Zwada/Rębacze

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Zwada
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1981
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA
RĘBACZE


I. RĘBACZE
1

Jednak zaczęli bez zwłoki. Co prędzej we trzech zbudowali obszerną kolibę leśną przy ujściu Riabyńca. Przywieźli na koniach narzędzia, stare żelaziwo, ile tego było w Jasienowie u Szumejów i u Sawickich. Za ostatnie guldeny z komory ojca zakupił Foka dwie nowe dornienki-siekiery, dwie sapiny (nowy a lekki rodzaj kilofa) i jedną-jedniutką nowomodną piłę. I tyle. Przybudowali niewielką kuźnię, odłożyli urządzenie jej do zimy, kiedy na karczuhach można zwieźć płajem cięższe żelaziwo. Na sam początek zaprosili dziewięciu najsłynniejszych młodych rębaczy, trzy razy po trzech, nie mniej i nie więcej. Samych bystreckich. Takich, którym nie nowina smokowy las nad przepaściami i na dnie przepaści, latem czy zimą, we mgłach czy podczas burzy. Przyprowadził ich nie kto inny, jak Andrijko Płytka, Śmierć leśna.
A Szumejowe lasy wokół Riabyńca i nad Popadyńcem, mimo że na falistych stokach, jeśli nie tęższe, na pewno nie były pośledniejsze od pańskiej puszczy nad Ruskim. Zdrowsze nawet, najzdrowsze, bo nie ku południowi skłonione ich stoki, lecz ku północy, ku wschodowi. Twardodrzewy, zakorzenione w ukrytych głazach, przeto głaźne, same gęstolatki, wyparły obficie żywicę na powierzchnię. Żywiczne a przecie zamszone, przeto wiecznie rosiste. Po ścięciu drzewo kładło się do własnej kolebki starych mchów, tonąc w nich prawie. Nie schło rychło, nie pękało, a otoczone stężałym lepem, nie gniło wcale. Okorowane lub przecięte kłody i deski, skoro postały na powietrzu, złociły się głęboko. W miarę jak schły, srebrniały, żelazu coraz podobniejsze.
Las własnym wiekiem uprzątnięty, zatem bez gąszczy, zasłonięty od wiatrów zachodnich, więc bez wiatrołomów. Myślałbyś, że park przed wiekami opuszczony i zapomniany. Wyniańczył, wypełnił i obetkał mchem każdy jar i jamę, owinął każdą stromizną. Nawet skały i przepaści odziedziczone z bezleśnego pierwowieku wlesił do szczętu. Wciąż jednakowo uroczysty, a wciąż zaśniony, nie bronił dostępu nikomu, nie zapraszał nikogo. Kiedy promienie słońca lub księżyca wdarły się doń z trudem, ślizgały się, wyginały się na pancerzach żywicy skrzepłej w lustra. Na krzywych wieloocznych zwierciadłach roztapiały się w widziadła i dziwy. Nie zapraszał nawet zwierzyny leśnej. W ciągu całodziennej wędrówki nieraz byś nawet śladu zwierza nie napotkał. Mech chłonął kroki, czasem ukryty dół mógł cicho pochłonąć nieostrożnego wędrowca. Bez końca płynęła leśna fala za falą. Wierch za wierchem, wzgórze za wzgórzem ku szczytowi lekko przejaśnione zwodziło, że kończy się las. Potem znów falując w dół skłonem, pogrążał się w mrok. Kolumna za kolumną, baszta za basztą, olbrzym za olbrzymem. Trzech ludzi, pięciu ludzi, siedmiu ludzi potrzeba, by objąć ramionami jedno drzewo. Okrzyk dusił się od razu, potem gdzieś z daleka pojękiwał ostatkiem sił w długiej męczarni, jak topielec leśnej głębi, który nie może się utopić. Wzrok nużył się, nawet podziw stępiał się, tylko lęk wydrążał pierś, pogłębiał się. Zewsząd czyhał sen, kusił sen groźnie. Na Riabyńcu nietrudno pojąć, dlaczego mistrzowie wielkich katedr, porwani niegdyś nabożnym wysiłkiem podobnego wysokopiennego ogromu, co chociaż żyje — znieruchomiał, wybrali zeń pokornie tylko trzy, najwyżej cztery rzędy kroczących w szeregu jeden za drugim dziesięć pęków — w każdym po dwanaście strzelistych kolumn — dla podtrzymania sklepu świątyni, na to by w ludzkim skrócie ogarnąć modlitwę lasu.
