Zwycięstwo (Conrad)/Część II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwycięstwo
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Victory
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI

Od tego wieczora zaczęły się w zakładzie Schomberga owe tajemnicze a charakterystyczne objawy, które zwróciły wypadkiem uwagę kapitana Davidsona, gdy przybył — spokojny lecz przebiegły — aby zwrócić pani Schomberg szal indyjski. I — dziwna rzecz — objawy te trwały dość długo. Świadczyło to albo o uczciwości i braku szczęścia pana Jonesa, albo o nadzwyczajnej jego powściągliwości w delikatnych operacjach karcianych.
Wnętrze koncertowej sali Schomberga przedstawiało widok ciekawy i uderzający; w jednym końcu, na estradzie przeznaczonej dla orkiestry, piętrzył się wielki stos krzeseł, a w drugim stał długi stół na kozłach, przykryty zielonem suknem i obstawiony dwoma tuzinami palących się świec. W środku siedział przy stole pan Jones, wygłodzone widmo, jako bankier, a naprzeciw niego Ricardo, wstrętny kot o powolnych ruchach, pełnił funkcje krupiera. Wszystkie inne twarze naokoło stołu, w wieku od lat dwudziestu do trzydziestu, wyglądały prawem kontrastu jak zbiór okazów prostodusznej, bezradnej ludzkości — które to okazy ze wzruszającą naiwną uwagą śledziły kaprysy losu, mogące zaiste wypaść dla nich dość groźnie. Nie starczyło już im uwagi dla kudłatego Pedra, który obnosił tacę z niezdarnością stworu schwytanego w lesie i przyuczonego do chodzenia na tylnych łapach.
Co się tyczy Schomberga, trzymał się na uboczu. Siedział w bilardowym pokoju, wydając trunki nieopisanemu Pedrowi, przyczem zdawało się, że nie widzi wcale mrukliwego potwora i nie wie nic o istnieniu hali koncertowej tam pod drzwiami, o pięćdziesiąt jardów od hotelu. Pognębiony doszczętnie, poddał się sytuacji ze stoicyzmem, na który składał się strach i rezygnacja. Gdy towarzystwo zaczynało się rozchodzić (mógł dostrzec męskie sylwetki, wysuwające się pojedynczo i grupkami przez bramę w ogrodzeniu), wycofywał się za niedomknięte drzwi, aby uniknąć spotkania z dwoma niezwykłymi gośćmi; śledził jednak przez szparę ich postacie, różniące się od siebie tak jaskrawo, obserwując jak mijają salę bilardową w drodze do swych pokoi. Potem słyszał drzwi zatrzaskujące się na piętrze i wreszcie głęboka cisza zstępowała na cały dom — na jego hotel, który naszli i w którym się rządzili ci bezczelni impertynenci, przechowujący w kufrach cały arsenał. Cisza tak głęboka, iż niekiedy Schomberg nie mógł się oprzeć wrażeniu że chyba śni mu się to wszystko. Wzdrygał się i usiłował się opanować, poczem wysuwał się chyłkiem z pokoju, a ruchy jego dziwnie nie harmonizowały z zachowaniem oficera rezerwy, które miało podtrzymywać jego godność wobec świata.
Ciężyło mu poczucie wielkiego osamotnienia. Gasił lampy jedną po drugiej i kierował się powoli ku sypialni; czekała tam na niego żona, która nie była wcale odpowiednią towarzyszką dla człowieka o jego zdolnościach i w kwiecie męskiego wieku. Ale kwiat jego życia był już, niestety, zwarzony. Czuł to wyraźnie; nigdy zaś nie odczuwał tego z równą siłą niż w chwili, gdy otwierając drzwi sypialni, spostrzegał tę kobietę siedzącą cierpliwie na krześle. Z pod nocnej koszuli wyzierały jej wielkie palce u nóg, zdumiewająco skąpa ilość włosów zwieszała się na długą łodygę wychudłej szyi, a po ustach błąkał się trwożliwy uśmiech, odsłaniając niebieski ząb i nie wyrażając nic zgoła — nawet istotnego lęku — ponieważ była już do męża przyzwyczajona.
