Zwid nocy śnieżnej

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Zwid nocy śnieżnej
Pochodzenie Kwiat Magnolji
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc. w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZWID NOCY ŚNIEŻNEJ


Na białą, osypaną śniegiem ziemię, spadały wolno i cicho nowe puchy chłodnych a miękkich płatków. Zapadał pierwszy mrok wieczorny.
Ksiądz Marcin, wikary w Krośni, zeszedł z ganku plebanji. Otulił się szczelniej w palto, czapkę barankową nacisnął na oczy i ze zwieszoną głową brnął w sypkim śniegu w stronę wsi. Wybiegła za nim na ganek gospodyni, Agnusia, — niewiasta pulchna jak racuszek na smalcu, z twarzą tłustą, czerwoną, w fartuchu brudnym, z rękami omączonemi, w zawiniętych wyżej łokcia rękawach jaskrawej, barchanowej bluzy.
— Niech no ksiądz przychodzi prędko, za godzinę wieczerza. Ksiądz proboszcz zwykł siadać do stołu jak tylko pierwsza gwiazdka błyśnie! — krzyknęła piskliwym, ostrym głosem, wielce zaaferowana.
— Wrócę, wrócę, idę na wieś.
— Niewiedzieć poco!... proboszcz z Załupia już przyjechał na wilję i księdza Feliksa z kolei czekamy, powinien już być. Jak ksiądz się spóźni, to czekać nie będziemy. Nasz księżulek tego nie lubi — upominała gderliwie.
Ksiądz Marcin nie odezwał się ani słowa. Szedł prędko, grzęznąc trochę w śniegu. Byłby bardzo rad, gdyby się mógł uwolnić od wilji na plebanji, przed którą się wzdrygał.
Stosunek z proboszczem był oziębły. — Ksiądz Marcin ciekawy był jednak księdza Feliksa. To, co o nim słyszał nawet od proboszcza, zainteresowało go. Odczuł w nim indywidualność odrębną, zrozumiał, że musi się różnić od księży z tej okolicy, których poznał... Proboszcz drwił sobie z Felka, który był jego kuzynem, ale treść tych drwin stawiała młodego księdza właśnie w najlepszem świetle.
— Tak! jego chcę poznać koniecznie — myślał ksiądz Marcin z nadzieją, że odnajdzie w tym przyjezdnym, jakąś bratnią duszę.
Ksiądz Marcin był w Krośni od roku. Przyjechał tu pełen zapału i myśli poważnych. Pracował sumiennie, idąc za wskaźnikiem swoich ideałów, którym był wierny, pomimo, że w Krośni trudno było utrzymać się na ich poziomie.
Proboszcz Szulski, jego zwierzchnik, był to zmysłowy epikurejczyk, dbający o swoje własne potrzeby i wygodę życia. Na tym jednym punkcie był wrażliwy. Interesowało go tylko to, co się tyczyło jego korpulentnej osoby. Dbał o pełną kieszeń, pełną spiżarnię i dobrze naładowany żołądek własny. Takie były główne cele jego życia i jego obowiązków kapłańskich. Spełniał je zresztą jak rzemieślnik znudzony swoim fachem i zbogacony dostatecznie. Reszta świata, to był tylko widok z jego okna życiowego, przeważnie nudny, bezbarwny, płaski. Parafja zajmowała go w tym stopniu w jakim mógł czerpać z niej korzyści materjalne. Dusze ludzkie, powierzone jego opiece, miały dla niego wartość wtedy dopiero, gdy szły na tamten świat. Bowiem po odchodzącej duszy zostawało ciało, a te należało pogrzebać — za pieniądze. Żyjące dusze, gdy się rodziły dawały odrazu nadzieję chrztu, potem już nie przedstawiały interesu. Dusze, które szły do ołtarza, wstępując w związki małżeńskie, były także benefisem dla proboszcza o dużem znaczeniu. Takich chwil wyczekiwał łakomie, bo po nich pęczniały kieszenie a gospodyni Agnusia przypominała zaraz różne braki śpiżarniane, domowe, osobiste itd... Proboszcz Szulski promieniał, gdy trafiały się częste okolicznościowe uroczystości w parafji, posępniał zaś niesłychanie, gdy była cisza. Wtedy dusze jego owieczek mogły czernieć, mogły obrastać brudem moralnym po uszy, proboszcz dawał im zupełną co do tego swobodę. Narzekał tylko na parafję, że żadnego dochodu nie daje i skarżył się na podłe warunki życia.
Ideały młodego wikarego śmieszyły wielce proboszcza. Gdy ksiądz Marcin z początku zwierzał się z nich szczerze przed zwierzchnikiem, ten brał się za boki ze śmiechu. Trząsł całą swą postacią o potężnych rozmiarach i powtarzał ze znamiennym grymasem ust: młody! młody! co miało ściślej oznaczać: głupi! głupi!
Wszelkie projekty księdza Marcina, które pragnął zrealizować, były wyszydzone, gdyż wymagały pewnego nakładu pracy, czasu i może — niech Bóg broni — trochę grosza, bodaj na początek. Grosz miał drogę wytkniętą tylko do kieszeni proboszcza, ale z kieszeni do parafji nie wracał nigdy.
Ksiądz Marcin widział wiele rzeczy, na które się oburzał, oburzając temsamem proboszcza na siebie.
Stosunek ich zaostrzał się tembardziej, że proboszcz, mszcząc się na wikarym za jego ideały i wprowadzanie ich w czyn, obrał go sobie za przedmiot do szyderstw, któremi go chłostał w sposób niesłychanie przykry. Ksiądz Marcin znosił kpinki cierpliwie i nie zaprzestał zajmować się gorliwie parafją. Doszło do tego, że cały ciężar obowiązków spadł na wikarego. Dochody pobierał proboszcz, minimalną część ofiarując wikaremu za całkowitą jego pracę w parafji. Proboszcz po rannej Mszy o godzinie dziewiątej (wikary miewał mszę dużo wcześniej) najpierw odbywał godzinną siestę, przy śniadaniu, rozkoszował się „kawusią z kożuszkami“ i pieczywem, a pulchna i dorodna Agnusia otrzymywała pochwałę lub naganę, gdy coś było mniej smakowite. Potem następowała dyspozycja obiadu wielce skupiona i rozłakomiająca, zwłaszcza przy naradzaniu się nad jakimś sosem lub przyprawą. Następnie pasjans, albo coś do podpisania na biurku, co już było wielką fatygą. Czasem gazetka jako środek nasenny do drzemki przedobiedniej, albo preferansik z organistą — lub gdy on był zajęty — z jego ojcem. Potem najważniejszy moment dnia: obiad z wódeczką, zakąskami, często z winem i obfitą leguminą. Po obiedzie drzemka solidna, czasem jaka wizytka na karty do sąsiedniej parafji czy dworu. Często ktoś zjawił się przed plebanję w tym samym celu — wtedy przy okazji wyborna kolacja i uczta do późnej nocy.
Proboszcz nie rozumiał gorliwości kapłańskiej księdza Marcina i wiecznej troski jego o dobro parafji. Dziwił się wielce, że wikary unika trunków i kart, że go absorbują książki i zajęcia w szkole, odwiedzanie chorych i biednych, opiekowanie się dziećmi nędzarzy i urządzanie dla nich czytanek i zabaw. Drażniły proboszcza niesłychanie kursy dla dorosłej młodzieży wiejskiej, które wikary zorganizował w domu gospodarza Macieja Gołębia, gdzie była duża świetlica. Sam wykładał przystępnie historję Polski, literaturę, geografię, przyrodę. Sam rozdawał prenumerowane dla ludu gazety. Propagował gorąco walkę z alkoholem i odciągał skutecznie młodzież od tego nałogu. Namawiał do uprawiania pszczelarstwa, koszykarstwa i założenia spółkowej mleczarni. W świetlicy Gołębia zapoczątkowała się czytelnia wiejska, tam również powstał projekt sklepu spółkowego, który już prosperował niezgorzej, pod osobistą opieką księdza Marcina. Nawet chór kościelny, wyszkolony przez wikarego, gniewał proboszcza z powodu, że nie on był inicjatorem. Ksiądz Marcin nie zrażał się niechętnem stanowiskiem proboszcza względem swoich działań społecznych. Ideały jego młodzieńcze nie gasły. Energja do pracy i czynu nie słabła, tylko duszę omglił smutek a pytania: dlaczego? nie znajdowały odpowiedzi. Ksiądz Marcin wyszydzany ciągle przez zwierzchnika sposępniał, zamknął się w sobie, pracował cicho i wytrwale. Do proboszcza stracił zupełnie zaufanie, odsunął się od niego, ale nie czuł się samotnym, gdyż miał wielką sympatję u ludu. Brakło mu jednak towarzystwa inteligentnego, które zastępowały mu na razie książki. Lecz wkrótce poznał i zaprzyjaźnił się odrazu serdecznie z Teodorem Merwiczem, obywatelem ziemskim, właścicielem majątku Rządki, odległego o kilkanaście kilometrów od Krośni. Merwicz pędził żywot starego kawalera. Był to dziwak i mizantrop, zanurzony w swojej bibliotece, oddany swoim książkom i własnym myślom, przytem zapalony przyrodnik i myśliwy. Ksiądz Marcin odwiedził go po raz pierwszy w sprawie czytelni ludowej, którą Merwicz zainteresował się odrazu. Odtąd bywali u siebie często, co także irytowało niesłychanie proboszcza. Merwicz nigdzie nie bywał wogóle a proboszcza nie cierpiał i tendencyjnie unikał wszelkich z nim stosunków. Przyjaźń wikarego z „warjatem“ z Rządek, bo tak nazywał Merwicza, wydawała się Szulskiemu podejrzaną.
Wszak „warjat“ miał stosunki duże i rozległe, nie tylko wśród osób świeckich, ale i wśród dostojników kościoła.
