Zwycięstwo (Conrad)/Część II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwycięstwo
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Victory
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



I

Jak już wiemy, Heyst zatrzymał się u Schomberga, nie mając pojęcia że jego osoba jest przedmiotem wstrętu czcigodnego gospodarza. W chwili gdy tam zamieszkał, damska kapela Zangiacoma przebywała w hotelu już od jakiegoś czasu. Interesy, które wyrwały Heysta z samotni — z zapadłego kąta wschodnich mórz — związane były z Tesmanami i dotyczyły jakichś spraw pieniężnych. Załatwił je szybko i siedział bezczynnie, czekając na Davidsona, który miał zabrać go z powrotem do pustelni; bowiem zamiarem Heysta było tam wrócić. Ten, którego przywykliśmy nazywać „zaczarowanym Heystem“, uległ zasadniczemu rozczarowaniu. Ale nie w stosunku do wysp. Czar archipelagu jest nieprzeparty; niełatwo otrząsnąć się z uroku wyspiarskiego życia. Heyst rozczarował się wogóle do świata. Wzgardliwa jego dusza dała się uwieść czynowi, a teraz cierpiała nad przegraną w sposób niezmiernie subtelny, nieznany człowiekowi przyzwyczajonemu do walki z realnemi trudnościami zwykłych ludzkich przedsięwzięć. Dręczył go żrący ból, jak gdyby popełnił bezużyteczne odszczepieństwo; odczuwał coś nakształt wstydu przed własnem ja, zdradzonem przez siebie samego; a w dodatku męczyły go jeszcze poprostu zwykłe wyrzuty sumienia. Uważał się za winnego śmierci Morrisona. Uczucie dość niedorzeczne, bo przecież nikt nie był w stanie przewidzieć, jakie zimne i wilgotne lato czyha w Anglji na biednego Morrisona.
Heyst nie odznaczał się bynajmniej ponurem usposobieniem, ale w tych okolicznościach nie pragnął wcale towarzystwa. Spędzał wieczory siedząc na werandzie, w pewnem oddaleniu od reszty gości. Z budynku stojącego w głębi ogrodu dochodziło zawodzenie smyczkowych instrumentów; po obu stronach prowadzącej tam drogi wisiały japońskie papierowe latarnie, rozwieszone na sznurkach między pniami kilku wielkich drzew. Strzępy melodyj mniej lub więcej żałosnych uderzały o uszy Heysta. Ścigały go nawet w jego pokoju, który znajdował się na piętrze i wychodził na werandę. Owe urywane i zgrzytliwe dźwięki stawały się po jakimś czasie nie do zniesienia. Podobnie jak większość marzycieli, którym harmonja niebiańskich sfer czasem się objawia, Heyst, wędrowny mieszkaniec archipelagu, rozmiłowany był w ciszy i mógł się nią latami napawać. Te wyspy są bardzo spokojne. Widać jak objęte srebrną i lazurową ciszą leżą w ciemnych szatach z listowia na bezszumnem morzu, które zlewa się z niebem w zaklęty krąg spokoju. Uśmiechnięta, senna zaduma unosi się nad niemi; nawet głosy mieszkających tam ludzi ciche są i stłumione, jakby lękały się spłoszyć jakiś czar opiekuńczy.
Może ten sam czar właśnie urzekł przed laty Heysta? Ale teraz już to minęło. Czar prysnął, chociaż wyspy wciąż jeszcze Heysta więziły. I nigdy nie zamierzał ich opuścić. Dokąd się udać po wszystkich tych latach? Na całym świecie nie miał bliskiej sobie istoty. Z tego faktu, który nie był wcale taki błahy, dopiero teraz zdał sobie sprawę, bo człowiek wnika w siebie i robi przegląd swych sił dopiero w obliczu klęski. I choć Heyst postanowił rzucić świat na wzór pustelnika, teraz, w chwili wyrzeczenia się, wbrew wszelkiej logice odczuł swoją samotność. Zabolało go to. Niema nic bardziej dojmującego od starcia się ostrych przeciwieństw, szarpiących umysł i serce.