Napadała go czasem pokusa aby odkręcić tę głowę od łodygi. Wyobrażał sobie, jak to zrobi — wystarczy jeden kręty ruch ręką. Oczywiście nie myślał o tem poważnie. Pozwalał sobie na tę igraszkę wyobraźni aby ulżyć wezbranym uczuciom. Nie popełniłby nigdy morderstwa, tego był pewien. I, przypominając sobie nagle wynurzenia pana Jonesa, myślał: „Zdaje mi się, że doprawdy jestem na to zbyt oswojony“. — Nie zdawał sobie sprawy, że już przed laty popełnił duchowe morderstwo na tej biednej kobiecie. Zanadto był ograniczony aby taką zbrodnię zrozumieć. Cielesna obecność żony raziła go dotkliwie ze względu na kontrast z bardzo odmiennym kobiecym wizerunkiem. Ale usunięcie jej nie zdałoby się na nic. Przyzwyczaił się do niej od lat i nie było nikogo, ktoby ją mógł zastąpić. Do tej idjotki mógł przynajmniej mówić choćby i przez pół nocy, jeśli miał ochotę.
Owego wieczora przechwalał się przed nią, że stawi czoło obu gościom, lecz zamiast pobudki do czynu, której oczekiwał, usłyszał zwykłą przestrogę: „Wilhelmie, bądź ostrożny“. Nie potrzebował wcale, aby ta głupia baba nakazywała mu ostrożność. Trzeba mu było natomiast pary kobiecych ramion, któreby oplotły mu szyję i zagrzały go do walki — któreby go natchnęły, jak to nazywał w myślach.
Długi czas leżał, nie mogąc usnąć, wreszcie zdrzemnął się snem krótkim i nieprzyjemnym. Światło poranku nie przyniosło radości jego oczom. Wsłuchiwał się posępnie w ruch budzącego się domu. Chińczycy otwierali na rozcież drzwi pokoi restauracyjnych wychodzących na werandę. Okropność! jeszcze jeden zatruty dzień, który trzeba jakoś przeżyć! Gdy przypomniał sobie wczorajsze postanowienie, zrobiło mu się słabo na chwilę. Pańskie, niedbałe pozy, przybierane przez pana Jonesa onieśmielały go najbardziej. A potem to pogardliwe milczenie. Pan Jones nigdy nie zwracał się do Schomberga z jakiemiś ogólnemi uwagami, nigdy ust przy nim nie otwierał, chyba poto żeby powiedzieć „dzien dobry“ — niewinne słowo, które — wymówione przez tego człowieka — wydawało się groźnem szyderstwem. A w dodatku trwoga, którą wzbudzał, nie była zwykłym lękiem fizycznym wywołującym potrzebę walki, bo nawet szczur w położeniu bez wyjścia rzuca się na napastnika — lecz przesądną, niesamowitą grozą, czemś w rodzaju nieprzezwyciężonego wstrętu, jaki budzi w nas myśl o rozmowie ze złowrogiem widmem. Fakt, że to było dzienne widmo o ruchach dziwnie kanciastych i że zazwyczaj leżało na trzech krzesłach — nie łagodził wcale sytuacji. Światło dzienne czyniło z pana Jonesa zjawę jeszcze dziwaczniejszą, bardziej niepokojącą i przeciwną naturze. Szczególna rzecz, wieczorem, kiedy otrząsał się z niemej omdlałości, nadnaturalne jego cechy były mniej dokuczliwe. I prawdopodobnie zacierały się zupełnie, gdy znalazł się przy stole do gry i brał karty w rękę; ale Schomberg, postanowiwszy na wzór strusia nie wiedzieć o niczem co się dzieje, nie wchodził do zbezczeszczonej sali koncertowej. Nie widział ani razu pana Jonesa oddającego się swemu posłannictwu — czy też może poprostu swemu zawodowi.
— Rozmówię się z nim dziś wieczorem — rzekł do siebie Schomberg, pijąc w piżamie ranną herbatę na werandzie. Wschodzące słońce nie ukazało się jeszcze nad drzewami ogrodu; rosa srebrzyła się na trawie, błyszczała na kwiatach środkowego klombu i przyciemniała żółty żwir drogi. — Tak. Nie zejdę mu z drogi dziś wieczorem. Pokażę się i przytrzymam go, gdy będzie szedł spać z kasą w ręku.