Ba!... gdyby nie Merwicz, może już ksiądz Marcin nie rządziłby się jak szara gęś w Krośni i nie denerwował proboszcza. Ale ta przyjaźń była kością w gardle Szulskiego i jego kolegi z następnej parafji, z Załupia, księdza Kłosika. Proboszcz ten, analogicznie do swojej kolosalnej tuszy, powinien był raczej nazywać się stogiem lub stertą.
Obaj proboszczowie tłumili w sobie niechęć i złość bezradną względem księdza Marcina, ale nic mu zarzucić nie mogli takiego, coby mu zaszkodziło wobec zwierzchności duchownej.
Szulski dla odróżnienia od „warjata“ z Rządek, nazywał Marcina „fiksatem“ i niestety musiał poprzestać na osobistem dokuczaniu mu, jak tylko mógł.
Wikary odczuwał wrogów w obu proboszczach, lecz nie zdradzał się z tem nawet przed Merwiczem. Nawał pracy nie pozwalał młodemu księdzu odwiedzać Rządek zbyt często, Merwicz przeto bywał na wikarjatce kilka razy na tydzień. Zjawiał się na posiedzeniach w świetlicy Gołębia, gdzie go zawsze mile witano, miał bowiem dużo do powiedzenia. Ksiądz Marcin zachęcał go do tego. Na wikarjatce zaś Merwicz i wikary prowadzili z sobą długie rozmowy i narady. Z tych narad wyłaniała się zawsze jakaś nowa myśl, która rzucona potem na zebraniu wśród chłopów, przeobrażała się rychło w czyn.
Ale nie tylko o czynach społecznych i działaniu wśród ludu rozprawiali dwaj przyjaciele, w swych intimnych debatach. Przedmiotem ich dysput, gorących nieraz, były najczęściej tematy z dziedziny metafizyki, psychofizjologii, psychopatji a nawet spirytyzmu, medjumizmu, okóltyzmu i t. d. Do zagadnień podchodzili z wielkiem zamiłowaniem i dużą wiedzą, nie czynili jednak żadnych doświadczeń w tej dziedzinie. Ksiądz Marcin lękał się skutków, nie z powodu swej głębokiej wiary, której nie abstrahował od danych zjawisk i nauki, lecz z obawy by owe zagadnienia nie uniosły go zbyt daleko poza jego cele właściwe. Jednakże obaj z Merwiczem odnaleźli w sobie duże zdolności telepatyczne. Odgadywali swoje myśli nawet na odległość. Często poddani, bezwiednie może, jednakowej sugestji, porozumiewali się zaświadomie na odległość. Objawy takie bawiły księdza Marcina, czasem go niepokoiły, zawsze zaciekawiały. Merwicz uważał to za rzecz zupełnie naturalną, miewał bowiem w życiu doświadczenia bardzo niezwykłe, na tle telepatycznych i medjumicznych zjawisk. Przed proboszczem Szulskim rozmowy takie trzymano w tajemnicy. Umysł tego księdza bardzo płytki i jednostronny, nie tylko nie zdolny był do rozstrząsania i pojmowania podobnych kwestji, lecz uważał je za „sprawę szatana“, o której katolik i ksiądz nie powinien nawet wspominać.
— „Ja — mówił sam o sobie — słucham gorliwie przykazań boskich i kościelnych, jestem dobrym księdzem i dobrym katolikiem, jestem obrazem Boga, przeto wszelkie myśli, które stworzył szatan, odsuwam od siebie i kładę w liczbę grzechów głównych.“
Ksiądz Marcin nasłuchał się takich zdań bez liku, gdy z początku zdradzał przed proboszczem zainteresowanie do podobnych zagadnień.
Potem już nie wszczynał wyklętej przez proboszcza kwestji. Miał na nią zupełnie inny zakres patrzenia i rozumienia jej, nie ujmując w niczem najświętszej dla siebie idei Boga.
— Jeżeli Szulski może bez zająknięcia nazywać się obrazem Boga, tedy ty, Marcinie możesz z czystem sumieniem zagłębiać się w kwestje, które cię zaciekawiają. Mogą one tylko pogłębić twoją umysłowość, nie ujmując ci nic z twoich wierzeń religijnych; przeciwnie mogą je nawet w nich utwierdzić, jako niekiedy wyraźne świadectwo istnienia zaświatów i kontaktu duchowego z nimi — mówił Merwicz.
Teraz oto ksiądz Marcin szedł z plebanji przygnębiony. Przed chwilą prosił proboszcza o urlop na kilka godzin, by móc pojechać na wilję do Rządek. Merwicz zaprosił go dawno i obiecał przysłać konie. Koni dotąd nie było, proboszcz zaś kategorycznie odmówił.
— Trzeba odprawić pasterkę, zamiast włóczyć się po wizytach. Za dużo tego i za często.
— Na pasterkę wrócę — zapewnił wikary stanowczo.
— Wrócę, wrócę... i spóźnię się, a my tu będziemy na księdza czekali do świtu.
— Nigdy nie chybiłem żadnego terminu, więc i teraz...
— Siedź ksiądz w domu kiedy mówię. Ja koni nie dam a dworskie cugi nie spieszą się jakoś...
— Właśnie to mnie niepokoi, mam złe przeczucia. Ciągle widzę pana Merwicza przed sobą jakby był w niebezpieczeństwie. Coś się tam musiało stać. Niepokój mnie prześladuje. W południe usłyszałem najwyraźniej jego głos wołający moje imię.
Proboszcz nasrożył się. Wołał zły:
— Jaki głos wołający, jakie przeczucia znowu, jaki niepokój? Ksiądz zwarjował, widzę, tak samo jak Merwicz niedowiarek! Znowu jakieś djabelskie sztuki... jakieś „fokusy — pokusy!...“ A, a, he, he a może to głos wołający na wieczerzę do dworu?... tam pewno tak spieszno waszeci... ślinka płynie na smakołyki dworskie. Ale próżny apetyt! Merwicz skąpiec — majonezów księdzu nie nastawi. Agnusia lepszą sporządzi rybkę, bądź ksiądz pewny.
Krew uderzyła do głowy wikaremu.
— Ksiądz proboszcz będzie łaskaw nie drwić sobie ze mnie. Ksiądz proboszcz dobrze o tem wie, że mi ubliża. Jeśli proszę o pozwolenie pojechania...
— Co mi tam będziesz ksiądz zawracał głowę prośbami!... Nie można jechać i basta! Zresztą czem pojedziesz? na własnych nogach?... piętnaście kilometrów po takim śniegu? Lepiej byś oto dopatrzył, czy kościół ubrany na pasterkę.
— Ubrany i gotowy.
— No, to idź ksiądz do salki, zagrasz ze mną i z proboszczem z Załupia w belotkę, boś do żadnej mądrzejszej gry niezdatny. Albo z Karusią dokończ ubierania choinki, tylko bakaljów za dużo nie zjedźcie... he, he! — śmiał się proboszcz tubalnym rechotem.
Ksiądz Marcin nic nie odrzekł. Oburzony, drżący, skłonił się zimno i wyszedł, byle choć godzinę spędzić zdala od proboszcza. Podążył do Marcina Gołębia, do świetlicy.
— Może tam jest jakaś wiadomość z Rządek? Dlaczego niema koni, dlaczego nie przysłał? — myślał ze szczególnym niepokojem w duszy. Czyżby zapomniał?...
Pytania i złe przypuszczenia nurtowały go. Coraz silniejszy niepokój szarpał nerwami.
W zwałach śniegu zaczerniało przed nim domostwo Gołębia. Oświetlone okna zapraszały gościnnie. Nizki, szary dom drewniany, pod starą, słomianą strzechą, otworzył nagle przed księdzem swe podwoje. Dojrzano go z okna. Na progu stanął gospodarz, siwy chłop w sukmanie ciemnej, rozłożył ramiona gościnnie, z szerokim uśmiechem.
— Ot gość na wieczerzę! błogosławieństwo w dom! Na wieki, na wieki! — odpowiedział na pozdrowienie księdza. — Ot, już nie puścimy dobrodzieja kochanego. Zaraz siadamy do wilji. Magda, Julijka, Tomek, Ambrożyk, chodźta żywo! Gość nam umiłowany z nieba spadł i łaska i honor dla chaty...
— Czy nie było jakiej wieści z Rządek do mnie, od pana Merwicza? — zapytał prędko ksiądz Marcin.
— Nie było dobrodzieju, abo co się stało?
— Niepokoję się o niego, bo miał przysłać konie po mnie i jakoś ich niema.
— Śnieg pada, na zawieję się zanosi. Zreśtą la nas to uciecha, bo księdza dobrodzieja kochanego ugościmy.
Wybiegli z izby żona i dzieci Gołębia, podjęli pod nogi księdza i całowali go po rękach, uszczęśliwieni. Magda, gospodyni wystrojona w świąteczne samodziały, w barwnej chustce na głowie, z uśmiechem na twarzy, niemłodej ale gładkiej i czerstwej, zawołała radośnie.
— Już też dobrodziej kochany nie pogardzi naszem jadłem, w ten wieczór świąteczny. Nie będzie specjałów z probostwa, ale strawa prosta, gospodarska czeka na stole. Mielim już wieczerzać, aż tu taki gość. Proszę, proszę do świetlicy.
Ksiądz Marcin witał synów i synowę gospodarstwa. Rozebrano go z palta, znalazł się przy stole biało nakrytym, na którym królował wielki bochen razowego chleba. Obok na talerzu kwiecistym leżały opłatki. Przy piecu siedziały jakieś dwie postacie ludzkie skulone.
— Niech będzie pochwalony — rzekł ksiądz zwracając się do nich ciekawie.
— Na wieki! — powstali i przywlekli się ucałować rękę księdza.