Tymczasem Schomberg śledził Heysta z pod oka. Jak przystało na oficera rezerwy, zachowywał się ze sztywną godnością wobec nieświadomego objektu swoich wrogich uczuć. Trącał przytem łokciem niektórych gości, zwracając ich uwagę na tony, jakie „ten Szwed“ przybiera.
— Nie mam pojęcia, dlaczego się u mnie zatrzymał. Mój hotel nie jest godny takiego gościa. Przecież tu dla niego za skromnie. Dałbym nie wiem co za to, żeby się tylko wyniósł i popisywał gdzieindziej swoją wyższością. Urządziłem te koncerty, żeby panów trochę rozweselić; a myślicie panowie, że raczył choć raz pokazać się na sali i posłuchać jednego czy dwu kawałków? Nic podobnego! Znam go nie od dzisiaj. Siedzi tam cały wieczór w ciemnym końcu piazzy — na pewno knuje jakieś nowe oszustwo. Zarazbym mu powiedział, żeby się wyniósł i poszukał sobie miejsca gdzieindziej, tylko że nieprzyjemnie traktować tak pod zwrotnikami białego człowieka. Nie wiem jak długo ma zamiar tu siedzieć, ale założyłbym się, że nigdy się nie zdobędzie na kupienie biletu za pięćdziesiąt centów, by usłyszeć trochę dobrej muzyki.
Nikt nie miał ochoty się zakładać, inaczej Schomberg byłby przegrał. Któregoś wieczoru Heyst został doprowadzony do ostateczności przez skrzekliwe, piskliwe, drapiące urywki melodyj, które prześladowały go nawet w twardem łóżku — na materacu cienkim jak naleśnik, pod przejrzystą zasłoną od moskitów. Zeszedł nadół i znalazł się wśród drzew, gdzie łagodny żar japońskich latarni oświetlał gdzieniegdzie w ciemnościach płaty wielkich, chropawych pni, tonących w mroku pod wyniosłemi konarami. Inne latarnie w kształcie cylindrycznych „concertino“ wisiały gęściejszem rzędem na luźnym sznurze, ozdabiając wejście do budynku, zwanego pompatycznie przez Schomberga „halą koncertową“. Zgnębiony do ostateczności Heyst wszedł po trzech schodach, podniósł perkalową zasłonę i znalazł się na sali.
Ogłuszający hałas panował w tym niewielkim budynku, podobnym do stodoły zbudowanej w pewnej wysokości nad ziemią ze sprowadzonych desek sosnowych. Hałas ten sprawiała orkiestra, piszcząc, mrucząc, skomląc, łkając, skrzecząc i kwicząc jakąś rzeźką melodję, podczas gdy wielkie pianino, nad którem znęcała się koścista niewiasta o czerwonej twarzy i złośliwie wykrojonych nozdrzach, bryzgało twardemi jak grad dźwiękami sypiącemi się przez burzę zawodzących smyczków. Niewielką estradę zapełniały białe muślinowe suknie i purpurowe szarfy, spływające ukośnie z bark; nagie ramiona rzępoliły bez wytchnienia. Orkiestrą dyrygował Zangiacomo. Miał na sobie białą kurtkę, czarną, wyciętą kamizelkę i białe spodnie. Jego przydługa, rozczochrana czupryna i okazała broda mieniły się fioletowo-czarną barwą. Robił ohydne wrażenie. Gorąco panowało straszliwe. Ze trzydzieści osób siedziało przy małych stolikach, popijając różne trunki. Heyst, wprost przygnieciony ogromem hałasu, osunął się na krzesło. W szybkim rytmie muzyki, w różnorodnym, przenikliwym zgiełku strun, w ruchach nagich ramion, w wyciętych sukniach, prostackich twarzach i kamiennym wzroku muzykantek była jakaś brutalna podnieta, coś okrutnego, zmysłowego i odrażającego.
— To jest okropne! — mruknął Heyst pod nosem.