Jakże by musiał wlesić się człowiek, jak zamilknąć, jak wyrzec się, by tam na Riabyńcu uczestniczyć w modlitwie lasu. Las cicho hardy, sam na sam z Bogiem, bez troski o świat, bez wiedzy o świecie. Nic zeń dla świata, nawet śmiała baśń górska go ominęła. Przeciw takiej potędze dla niemocy człowieczej jedyny wybór: ucieczka albo zniszczenie. Las wobec siekiery bezbronny.
Zadumaj się, człowiecze, nad potęgą lasu wraz z bożą-krówką, co brzęczy niewinnie na skraju lasu. I nad jego końcem, wraz z pokoleniami korników, co piłują nosami zhardziałymi w haki i toczą drzewo, jak choroba piekielna, siecią chodników, aż podminują je i zginą do szczętu wraz z lasem.
Zrozumiałe, że taką bezbronność chroniła jedynie odległość, niedostępność, brak popytu na drzewo, niedostateczna drapieżność człowieka. Nikt się dotąd nie pokusił o butyn na Riabyńcu, a najdzielniejsi wiedzieli od razu, na jaki trud się ważą.
I przyszli tacy, było ich dziewięciu. Rębacze niosący zagładę lasom, wykrzykiwali pozdrowienia pokojowe:
Myròm! Myròm!
— Gośćcie u nas zdrowo! — witał Foka, lubując się ich obecnością.
Siopeniuk pośpiesznie rozmieszczał gości w kolibie, ich besahy, ich narzędzia. Potem ugaszczał przy watrze, stawiając przed każdym baryłeczkę huślanki, dobywając wielkim pałanyczem z saganów kopiaste dymiące mamałygi na jaworowe płyty. Zapraszał do otwartych berbenic z bryndzą. Goście pałaszowali, to drewnianymi łyżkami, to rękami, co chwila sorbając huślankę głośno, jak to rębacze. Odbyli daleką drogę, podkarmiali się na zapas, bo nazajutrz mieli pościć aż do południa.
Chociaż niby to nowe czasy nastały, a chyba dawność niedużo widziała mężów tęższych. Oprócz Andrijka Płytki i nieco młodszego odeń Kuźmy Biłohołowego — zwanego Kuzimbir, a także Witrołom — żaden z przybyszów nie przekroczył jeszcze trzydziestki, a niejeden niedużo wyskoczył ponad dwudziestkę. A już, ten i ów, rozrósł się jakby miała pęknąć konopiana koszula, a tylko wysoki pas skórzany skiełznał rozprężające się ciało. Od dawna rody ich zaprawiały się w różnej wojaczce i zwadzie. Głównie w zmaganiach z lasem, z wszelaką dziką zwierzyną, z zamieciami, z chmurami, rzadziej z ludźmi.
Foka i Sawicki usiedli po obu stronach przy watrze, a goście półkolem ku kolibie. Petrycio krążył między watrą a gośćmi, to pilnując watry, to ugaszczając. Tuż obok Foki usiadł zadumany, milczący jak zawsze Andrijko Płytka, za nim sami co tężsi i głośniejsi: Kuzimbir czyli Witrołom, pierwszy z tego rodu osadnik na Bystrecu. Obok Petro Czornysz, syn Nykoły, jasnowłosy, białoskóry, po stryjecznym dziadu nazwany Mandat. Dalej najpotężniejszy ze wszystkich Kostio Matarha, syn Fedora, niedawno wysłużony żołnierz i ostrzyżony po żołniersku, z kłująco zadartym wąsem. Przy Sawickim od prawa na lewo usiedli, jakby się dobrali, sami milczkowie. Najwyższy z nich, nadmiernie wysoki i giętki, z nieporuszenie złośliwym uśmiechem, myśliwy Iwanysko Cwyriuk, od cichych ruchów nazwany Łełyk (czyli nietoperz). Jego nieodstępny towarzysz Kuźma Gotycz, syn Danyła, to zgasły, to porywczy w ruchach, zwany Wichrynka lecz także dwuznacznie Niauczuk, nie wiadomo syn czy kochanek niauki. Chociaż nie odzywał się wcale, jego pełne głębokie i ciemne oczy uderzały od razu. W wypukłych białkach jakby cygańskie, a przecie brzydkie, bo dzikie, rozszerzały się czasem błędnie, wyłupiały się nagle w chciwym zapatrzeniu lub tępym przerażeniu. Co najmniej rzekłbyś — chorobliwie. Potem twarz kamieniała w martwocie wyczerpanej czy raczej uparcie przybranej. Jakby ukrywając tę podejrzaną grę