Czemże on był ostatecznie, jeśli nie pospolitym awanturnikiem? Zabijaką? No, tak, prawdopodobnie był i zabijaką — tu Schomberg poczuł, że muskuły żołądka zadygotały mu pod lekkiem odzieniem. Ale nawet pospolity awanturnik zastanowi się, i to zastanowi się dobrze, nim zamorduje publicznie niewinnego obywatela w cywilizowanem mieście, rządzonem przez Europejczyków. Wzruszył ramionami. Naturalnie! — Wstrząsnął się znowu i ruszył leniwie w stronę swego pokoju aby się ubrać. Powziął decyzję i nie będzie już o tem myślał. Miał jednak pewne wątpliwości, które rosły i rozwijały się z biegiem godzin — podobnie jak niektóre rośliny. Wątpliwości te sprawiały, że od czasu do czasu pocił się obficiej niż zwykle; nie pozwoliły mu także zdrzemnąć się po drugiem śniadaniu. Obróciwszy się na posłaniu ze dwanaście razy, dał wreszcie za wygraną, wstał z łóżka i zeszedł nadół.
Było to między trzecią a czwartą, w czasie bezwzględnego spokoju. Nawet kwiaty zdawały się drzemać na łodygach obsadzonych sennemi liśćmi. Powietrze ani drgnęło, gdyż powiew od morza nadpływał zwykle później. Służba znikła z widoku, zażywając drzemki gdzieś w cieniu za domem. Pani Schomberg siedziała na górze w mrocznym pokoju o spuszczonych żaluzjach i trudziła się nad ułożeniem dwóch wiszących loków, które stanowiły charakterystyczną ozdobę jej głowy podczas sprawowania poobiednich obowiązków. O tym czasie żaden gość nie mącił nigdy ciszy wypoczywającego hotelu. Obchodząc swoje państwo w głębokiej samotności, Schomberg cofnął się nagle od drzwi bilardowego pokoju, jakby żmiję ujrzał przed sobą. Sam na sam z bilardami, próżnemi stolikami i całą masą pustych krzeseł, pan sekretarz Ricardo siedział pod ścianą i wykonywał z błyskawiczną szybkością coś w rodzaju sztuki karcianej, używając do tego swojej własnej talji, którą zawsze nosił w kieszeni. Schomberg byłby się pocichu wycofał, gdyby Ricardo nie odwrócił głowy. Ponieważ ten go już zobaczył, hotelarz postanowił wejść do pokoju, uważając to za mniejsze ryzyko. Schomberg zdawał sobie sprawę, że jego wewnętrzna postawa wobec tych dwóch ludzi jest nikczemna i właśnie dlatego na ich widok wyprężał zawsze pierś i przybierał wyraz pełen surowości. Ricardo patrzył na zbliżającego się hotelarza, trzymając talję oburącz.
— Może pan sobie czego życzy? — zagadnął Schomberg swym tonem oficera rezerwy.
Ricardo potrząsnął głową w milczeniu i patrzył wyczekująco. Schomberg zamieniał z nim zwykle najmniej ze dwadzieścia słów na dzień. Sekretarz był bez porównania bardziej towarzyski od swego zwierzchnika. Czasami stawał się nawet zupełnie podobny do zwykłej ludzkiej istoty ze swojej sfery, a w danej chwili zdawał się być w uprzejmym nastroju. Nagle rozłożył jakieś dziesięć kart w formie wachlarza, znakami nadół, i wyciągnął je ku Schombergowi.
— No, dobrodzieju, wybieraj jedną — prędko!
Schomberg był tak zdumiony, że wziął pośpiesznie kartę, drgnąwszy przedtem bardzo wyraźnie. Oczy Marcina Ricardo paliły się fosforycznym ogniem w półcieniu pokoju, odgrodzonego żaluzjami od tropikalnego blasku i gorąca.
— Pan wziął kierowego króla — zachichotał Ricardo, migając krótką błyskawicą zębów.
Schomberg, spojrzawszy na kartę, potwierdził to i położył ją na stole.
— Dziewięć razy na dziesięć wybierze pan tę kartę, którą ja zechcę — ucieszył się sekretarz, przyczem po jego wargach przebiegł dziwny skurcz, a w oczach mignęły zielone błyski.
Schomberg spoglądał na niego z góry, milcząc. Przez kilka sekund żaden z nich się nie poruszył; wreszcie Ricardo spuścił oczy i, rozwarłszy palce, upuścił talję na stół. Schomberg usiadł. Usiadł poprostu dlatego, że osłabły mu nogi — dla żadnej innej przyczyny. Usta miał suche. Raz usiadłszy, poczuł że trzeba coś powiedzieć. Wyprostował się jak na paradzie.
— Pan ma w tem dużo zręczności.
— Nabiera się wprawy — odparł sekretarz.