Ale w takim rytmicznym hałasie tkwi jakiś niesamowity urok. Heyst nie uciekł natychmiast, jak się tego można było spodziewać. Pozostał na miejscu, dziwiąc się samemu sobie, gdyż nic nie mogło być bardziej odrażające dla jego upodobań, dotkliwsze dla zmysłów i poniekąd bardziej przeciwne jego istocie, aniżeli te brutalne przejawy siły. Nie można było tego nazwać muzyką; kapela Zangiacoma mordowała poprostu ciszę z ordynarną, dziką energją. Miało się wrażenie, że się jest świadkiem jakiegoś gwałtu, i to wrażenie tak silne, iż niepodobna było zrozumieć ludzi siedzących na krzesłach tak spokojnie, bez żadnych oznak zgrozy, gniewu czy trwogi i popijających różne napoje. Heyst odwrócił oczy od niezrozumiałego widoku tej obojętności.
Gdy orkiestra zamilkła, doznał tak wielkiej ulgi, że poczuł wielki zawrót głowy, jak gdyby otchłań milczenia rozwarła się u jego nóg. Kiedy spojrzał na salę, twarze publiczności wyrażały wbrew wszelkiej logice ożywienie i zainteresowanie, a muzykantki w białych muślinowych sukniach schodziły parami z estrady na „salę koncertową“ Schomberga. Rozproszyły się wszędzie. Męski osobnik o zakrzywionym nosie i fioletowo czarnej brodzie gdzieś się zapodział. Nastąpiła przerwa, w czasie której — zgodnie z planem przebiegłego Schomberga — członkinie orkiestry miały zaszczycać swem towarzystwem słuchaczy — to jest, naturalnie, tych z pomiędzy słuchaczy, którzy skłonni byli do bratania się ze sztuką w sposób poufały a hojny, przyczem symbolem poufałości i hojności miały być w danym wypadku poczęstunki.
Heyst uznał to za wysoce nieodpowiednie. Lecz niestosowność przebiegłego zamysłu Schomberga została unieszkodliwiona przez tę okoliczność, że muzykantki były przeważnie niemłode, a żadna z nich nie odznaczała się nigdy pięknością. Mniej lub więcej zwiędłe ich twarze zlekka były uróżowane, ale pominąwszy ten fakt, który mógł wypływać poprostu z przyzwyczajenia, nie zdawały się zbytnio przejmować chytrym planem Schomberga. Popęd do bratania się ze sztuką był najwidoczniej słaby wśród publiczności. Kilka muzykantek pozasiadało niedbale przy wolnych stolikach, inne zaś, wziąwszy się pod ręce, chodziły tam i z powrotem w środkowem przejściu — zadowolone, że mogą wyprostować nogi i dać odpoczynek ramionom. Purpurowe ich szarfy nadawały sztuczny ton wesołości atmosferze sali koncertowej. Heyst uczuł nagłą litość dla tych istot, wyzyskiwanych, pozbawionych nadziei lepszego losu, wyzutych z wszelkiego uroku. Smutna zależność ich życia kładła cień tragizmu na te twarze pospolite i bez wesołości.
Heyst miał naturę współczującą. Przykro mu było patrzeć, jak muzykantki chodzą tam i z powrotem obok jego stolika. Chciał już wstać i odejść, gdy zauważył że dwie białe muślinowe suknie i purpurowe szarfy zostały na estradzie. Jedna z tych sukien okrywała kościstą postać niewiasty o złośliwie wykrojonych nozdrzach. Była to ni mniej ni więcej, tylko sama pani Zangiacomo. Wstała od pianina i, zwrócona tyłem do sali, przygotowywała nuty do drugiej części koncertu, ruszając przytem porywczo i niecierpliwie brzydkiemi łokciami. Wreszcie odwróciła się i, spostrzegłszy jeszcze jedną muślinową suknię, tkwiącą nieruchomo na krześle w drugim rzędzie, ruszyła do niej wśród pulpitów zaczepnym i władczym krokiem. Na kolanach tej sukni leżała z rozwartemi dłońmi para drobnych, niezbyt białych rąk, złączonych z kształtnemi ramionami. Następnym szczegółem, który Heyst zauważył, było uczesanie — dwa grube, kasztanowate warkocze, owinięte wokoło główki o nęcącym zarysie.