twarzy, Kuźma Gotycz siadywał zazwyczaj w cieniu. Obok niego nieco w głąb cofnięty siedział prawnuk gazdowski z rodu bystreckich bogaczy, Bomba czyli Bombiuk, przezwany Błekotiuk. Czerwony, pyzaty o przedwcześnie zawiędłych, zatroskanych oczach, mimo że młody i tęgi jak inni. Palił mosiężną zakręconą fajkę, spluwał i potakiwał głową z wolim spokojem. Jedyny ze wszystkich niepozornie wątły, kościsty lecz cienkokostny chałupnik Łesio Gotycz z rodu Karawanów, którego ojciec Mykieta służył u pana jako strażnik haci i młynarz na Bystrecu, jak żbik przymrużał często senne oczy, rażone blaskiem watry. I milczał także. Pośrodku naprzeciw watry siedział nie tyle wysoki, co krępy i pleczysty Pawło Giełeta, zwany Połowyk, czyli jastrząb. Jego rodowód nie był byle jaki. Uważano go za potomka Doboszowego. Ponadto był on stryjecznym bratem osławionego Fudora Giełety z Bereżnicy, który z zuchwałego kłusownika i zabijaki wyrobił się na rozbójnika, a tylko dzięki chytrze przygotowanym okolicznościom, dzięki zastraszonym, może przekupionym, w każdym razie fałszywym świadkom, zamiast zawisnąć na haku, przesiedział sobie wszystkiego trzydzieści lat po różnych więzieniach.
Watra strzelając w płomienistych porywach, szpiegowała światłem najciemniejszy zakątek koliby. Wydzierając z mroku twarze jak zjawy, powiększała je i zmiennym światłem pokazywała z tej i z tamtej strony, obracała jak obrazki. To znów we wściekłym syku przygasając nagle, oddalała twarze, przysłaniała dymem. To spalając zbite warstwy wyschłej żywicy, oświetlała łagodnie i jasno tylko to co najbliższe. Odrębując twarze od ciemnego tła, rzeźbiła je nieruchomo. Ludzie siedzieli bez ruchu, a twarze ich, ręce i postacie to nalatywały potężnie, to grały zmiennie, potem stygły i znikały. Nad każdym tańczyły wojska cieni, raz wywyższając się nad człowieka, raz przypadając plackiem do ziemi.
Lewy kąt koliby wybuchał hałasem nieustannie, prawy milczał wytrwale. Sawicki oglądał sobie bacznie siedzących opodal rębaczy, oni jego, lecz nie odzywali się wcale do siebie. Po traktamentach kolibowych myśliwy Iwanysko Cwyriuk zakrzątnął się cicho koło swoich besahów, wyjąwszy z nich duży połeć żółtej jak wosk słoniny jeleniej, obchodził wszystkich w milczeniu i kładł uprzejmie każdemu na płytę jaworową sporą bukatę słoniny.
Przekazują uparcie, że Foka Szumejowy niejedną nowość wprowadził, a nigdy nie namawiał nikogo, tylko samym przykładem pociągał. Zdaje się, że takie wieści powstają, gdy komuś już coś się powiedzie. A jeśli złamie kark? Ludzie żałują takiego, mogą go sławić, śpiewać pieśni, ale dla namowy zazwyczaj za późno. Niejedna żałosna porażka, a nawet męczeństwo przekonało ludzi do człowieka, nie do jego dzieła, a jeszcze mniej do jego zamiarów. Raczej można powiedzieć, że Foka wiedział, kogo namawiać. I wówczas w kolibie naprzód wybadywał, uświadamiał rębaczy, potem wciągał ich, jak nurt bystrej rzeki porywa mdłe dopływy. Zaczął z drżeniem w głosie:
— Wiedzcie od razu! Zaczynamy bez pieniędzy. Szumejowe skarby zjedzone do grosza. A widzicie, co niedawno było naokoło: mróz w samym pępku lata, potem wiosna półgłodna, strach, weksle gruntowe. Podnieście oczy. Biedy jedna za drugą chapią się za ręce, nalatują nagonką, łypią durnymi oczyma, ściskają się tuho.
Foka pokazywał palcem w ciemny kąt, rębacze oglądali się ostrożnie.
— I to wiedzcie od razu — coraz śmielej mówił Foka — nie sprzedam lasu na pniu nawet cesarzowi, nie puszczę nikogo do dziedzictwa, nie oddam w cudze ręce. Jakżeż porwać się na taki las? Wspólnie. I cóż mam obiecać?