— Aaa! — to Kasieńka i Kłaczek — zdziwił się poznając w staruszkach żebraków z pod kościoła.
— A dy... to my księżulku serdeczny. Gospodarz nama kozeli przyjść na wieczerzę to i jesteśma. Bóg im zapłaci za dobre serce.
— Stokrotnie zapłaci — zawołał ksiądz wzruszony. — Ale widzę, że i dla zagórskich gości miejsce jest to się i akurat nadarzyłem.
— To la zagórskich, a la naszego dobrodzieja to zawsze najpierwsze. Dla zagórskich położy się nowe — mówiła Magda, podczas gdy synowa Julijka stawiała jeszcze jedną miskę i łyżkę na boku stołu. Ksiądz wziął opłatki, zaczęli się dzielić i życzyć sobie serdecznie, poczem po krótkiej modlitwie usiedli do stołu. Julijka wniosła wielki garnek barszczu buraczanego z grzybami. Magda krajała chleb rozdając go po starszeństwie. Jedli wszyscy dymiący i pachnący barszcz z apetytem, przez chwilę nikt nic nie mówił, ciszę przerywało dźwięczenie łyżek na miskach.
Ksiądz Marcin pomimo, że się dobrze czuł w gronie tych prostych ludzi, tak dla niego serdecznych, jednakże nie pozbył się głuchego niepokoju. Niby oddalone echo jakieś złowrogie odzywał się on w nim ciągle. Walczył z sobą, by zachować pogodę w tej pogodnej rodzinie. Wszyscy jej członkowie okazywali mu szczerą i przyjacielską troskliwość i radość z jego wśród nich obecności. Dziad Kłaczek wciągał głośno w usta barszcz smakowity i chwalił go sobie wielce.
— Wiedział ci Pan Bóg na co grzyba stworzył, a to barszcz bez grzyba, kiej chłop bez kożucha... goły.
— Oo! bedzie ta gołych wypominał przy takiem jadle, cheba bez to, że mu ciepło — mruczała Kasieńka, wlewając ostrożnie zupę w bezzębne, sine wargi. — Ady to i la księdza obraza takie gadanie.
— Nie je, ino mamroce, słyszeliśta ludzie!... ot zwyczajnie baba!...
— Nie kłóćta sie dziady, a to cały rok bedzieta se do oczów skakać — upominała gospodyni. — Lepiej niech nam ksiądz dobrodziej opowie jaką przypowieść świętą abo cości ze świata — tak ci ciekawie opowiada.
— Nie nudźta dziś dobrodzieja, taki jakiś zasumowany siedzi — zauważył Gołąb troskliwie.
Ksiądz Marcin zaprzeczył ale nie zupełnie szczerze.
Po barszczu Julijka w niosła śledzie, potem saganek, pachnący grzybami i ostrą wonią gorącej, kwaszonej kapusty.
— To ci jadło dopiero królewskie! — zawołał Kłaczek, wciągając w nozdrza lube zapachy. — Takiej ci wiliji to cheba i sam proboszcz nie majom na stole.
— Ale! jużci! — odburknęła Kasieńka — szczupaki i karpie kiej woły skrobali u księdza w kuchni. Agnusia robiła ci coś takiego z białom i cerwonom trzęsionkom na półmisku, a ubrała ci onego scupacyska... la Boga!... kiej pannę młodą do ślubu. A do karpia to ci do sosu waliła rodzynków, a migdałów kiej tych wróbli w stodole. A różnych inszych rybów, a legumin cudacznych, a bakaljów, że już się chyba od tela smaków przejedzą.
— Nic im ta będzie! Zwyczajne!... — wołał Kłaczek — popijom wódki, a piwa, a wina i ślus! Proboszcz z Załupia, albo nie przymierzając nasz jegomość leją w siebie kiej w sito pod studnią i znaku niema. A ugościli cie tam jakim śledziowym łbem albo ogonem? Ho, ho... nie la psa kiełbasa, nie pożywisz się tam dziadu, trzeba przeciech la piesków Agnusi ostawić i to co lepsze.
— Cichoj, nie bluźnij grześniku przeciw proboszczowi. Widzis go!
— Więcej ja by ta powiedział, więcej, ino przez usianowanie la naszego księżulka kochanego, co nie gardzi z nami wieczerzać, w ten wieczór święty, to już zmilknę.
— Żal ci kapusty, żarłoku, to i milcys, a co mas na języku to i powiedz, będzie luźniej w gębie na jadło.
— Już baba ciekawa!... warc se warc, otóż że nie powiem kiej tak!...
Ksiądz Marcin wciąż posępny rozmawiał z Gołębiem o choince dla dzieci z całej wsi, którą mieli urządzać na Świętego Szczepana. Słyszał coś niecoś z gawędy dziadów i przypomniał sobie, że nie poszedł na wilję do plebanji. Z radością skonstatował, że się od niej wywinął tak łatwo i miło dla siebie, ale jednocześnie wspomniał księdza Feliksa, który już zapewne przyjechał i zrobiło mu się trochę przykro.
— Czy znacie dobrze księdza Feliksa?... spytał Gołębia.
— Znamy. To światły ksiądz, całkiem inszy jak jego wujko proboszcz. On tu nie często bywa bo z proboszczem to nie bardzo — tak samo jak i dobrodziej kochany. Wiadomo, kto z proboszczem naszym z jednej misy nie jada, to już musi być od niego więcej wart. Ot dobrodziej toby się z księdzem Feliksem zeszli... kiej z jednej miary wycięci.
— I i i... gdzie mu tam do naszego księżulka — pisnęła Kasieńka — on ani taki mądry, ani taki dobry jak nasz, ani taki piękny.
— O... o... o... widzita ją! co jej ta w głowie, moiście wy! — wołał Kłaczek — stary wiór z baby, a na księże gęby patrzy.
— Cicho tam! — przestrzegł Gołąb. — Ksiądz Feliks to ma umiłowania dycht takuleńkie jako i dobrodziej. Ot, na pole pójdzie z książkom, pomiędzy zbożami se chodzi, myśli cości, medytuje...
Wtem chłop spojrzał na księdza Marcina, zaciął się i spytał innym tonem.
— Cóże to dobrodziejowi? taka ciemnica w oczach a smętek?...
Ksiądz zadrżał jakby spadł nań jakiś ciężar.
— Ach nie! Myśl niedobra przemknęła jak to bywa często, kiedy w duszy...
— Nie zupełnie spokojnie — dokończył.
— Gadają, że to śmierć w oczy zagląda — mruknęła Kasieńka.
— Milczałabyś, chorobo jedna! paskudny ty masz jęzor, choć i pod kościołem siedzisz! — warknął Kłaczek.
— Ty za to, kołtunie, masz janielski języczek...
— Cichoj dziady, boć to i grzech! warcą na się i warcą. Milczta i jedzta będzie przezpieczniej la wszystkich — zgromiła Magda.
Ksiądz Marcin nie uważał na sprzeczkę żebraków. Uderzył go znowu w serce ostry cierń szczególnego bólu. Podzwon trwogi niezrozumiałej zmroził mu duszę. Wpłynęła do mózgu myśl o Merwiczu i nowa fala straszliwego niepokoju zburzyła jego chwilową równowagę. Kochał Merwicza nie tylko jak najlepszego przyjaciela w życiu, ale jak duszę pokrewną. Łączyły ich wspólne ideały i spójnia serc jednakowo odczuwających się i ku jednym celom dążących. Z nikim w życiu ksiądz Marcin nie rozumiał się tak jak z Merwiczem, nikogo tak wysoko nie cenił. Więc obecny niepokój, nadpłynięty jakby z przestrzeni, męczył go niewypowiedzianie.
Szczupła, blada twarz księdza omroczniała. Dziobał łyżką kluski z makiem, lecz nie jadł nic, dziękował i za racuszki. Uśmiechał się półprzytomnie, ale nie chciał tym serdecznym ludziom psuć wieczerzy swoim nastrojem. Chciał dotrwać do końca. Jednakże w pewnej chwili drgnął gwałtownie i zerwał się z ławy. Oczy miał utkwione w puste miejsce przy stole... było w nich przerażenie.
— Co to dobrodzieju? la Boga! — zerwali się wszyscy...
— Nie widzicie? — jęknął i padł na ławę zakrywając oczy.
Wnet się opamiętał, przeżegnał się, zerknął nieufnie na puste miejsce dla zagórskich gości i bardzo blady odmówił cicho modlitwę. Starał się całą siłą woli uspokoić wzburzenie.
— Jakiś zwid przewidział się dobrodziejowi, pewno ze zmęczenia — rzekł Gołąb. — Dobrodziej za dużo pracuje la nas, tak się nie godzi harować a harować samemu, w takiej dużej parafji.
— A proboszcz już się zrobił kiej dzwonnica, tera go już żaden wóz nie pociągnie, choćby i chciał jechać do chorego.
— Cicho, syderco zatracony! widział ty kiedy cieńkiego proboszcza??... Dyć musi być prezencyja, jako w kużdem stanie tak i w kużdem urzędowaniu...
A ksiądz Marcin myślał z trwogą:
— To był on!... on mnie wzywa... tam się coś stało strasznego. Czemu konie nie przyszły, czemu?... czemu?...
Pytania te rozsadzały mu czaszkę.
Wtem z poza okien dał się słyszeć jakiś szmer tajemniczy. Na śniegu zaskrzypiały czyjeś ciężkie kroki.
— Ktoś idzie!... zawołał ksiądz, hamując podniecenie.
— Ktoś idzie!... powtórzył, jak echo, Gołąb, nasłuchując.
Lecz w tym momencie była cisza.
— Zagórski gość — szepnęła strwożona Julijka.
— Cichoj... ktoś drzwi maca — dodała Magda.
— La Boga!... żałośnie jęknął Ambrożyk.
— A słowo stało się ciałem... zamamrotała wystraszona Kasieńka.