— To chyba młoda dziewczyna — pomyślał zdziwiony.
Była to najwidoczniej młoda dziewczyna. Świadczyły o tem linje jej ramion, drobne, sprężyste piersi pod białym muślinem, przekreślone naukos czerwoną szarfą, i dzwonowaty zarys muślinowej sukni, zasłaniający krzesło na którem siedziała, odwrócona trochę od sali. Nogi jej w białych pantoflach skrzyżowane były wdzięcznie.
Przykuła pobudzoną uwagę Heysta; doznał wrażenia, że odczuwa coś zupełnie nowego. Wypływało to stąd, że jego zmysł obserwacyjny nigdy jeszcze nie zajął się żadną kobietą w sposób tak wyraźny i wyłączny. Przypatrywał się jej niespokojnie, jak nigdy mężczyzna nie patrzy na drugiego mężczyznę, i zapomniał poprostu gdzie się znajduje. Zapamiętał się zupełnie. Tymczasem wysoka kobieta, podszedłszy do dziewczyny, zasłoniła ją na chwilę przed jego wzrokiem; pochyliła się nad młodzieńczą postacią, przechodząc tuż koło niej, jak gdyby chciała szepnąć jej coś na ucho, i rzeczywiście wargi jej się poruszyły, ale cóż to mogło być za słowo, że dziewczyna zerwała się tak nagle? Zaskoczony tem Heyst drgnął przy swoim stole. Rozejrzał się szybko; nikt nie patrzył w kierunku estrady, a gdy znów spojrzał w tę stronę, dziewczyna razem z wysoką kobietą, następującą jej na pięty, schodziła właśnie z trzech stopni łączących estradę z salą. Tu zatrzymała się, posunęła się chwiejnie o krok dalej i przystanęła znowu, tamta zaś ordynarna, wielka baba od fortepianu — niby eskorta jej, niby dragon — minęła ją szorstko i, maszerując wojowniczo środkowem przejściem wśród krzeseł i stolików, poszła szukać Zangiacoma o zakrzywionym nosie. Podczas tego nadzwyczajnego przemarszu zdawało się, że wszystko w sali zmienia się w błoto pod jej nogami. Pogardliwe jej spojrzenie spotkało się z podniesionemi oczami Heysta, który spojrzał zaraz w stronę dziewczyny. Nie poruszyła się wcale. Ramiona jej zwisały bezwładnie, a powieki były spuszczone.
Heyst położył nawpół wypalone cygaro i zacisnął usta. Potem wstał z krzesła. Zawładnął nim taki sam poryw, jak wówczas przed laty, w ohydnej mieścinie Delli na wyspie Timor, gdy uczuł nagle że musi przejść przez piaszczystą ulicę i zaczepić Morrisona, właściwie obcego sobie człowieka, który był najwidoczniej skłopotany, znękany, zwątpiały i samotny.
Był to taki sam poryw. Ale Heyst nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie myślał wówczas o Morrisonie. Można powiedzieć, że pierwszy raz od chwili gdy zrezygnował ostatecznie z kopalni na Samburanie, zapomniał zupełnie o zmarłym Morrisonie. Prawda i to, że do pewnego stopnia zapomniał też gdzie się znajduje i, nie powstrzymany przez żaden przebłysk świadomości, szedł oto środkowem przejściem ku estradzie.
Tymczasem niektóre z muzykantek zapuściły już kotwicę u zajętych stolików. Rozmawiały z mężczyznami, wsparte na łokciach, i — mimo czerwonych szarf — przypominały w białych sukniach gromadę ubranych do ślubu panien młodych w średnim wieku, rozprawiających prostackiemi głosami i zachowujących się bez ceremonji. Zgiełkliwy gwar rozmów, prowadzonych z pewnem ożywieniem, wypełnił koncertową salę Schomberga. Nikt nie zwrócił uwagi na Heysta, ponieważ wielu mężczyzn równocześnie wstało z miejsca. Zatrzymał się przed dziewczyną, która dopiero po chwili zauważyła jego obecność. Stała cichutko ze spuszczonemi oczami, blada, niema i bez ruchu. Dopiero gdy Heyst odezwał się do niej swym zwykłym, dwornym tonem, podniosła na niego oczy.
