Zwierciadło morza/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwierciadło morza
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Mirror of the Sea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XV

Zdaje się że takie było zdanie nowego kapitana, który przybył nazajutrz po rozmieszczeniu ładunku, w przeddzień wyjścia na morze. Spostrzegłem pierwszy raz na bulwarze tego nieznanego mi człowieka; najwidoczniej nie był Holendrem; miał na sobie krótkie piaskowe palto i czarny melonik, co wyglądało śmiesznie na tle zimowego pejzażu, pustej równiny obrzeżonej brunatnemi frontami domów o dachach ociekających stopniałym śniegiem.
Ów obcy człowiek chodził tam i z powrotem, najwyraźniej pochłonięty badaniem zagłębienia dziobu i tyłu; lecz gdy zobaczyłem że przysiadł na piętach w nawpół roztajałym śniegu, u samej krawędzi bulwaru, aby spojrzeć na prąd pod wychyłem rufy, powiedziałem sobie: „To jest kapitan“. I wkrótce dostrzegłem jego bagaż — typową skrzynię marynarza — niesioną na pętlach z lin przez dwóch ludzi, oraz parę skórzanych walizek, a na nich zwój morskich map opakowanych w płótno. Nagła, odruchowa zwinność, z jaką skoczył na pokład wprost z poręczy, odsłoniła mi poraz pierwszy prawdziwy jego charakter. Bez żadnych innych wstępów poza przyjaznem skinieniem głowy, odezwał się do mnie:
— Wcale dobrze zbalastował pan dziób i rufę. No a jak tam z rozmieszczeniem ciężaru?
Odrzekłem, że jak sądzę udało mi się utrzymać ciężar dostatecznie wysoko; jedna trzecia została umieszczona w górnej części statku „nad pokładnikami“, według technicznego określenia. Gwizdnął: „Fiu!“ obrzucając mię od stóp do głów badawczem spojrzeniem. Coś w rodzaju zafrasowanego uśmiechu pojawiło się na jego rumianej twarzy.
— No, założyłbym się że użyjemy co się zowie w czasie podróży — rzekł.
Miał rację. Okazało się że był pierwszym oficerem na tym statku podczas dwóch poprzednich rejsów; poznałem już charakter jego pisma, czytając w kajucie ze zrozumiałą ciekawością stare dzienniki okrętowe, przeglądając zapiski o dziejach mego nowego statku, o jego zachowaniu, o szczęśliwych chwilach jakie przeżył i o niebezpieczeństwach z których wyszedł cało.
Kapitan nie omylił się w swej przepowiedni. Nasza podróż z Amsterdamu do Samarangu z ładunkiem — którego, niestety! tylko jedną trzecią ciężaru umieściłem „nad pokładnikami“ — była bardzo urozmaicona. Urozmaicona, lecz bynajmniej nie wesoła. Nie mieliśmy w ciągu tego rejsu ani jednej chwili spokojnej, ponieważ żaden marynarz nie może się czuć dobrze na ciele i duszy, gdy wprowadził swój statek w tarapaty.
Podróżować na zbzikowanym okręcie przez mniej więcej dziewięćdziesiąt dni jest bez kwestji ciężkiem przeżyciem; w danym zaś wypadku błąd polegał na tem, że przez mój system załadowania okręt stał się zanadto stateczny.
Nigdy przedtem ani też potem nie doświadczyłem aby statek kołysał się na boki tak ostro, tak gwałtownie, tak ciężko. Kiedy raz zaczął, wiedziało się że chyba nigdy nie przestanie, i to beznadziejne poczucie — charakterystyczne na statkach o środku ciężkości umieszczonym zbyt nisko podczas ładowania — męczyło wszystkich, którzy musieli się utrzymać na nogach. Pamiętam że posłyszałem raz jak jeden z ludzi powiedział:
— Do licha, Jack! chyba plunę na wszystko, i niech mi ta cholerna łajba łeb rozbije.
Kapitan rzucał często uwagę:
— No tak, zapewne; jedna trzecia wagi nad pokładnikami wystarczyłaby dla większości statków. Ale, widzi pan, niema dwóch jednakowych okrętów na wszystkich morzach świata, a ten nasz kalosz jest niezwykle grymaśny pod względem ładunku.
Na południu, gdyśmy szli przed burzami wysokich szerokości, życie nam zbrzydło na tym okręcie. Były dni, kiedy nic nie chciało uleżeć nawet na wiszących stołach, kiedy nie było pozycji, w którejby się nie czuło ustawicznie naprężenia wszystkich muskułów. Statek kołysał się z burty na burtę wśród strasznych wstrząsów wysadzających z miejsca i obłędnie szybkich zataczań się masztów za każdem kołychnięciem. To cud, że ludzi wysłanych na górę nie strząsało z rej, że rej nie odrywało od masztów, że masztów nie zmiotło za burtę. Kapitan, siedzący z posępną miną przy stole na pierwszem miejscu, utrzymywał się z trudem na krześle; waza z zupą toczyła się po podłodze z jednej strony, steward leżał rozciągnięty z drugiej, a kapitan mówił:
— Ma pan tę swoją trzecią część wagi nad pokładnikami. Jedna tylko rzecz mnie zdumiewa: że nie zmiotło jeszcze patyków.