Nagle kobiety, jak jedna, zerwały się z ławy i podbiegły w głąb izby. Stanęły bezradnie zatrzymane jakimś strachem.
— Głupie! — nie bójta się... zawołał Gołąb, wstając ociężale z ławy.
— To ktoś do mnie! — rzekł spokojnie ksiądz Marcin, już opanowany. I... pomimo, że mu drżały usta a serce biło młotem, podszedł do drzwi i otworzył je w chwili gdy jednocześnie czyjaś ręka ruszyła klamkę.
— Wszelki duch Pana Boga chwali!... — wrzasnął Kłaczek.
Do świetlicy wszedł prędko człowiek niski i krępy, w zaśnieżonym kożuchu, pozdrowił obecnych imieniem Bożem i zdjął czapkę barankową.
— Wy po mnie z Rządek? Co z waszym panem? — spytał jednym tchem zadyszany ksiądz Marcin.
— W imię Ojca i Syna! dyć z Rządek jestem, dyć skąd dobrodziej wiedzą, że ja po księdza przyjechał?...
— Co z panem?... krzyknął wikary nieswoim głosem.
— Ano bieda i tylo! panisko ledwie zipie, trza się spieszyć z Olejami świętemi! Na komunję zapóźno. Nieprzytomny! Woła dobrodzieja cięgiem, cięgiem, aż straszno, bo bez zmysłów leży. —
Ksiądz Marcin wypadł z izby. Gołąb go dogonił, zarzucił mu palto na ramiona i czapkę na głowę, Śnieg sypał obficie.
Gołąb, wracając, natknął się na fornala z Rządek.
— Co się waszemu panu stało?..,
— Ano, podstrzelił się. Wrócił w południe z polowania, cości majstrował kiele strzelby, a tu jak ci gruchnie, na wylot go przebiło. Po doktora pojechali i... gdzie tam!... Tera stangryt pojechał do miasta po drugiego doktora a mnie kazali po księdza wikarego. Ale kto wi czy dojedziema w porę... pewno panisko nie wytrzyma. Już tylo dyszoł jakem wyjeżdżał. A tu i ćma od śniegu, dmie, że i świata nie widać i kopno. Ot ci wilija!...
— Chodźta do świetlicy. Zanim ksiądz będzie gotów to choć tę łyżkę strawy przełkniecie. A gdzie konie?
— Przy wikarjatce stoją. Ledwo się do was dopchałem, nikt na plebanji nie wiedział gdzie wikary, inom sam na domysł szedł.
— A był ci u nas, był na wieczerzy. Szczere to złoto, nie ksiądz, ale zasumowany siedział cały czas... Zaraz jak przyszedł pytał, czy niema czego z Rządek... był nieswój, coś mu się zwidziało przy wieczerzy... Albo i do was jak to gadał, jakby już wiedział... taki był dziwny...
Ksiądz Marcin, blady, wpadł do stołowego pokoju na plebanję... Księża zajadali wesoło. Stały pełne kielichy wina, resztki wódek w kieliszkach. Bogata zastawa ryb, strucli, placków, bakalji obciążała stół.
— Aaa! przecie! — zawołał proboszcz Szulski — już tylko na ogon karpia ksiądz trafił. Majonezy zjedzone! palce lizać! Nie trzeba było się spóźniać! Gdzieżeś to po śniegu maszerował luby bracie? Może do Rządek, skoro tak tam cię wołały jakieś głosy? Ale coś za prędko z powrotem jegomość...
— Hej! Carissime frater! siadaj no do stoliczka!... rybki się tu uważasz mnożą nawet na półmisku. Czarownik ten twój proboszczunio... a jakie rybki! gwałtu!... Zawijaj co pod ręką a pilnuj się, bo jak nowego nabiorę apetytu, to cię objem do reszty! — wołał dyszkantem ksiądz Kłosik z Załupia, czerwony i w purpurowym humorze.
Trzeci gość przyjezdny, ksiądz Feliks, patrzał ciekawie na wikarego i na jego wzburzenie. Czwartą osobą przy stole była Agnusia, piątą siostrzenica Szulskiego, Karusia, gruby podlotek o wybałuszonych oczach.
Ksiądz Marcin oznajmił gorączkowo, że jedzie do chorego Merwicza i że nie będzie na pasterce, prosi więc o zastąpienie go.
— A to się wybrali dopiero chłopyszki!... jeden z umieraniem a drugi z pasterką!... — wołał proboszcz Szulski fjoletowo-czerwony. — Warjat fiksata zawsze znajdzie!... Któż cię tu będzie z pasterką zastępował?...
— Ja zastąpię księdza wikarego — odezwał się ksiądz Feliks poważnie i powitał serdecznie Marcina.
— No, jak tak, to i owszem, po kłopocie! bo my to... nie tego... prawda?... — zwrócił się Szulski do Kłosika.
— Ha! Twoja to wina proboszczuniu... zapchaniśmy i zawiani z kretesem. Za dobre dajesz winko...
Szulski obejrzał się.
— A co, ten fiksat już poleciał! Cóż tam znowu tamtemu warjatowi stało się nagle? Niedawno tu był, suchy, bo zawsze suchy ale zdrów. Pewno się przeżarł wilją.
— Bardzo ciekawą twarz ma ksiądz wikary — rzekł w zamyśleniu ksiądz Feliks — słyszałem o nim od furmana, który mnie wiózł, że to dusza niepospolita... istotnie, odczułem w nim przez ten moment coś... coś takiego...
— Ot nie bredziłbyś asan!... — ofuknął kuzyna Szulski — tamten słyszy jakieś głosy wołające a ten, znowu odczuwa dusze niepospolite!... Tere, fere!!! Jedz oto lepiej niepospolitego i niepospolicie usmażonego okonia. Jeszczem też takiego pomiędzy okoniami nie widział. Imperator! mówię wam. Tyle mięsa, że i oście gdzieś przepadły... Agnusia dolewaj węgra! Taką rybę imperatorską tylko się takim starym maślaczem zapija. Oo! nie zazdroszczę jazdy temu niepospolitemu narwańcowi. Patrzcie, ile śniegu na oknie? Coś mi się zdaje, że ten śnieg jest różowy. Czy to aby nie pożar?
— Nie, to węgrzyn maślacz — odrzekł ksiądz Feliks z odcieniem ironji.
— Węgier, powiadasz?... O... nie kotku. Węgrzyn taki jak ten, o... patrz! to dukat złoty. Toczy się do gardła tak samo gładko jak do sakiewki i z sakiewki, ale wtedy jeszcze gładziej. Agnusiu dolewaj! gdzie ta fryga Amelka, pewno gdzieś coś pałaszuje... a kieliszki puste... Pij proboszczuniu, wstawiaj szkło w twarz! tak się mówi po naszemu, nie na byle plebanji takie wino dają.
— Pewno! pewno! — ale i nie każdy proboszcz tyle wypije co ty, dobrodziejuniu mój — odrzekł chwiejnym głosem ksiądz Kłosik.
— Pij, nie pytaj i dla ciebie wystarczy! Cóż ty znów Felku? Wlepiłeś ślepie w okno i milczysz, jak ten okoń cudowny, śpisz to już czy co?
— Nie, wuju, tylko myślę sobie, myślę, że...
— Indor myślał to mu łeb ucięli... ale na Wielkanoc oczywiście. Słyszysz Felku? Myśli są często niedobre, grzeszne! Myśl to prosta droga jak strzelił, do piekła. Najlepiej zrobisz, nie myśląc. Jedz co masz przed sobą i nie myśl a będziesz zdrów...
Wieczerza była na ukończeniu. Na oknie z zewnątrz co raz grubsza narastała warstwa śnieżna. Wtem ksiądz Feliks powstał nagle i rzekł cicho.
— Wuj i ksiądz proboszcz pozwolą, pójdę przygotować się do nabożeństwa.
— Co robisz warjacie! a mak z łamańcami? zwarjował chłop!
— Mam już... dosyć... jestem za syty...
Skłonił się lekko i opuścił pokój.
— Zaraził się od Marcina humorami! Słyszane rzeczy, wilji nie skończyć! Toż cymbał jest!
— Tak, tak, niektórzy młodzi teraz — zaczął ksiądz Kłosik ale nie skończył bo mu się oczy zmrużyły.
— Widzę, że na placu zostanę tylko ja sam — zawołał sentencjonalnie ksiądz Szulski i okrągłą marmoladkę wsunął łakomie w tłuste usta.
A na dworze śnieg sypał i sypał i bił w okna jak tuman piasku, podrywanego gwałtownym wichrem. Biały, niewinny, zdradziecki śnieg...

W gęstej kurzawie śnieżnej, wśród białych pól, cichy dźwięk głuchych janczarów rozbrzmiewał przerywanym jękiem. Jakiś zew szczególny był w tych dzwoneczkach monotonnie kołaczących w pustce roztoczonej dokoła. Niby skarga zbłąkanej duszy, niby echo kołysanki śnieżnej, niby refren tej nocy, osnutej welonem przezroczych, sypiących gęsto, śnieżnych płatów. Gdyby nie ten dźwięk jedyny, cisza byłaby niemal złowroga, w której wyobraźnia może stwarzać niebywałe głosy, echa nieistniejące, a trwożne i upojne.
Wszystko dokoła tchnęło tą bezmierną, głuchą ciszą.
Konie zaprzężone do dużych sani szły ciężkiego kłusa, były znużone, nie parskały, łby zwiesiły apatycznie. Może usypiał je dźwięk janczarów, może ten obfity, zwiewny, nieustannie padający śnieg, który łączył białą ziemię z szarym stropem nieba, nieprzerwaną, gęstą i ruchomą mgłą.