Jego kapryśna uprzejmość uniemożliwiła Schombergowi wycofanie się. Tak więc przez swoją bojaźliwość hotelarz wdał się w rozmowę, o której nie mógłby przedtem nawet pomyśleć bez trwogi. Należy oddać mu sprawiedliwość, że potrafił ukryć swój strach w zupełności. Dopomógł mu dzielnie zwyczaj wyprężania piersi i przemawiania srogim głosem. On także nabrał już wprawy; i prawdopodobnie byłby wytrwał aż do końca, do chwili ostatecznej, kiedy padłby wreszcie na podłogę, zmożony okrutnym wysiłkiem. W dodatku nie wiedział co ma powiedzieć i to powiększało jego rozterkę.
Zdobył się tylko na uwagę:
— Pan pewnie lubi karty.
— A cóż pan myślał? — spytał Ricardo tonem filozoficznym i pełnym prostoty. — Jakżebym nie lubił? — I dodał z nagłym ogniem:
— Czy lubię karty? Pasjami!
Efekt tego wybuchu został jeszcze wzmocniony przez spokojne spuszczenie powiek i dyskretną pauzę, jak gdyby zwierzenie dotyczyło zupełnie innego rodzaju miłości. Schomberg wysilał mózg aby znaleźć inny jakiś temat, ale nie zdołał nic wymyśleć. Zwykłe skandaliczne plotki nie byłyby tu na miejscu. Ten awanturnik nie wiedział nic o nikim w promieniu tysiąca mil. Schomberg był prawie zmuszony trzymać się poprzedniego tematu.
— Przypuszczam że pan zawsze lubił karty, już od wczesnej młodości.
Oczy Ricarda pozostały spuszczone. Palce jego bawiły się machinalnie talją leżącą na stole.
— E nie, nie tak znów dawno. Zaczęło się to od gry o tytoń po kasztelach różnych okrętów — pan wie, zwykła gra majtków. Spędzaliśmy tak na dole całe wachty, siedząc wokoło skrzynki przy marnej lampce. Zaledwie mieliśmy czas połknąć kęs wędzonej koniny — ani mowy o jedzeniu czy spaniu. Ledwośmy się trzymali na nogach podczas przeglądu wachty na pokładzie. To była dopiero gra! — Przeszedł do innego tonu i dodał informację: — Widzi pan, zżyłem się z morzem prawie od dziecka.
Schomberg popadł w zadumę, nie tracąc jednak poczucia że wisi nad nim coś złego. Ocknąwszy się, usłyszał słowa Ricarda:
— Na morzu wiodło mi się też nieźle. Dosłużyłem się stopnia pomocnika. Byłem pomocnikiem na szkunerze w zatoce Meksykańskiej — na jachcie można powiedzieć; doskonałe to było miejsce — lekka służba, nie trafia się taka dwa razy w życiu. Tak, byłem pomocnikiem na jachcie, kiedy rzuciłem morze — dla niego.
Ricardo kiwnął brodą w kierunku pokoju na piętrze, Schomberg zaś — przywołany w bolesny sposób do rzeczywistości przez wzmiankę o egzystencji pana Jonesa — wywnioskował, że ten jest w swoim pokoju. Sekretarz, śledząc go z pod spuszczonych powiek, ciągnął dalej:
— Tak się złożyło, że kolegowaliśmy na statku.
— Z panem Jonesem? — To on jest także marynarzem?
Na te słowa Ricardo podniósł powieki.
— Takim on jest Jonesem jak i pan — rzekł z widoczną dumą. — On marynarzem! To najlepszy dowód pana ignorancji. Ale co tam! Trudno się spodziewać czegoś innego po cudzoziemcu. Jestem Anglikiem i umiem poznać się na panu z panów — od pierwszego spojrzenia. Poznam się choćby był pijany, albo w rynsztoku, albo w więzieniu, albo pod szubienicą. Jest w prawdziwym panu coś takiego — i to niekoniecznie w powierzchowności, tylko... Ale co ja będę panu tłumaczył. Pan nie jest Anglikiem; a gdyby pan był, nie potrzebowałbym panu tego mówić.
Nieoczekiwany strumień wymowy przerwał tamę gdzieś w głębi tego człowieka, rozwodnił ognistą jego krew i złagodził bezlitosną naturę. Schomberg doznał pomieszanych uczuć ulgi i lęku, jak gdyby nagle olbrzymi dziki kot zaczął mu się łasić u nóg z niepojętą przyjaźnią. Żaden roztropny człowiek nie śmiałby poruszyć się w podobnych okolicznościach. Schomberg się też nie poruszył. Ricardo przybrał wygodną pozę i oparł się łokciem o stół. Schomberg wyprężył ponownie piersi.
