtowniejsze protesty i zarazem miażdży je nieodwołalnie, podobnie jak miażdży najbardziej ślepe poddanie się losowi. Tak zwane zło — zarówno jak i tak zwana cnota — musi samo dla siebie stanowić nagrodą, jeśli ma być czemś istotnem...
Jasnowidzący czy zaślepieni, wszyscy ludzie kochają swoją niewolę. Nad nieznaną potęgę przeczenia przekładają nędzę niewolniczego barłogu. Jedynie człowiek może wzbudzić w nas wstręt do litości; a jednak sądzę że łatwiej uwierzyć w nieszczęście człowieka, aniżeli w jego złą wolę.

To były ostatnie słowa. Heyst opuścił książkę na kolana. Głos Leny przemówił nad jego pochyloną głową:
— Siedzisz tu, jak gdybyś się czuł nieszczęśliwym.
— Myślałem że śpisz — odpowiedział.
— Położyłam się rzeczywiście, ale nawet nie zamknęłam oczu.
— Sen byłby cię pokrzepił po spacerze. Czy nie próbowałaś zasnąć?
— Mówię ci że położyłam się, ale zasnąć nie mogłam.
— I leżałaś tak cicho! Co za nieszczerość! A może chciałaś być chwilę sama?
— Jabym miała chcieć samotności! — szepnęła.
Zauważył że spoglądała na książkę, i wstał aby postawić ją z powrotem na półce. Odwróciwszy się, zobaczył że Lena osunęła się na krzesło — było to zwykłe jej miejsce — i wyglądała jakby opuściły ją nagle wszystkie siły, zostawiając tylko młodość, która wydała mu się bardzo wzruszająca i zdana na jego łaskę i niełaskę. Podszedł szybko do krzesła.
— Zmęczona jesteś, prawda? To moja wina, że zaprowadziłem cię tak wysoko; za długo byliśmy na dworze. A przy tem taki dziś duszny dzień!
Śledziła jego zaniepokojenie, siedząc bezwładnie z oczami ku niemu wzniesionemi, równie nieodgadniona jak zawsze. Unikał jej wzroku właśnie dla tej przyczyny. Zapamiętał się w podziwie dla tych biernych ramion, dla tych bezbronnych ust i — tak! musiał jednak do nich wrócić — dla tych szeroko rozwartych oczu. Coś dzikiego w siwym jej wzroku przypomniało mu morskie ptaki pod chłodnem, chmurnem niebem północy. Drgnął, gdy zaczęła mówić, odczuwszy nagle w jej głosie cały urok fizycznego zbliżenia.
— Powinieneś starać się mnie pokochać! — rzekła.
Poruszył się ze zdziwieniem.
— Starać się! — mruknął. — Ależ zdaje mi się — Urwał i uświadomił sobie że jeśli ją kocha, nigdy jej tego wyraźnie nie powiedział. Te proste słowa zamierały na jego ustach. — Skąd ci to przyszło na myśl? — zapytał.
Spuściła powieki i odwróciła nieco głowę.
— Nic nie zrobiłam dla ciebie — rzekła cichym głosem. — To tylko ty byłeś dla mnie dobry, uczynny i serdeczny. Może i kochasz mnie za to właśnie — tylko za to; a może kochasz mię, ponieważ dotrzymuję ci towarzystwa i ponieważ — ot, tak sobie! Ale zdaje mi się czasem że nigdy nie pokochasz mnie dla mnie samej, tak jak ludzie kochają, jeżeli to ma być na zawsze. — Głowa jej opadła na piersi. — Na zawsze — szepnęła znów; potem dodała błagalnie jeszcze ciszej: — Spróbuj mię pokochać!
Te ostatnie słowa przeniknęły prosto do jego serca — raczej ich dźwięk niż znaczenie. Nie wiedział co ma powiedzieć, czy to z braku wprawy w postępowaniu z kobietami, czy poprostu wskutek wrodzonej uczciwości. Cała jego odporność załamała się. Zycie trzymało go mocno za gardło. Zdobył się jednak na uśmiech, pomimo że na niego nie patrzyła; tak, zdobył się na charakterystyczny swój uśmiech, pełen żartobliwej uprzejmości, tak dobrze znany na wyspach ludziom wszelkiego pokroju i wszelkiej kondycji.