Fornal Rochacz zdawał się także drzemać, zakapturzony w kożuchu, siedział jak słup niemy, zdany całkowicie na instynkt i ruch koni dowolny. Ksiądz Marcin otulony w szopy, nikł prawie w ogromnych ramach sań i wzrokiem zamglonym spoglądał przed siebie, z pod gęstej frendzli śniegu osiadłego na rzęsach. Na piersiach ukryty woreczek z Olejami świętemi, palił go jak wyrzut sumienia.
— Czemu nie wziąłem świętego wiatyku, czemu?... A może Bóg ześle mu łaskę, może mógłby przyjąć komunję?... Czemu usłuchałem?... może jednak mógłby?... Boże pozwól zastać go jeszcze przy życiu — modlił się ksiądz Marcin całą głębiną swej wiary i natchnienia...
Czuł w sobie moce niepojęte, które oto rosły mu w duszy i syciły ją nadzieją przedziwną a słodką. Moce jakieś święte, jasne, twórcze, niemal boskie. Modlitwa płynęła mu z duszy i w duszy stwarzała obraz Boga tak plastyczny, że widział i odczuwał potęgę i tę słodycz jedyną i tę dobroć bezmierną, w której każde istnienie pokłada swoją ufność w momentach ostatnich, krytycznych. Umysł księdza Marcina pracował usilnie. Całą siłą woli ogromnej, zatrzymywał przy życiu Merwicza. Ale czuł, że umysł i ta wola jego jest zarazem najwyższą modlitwą, najgłębiej pojętą, jaką człowiek zdolny jest wytworzyć w sobie wszystkiemi zasobami władz wewnętrznych. Ksiądz Marcin doszedł do apoteozy modlitwy. Zatopił się w niej, rozpłynął się każdym atomem swych uczuć w tej modlitwie, jak światło słońca wsiąka w powietrzną przestrzeń i przesyca ją blaskiem, stając się istotą przestworza, jego treścią. Modlitwa księdza Marcina była już emanacją ducha z jego istoty w istotę Boga. Czuł się bezcielesnym w onej minucie ekstazy, w napięciu całej jego umysłowości, całego systemu nerwowego...
W głuchej nocy zimowej, w zadymce śnieżnej, szalejącej na pustkowiu, dusza księdza wyłoniła się z powłoki cielesnej, jak widmo świetliste i szła ku Merwiczowi, niosąc mu własne tchnienie.
A śnieg nawalny, miękki, uparty, złowrogi sypał i sypał i tworzył odmęt biało-szary, bezkreśny, jak mgła nad bezmiarem morza. Powietrze było ostre od zawieji ale przytłoczone wszechwładnym despotyzmem śniegu. Rochacz na koźle spał, nie troszcząc się o konie. Szły one teraz ciężko, nierówno, wyciągając z trudem nogi z zasp puszystych, osypane śniegiem, do zjaw błędnych podobne. Nie wiódł ich już żaden instynkt, były senne i zmęczone. Wlokły się już bezdrożem, naprzełaj przez pola niewiadomo w jakim kierunku.
Janczary umilkły, dzwoneczki ich zawalone śniegiem przestały grać rzęziły jeno ochrypłym, cichym kołatem. A śnieg sypał gęsty, spętał swoją siecią cały horyzont.
Naraz tuż przed końmi wyrósł ogromny nasyp śniegu, zagrodził przestwór barykadą miękką i puszystą. Konie wkopały się w nią gwałtownem szarpnięciem i... stanęły. Rochacz poruszył się machinalnie i mruknął tylko przez sen:
— Wio, wio! gniade...
Konie szarpnęły się powtórnie i dźwignęły sanie. Parskając ostro wyrzucały z nozdrzy zimny, uprzykrzony pył.
— Co to?... gdzie jesteśmy? — zawołał ksiądz Marcin zbudzony ze swej ekstazy duchowej.
W tej chwili osypały go szmaty śniegu, oderwane z bocznych wałów sterczących po obu stronach sań. Ksiądz otrząsnął się i targnął za ramię fornala. Rochacz zerwał się, lecz nie mógł otworzyć powiek zawianych śniegiem. Zaczął kląć. Całą dłonią otarł oczy, lecz druga fala śniegu cisnęła mu znowu na powieki sypki pył. Powstał gwałtownie na nogi, ciężki jak kamień młyński od nawalonego na kożuch śniegu. Ale już ksiądz Marcin zsunął swoje futro z ramion, które było jedną białą bryłą i ciężyło mu straszliwie. Wyrwał lejce z rąk Rochacza i targał końmi, wołał na nie, lecz bez skutku. Wkopane w śnieg nie chciały iść naprzód i chrapiąc, spierały się w tył przerażone, oślepłe z trwogi.
— Jezus Marja a my gdzie zajechali?... co to? sztachety w Rządkach, czy jaki djabeł? — wrzeszczał przestraszony Rochacz.
— Jesteśmy w zaspie, na Boga! Cofać w tył! prędko, prędko! — wołał ksiądz Marcin zdyszanym głosem.
— Wio! wio!... gdzie wy durne zajechali! żeby was wilcy!... wio przeklęte, drogi nie znają... wio!...
Krzyczał, cmokał, walił je batem, lecz nadaremnie. Konie wparte w zaspę zapadały w śnieg coraz dalej, rycząc nozdrzami, spierając się w tył i na boki. W tem rozległ się trzask, pękł dyszel! Konie wyskoczyły w górę konwulsyjnie, jak dwa śnieżne bałwany, zachrapały dziko i wpadły w jakiś rozwarty nagle dół, chowając się z uszami. Lejce naprężone jak struny wyrwały się z rąk księdza Marcina, sanie zatrzęsły się i stanęły prawie pionowo, ściągane ciężarem koni. Rochacz chwycił się lejców, lecz pociągnięty został silnie naprzód i runął za końmi w zaspę. Ksiądz Marcin skoczył w bok od sań i także zapadł odrazu jak w otchłań. Wał śnieżny, pchnięty gwałtownością ruchów koni, ludzi i sań zwalił się na nich ciężką lawiną. Wszystko pokrył jednostajny, w mroku nocy biało-szary, śnieżny kurhan. Śnieg sypał i sypał rozpylonym, dmącem tumanem, zatapiając zda się cały świat w swej przestrzennej białej zaćmie!

W kościele, w Krośni, podczas pasterki biły radosnym hymnem wszystkie dzwony i dzwonki.
Tłumy zgromadzone w nawie stały zasłuchane. Oczy wlepione w ołtarz główny, jarzący się od świateł, tchnęły zachwytem. Chwila ta imponowała tłumom bogactwem zbiorowego dźwięku dzwonów, dekoracji ołtarza i kościoła, w którym potoki świateł z żyrandoli lały się szczodrą kaskadą ze stropu i ze ścian świątyni. Ksiądz Feliks celebrował. W bogatym aparacie szat złocistych wyglądał okazale, ale był dziwnie rostargniony. Odźwierciadlało się to w jego obliczu i ta jego nerwowość wyraźna oddziaływała bezwiednie na tłumy.
Z boku ołtarza, na fotelu wyściełanym czerwienią drzemał proboszcz Szulski w uroczystym stroju. Kiwał się całą figurą w tył i naprzód. Czasem otwierał szeroko senne źrenice i patrzał ze zdziwieniem na ołtarz i księdza Feliksa, jakby uprzytomniając sobie, co to wszystko znaczy. Mruknął czasem parę słów modlitwy, chwyconej na wargi bezwiednie, i znowu pogrążał się w pół-jawę, pół-sen. Mogło się zdawać, że marzył o ciepłej pościeli.
W pewnej chwili szepnął zły:
— Co ten Felek tak marudzi?...
Wnet przywidziało mu się, że to on sam kończy właśnie nabożeństwo i już wyciągał ręce do błogosławieństwa, gdy nagle zaczepił rękawem komży o oparcie fotela. Ocknął się znowu.
— Cóż to, pasterka czy rezurekcja, chyba już słońce wschodzi? I zaczął drzemać na nowo.
Ksiądz Feliks przy ołtarzu borykał się z myślą upartą, natrętną, niespokojną, dlaczego widzi przed sobą ciągle bladą, wzburzoną twarz księdza Marcina... i słyszy niemal dotykalnie szelest padającego śniegu, a w nim jakiś szept? Myśli te były tak drażniące i męczące, że ksiądz Feliks, nie zdając sobie nawet sprawy z tego co robi, powodowany rozdrażnieniem przyśpieszał nabożeństwo, pragnąc skończyć je możliwie najprędzej. Nawet śpiżowy chór wszystkich dzwonów nie zagłuszył tego szelestu śniegu za murami kościoła i tego szeptu, który jednostajnym refrenem szarpał nerwy i przejmował drżeniem przykrem, nie do zniesienia. Wreszcie nabożeństwo skończyło się.
Odchodząc od ołtarza ksiądz Feliks odetchnął głęboko, z ulgą, jak po ciężkiej pracy. Lecz gdy tylko stanął w zakrystji i jął się rozbierać z szat kościelnych, natychmiast ten sam szelest i szept powróciły z większym uporem. Gdy zakrystjan przypomniał mu, że trzeba przemówić z ambony do ludu, czego zaniechał przed nabożeństwem, ksiądz Feliks odmówił stanowczo, twierdząc, że to należy do księży miejscowych.
— Nasz wikary pojechał do Rządek a proboszcz... — gest dosadny ręką wystarczył za niedomówienie. Rumor i łopot w kościele wypchnął organistę z zakrystji...
— Ludzie wychodzą z kościoła? nawet nie czekają na kazanie?... nie spytają?... — kiwał głową ze zdumieniem. Ksiądz Feliks wyszedł z kościoła i udał się prędko na plebanję. Wtem ujrzał przed sobą gromadę chłopów. Coś radzili żywo. Ktoś mówił:
— Jak zadzwoniły wszystkie dzwony, to jakby me kto płomieniem w oczy cisnął, aże mi serce stanęło na miejscu ze strachu. Tak jak was tu widzę, takem jego uwidział przed oczami. Kiej żywy był a cały śniegiem oblepiony. Dziwo dopiero... no!...