— Służyłem na tym jachcie — czy szkunerze, czy jak tam — i miałem dziesięciu zwierzchników naraz. Dziwi to pana, co? Tak, tak, dziesięciu zwierzchników. Dziewięciu z nich to byli niczego sobie panowie, ale jeden był panem całą gębą i to jest właśnie...
Ricardo kiwnął znów brodą w stronę piętra, jak gdyby chciał powiedzieć: On! Jeden jedyny.
— I nie zawiodłem się — ciągnął dalej. — Odrazu pierwszego dnia wpadł mi w oko. Jak? Dlaczego? Pytałby pan napróżno. Nie widywałem znów tak wielu prawdziwych panów w życiu. No i poznałem się na nim. Gdyby pan był Anglikiem, toby pan —
— I cóż z tym jachtem? — przerwał Schomberg, okazując tyle zniecierpliwienia ile się tylko ośmielił, gdyż te aluzje do narodowości szarpały mu nadwątlone nerwy. — Jakaż to była gra?
— Pan to ma łeb na karku! Gra — otóż to właśnie! To było takie głupstwo, jak to czasem panowie wymyślą sobie, żeby się bawić w przygody. Wyprawa po skarb! Rozumie pan? Każdy z nich złożył tyle pieniędzy, żeby mogli kupić ten szkuner. Ich agent w City zgodził i mnie i kapitana. Żądał od nas zachowania największej tajemnicy — i tak dalej. Zdaje mi się że przez cały czas kpił sobie z tego w duszy — i słusznie. Ale nic nam było do tego. Niech sobie wyrzucają pieniądze, kiedy im się podoba. Szkoda tylko że tak mało na nas przypadło. Porządna pensja i na tem koniec. Ale co mi tam pensja, wielka czy mała — gwiżdżę na to!
Mrugał i błyskał w półmroku zielonawemi oczami. Zdawało się że upał uciszył wszystko na świecie prócz jego głosu. Wtem z niepojętej jakiejś przyczyny zaczął sypać przekleństwa warczącym, stłumionym tonem; uspokoił się wnet w równie zagadkowy sposób i ciągnął dalej, niby marynarz snujący swoją gawędę:
— Z początku było ich tylko dziesięciu, tych awanturniczych gagatków; potem, na dzień czy dwa przed odpłynięciem statku, on się zjawił. Posłyszał o tej wyprawie — gdzieś, od kogoś — powiedziałbym że od jakiejś kobiety, gdybym go nie znał jak go znam. Wyprawiłby każdą babę za dziesiątą granicę. Nie znosi ich poprostu. Może słyszał o tej historji w jakim barze. A może w jednym z tych ich wielkich klubów na Pall Mall. Tak czy owak złowił go jakiś agent, pieniądze kazał na stół wyłożyć, a na przygotowanie się do drogi dali mu coś około dwudziestu czterech godzin; ale nie spóźnił się na statek. Nic podobnego. To był dopiero co się zowie skok na łeb na szyję dla takiego pana. Widziałem jak się zbliżał do naszego statku. Pan zna zachodnio-indyjskie doki, co?
Okazało się, że Schomberg nie zna zachodnio-indyjskich doków. Ricardo popatrzył na niego w zamyśleniu i po chwili zaczął mówić dalej, jak gdyby podobna ignorancja zasługiwała tylko na lekceważenie.
— Nasz holownik czekał już obok statku. Dwóch drabów niosło za nim manatki. Kazałem ludziom z doku, trzymającym nasze cumy, żeby poczekali chwilę. Kładka była już podniesiona, ale on nic sobie z tego nie robił. Skoczył do góry jednym susem, przełożył długie nogi przez burtę i już był na jachcie. Wciągnęli na pokład jego wypchane tłomoki, a on wsadził rękę do kieszeni w spodniach i wyrzucił na bulwar chłopakom wszystkie swoje drobne. Kiedyśmy odbijali, łazili jeszcze wciąż na czworakach po bulwarze. Dopiero wtedy spojrzał na mnie — tak spokojnie, rozumie pan — i przeciągle. Nie był wówczas taki chudy jak teraz; ale zauważyłem że wygląda na młodszego niż jest — daleko młodszego. Wydało mi się że jego oczy dotknęły mnie gdzieś na wnątrzu. Zabrałem się stamtąd prędko; zresztą i tak byłem potrzebny na przodzie. Nie to, żebym go się bał. I czegóż miałbym się bać? Tylko czułem się poruszony do żywego. Ale gdyby mi był kto wtedy powiedział, że nie minie rok a będziemy wspólnikami, no, byłbym doprawdy —
Zaczął sypać przeróżne przekleństwa, to zwykłe, to cudaczne i wstrętne dla uszu Schomberga — ale były to tylko niewinne okrzyki podziwu nad zmianami i kolejami ludzkich losów. Schomberg poruszył się zlekka na krześle. Lecz wielbiciel i wspólnik „zwykłego sobie Jonesa“ zdawał się zapominać w tej chwili o istnieniu Schomberga. Strumień niewinnych przekleństw — niektóre były w kiepskim języku hiszpańskim — wysechł wreszcie i Marcin Ricardo, znawca panów, siedział niemy i zapatrzony w przestrzeń, jak gdyby rozpamiętywał ze zdziwieniem zdumiewające decyzje, i zbiegi okoliczności, i kombinacje zdarzeń, które wpływają na ludzką pielgrzymkę po tej ziemi.