— Moja droga Leno — rzekł — wygląda mi na to, że usiłujesz nawiązać bardzo nieprzyjemną sprzeczkę — i to ze mną.
Nie poruszała się wcale. Heyst, rozstawiwszy łokcie, podkręcał końce długich wąsów w pozie bardzo męskiej i zakłopotanej, otoczony atmosferą kobiecości niby chmurą, podejrzewając zasadzkę i jakby lękając się ruszyć.
— Muszę jednak przyznać — dodał — że niema tu prócz nas nikogo; a przypuszczam że pewna doza kłótni jest konieczna aby istnieć na tym świecie.
Ta młoda kobieta, siedząca na krześle ze spokojnym wdziękiem, była dla niego niby pismo w nieznanym języku, a nawet bardziej jeszcze niezrozumiała: poprostu jak wszelkie pismo dla analfabety. Co się tyczy kobiet Heyst był absolutnym ignorantem i nie miał daru intuicji, rozwijającego się w młodości pod wpływem marzeń i wizyj — ćwiczeń serca, które zbroją je do walk na tym świecie, gdzie nawet miłość polega tyleż na antagonizmie co na wzajemnym pociągu. Jego duchowy stan był podobny do stanu człowieka oglądającego na wszystkie strony pismo, którego odcyfrować nie jest w stanie, a które może zawierać jakąś rewelację. Nie wiedział co ma powiedzieć. Zdobył się tylko na te słowa:
— Nie rozumiem nawet co zrobiłem, albo czego nie zrobiłem — żeby przyprawić cię o takie zmartwienie?
Zatrzymał się, uderzony ponownie fizycznem i moralnem poczuciem czegoś niedoskonałego w ich stosunku — poczuciem, z którego płynęło pragnienie jej ciągłej bliskości; musiał mieć ją wciąż przed oczami, czuć ją pod ręką, ponieważ, gdy nie mógł na nią patrzeć, wydawała mu się mglista, złudna i nieuchwytna, jak obietnica której nie można objąć i przytrzymać.
— Nie! nie zdaję sobie sprawy o co ci chodzi. A może myślisz o przyszłości? — zagadnął ją z wyraźną żartobliwością, ponieważ wstydził się że podobne słowo zjawia się na jego ustach. Ale wszystkie umiłowane teorje opuszczały go jedna za drugą.
— Bo jeśli zaprząta cię przyszłość, nic łatwiejszego jak odpędzić tę troskę. Ani w naszej przyszłości, ani w tem co ludzie nazywają przyszłem życiem, niema nic czegoby można było się lękać.
Podniosła na niego oczy; i gdyby natura nie przeznaczyła ich do wyrażania samej tylko prawości, byłby się dowiedział, jak bardzo przeraziły ją te słowa i jak ją przeraziła świadomość, że zamierające jej serce kocha go rozpaczliwiej niż kiedykolwiek. Uśmiechnął się do niej.
— Przestań myśleć o przyszłości — nalegał. — Chyba nie przypuszczasz że po tem, co od ciebie usłyszałem, pragnę wrócić do ludzi. Ja! ja — mordercą mego biednego Morrisona! Może i jestem rzeczywiście zdolny do tego, o co mnie posądzają. Ale chodzi mi o to, że tego nie popełniłem. Przykro mi poruszać ten temat. Powinienem się wstydzić wyznać to — ale tak jest! Zapomnijmy o tem. Jest w tobie, Leno, coś, co pozwoliłoby mi zapomnieć o jeszcze gorszych rzeczach, o wstrętniejszych przeżyciach. A jeśli zapomnimy oboje, niema tu głosów, któreby mogły nam to przypomnieć.
Podniosła głowę, nim jeszcze przestał mówić.
— Nikt tu do nas wtargnąć nie może — ciągnął dalej i — jakby w podniesionych jej oczach była jakaś prośba czy wyznanie — schylił się i ujął ją pod ramiona, biorąc ją wprost z krzesła w nagły, mocny uścisk. Podała się ku niemu z porywem, który uczynił ją lekką jak piórko i bardziej rozgrzał mu serce, niż przedtem poufniejsze pieszczoty. Nie spodziewał się po niej tego uniesienia, kryjącego się pod biernością. Ledwie poczuł jej ramiona naokoło szyi, oderwała się od niego z lekkim okrzykiem: „On tu jest!“ i uciekła do swego pokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.