— No! że dziwo to dziwo!... ale bez co się tak wam Macieju uwidziało?... — ktoś spytał.
— Czy ja wiem bez co?... i teraz kiej mara me prześladuje, a stoi przed oczami cięgiem jak święty na obrazku!
— No!! coś wtem musi być la tego, to nie bez racji... jak myślita ludzie?...
Ksiądz Feliks przystanął i słuchał. Dookoła pierwszej gromady zbierało się ludzi co raz więcej. Maciej wciąż prawił jedno i to samo.
Ksiądz Feliks odrętwiał. Nogi i ręce zaciężyły mu ołowiem. Wszystkie pulsa czuł w sobie, w głowie szum niebywały.
— Dziwo! — wybił się znowu jeden głos — ale wikary taki poczciwy, taki ochfiarny, to mu ta Bóg krzywdy nie da zrobić.
— Pewno!... pewno!... aleć zawdy... —
— Wieja na świecie straśna.
— Patrzajta ile tu bez czas nabożeństw a nawaliło śniegu, na chłopa wysoko... A cóż ta dopiero w polu!...
Słowo śnieg było jakby prądem dopełniającym świadomości w mózgu księdza Feliksa. Rzucił nim silny nakaz postanowienia, tak nieprzepartego, że nie zastanawiał się ani sekundy. Skoczył do grupy chłopów i zawołał donośnie, hamując wzburzenie.
— Jedziemy na ratunek księdza wikarego! Prędko! Kto ze mną jedzie? Prędko!!
— A bo co? — Co się stało? — padło parę przerażonych głosów.
Ludzie osłupieli.
— Prędko! Niema czasu do stracenia! kilka sań!... chłopy co najmłodsze z łopatami! Żywo! żywo! — wołał ksiądz Feliks, podniecony straszliwie.
Powstał zgiełk i ruch gorączkowy. Jakby iskra piorunowa padła pomiędzy tych ludzi. Rozsypali się w mgnieniu oka, już bez słowa zapytań, bez wahania biegli spełnić rozkaz. Rozbrzmiały wołania, krzyki, tupot nóg, chrzęst śniegu, łomot wyciąganych sań, rżenie koni wyprowadzanych z ciepłych stajen. Rozległy się płacze kobiet i piskliwe wrzaski przestraszonych dzieci. W całej wsi powstała wrzawa wśród której słychać było ponure ujadanie psów. A na śniegu przed kościołem Kasieńka i Kłaczek klęczeli obok siebie i zawodzili głośno, odmawiając żarliwie pacierze. Ludzie, którzy najpóźniej wybiegli z kościoła, usłyszawszy alarm na wsi, błąkali się chwilę, pytając co się stało.
— A dy... a dy nie wieta, ludzie kochane co się stało?... — wrzeszczał Kłaczek. — A to księdza wikarego zbóje napadli. Cała wieś leci na ratunek.
— Jakie zbóje?.. czyśta dziady poszaleli? —
— Zabili już pewno naszego księżulka! O la-Boga, rety! Niebożątko to janielskie — zanosiła się od płaczu Kasieńka.
Kłaczek wtórował jej, złorzecząc zbójom i wymachując wojowniczo kosturem.
Cała wieś wyległa na ulicę. Dziesięcioro sań napełnionych chłopami zbrojnymi w łopaty i szufle, którzy z krzykiem zacinali konie i mknęli w zamieć białą. Gnała ich jedna myśl ratunku dla ukochanego księdza, a nawet nie zupełnie wiedziano, jakie mu groziło niebezpieczeństwo. Pobrali łopaty i szufle bo tak im kazał ten młody, przyjezdny ksiądz. W zamieszaniu i wrzawie nikt się nikogo o nic nie pytał. Nie było czasu. Chłopi jechali, bo coś ich uniosło nadprzyrodzonego, co miało w sobie moc gromu. W pierwszych saniach jechał ksiądz Feliks z Maciejem Gołębiem i jego synami. Parę tęgich mierzynów rwało naprzód pod gradem batów Tomka Gołębia.
Chwila... i wieś ucichła, tylko lamenty i narzekania bab długo jeszcze rozlegały się w opłotkach i na drodze. Nikt tej nocy nie spał w Krośni oprócz proboszcza na plebanji. Nie rozbudziły go nawet odgłosy wyprawy.

Ksiądz Marcin, wyskakując w tył pochylonych naprzód sani, padł twarzą w zaspę i cały pogrążył się w śniegu w tej samej chwili. Ale dziwna jasność rozświetliła jego mózg. Instynktownie, z wysiłkiem przygarnął do siebie ramiona i przycisnął do piersi woreczek zawierający Oleje święte. Jednocześnie uświadomił sobie, że śnieg jest bardzo miękki i puszysty, skoro on może skrzyżować ręce i, że ma na sobie tylko palto zamiast ciężkiego futra, które spętałoby go. Błyskawicznie zaczął się ratować.
Wyciągnął ręce przed siebie, jak pływak. Całą siłą mięśni starał się dźwignąć w górę, ale odrazu poczuł własny ciężar i zapadł się głębiej. Ramiona szukały rozpaczliwie oparcia w tej sypkiej, zimnej otchłani. W mózgu miał jasność przedziwną i jakby nakaz głośny wewnętrzny: naprzód!.. naprzód!... Jak kret parł przed siebie, unosząc się prężnością muskułów. Nagle uczuł pod nalotem śniegu grunt stały, wznoszący się gwałtownie. Podwinął z trudem nogi i wciągnął się pomału, z mozołem na ową opokę. Czując się już całą postacią na czemś, co nie było przepaścią chłonącą go, użył całej mocy rąk, nóg i pleców, by powstać. Brakło mu tchu. Oczy, usta, nos były pełne śniegu. Pierś pękała bez oddechu. Dzwoniło mu w uszach. W głowie czuł łomot przeraźliwy. Poderwał się potężnie raz i drugi. Miękki śnieg ustępował. Ksiądz Marcin ukląkł. Poderwał się znowu. Plecami dźwigał śnieżny opór... wyżej... wyżej... — Jeszcze parę konwulsyjnych rzutów i oto głowa księdza wyłoniła się z zaspy. Uczuł powietrze. Odetchnął gwałtownym haustem. Wyparskał śnieg nozdrzami, wypluł zimną pianę z ust. Z głowy jego opadł ciężki kaptur śniegu.
Mógł teraz wygrzebać ręce ze śniegu, zgarnął maskę śnieżną z oczu i z całej twarzy. Spojrzał dokoła: — śnieg wszędy! Śnieg kurzył rozpyłem zadymki i w śniegu ksiądz był uwięziony, tylko głowa wystawała z śnieżnego kopca. Podniósł oczy w górę, z ust jego wypadły słowa błagalne.
— Boże, pozwól, bym tamtego mógł ocalić!
Zawołał Rochacza raz, drugi, trzeci! wołał coraz głośniej, lecz odpowiadała mu niezmienna cisza, tylko szelest zadymki obsypywał go kryształkami, kłując w oczy...
Zaczął energicznie kopać się w śniegu. Rękami odrzucał zaspę przed sobą a słowa modlitwy nie schodziły mu z ust. I w modlitwie tej było wszystko, co dusza człowieka wyzwolonego od nagłej śmierci, może wyrazić. Błagał Boga przedewszystkiem o siły, by odkopać siebie i Rochacza, bo wyratowanie tego człowieka było dla niego równoznaczne z własnym ratunkiem. Jednakże śnieg, sięgający mu teraz do ramion, nie był tak łatwy do usunięcia, tembardziej, że i siły księdza Marcina słabły, ramiona mu drętwiały. Nie czuł zimna, pomimo że miał pełno śniegu za kołnierzem, w rękawach i stał w śniegu zakopany. Odpoczywał, modląc się i czekając na nowy przypływ sił.
Ale myśl, że Rochacz nie dawał żadnego znaku o sobie, przerażała go. Ponowił wołanie, lecz znowu bezskutecznie. Zresztą z wyczerpania nie mógł dobyć silniejszego głosu. Ogarnęła go trwoga, by śnieg, który nie ustawał padać, nie utrudniał mu ratunku i nie zasypał go całkiem. Wytężył resztki sił, chcąc odsunąć z przed siebie wał śnieżny. Próbował, wyciągając nogi z uwięzi, czołgać się na śniegu, lecz nagle znowu zapadł głębiej jakby twardy grunt usunął mu się z pod nóg. Zawirowały mu w oczach czerwone piętna. I oto w tym momencie ujrzał konającego Merwicza.
— Boże! wyzwól mnie z obieży dla... niego! dozwól mi stanąć przy nim w tej jego ostatniej godzinie... Boże łaski... miłosierdzia!...
Ostry gwizd zawieji buchnął mu w oczy sypką, chłodną falą. Dreszcze przeniknęły ciało księdza... I znowu udar bólu i bezdennej rozpaczy...
— Zasypie mnie! Zapadam na nowo!... jakże się do niego dostanę, konie zginęły, nie wiem gdzie jestem...
Wtedy spadła na niego jakaś chmura ciężka, bardziej niż ta zaspa, zaczęła go dławić. Niweczyła w nim energję materjalną. Zakrył dłońmi oczy, głowę podniósł do góry, jęk głuchy wydobywał się w jego krtani, ściśniętej spazmem bólu...
— Boże!... Boże!... Boże!... Nie myślał już o sobie, ani o ratunku Rochacza, myślał tylko o Merwiczu. Do niego uleciał całem swem jestestwem duchowem... całą zmysłową i nadzmysłową jaźnią, całą swą męką i bólem... całą wiarą i tęsknotą nieziemską, przeogromną... jak pojęcie tęsknoty do Boga, poczęte w najwyższej egzaltacji twórczej.