Wreszcie Schomberg odezwał się, ciągnąc Ricarda za język:
— Więc ten — ten pan tam na górze — namówił pana, żeby pan porzucił takie dobre miejsce?
Ricardo żachnął się.
— Namówił mię! Nie potrzebował mnie wcale namawiać. Kiwnął na mnie poprostu i to wystarczyło. Byliśmy wtedy w zatoce Meksykańskiej. Raz w nocy staliśmy na kotwicy blisko piaszczystej rewy — do dziś dnia nie wiem na pewno, gdzie to było — w okolicy brzegów Kolumbji czy gdzieindziej. Mieliśmy zacząć kopanie nazajutrz rano i cała załoga poszła wcześnie spać, bo wiedzieliśmy że następny dzień upłynie przy łopacie na ciężkiej pracy. Nagle zjawia się on i tym swoim spokojnym, zmęczonym głosem — po tem można równie dobrze poznać pana jak i po czem innem — zjawia się za mną i mówi mi do ucha w ten deseń: „No i co pan teraz myślisz o tem naszem polowaniu na skarb?“ —
— Nie odwróciłem nawet głowy; stałem na miejscu jak wryty i rzekłem nie głośniej od niego:
— „Jeżeli pan chce wiedzieć, uważam to wszystko za idjotyczne głupstwo“. —
— Od czasu do czasu prowadziliśmy już i przedtem krótkie rozmowy w czasie podróży. Wyczytał ze mnie wszystko jak z książki. Niewiele tam miał do wyczytania oprócz tego jednego, że nigdy nie byłem oswojony; nawet i wówczas, kiedym spacerował po trotuarze, i puszczał dowcipy, i stawiał przyjaciołom — no i obcym także. Lubiłem patrzyć jak na mój koszt podnoszą wgórę łokcie, albo jak pękają ze śmiechu z moich żartów — o, ja umiem być zabawny jak zechcę — jak Boga kocham!...
Pauza, wypełniona kontemplacją własnego dowcipu i hojności, wstrzymała potok wymowy Ricarda. Schomberg biedził się aby utrzymać w mierze swoje rozszerzające się wciąż powieki, gdyż zdawało mu się że oczy rosną mu w głowie.
— Tak, tak — wyszeptał pośpiesznie.
— Patrzyłem na nich nieraz i myślałem sobie: wy nie wiecie, chłopcy, kim jestem. Gdybyście wiedzieli! — Z dziewczętami tosamo. Raz przystawiałem się do jednej. Całowałem ją za uchem i mówiłem sobie: „Gdybyś ty wiedziała kto cię całuje, moja droga, narobiłabyś wrzasku i tylebym cię widział!“ Ha, ha! Nie to, żebym ją chciał skrzywdzić; ale czułem w sobie tę siłę. Siedzimy sobie teraz po przyjaźni i wszystko w porządku. Pan mi w niczem nie bróździ. Ale nie powiem żebym czuł dla pana życzliwość. Poprostu nic mnie pan nie obchodzi. Niektórzy nie przyznają się do tego; ale ja się przyznaję. Tak, czy owak, znaczy pan dla mnie to samo co tamta mucha. Akurat to samo. Mogę pana zgnieść, mogę pana zostawić. Wszystko mi jedno.
Jeżeli prawdziwa siła charakteru polega na przezwyciężaniu naszych słabości, to Schomberg rozwinął tę zaletę w całej pełni. Przy wzmiance o musze zaczerpnął tchu z wielkim wysiłkiem, podtrzymując surową godność postawy, podobnie jak się napuszcza powietrze do obwisłego dziecinnego balonika. Wygodna, niedbała poza Ricarda była wręcz przerażająca.