— Przepraszam panią — rzekł po angielsku — ale ta okropna baba coś pani zrobiła. Uszczypnęła panią, prawda? Jestem pewien, że uszczypnęła panią przed chwilą, kiedy stała obok pani krzesła.
Dziewczyna przyjęła te słowa nieruchomem spojrzeniem szeroko rozwartych oczu, świadczących o niezmiernem zdumieniu. Heyst był zły na siebie i podejrzewał, że muzykantka nie rozumie jego słów. Niepodobna było powiedzieć, do jakiej narodowości należą te kobiety — widać było tylko, że są bardzo różnego pokroju. Ale dziewczyna zdumiała się prawie jeszcze bardziej od Heysta, ujrzawszy tuż przy sobie tego mężczyznę, jego łysą głowę, białe czoło, ogorzałe policzki, długie poziome wąsy o kasztanowatym odcieniu, wijące się z lekka, i życzliwy wyraz niebieskich oczu wpatrzonych w jej oczy. Heyst widział, jak w osłupiałym jej wzroku błysnął nagły niepokój i ustąpił wyrazowi rezygnacji.
— Jestem pewien, że uszczypnęła panią w okrutny sposób — mruknął, zmieszany trochę swoim postępkiem.
Z wielką ulgą posłyszał jej odpowiedź:
— Nie zdarzyłoby się to po raz pierwszy. Ale choćby nawet tak było, cóżby pan mógł na to poradzić?
— Nie wiem — odrzekł z lekkim odcieniem żartobliwości, nie spotykanej już dawno w jego głosie — która zdawała się głaskać przyjemnie jej uszy. — Przykro mi, ale doprawdy nie wiem. A może mógłbym przydać się na coś? Co pani życzy sobie, abym zrobił? Proszę — niech pani rozkazuje.
I znów największe zdumienie odbiło się na jej twarzy; spostrzegła, jak dalece jest różnym od innych mężczyzn znajdujących się na sali. Różnił się od nich tak bardzo, jak ona różniła się od reszty muzykantek z damskiej kapeli.
— Rozkazywać panu? — szepnęła po chwili w osłupieniu. — Kto pan jest? — spytała nieco głośniej.
— Mieszkam w tym hotelu od kilku dni. Wypadkiem znalazłem się na sali. Ta obelga...
— Niech pan nie próbuje do tego się mieszać — rzekła tak poważnie, że Heyst spytał ze zwykłym, żartobliwym odcieniem w głosie:
— Czy pani życzy sobie abym odszedł?
— Nie powiedziałam tego — odrzekła dziewczyna. — Uszczypnęła mnie, bo nie zeszłam dość prędko z estrady.
— Nie umiem pani wyrazić, jaki jestem oburzony — odrzekł Heyst. — Ale ponieważ pani już tu zeszła — ciągnął ze swobodą światowca, zabawiającego rozmową młodą pannę — czy nie lepiej byłoby usiąść?
Posłuchała zapraszającego gestu i siedli na najbliższych krzesłach. Patrzyli na siebie poprzez okrągły stolik zdumionemi, szeroko otwartemi oczami, a świadomość tego powstawała w nich tak powoli, że przeszła długa chwila zanim wzrok od siebie odwrócili. Wkrótce oczy ich spotkały się znowu, ale tylko by od siebie odskoczyć. Wreszcie nawiązały stały kontakt, lecz upłynęło już wówczas z piętnaście minut od chwili gdy siedli przy stoliku, i pauza dobiegała końca.