W tej chwili jedynej widział Merwicza i szukał dla niego ratunku... I usłyszał najwyraźniej dzwony w Krośni, jakby był w kościele... Pasterka! Ksiądz Feliks przy ołtarzu, wyrazista jego twarz mówi coś, coś wyraża głębokiego...
— Ratuj Merwicza! — woła ksiądz Marcin do celebranta całą swoją istotą, rozpaczliwie.
A tam Maciej Gołąb wpatrzony w ołtarz, zamodlony. — Ratuj Merwicza! — woła do niego ksiądz Marcin, uwięziony w zaspie śnieżnej... Wyrywa się całem jestestwem na ratunek przyjaciela... biegnie do niego opętany żądzą ratunku.
I... nagle czuje obezwładnienie zupełne. Zastyga w sobie, zamiera... Jakaś drętwa przemożna skuwa mu członki. Coś się w nim rozdziela. Jakaś wiwisekcja duszy i ciała. Czuje się wyłączonym z samego siebie, wyzwolonym. Zanik istoty własnej, z której wyłania się on sam odrębny od siebie samego... Jest przy łożu Merwicza, pochyla się nad jego głową i mówi doń:
— Żyj!... Żyj!... Niech na Cię spłynie łaska Boga, byś mógł Boga przyjąć w siebie. Nie mam dla Ciebie wiatyku, ale ci go sam Bóg udzieli. Żyj!... Żyj!... — Widział się tam przy Merwiczu, słyszał rwany, ciężki oddech umierającego. Widział jego twarz, był przy nim. Kładł Oleje święte na czoło Merwicza. Nie był w zaspie śnieżnej, był przy łożu przyjaciela całym sobą... widział się tam całym sobą... i... ujrzał cud. Merwicz otworzył oczy, błędne oczy za mgłą konania. Ale oto błona jakaś szczególna z nich się zsuwa, jak obłok z gwiazdy. Sina błona śmierci spełza, ginie. W źrenicach leciuchny błysk, drobniutka i wątła iskierka życia tli się, tli, waha, łamie, ale nie gaśnie, przeciwnie, rozżarza się... płonie.
Ksiądz Marcin wniknął swoim wzrokiem w źrenice przyjaciela. Jakby igłą magnesową zwraca tę duszę konającą do życia... do życia... Błysk silniejszy. Lecz to nie ostatnie łysknięcie agonji, to pierwsze światło powracającego istnienia. Ksiądz Marcin uniósł się z nad łoża...
— Żyjesz!... Będzież żył! będziesz żył!
Ksiądz Marcin ocknął się pod mocą tego głosu... Czy to jego własny głos?... Otworzył oczy... Co to jest?... Gdzie jestem?... Bezwład minął... Nie czuł w sobie drętwoty ciała — ale czy to on?... On sam? Ujrzał szaro-białą roztocz dokoła... Poruszył się, ale był uwięziony w zaspie, trzymany jak w kleszczach... Śnieg zasypał go znowu prawie do osady szyji... Nie mógł zrozumieć siebie i swego stanu duchowego. Nie miał sił do walki. Czuł się wyczerpanym, miał wrażenie, że jest włóknem, nicością. Okrutne, śmiertelne zmęczenie ogarnęło go przemożnie, głusząc w nim wszystko inne. Doznał uczucia, że jest rozdwojony. Istnieje ale już tylko włóknem. Słabemi objawami woli zaczął się cicho modlić.

Sanie Macieja Gołębia prowadziły za sobą cały szereg sań, tylko do miejsca gdzie stracili zupełnie wszelki ślad drogi. Po za wsią bowiem droga biegła pomiędzy wierzbami i jakkolwiek była kopna, lecz pewna. Dalej prowadziła przez lasek, lecz potem znikła pod jednolitą białą powierzchnią gładkich pól. Gołąb i jego synowie, znający wybornie okolicę, jechali śmiało naprzód. Śnieg sypał obfity, gdzie niegdzie potworzyły się wzgórki i wysokie nasypy. Gołąb z początku orjentował się dobrze i prowadził wprost przed siebie. Synowie go ostrzegali, że droga trochę zbacza i łagodną, lecz wyraźną linją łamie się w paru miejscach, czego teraz niepodobna — dopatrzyć. Zresztą śnieg, zacinający w oczy, utrudniał baczenie. Nareszcie po pewnym czasie spostrzegli, że już błądzą. Wtedy ksiądz Feliks zgromadził wszystkie sanie i rozkazał zająć białą przestrzeń szeroką linją sań, tak, by jedne od drugich były blisko, lecz aby każdy zaprząg na swoją rękę wypatrywał drogi, dążąc w jednym kierunku, na zachód od Krośni, gdzie leżały Rządki. Jedna jedyna pochodnia proboszcza Szulskiego, którą ksiądz Feliks porwał, oświetlała przestwór mglisty od zadymki. Na innych saniach zapalono łuczywa, ale zbyt często gasły i tliły się słabym ognikiem.
Okrzykując się wzajemnie, jechała cała wyprawa w bliskiem promieniu. Chłopi bali się odosabniać dalej od głównych sań w tę noc śnieżycy niebywałej. Jechali długo po pustce, zdawało się bezbrzeżnej.
— Najgorzej będzie na rzece — rzekł Gołąb. — Do mostu trafimy chyba cudem i niewiada kto z nas. Na płaski przejazd też trudno trafić w tej ćmie, a rzeka wszędy z tej strony ma wysokie brzegi i pewno teraz zawiana równo z brzegami, albo i wyżej, bo wieje od zachodu. Jak chluśniem w te zaspy z pieca na łeb, tak i po nas!
Ksiądz Feliks zadrżał.
— Ale to się mogło wikaremu przytrafić równie dobrze.
— No, to broń Chryste ale przepadli!... Z takiej zaspy nie wygrzebią się.
— Prawdę mówita ojciec! — zawołał Tomek. Śnieg sypie od Rządek, to rzeka z tamtej strony może być goła, ale z naszej zawiana wyżej brzegów. Toć przecie taką zaspę zobaczymy, nikt tu w nią nie wpadnie...
— Ej nie trzeba było wikarego puszczać z jednym fornalem na taką zawieję.
— A kto wiedział, dobrodzieju, że będzie tak dęło? Śnieg padał we wsi cicho a zresztą ktoby tam naszego księdza wstrzymał, kiedy wezwali do chorego. Żadna siła ludzka! I to przecież największy przyjaciel, pan Merwicz z Rządek. Oni dwaj to się w korcu maku szukali i znaleźli, obaj szczere złoto, nie ludzie.
Gołąb jął opowiadać szeroko o księdzu Marcinie i Merwiczu a tymczasem jechali i jechali bez końca. Ksiądz Feliks był już pewny, że minęli rzekę, lecz Gołąb zaprzeczył stanowczo.
— I i... gdzie zaś dobrodzieju! jeszcze ona przed nami. Ho, ho, nie tak ją łatwo przejechać nie zauważywszy. Stoją tam nad nią topole wielgachne choć rzadkie, ale byśma ich taki dojrzeli, a zaspy będą na niej głębokie. Poczujemy my ich! Choć do lodu się nie domacamy a wpadniemy z uszami.
Po pewnym czasie Tomek Gołąb zauważył:
— My tu brniema kiej wilcy po nocy a ksiądz wikary może se już w najlepsze w Rządkach odpoczywa.
— Bóg by dał, nie żal by się było i namęczyć la takiej przyczyny. Żeby tyż Bóg miłosierny dał zdrowie choć i panu Merwiczowi, zacne to panisko!
— Dałby Bóg — zawołał Maciej — ale mnie cości we wnątrzu gada, że wikary do Rządek nie dojechał. Bóg wie co to jest, ino, że mi to myślenie spokoju nie daje.
— Jestem pewny, że stało się z nim jakieś nieszczęście — zapewnił ksiądz Feliks ponuro.
Wtem wszyscy na saniach usłyszeli donośne głosy przed sobą, trochę w lewo. Zatrzymali konie zziajane, oszronione i słuchali. Nagle błysnęło światło, krzyki się wzmogły. Tomek zaciął konie, podjechali na to miejsce.
Parę sań zatarasowało drogę.
— Stój!... stój!... rzeka przed nami!... — wołano.
— Zasypana śniegiem a brzegi nawiane kiej góry. Nie można jechać dalej, bo zapadniemy w zaspę... Co to zaś takiego?... ktoś krzyczy?...
Z oddali, hen daleko rozległy się wołania. Zabłysły światła.
— To za rzeką!... — wołał Gołąb — ktoś ci jedzie stamtąd w naszą stronę.
— Któżby!... pewnikiem ksiądz wikary wraca z Rządek i tylo — rzekł sentencjonalnie Tomek.
— A może i prawda?
— Dyć pewno, że tak ono i jest...
— Jadą bez rzekę ku nam, patrzajta ludzie!...
— Tam brzegi płaskie, nie dziwota!...
— Ale tędy nie przejadą. Hej chłopcy! a rozkopać no tę zaspę nadbrzeżną! — krzyknął ksiądz Feliks raźnie, uspokojonym głosem.
Wnet kilku tęgich chłopów jęło łopatami i szuflami rozwalać pierzynę śnieżną na obie strony. Nadjechały wszystkie sanie zwabione krzykami. Skoczyli z nich również do roboty uzbrojeni w łopaty ludzie. Po chwili w zaspie utworzyła się szeroka droga, ale na brzegu kilku chłopów zapadło głęboko w zawiane koryto rzeki. Odkopywano ich ze śmiechem i żartami. Humor ogarnął ludzi. Byli pewni, że wikary wraca bezpiecznie z Rządek, więc teraz sytuacja bawiła. Jakoż ze środka rzeki nadjechały duże, rębne sanie z wysoko podniesionym w górę kagańcem.