— Tak to, tak — ciągnął dalej. — Taki ze mnie człowiek. Nie przyszłoby to panu do głowy, co? Nigdy. Trzeba było to panu powiedzieć. Więc też mówię, ale widzę że pan wierzy mi tylko w połowie. A przecież nie może pan powiedzieć że jestem pijany, choćby się pan na mnie jeszcze więcej wytrzeszczył. Nie wypiłem dziś nic prócz szklanki wody z lodem. Na to żeby człowieka przeniknąć, trzeba prawdziwego pana. O tak — on przejrzał mię odrazu. Mówiłem już że na morzu rozmawialiśmy kilka razy o tem i owem. I często przypatrywałem mu się przez lukę świetlną, jak w kajucie grał w karty z innymi. Musieli jakoś czas zabić. Na tem samem i on mnie kiedyś przyłapał, i wtedy właśnie powiedziałem mu że lubię karty i że naogół jestem w grze szczęśliwy. Tak, ten to mnie przeniknął. I cóż w tem dziwnego? Prawdziwy pan jest takim samym człowiekiem jak każdy inny — i jeszcze czemś poza tem.
Schombergowi błysnęła myśl, że ci dwaj są zaiste świetnie dobrani, wbrew ogromnym zewnętrznym różnicom — identyczne dusze w odmiennych przebraniach.
— Więc on mówi do mnie: — ciągnął Ricardo plotkarskim tonem — „Mam już tego dosyć. Czas na nas, Marcinie“. — Pierwszy raz powiedział mi wtedy: Marcinie. A ja na to:
— „Jakżeto, proszę pana?“
— „Nie myślisz przecież że mi chodzi o ten jakiś skarb — co? Chciałem poprostu spokojnie drapnąć. To dość kosztowny sposób podróżowania, ale był mi na rękę“.
— Bardzo prędko dałem mu do zrozumienia, że gotów z nim jestem na wszystko — od gry w cetno i licho aż do morderstwa z premedytacją.
— „Morderstwa z premedytacją?“ — mówi spokojnie po swojemu. — Cóż to znaczy u licha? O czem ty mówisz? Zdarza się czasem że ludzie bywają zabici, jeśli znajdą się na czyjejś drodze, ale zabija się tylko we własnej obronie — rozumiesz?“
— Odpowiedziałem że rozumiem. I że skoczę nadół na chwilę, żeby zgarnąć tych trochę swoich gratów do marynarskiej torby. Nie lubiłem nigdy obciążać się bagażem; chciałem na morzu czuć się lekki jak piórko. Wróciłem i zastałem go chodzącego po pokładzie tam i z powrotem, nibyto że chce odetchnąć świeżem powietrzem przed pójściem spać, jak każdego innego wieczoru.
— „Jesteś gotów?“
— „Tak, panie“.
— Nawet na mnie nie spojrzał. U rufy tkwiła na wodzie łódź, już od chwili, gdy spuściliśmy kotwicę po południu. Rzucił za burtę niedopałek cygara.
— „Czy możesz sprowadzić na pokład kapitana?“ — zapytał.
— Nigdy w życiu nie przyszłoby mi na myśl, że trzeba to zrobić. Oniemiałem na chwilę.
— „Mogę spróbować“ — mówię mu.
— „Więc ja schodzę nadół. Sprowadzisz go tu i zatrzymasz, póki nie wrócę na pokład. Pamiętaj! Nie puszczaj go nadół póki nie wrócę“.
— Nie mogłem się powstrzymać i zapytałem, dlaczego każe mi budzić śpiącego człowieka, kiedy trzeba przecież żeby wszyscy na statku spali spokojnie, póki się stąd nie wydostaniemy. Zaśmiał się i rzekł, że nie widzę jeszcze tego interesu ze wszystkich stron.
— „Pamiętaj“ — mówi — „nie puszczaj go, póki nie zobaczysz że wracam“. — Spojrzał mi zbliska w oczy. — „Zatrzymaj go za wszelką cenę“.
— „A to znaczy?“ — pytam.
— „Za wszelką cenę — wszystkiemi możliwemi czy niemożliwemi sposobami. Nie życzę sobie, aby mi ktoś przeszkodził w robocie tam na dole. Mógłby mi narobić wielkiego kłopotu. Zabieram cię z sobą, żebyś mi oszczędzał kłopotów; masz zabrać się odrazu do roboty“.
— „Rozumiem, proszę pana“ — ja na to — a on znika w luce schodni.