Wskazywał w ciemny kąt, w którym stały dwie nowe dornienki, dwie sapiny z ostrymi dziobami i skrzydłami rozczepionymi. Stamtąd błyskała też granatowo-żałobnym blaskiem piła prawie półkolista potężna — ale sama jedna. —
— Patrzcie — mówił dalej — takie zdobędziemy: piły brzuchate, dornienki brodate, sapiny leciutkie, zwrotne, a chwytne. Piły zadzwonią, dornienki zaszczekają, sapiny zaszczebioczą i butyn nasz.
Rębacze spoglądali na nowe narzędzie, jak gdyby na pokaz w kącie wystawione. Lekki uśmiech przelatywał z lica na lice. Liczyli oczyma narzędzia, wzruszali ramionami, pytali wzrokiem.
— A kiedy? — mówił Foka. — Kiedy tym co mamy, wygryzionymi piłami i starymi obuchami, ciężkimi kilofami dorębiemy się do zadatków, by kupić nowe. Wszystko w waszych rękach, na waszych plecach, cała syhła ciąży na nas dwunastu. Gołymi rękami, starym żelaziwem, a nie najmici. Kto teraz poda rękę, zakłada butyn. Zapisze się twardo, że wytrwa do końca, albo w zastępstwie zaręczy za pobratyma, takiego, którego my przyjmiemy. Inni przybiegną do nas potem.
Foka czekał. Rębacze milczeli nieporuszeni. Uparł się by skłonić ich, przeto nie oparł się pokusie, by ich postraszyć.
— Niejeden pamięta — mówił — nam opowiadał nasz dziad, jak to dawniej hulały sobie wiosny głodowe, wtedy kiedy Wasyluk, a nasz dziad także, ratowali ludzi. A któż im teraz zarębie drogę? Może weksle gruntowe? Toż one dróżkę szeroką przesieką głodnej wiośnie. Naprzód same przysmaki: sałatki pańskie na co dzień, kuleszka jaworowa, kropiwka świeżutka z rowu, korzonki i bulby błotnicy zamiast baraboli, czerwoniutka jarzębina zamiast miodu. A potem, w chatach, gdzie spojrzysz przez okno, matki i dzieciska skostniałe. Dziecko przy piersi umarłej matki, staruch mocny, co wszystkich przeżył, charczy i zdycha najdłużej. Na podwórzach dzieci razem ze świńmi i psami chłepcą ciecz z kałuży. Dziewczyny i chłopcy uciekają do lasu dwójkami, sycą się żołędziami, ssą szyszki, potem już tylko sobą, miłowaniem do ostatniego tchu. Większe dzieciaki zgrajami na drogach podgórskich wrzeszczą: „dajcie chleba!!“ A po tym wszystkim upiory i te suchożebre, co z głodu zginęły klnąc ziemię, i te krwawe, baniaste z watrami w brzuchach, co ziarno chowały, nażerały się, nie karmiąc głodnych, będą jęczeć po puszczach, po osiedlach, po drogach. Nikt nocy spokojnej nie zazna, żadna zastawa tajemna, żadna przemówka nie da rady. — Nie! My chcemy popatrzeć w oczy bez wstydu naszym starowinkom i naszym dzieciskom.



2

Rębacze niespokojnie kręcili się na miejscu. Andrijko podniósł głowę, potem schylił ją i ujął w obie ręce. Witrołom wzdychał jak miech, Wichrynka jęknął jak cielę jelenie gonione przez psa, nawet Karawan Łesio całkiem rozwarł senne oczy.
Z kolei Foka pocieszał opowiadając, że kupcy zagwarantowali zadatek, który pokryje całą robociznę, wszystkie narzędzia i jedzenie, jeśli wyrąbią do świąt jedną trzecią. Co więcej, w miarę wyrębu kupcy wypłacą do dwudziestu tysięcy, do rozdziału dla spółki. Przedstawiał obliczenia cen, udział rodu Szumejów, udział założycieli butynu i w końcu obliczał wynagrodzenia najmitów, jeśli znajdą się tacy, na to aby po świętach podwoić wyrąb, a potem bez trudu wielkiego ściągnąć drzewo.
Andrijko krzywił się tak jakoś, jakby go brzuch bolał, lecz niektórzy słuchając coraz ciekawiej, wraz z krąglakami, na których siedzieli, przysuwali się ku watrze. Foka czekał.