— Hej!... a kto jedzie?... — krzyknął ksiądz Feliks donośnie.
— Z Rządek! a co tu taki szarwark, skąd ludzie.
— Z Krośni!... My po księdza wikarego. Czy ksiądz wikary jedzie z wami?
Sanie stanęły na rzece przed zaspą, którą chłopi z Krośni rozkopywali, zapadając w nią ciągle, ale nikt stamtąd nie odpowiedział.
— Czy to ksiądz wikary jedzie?... Hej! — wołał zaniepokojony już ksiądz Feliks.
— Niema z nami wikarego — odpowiedziano z dołu.
— Niema!! — wybuchnął ogólny, zdumiony okrzyk.
— Toż my jedziemy jego szukać, bo taka straszna zadymka. Ksiądz wikary odjechał ci tak prędko, że i nikt się nie obejrzał.
— Był u was wikary?...
— Był w Rządkach? — pytał ksiądz Feliks i kilku chłopów.
— A jakże, był przy naszym panu, ale może minutę całej parady. Nikt nie widział kiedy przyjechał i nie widzieli kiedy odjechał. Cości takiego, że... la Boga!... Taki był dziwny jako nigdy. Ani słowa nie gadał, ale naszego pana uzdrowił. Już umierał, a tera jakby przecknął.
— A kto to mówi? — gorączkowo spytał ksiądz Feliks.
— Paweł, karbowy z Rządek i Kostuch leśnik...
— My ich znamy — rzekł Maciej Gołąb.
— Gdzież jest ksiądz wikary?... — pytał nerwowo ksiądz Feliks.
— Myślelim, że pojechał do Krośni po Przenajświętszy Sakrament, bo chory mógłby teraz przyjąć komunję...
— Ksiądz nie wrócił do Krośni!... Z nami minąć się nie mógł, za szeroką ławą jechaliśmy. Stało się nieszczęście!! — wołał ksiądz Feliks wzburzony.
— Z naszej strony, za rzeką także niema księdza! Rządki blisko już, my wyjechali zaraz za księdzem... i żywego ducha nie widzieli...
— W imię Ojca i Syna! coś ci to jest straśnego la Boga! — krzyknął Gołąb.
Ksiądz Feliks zeskoczył z sań, podbiegł rozkopaną drogą na stromy brzeg rzeki. Zawołał do służby z Rządek.
— Czy wy napewno widzieliście wikarego, może wam się zdawało?...
Paweł przekopawszy się przez rozwaloną zaspę, stanął przy księdzu.
— Jakże my nie widzieli. Toć nie ja jeden widziałem wikarego. Byłem ja przy naszym panu, który konał już prawie, był Kostuch, był Justyn lokaj i dochtór, przeciech. Ksiądz wikary wszedł do pokoju jak jaki zwid, co prawda, to prawda! Taki jakiś był dziwny, że się do niego nawet nikt z nas nie odezwał. On podszedł do łoża, pochylił się nad głową pana. Wydało nam się, że Oleje święte kładzie mu na czole. My wszyscy klęczeli, bo myśleli, że zaraz się ksiądz odwróci i powie, że już koniec. Raptem usłyszeliśmy wszyscy razem głos wikarego: — Żyjesz! będziesz żył!... Toć słyszelim wyraźnie, tak jak teraz sam siebie słyszę. My zerwali się z kolan a wikary wyszedł z pokoju bez słowa. Ja i lokaj za nim, bo myśleliśmy, że poszedł rozdziać się z komży... a tu wikarego ani śladu — ni w domu, ni na ganku, koni tyż niema. Ot przepadł, kiej jaka mara!... Wrócili my do pokoju chorego jak błędne. Nad nim stoi dochtór i Kostuch ogłupieli z dziwa. Pan ma oczy otwarte, patrzy jasno i przytomnie... Dochtór się dziwuje, pyta gdzie wikary?... Znowu biegniem wszyscy szukać. I... gdzietam!... ni słychu, ni śladu! — ani wikarego, ani Rochacza, ani koni, tylko śnieżyca dmie a kurzy jak we młynie. Tak dochtór powieda: „Jedźta za nim, pewno po komunję nawrócił, a taki był dziwny, jeszcze go gdzie zasypie... Pan, powiada, będzie zdrów... widno, że przesilenie minęło... woła cięgiem wikarego bo go widział i słyszał co mówił, że „będzie żył.“ Tak my z Kostuchem do sań i jazda... no i jesteśma tu...
Ksiądz Feliks szarpnął się jak ugodzony sztyletem.
— Na Boga miłosiernego. Szukajmy!... tu pewno w tych zaspach nadbrzeżnych ugrzęźli. Nie może inaczej być! Żywo!... żywo!... każda minuta droga. Do łopat!
— Do łopat! — powtórzył Gołąb i chłopi.
— Rozstawić się szeroką linią. Szukać! Wołać! gdzieś oni tu muszą być!... Zapalić światło! Hej, żywo!
Ksiądz Feliks komenderował, sam jak w gorączce. Rozbiegli się wszyscy wzdłuż brzegu rzeki. Jedni z dołu, drudzy z góry rozkopywali śnieg na dwie strony. Rozległy się głośne nawoływania, okrzyki. Prócz pochodni z Krośni i z Rządek zapłonęły kłaki słomy zatykanej na drągi od sań. Jaskrawe światła błysnęły krwawo na śnieżnej bieli zasp.
Po kwadransie zawziętej pracy, na lewo od ostatniego posterunku chłopów, rozwalających zaspy, odezwał się głos:
— Ludzie bywajcie!... Jestem tu... bracia!... ratunku!...
Poznali głos księdza Marcina.
Wybuchła wrzawa okrzyków zdumienia i radości, powstał zgiełk niebywały. Chłopi otoczyli uwięzionego w zaspie wikarego.
Nadbiegł ksiądz Feliks, Paweł i Kostuch.
— Ratujcie Rochacza!... On zasypany zupełnie, ja odkopałem się nieco... On tam razem z końmi! — błagał ksiądz Marcin słabym głosem, wskazując na kurhan śnieżny na brzegu rzeki.
Rozszarpano śniegi dokoła księdza niemal z wściekłością, w mgnieniu oka. Inni rzucili się szukać w zaspie Rochacza i koni, które wraz z saniami odkopano najprędzej.
A wtedy Gołąb z kilku chłopami radzili, wielce zdumieni, jakim sposobem konie i sanie zwrócone były w kierunku Rządek?...
— Oni przez rzekę nie jechali — rzekł Gołąb z trwogą w głosie.
— Nie jechali, jako żywo! bo na tym brzegu się zapadli... — dodał drugi chłop z głębokiem przekonaniem.
Podeszli do wikarego, który był jak ulepiony ze śniegu. Ksiądz Feliks i Paweł zdjęli z niego palto, chłopi z Kostuchem otrzepywali śnieg z sutanny i komży, zdzierali grubą skorupę śnieżną z butów. Ktoś włożył na wikarego swój kożuch, ktoś mu czapkę ciepłą włożył na głowę. Rozcierano go, gdyż był skostniały i nie mógł mówić.
Twarz jego trupio blada miała wyraz bólu i męki. Oczy paliły się ogniem niesamowitym. Obecni wpatrywali się w niego z niepokojem, ciekawie, trochę z lękiem nawet, bo robił wrażenie bardzo szczególne. Było w nim coś mistycznego, niepojętego, co oddziaływało na wszystkich, zwłaszcza na księdza Feliksa, w sposób onieśmielający. Zdawało się, jakby tę rzeźbioną twarz otaczała aureola jaśniejąca blaskiem świateł nieziemskich. Patrzyli na niego w zdumieniu bezgranicznem, lecz nikt nie śmiał o nic pytać. On miał oczy utkwione w zaspie, skąd wydobywali Rochacza, nie dającego znaku życia...
Wtem ksiądz Feliks ujął go silnie pod rękę i rzekł mocą swego przekonania:
— Merwicz żyje i żyć będzie!
Wikary drgnął gwałtownie, jak zbudzony z głębokiego uśpienia. Spojrzał na księdza Feliksa błyskiem przeogromnej radości i nagle osunął się na jego ręce blady, wyczerpany, bez czucia.

Ksiądz Marcin chorował w Rządkach długo i ciężko, pielęgnowany troskliwie przez księdza Feliksa. Gdy wreszcie minęło już wszelkie niebezpieczeństwo, pewnego ranka rekonwalescent, ujrzał przy sobie Merwicza, który był już także na dobrej drodze powrotu do zdrowia.
Merwicz ujął rękę przyjaciela, wiotką jak welin i rzekł z głębokiem uczuciem.
— Powróciłeś mnie do życia. Takiego, jakim cię wtedy ujrzałem, nie zapomnę cię do zgonu. Twój głos, który wtedy usłyszałem, wydarł mnie śmierci, w chwili jej tryumfu.
Rekonwalescent opuścił ciężkie powieki na oczy. Na jego twarz bladą wystąpiły delikatne jak mgiełka rumieńce. Wierzył przyjacielowi, wierzył, że go wówczas widziano w Rządkach. Przez czas choroby przemyślał dużo... dużo... i wiedział już i przypomniał sobie chwilę spędzoną w zaspie, tę chwilę jedyną, w której był przy łożu Merwicza. Ale problemu takiego lękał się realnie roztrząsać... Merwicz odczuł to i uszanował, całując spocone czoło szepnął cichutko wzruszony:
— Rozumiemy się bez słów i nie dziwi nas to co zaszło. To tylko silniej zadzierżgnięty węzeł naszej duchowej spójni...
Ksiądz Marcin podniósł oczy. Spojrzał na stojącego opodal księdza Feliksa i wyciągnął do niego rękę serdecznie. Rzekł z żywym błyskiem w źrenicach:
— Do naszej spójni duchowej przybywa jeszcze ten — który ma do .tego zupełne prawo.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.