— Z prawdziwym panem wiadomo odrazu, czego się człowiek ma trzymać, ale to była trudna sprawa. Kapitan nic a nic mnie nie obchodził, nie przymierzając jak i pan w tej chwili, panie Schomberg. Może pan teraz zaraz zapalić cygaro albo w łeb sobie palnąć — gwiżdżę na to czy pan zrobi i jedno i drugie, czy też nie zrobi pan nic zgoła. Sprowadzić kapitana było bardzo łatwo. Należało tylko tupnąć parę razy w pokład nad jego głową. Tupnąłem mocno. Ale jak go zatrzymać, kiedy tu już będzie?
— „Co się stało, panie Ricardo?“ — posłyszałem za sobą jego głos.
— Przyszedł, a ja wcale nie zdążyłem jeszcze obmyśleć co mam powiedzieć; więc też nie zwróciłem się w jego stronę. Księżycowa noc była jaśniejsza od niejednego dnia na morzu Północnem.
— „Dlaczego pan mię zawołał? Czemu pan się tak przypatruje, panie Ricardo?“
— Zwiodło go to, że stałem do niego tyłem. Nie patrzyłem na nic, ale jego słowa naprowadziły mię na jedną myśl.
— „Przypatruję się czemuś co wygląda jak łódź — o tam“ — odpowiedziałem bardzo wolno.
— Kapitan odrazu się zatroskał, choć nie przypuszczał, aby groziło jakieś niebezpieczeństwo ze strony krajowców.
— „Aj, do djabła!“ — mówi. — „To bardzo niedobrze“. — Spodziewał się że szkuner nie zostanie tak prędko spostrzeżony z wybrzeża. — „Paskudna historja, mieć podczas pracy całe kupy murzynów na karku, gapiące się na robotę. Ale czy pan jest pewien że to łódź?“
— „Może to i pień“ — odpowiadam — „ale przyszło mi na myśl, że będzie lepiej jak pan zobaczy to na własne oczy. Pan pewno pozna się na tem lepiej ode mnie.“
— Jego wzrok ani się umywał do mojego. Ale mi odrzekł:
— „Tak, tak. Dobrze pan zrobił“.
— I rzeczywiście spostrzegłem jeszcze o zachodzie jakieś pnie na morzu. Rozpoznawszy je, nie zaprzątałem sobie niemi głowy; zapomniałem o nich na śmierć aż do tamtej chwili. Nic dziwnego że w pobliżu takiego wybrzeża widać pływające kłody, i daję głowę że kapitan zobaczył je rzeczywiście w smudze księżyca. To dziwne od jakiej drobnej rzeczy zależy czasem życie człowieka — od jednego słowa! Siedzi pan tu przede mną, nic nie podejrzewając, i nieświadomie może się panu wypsnąć coś takiego, co rozstrzygnie o pana losie. Nie to, żebym czuł dla pana nieżyczliwość. Nic a nic do pana nie czuję. Więc gdyby kapitan był wtedy odpowiedział: „Et, głupstwo!“ i odwrócił się do mnie plecami, nie uszedłby i trzech kroków w stronę swego łóżka; ale on stał na miejscu i milczał. Teraz znów cała rzecz polegała na tem żeby go się pozbyć, gdy już nie będzie potrzebny na pokładzie.
— „Staramy się właśnie rozpoznać, czy tamten przedmiot to łódka czy kłoda?“ — mówi kapitan do pana Jonesa.
— Pan Jones pokazał się na pokładzie, a szedł równie niedbale, jak wtedy gdy schodził nadół. Kapitan zaczął coś bredzić o łódkach i pływających kłodach, a ja, stojąc za nim, zapytałem pana Jonesa na migi, czy nie lepiej palnąć go po łbie i spuścić cichutko za burtę. Noc mijała i musieliśmy się wynosić. Niepodobna było czekać do następnej nocy. Nie! to było wykluczone. A wie pan dlaczego?
Schomberg zaprzeczył lekkim ruchem głowy, To pytanie przeszkodziło mu, naruszając bezwład, który narzucono jego gadatliwości. Będąc zmuszonym do odgrywania roli słuchacza, pogrążył się w niej jak człowiek pogrąża się we śnie. Pan Ricardo przybrał ton pogardliwy.
— Pan nie wie dlaczego? Nie może pan zgadnąć? Ani rusz? Otóż dlatego, że mój zwierzchnik dobrał się przez ten czas do kasy kapitana. Rozumie pan teraz?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.