Zwierciadło morza/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwierciadło morza
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Mirror of the Sea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI

Trudno oddzielić w myśli kotwice statku od jego pierwszego oficera — człowieka, który widzi jak spadają na czysto i podnoszą się czasem zaplątane w łańcuch; bo nawet najbaczniejsza uwaga niezawsze zapobiegnie okręceniu się łańcucha naokoło trzonu albo łap, wskutek obrotów statku miotanego wiatrem lub prądami. Wówczas manewr „podniesienia kotwicy“ i następnie zamocowanie jej przeciąga się ponad miarę i jest ciężkim trudem dla pierwszego oficera. Bo to on śledzi „jak łańcuch rośnie“ — marynarskie określenie posiadające całą siłę, ścisłość i obrazowość technicznego języka; a język ten stworzyli prości, bystroocy ludzie, chwytający istotną postać rzeczy, które widzą w zakresie swego zawodu i dla których znajdują odpowiednie określenia, trafiając w sedno, co jest właśnie ambicją artysty posługującego się słowami. To też marynarz nie powie nigdy: „zarzucić kotwicę“, szyper zaś stojący na rufie woła, niby impresjonista, na dziób do pierwszego oficera: „Jak łańcuch patrzy?“ Długi łańcuch pod naciskiem wyłania się ukośnie z morza, wyprężony nad wodą nakształt cięciwy, a głos stróża kotwic odpowiada zwięzłym, pełnym szacunku okrzykiem: „Patrzy wprost naprzód, panie kapitanie“, albo „patrzy w dół“, albo jeszcze inaczej, zależnie od okoliczności.
Na okręcie handlowym wracającym do kraju rozkaz, który rozlega się najgłośniej i jest podjęty z najweselszemi okrzykami, brzmi: „Winduj!“ Czekający marynarze wybiegają z kubryku, porywając handszpagi, rozlega się tupot nóg i brzęk zapadek jako tło do żałosnej pieśni kotwicznej, przy akompaniamencie wrzaskliwego chóru; a ten wybuch hałaśliwej krzątaniny, w której bierze udział cała załoga, jest niby odzewem zbudzonego statku, co dotychczas „spał na swem żelazie“, jak głosi malownicze zdanie holenderskich marynarzy.
Bowiem okręt ze zwiniętemi żaglami na zbrasowanych rejach, przeglądający się od jabłek do linji wodnej w gładkiej, połyskliwej powierzchni portu otoczonego lądem, wygląda dla oka marynarza jak najdoskonalszy obraz sennego wypoczynku. Podniesienie kotwicy było hałaśliwym manewrem na handlowym żaglowcu minionych dni — radosną wrzawą krzepiącą ducha, jakby wraz z godłem nadziei marynarze załogi spodziewali się wciągnąć z głębiny swoje upragnione marzenia — tylko sięgnąć po nie ręką — nadzieję powrotu do domu, nadzieję wypoczynku, swobody, zabawy, niewybrednych rozrywek — po ciężkim mozole wielu dni spędzonych między niebem a ziemią. A ten rozgwar, to uniesienie w chwili wyjścia statku, stanowi wielki kontrast z chwilą ciszy, kiedy okręt przybywa na obcą redę; ogołocony z żagli, sunie zwolna ku wybranej przystani; luźne płótna trzepoczą zlekka wśród osprzętu nad głowami załogi stojącej bez ruchu na pokładzie, i kapitana patrzącego wytężonym wzrokiem z rufy ku przodowi. Statek traci stopniowo coraz więcej na szybkości i ledwie już się porusza, a trzy postaci u dziobu czekają uważnie wokoło kotbelki na ostatni rozkaz — u końca podróży trwającej może dziewięćdziesiąt pełnych dni — rozkaz brzmiący: „Rzuć!“
Oto ostatnie słowo po dokonanym rejsie, słowo kładące kres znojowi statku i jego czynom. Wśród życia, którego wartość mierzy się podróżami z portu do portu, plusk spadającej kotwicy i gromkie dudnienie łańcucha są niejako zamknięciem odrębnego okresu, na które statek odpowiada zda się świadomie lekkim wstrząsem, przebiegającym od kilu aż po szczyty masztów. O tę podróż statek bliższy jest przeznaczonej mu śmierci, bo ani lata ani podróże nie mogą trwać wiecznie. Jest to jak gdyby wydzwonienie godziny, a wśród przerwy, która nastaje, statek zdaje się rozmyślać nad mijającym czasem.
Ostatni to ważny rozkaz; inne są poprostu wskazówkami ustalonemi przez zwyczaj. Raz jeszcze słychać głos kapitana: „Czterdzieści pięć sążni do wody“, a wówczas i dowódca na pewien czas skończył swoje. Przez szereg dni zostawia pracę w porcie pierwszemu oficerowi, stróżowi kotwic i okrętowej rutyny. Upłynie dłuższy czas nim głos kapitana rozlegnie się na pokładzie, głos o brzmieniu krótkiem i surowem właściwem dowódcy, gdy znowu — po zamknięciu luk — na niemym, wyczekującym okręcie rzuci z rufy rozkaz: „Winduj!“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.