Tyle co do oczu. Co się zaś tyczy rozmowy, toczyła się bezbarwnie, gdyż oczywiście nie mieli sobie nic do powiedzenia. Twarz dziewczyny przykuwała uwagę Heysta. Wyraz jej nie był ani prosty, ani też łatwy do przeniknięcia. Nie odznaczał się niczem wybitnem — i trudno byłoby się tego spodziewać — ale jej rysy więcej miały subtelności od rysów innych kobiecych twarzy, które Heyst miał kiedykolwiek sposobność tak blisko oglądać. Było w niej coś nieokreślonego a śmiałego, coś budzącego niezmierne współczucie, bo i usposobienie i los tej dziewczyny malowały się na jej twarzy. A jej głos! Oczarował Heysta nadzwyczajnym swym dźwiękiem. Był to głos stworzony do wypowiadania najcudowniejszych rzeczy, głos, któryby pozwolił znieść głupią paplaninę i opromieniłby urokiem najpospolitszą rozmowę. Heyst pił jego czar, jak się słucha tonu jakiegoś instrumentu, nie bacząc na melodję.
— Czy pani także i śpiewa? — spytał nagle.
— Nigdy w życiu nie wzięłam ani jednej nuty — odrzekła, zdumiona tem pytaniem nie mającem związku z poprzednią rozmową, bo wcale dotąd o śpiewie nie mówili. Widocznie nie zdawała sobie sprawy ze swego głosu. — Od dzieciństwa nie pamiętam, abym miała kiedykolwiek powód do śpiewania.
To pospolite zdanie przeniknęło drgającą, ciepłą szlachetnością dźwięku wprost do serca Heysta. Chłodny i czujny jego umysł śledził jak tam zapadało, dziwiąc się nawpół świadomie swej bezcelowej badawczości, póki nie osiadło kędyś głęboko na dnie, gdzie spoczywają nasze niewysłowione tęsknoty.
— Pani jest naturalnie Angielką? — zapytał.
— A cóż pan myślał? — odparła najczarowniejszym tonem. I dodała, sądząc widać, że z kolei i jej wypada zadać pytanie. — Dlaczego pan się zawsze uśmiecha kiedy pan mówi?
To wystarczało aby odjąć wszelką ochotę do uśmiechu; ale pytanie postawione było najwidoczniej z tak dobrą wiarą, że Heyst przyszedł zaraz do siebie.
— To takie niefortunne przyzwyczajenie — rzekł z delikatną, wytworną żartobliwością. — Bardzo się to pani nie podoba?
— Nie — odrzekła poważnie. — Ale zwróciłam na to uwagę. Nie spotykałam wielu przyjemnych osób w życiu.
— Jestem pewien, że ta kobieta grająca na pianinie bez porównania jest nieznośniejsza od wszystkich ludożerców, z którymi miałem do czynienia.
— Ja myślę! — wzdrygnęła się. — A jakim sposobem miał pan do czynienia z ludożercami?
— Za długoby o tem opowiadać — rzekł Heyst z nikłym uśmiechem. Uśmiechy Heysta były raczej melancholijne i nie harmonizowały z wielkiemi wąsami, pod któremi żartobliwość jego czuła się doskonale, niby płochliwe ptaszę w rodzimej gęstwinie. — O wiele za długo. Jak się pani dostała do tej bandy?
— Pech — odpowiedziała krótko.
— Tak, tak, naturalnie — Heyst kiwnął potakująco głową i dodał, oburzony wciąż na owo uszczypnięcie, które raczej odgadł niż zobaczył: — Proszę pani, czy pani nie może się jakoś bronić?
Wstała właśnie z krzesła. Muzykantki wracały zwolna na miejsca. Niektóre siedziały już bezczynnie przed pulpitami, patrząc przez siebie bezmyślnie. Heyst powstał także.
— Nie dam im rady — odrzekła.
Słowa te płynęły z pospolitego ludzkiego doświadczenia, ale, dzięki jej głosowi, olśniły Heysta jak objawienie. Uczucia jego były mętne, lecz umysł jasny jak zwykle.
— To niedobrze. — A jednak ta dziewczyna nie skarży się właściwie na złe traktowanie — rozmyślał trzeźwo po jej odejściu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.