Zwierciadło morza/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwierciadło morza
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Mirror of the Sea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI

Zaiste mniej to niż nic; to też byłem świadkiem, w chwili gdy wielka dusza świata przewalała się po morzu z ciężkiem westchnieniem, jak nowiutki, pierwszorzędny żagiel przedni znikł niby szmat powiewnej tkaniny lżejszej od nici pajęczych. Wówczas wyniosłe maszty musiały wytrwać wśród potężnego zgiełku. Mechanizm nie może zaprzestać swej pracy, nawet jeśli duch świata oszalał.
Dzisiejszy parowiec sunie po cichem, mrocznem morzu wśród pulsujących drgnień kadłuba, przy rozbrzmiewającym niekiedy w jego głębi metalicznym odgłosie, jakby statek miał żelazne serce w żelaznem ciele; sunie naprzód, dudniąc rytmicznie, z miarowym trzepotem śruby, który sięga daleko w noc wzniosłym i znojnym dźwiękiem, niby pochód nieuniknionej przyszłości. Ale bezdźwięczny mechanizm żaglowca chwytał wśród burzy nietylko siłę lecz i dziki, radosny głos duszy świata. Czy statek biegł, chwiejąc wysokiemi masztami, czy stawiał czoło szkwałowi, pochylając wysokie maszty, dziki ów śpiew nie ustawał ani na chwilę, głęboki jak hymn wygrywany na wierzchołkach fal, przechodzący od basu do ostrego gwizdu, i przerywany od czasu do czasu grzmiącym rytmem rozbijających się bałwanów. Czasem ta niesamowita, niewidzialna orkiestra tak działała na nerwy, że się pragnęło ogłuchnąć.
Gdy wspominam to swoje pragnienie — którego doznawałem na różnych oceanach, gdzie duch świata ma dosyć przestrzeni by się przewalać, wzdychając potężnie — przychodzi mi na myśl, że aby roztoczyć staranną opiekę nad masztami okrętu, marynarz powinien mieć słuch w zupełnym porządku. Tak ścisła była zażyłość, w jakiej marynarz musiał żyć ze swoim okrętem, że zmysły żeglarza były zmysłami statku, a z pędu wiatru, odczuwanego własnem ciałem, żeglarz wnioskował o naporze na maszty.
Spędziłem już czas jakiś na morzu, zanim sobie uświadomiłem że słuch odgrywa wyraźną rolę w ocenie siły wiatru. A przekonałem się o tem w nocy. Statek był jednym z tych żelaznych kliprów do przewozu wełny, wypuszczanych w świat całemi rojami przez warsztaty nad rzeką Clyde w ciągu siódmego dziesiątka zeszłego wieku. Był to piękny okres dla budownictwa okrętów, a zarazem można powiedzieć że był to okres przeciążania masztami. Na wąskich kadłubach ustawiano wówczas maszty naprawdę wysokie, a statek o którym myślę był z pewnością jednym z najbardziej przeciążonych masztami. Krawędzie pokrywy jego luki świetlnej z kolorowego szkła zdobiło motto: „Wiwat Glasgow“; zbudowano go do ciężkiego trudu, i obarczano napewno taką ilością pracy, jakiej mógł tylko podołać. Nasz kapitan wsławił się był szybkiemi podróżami, których dokonywał na starym Tweed, okręcie słynnym na cały świat ze swej ścigłości. Tweed, był to statek drewniany, i jego dowódca zabrał z sobą tradycję szybkich rejsów na żelazny kliper. Byłem na nim najmłodszym z oficerów, trzecim pomocnikiem pełniącym służbę u boku pierwszego oficera; i raz, właśnie podczas jednej z nocnych wacht, wśród silnej, wzmagającej się bryzy usłyszałem dwóch ludzi w zacisznym kącie głównego pokładu, jak zamieniali następujące uwagi. Jeden z nich rzekł:
— Coś mi się zdaje że byłby czas sprzątnąć niektóre z żagli górnych.
A drugi, starszy od poprzedniego, mruknął kwaśno:
— Niema strachu! Nie sprzątnie się ich póki pierwszy oficer pełni służbę. Głuchy jak pień, skądże ma wiedzieć jaka jest siła wiatru.