W końcu niektóre z mniejszych drewien poszły za burtę — nic ważnego, bezań–bomy i tym podobne — ponieważ przy kołysaniu się z boku na bok pękały czasem od strasznego rozmachu poczwórne linobloki z nowej, trzycalowej manilskiej liny, jakby były słabsze niż szpagat.
Sprawiedliwość wymagała aby, jak to się dzieje w książkach, pierwszy oficer, który przy rozmieszczaniu ładunku popełnił błąd — może do pewnego stopnia zrozumiały — odpokutował za niego. Jedno z mniejszych drewien, oderwawszy się, ugodziło w plecy pierwszego oficera, który padł na twarz i przejechał się dobry kawał po głównym pokładzie. Wynikły stąd dla oficera różnorodne i przykre skutki natury fizycznej — „dziwne objawy“, jak się wyrażał leczący go kapitan — zagadkowe okresy bezsilności, nagłe napady tajemniczego bólu. Pacjent zgadzał się najzupełniej ze swym bardzo troskliwym kapitanem, który pomrukiwał pod nosem: „Szkoda że to nie jest poprostu złamana noga!“ Nawet doktór, Holender, objąwszy w Samarangu dalszą pieczę nad pacjentem, nie umiał dać naukowego wyjaśnienia choroby. Rzekł tylko:
— Hm, kochany przyjacielu, pan jest jeszcze młody; to może być coś bardzo poważnego, coś na całe życie. Musi pan statek opuścić; musi pan być zupełnie cicho przez trzy miesiące — zupełnie cicho.
Oczywiście chciał przez to powiedzieć, że pierwszy oficer ma się zachowywać spokojnie — a właściwie leżeć. Obejście doktora było imponujące, choć jego jakby dziecinna angielszczyzna pozostawiała dużo do życzenia w porównaniu z płynną wymową pana Hudiga, osobnika z drugiego końca podróży, postaci również na swój sposób pamiętnej. W wielkiej, przewiewnej sali szpitala na dalekim Wschodzie leżałem nawznak i — patrząc na pędy palm, które chwiały się i szeleściły na wysokości okna — miałem wbród czasu aby wspominać okropny mróz i śnieg w Amsterdamie. Pamiętałem uczucie radosnego uniesienia i zimno przejmujące do szpiku kości podczas tych jazd tramwajem wgłąb miasta, w celu — jak to się w języku dyplomatycznym nazywa — „wywarcia presji“ na zacnego Hudiga; pamiętałem ciepły ogień w jego pokoju, jego fotel, jego wielkie cygaro — i nieodzowne przypuszczenie, wypowiedziane dobrodusznym głosem:
— Koniec końców to chyba pana mianują kapitanem, nim statek wyruszy?
Może odgrywała tu rolę jego niezmierna dobroduszność — pełna powagi dobroduszność otyłego, śniadego człowieka o kruczym wąsie i spokojnych oczach; ale kto wie, może i było w nim trochę z dyplomaty. Kuszące jego przypuszczenia odpierałem skromnie, zapewniając że to jest zupełnie nieprawdopodobne, ponieważ brak mi doświadczenia.
— Pan umie bardzo dobrze chodzić koło interesów — mawiał Hudig, udając zafrasowanie, przyczem pogodna, okrągła jego twarz pochmurniała. Ciekawym czy też się śmiał sam do siebie, kiedy wyszedłem już z biura; przypuszczam jednak że nie, ponieważ dyplomaci, czynni lub dymisjonowani, odnoszą się do własnej osoby i do swych kawałów ze wzorową powagą.
Lecz zdołał mię prawie przekonać, że pod każdym względem zasługuję na to aby mi powierzono dowództwo. A zamiast tego nastąpiły trzy miesiące zgryzoty, przykrych rozpamiętywań, wyrzutów sumienia i fizycznego bólu, aby dać mi dobrą naukę i wbić mi w pamięć brak mego doświadczenia.
Tak, statkowi trzeba dogadzać ze znajomością rzeczy. Trzeba się odnosić z szacunkiem i zrozumieniem do tajemnic tkwiących w jego kobiecej naturze, a wówczas będzie wiernym towarzyszem wśród nieustannej walki z mocami, których zwycięstwo nie okrywa hańbą pokonanego. Stosunek wiążący człowieka z jego statkiem jest poważny. Statek ma swoje prawa, jakby mógł oddychać i mówić; i są naprawdę okręty, które, jeśli trafią na odpowiedniego człowieka, zdobędą się na wszystko; brak im tylko mowy.
Statek nie jest niewolnikiem. Trzeba mu dogadzać w czasie podróży i nie zapominać że należą mu się w pełni nasze myśli, cała nasz umiejętność i poświęcenie. Jeśli człowiek pamięta bez wysiłku o tem zobowiązaniu, jakby je czuł instynktownie w głębi jestestwa, okręt będzie dla niego żeglował, zatrzymywał się, pędził póki mu starczy sił, lub jak morski ptak spoczywający na gniewnych falach przetrzyma najcięższą z burz, podczas których człowiek wątpił czy wyżyje i ujrzy jeszcze wschód słońca.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.