I rzeczywiście biedny P., człowiek zupełnie młody, słyszał bardzo źle. A jednocześnie opowiadano o nim, że sadzi zawsze żagle jak szalony. Ukrywał z niezwykłym sprytem swoją głuchotę; co się zaś tyczy przeciążania statku żaglami, był wprawdzie człowiekiem nieustraszonym, lecz nie zdaje mi się aby chciał los wyzywać. Nie zapomnę nigdy jego naiwnego zdziwienia, kiedy mu robiono wyrzuty o manewr, który się okazał czystem szaleństwem. Oczywiście jedyną osobą, która mogła mu robić uwagi z odpowiednim skutkiem, był nasz kapitan znany sam jako śmiałek nieustraszony; i doprawdy, sceny te wywierały na mnie silne wrażenie, wiedziałem bowiem pod kim służę. Kapitan S. miał wielkie imię ze względu na swe marynarskie zalety, imię budzące we mnie młodzieńczy podziw. Po dziś dzień przechowuję pamięć o tym człowieku, który w pewnym sensie uzupełnił moje wykształcenie. Przebieg tego dokształcania był nieraz burzliwy, ale mniejsza z tem. Jestem przekonany że kapitan S. miał najlepsze chęci; z całą pewnością nawet w owych czasach nie czułem do niego żalu za niezwykły jego dar ciętej krytyki. A słyszeć jak on robi historje o przeciążenie statku żaglami, to było jedno z tych niewiarygodnych przeżyć, które trafiają się tylko w snach.
Działo się to zwykle w sposób następujący: noc, chmury pędzą nad głową, wiatr wyje, najwyższe żagle są postawione i okręt pędzi wśród ciemności, z olbrzymią białą płachtą piany na poziomie barjery podwietrznej. Pan P. pełni wachtę na pokładzie wśród doskonałej pogody ducha, uczepiony osprzętu średniego masztu od strony nawietrznej; ja, trzeci oficer, także uczepiony gdzieś od nawietrznej na pochyłej rufie, z czujnością napiętą do ostateczności, czatuję na rozkaz aby w razie potrzeby skoczyć natychmiast na pierwsze słowo i jestem w idealnej zgodzie ze wszystkiem co się dzieje. Nagle z wejściówki wyłania się wysoka, ciemna postać z gołą głową i krótką białą brodą przyciętą w szpic, odcinającą się wyraźnie w ciemności — kapitan S., któremu straszne skoki i przechyły okrętu przeszkodziły czytać na dole. Trzymając się pod ostrym kątem do stromo przechylonego pokładu, kapitan chodzi tam i z powrotem bez słowa, przystaje na chwilę przy kompasie, znów trochę pochodzi i nagle wybucha:
— Co pan wyprawia ze statkiem?
A pan P., który niełatwo chwytał głos na wietrze, mówi pytająco:
— Słucham, panie kapitanie?
Wówczas wśród wzrastającego sztormu rozpętywała się mała prywatna burza na statku, podczas której można było usłyszeć mocne słowa wypowiedziane z wściekłością oraz usprawiedliwianie się na wszystkie możliwe tony skrzywdzonej niewinności.
— Na miłość boską, panie P.! Ja też używałem na żaglach swojego czasu, ale — —
Reszta słów ginęła w gwałtownym porywie wichru.
Potem, gdy na chwilę przycichło, słychać było jak P. zapewniał iż nic nie zawinił:
— Zdaje się że statek znosi to bardzo dobrze.
I znowu wybuchał oburzony głos:
— Każdy dureń potrafi stawiać żagle na statku —
I tak dalej, i tak dalej, a tymczasem okręt pędził w swą drogę coraz więcej przechylony, z donośniejszym pluskiem, z groźniejszym sykiem białej, prawie oślepiającej płachty piany od nawietrznej. Bo co najciekawsze, kapitan S. był jak gdyby zasadniczo niezdolny do wydania swym oficerom rozkazu by skrócić żagle, i tak się ciągnęła ta dziwaczna, nieokreślona sprzeczka, póki nie błysnęło obydwóm, przy jakiemś szczególnie niepokojącem uderzeniu wichru, że czas już wreszcie coś zrobić. Niema to jak groźne przechylenie wysokich masztów przeciążonych żaglami, jeśli trzeba doprowadzić do przytomności dwóch ludzi, z których jeden jest głuchy a drugi rozgniewany.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.