Napychali się jeszcze jedzeniem w milczeniu, po czym zamiast odpowiedzi przykucnięci przy watrze śmiałkowie, z których żaden jeszcze nie osiągnął wieku najmłodszej gałęzi puszczowej, od razu wszczęli sąd nad drzewami, starcami leśnymi.
Najstarszy po Andrijku lecz jeszcze nie czterdziestoletni nawet Kuzimbir kudłaty, wąsaty, siwooki, o wytrwałym spojrzeniu puszczowego wilka, ale takim jakby wilk-ojciec w gronie rodziny kłopotał się nad budową legowiska, wypytywał:
— A ileż chcecie wyrębać tej zimy?
— Pięć tysięcy kłód co najmniej — wytchnął Foka, oglądając bacznie to Andrijka, to Kuzimbira.
Kuzimbir zmarszczył się.
— Do kiedy?
— Aby spławić na wiosnę — odrzekł Foka.
Andrijko nic nie odpowiedział, a Kuzimbir kiwając głową, dobył z głębi piersi:
— Ho, ho, a czy damy radę? — rozglądał się po innych.
Siedzący naprzeciw watry domniemany potomek Doboszowy Pawło Giełeta, zwany Połowyk, o nieruchomych, zuchwałych oczach, zaciętych ustach, machnął ręką z lekceważeniem. Cedził powoli:
— Ach, i dwa razy tyle, byle nie babrać się, mieć pomoc do drobiazgów, no, chłopców, do korowania, do ryzy, hacie gotowe, a nade wszystko dobrą komendę.
— Nade wszystko dobrą, nową sarsamę — poprawił Witrołom.
— Komenda w głowie i w rękach, a narzędzia, gdy dociągniemy do świąt sami — przypomniał Foka.
Najmłodszy ze wszystkich, a jedyny ze wszystkich brzuchaty, nie tylko muskularny, Petro Czornysz, przezwany Mandat, białolicy, lnianowłosy poderwał się. Gładząc obfite kędziory, starannie wysmarowane masłem, ujmująco zaiskrzył oczyma, rechotał trzęsąc brzuchem.
— Nie takich lasów kosztowaliśmy. I to bez pił!
Andrijko Płytka mruknął ostrożnie:
— Powiadają, że las tutejszy twardszy niż na Ruskim.
— Co mi tam Ruski! — nadymał się Mandat — jeszcze dziad Jura żył, a połonina Raduł, jak się idzie Czarnohorą do Polan na Węgry, była nasza, brali i mnie tamtędy. Tam każde drzewo we własnych zarębinach i zarwach, kamienie, wywroty korzeni, wiatrołomy — nieprzystępne. Tutaj gładziutko, las nie załomisty.
— Ale drzewo twardsze tutaj — upierał się cicho Andrijko.
— Nie wierzę — rąbał Mandat — tam drzewo prosto z głazu wyrasta, samo jak głaz, nie odróżnisz. Wszyscy razem jak tu jesteśmy nie dalibyśmy rady. Bo tam nie byle kto porał się z lasem. Dziadowy brat, stary Mandat...! a my wszyscy cicho jak myszy pod jego komendą. I cóż? Las stoi jak był... Taki las!
— A po cóż mu było drzewo? — zapytał Petrycio.
— Stawiał koliby, zymarki, stajnie, grażdy. A swoją drogą połoniny wydzierał bez ustanku, rozszerzał. Leśnie żył, na dół nie schodził nigdy...
— A młodego drzewa nie było tam, albo gałęzi?
— Taki las nie dopuszcza ani jednego młodzika, chyba jakieś karzełki dla chwoi na podściółkę. A gałęzie wysoko, jak sięgniesz?
Petrycio Siopeniuk był krewnym Czornyszów, znał ich dzieje. Zaśmiał się.
— Musiał być grubszy od ciebie, stary Mandat, bo go nie mogli znieść na dół, kiedy umarł.
Mandat zarechotał.
— Gdzież mnie do niego. Ot, na pamiątkę przezwali mnie Mandat.
— A od kogo dziada przezwali?
— Był kiedyś w Kutach mandator brzuchaty, darł z ludzi skórę, postrach na ludzi. I od niego Mandat.
— To dziad także miał brzuch? — pytał Petrycio.
— Jeszcze jaki brzuch, istne siodło, można by siadać. Ale nie daj Boże, nie było takiego, co by się odważył. Żartów z nim nie było. Dziad Mandat konia podnosił, byka za ogon zatrzymywał, a kiedy huknął z Radułu, to głos rwał lasami wiatrem, że w Polanach było słychać i dolatywało na lecki bok. No, a kiedy umarł, pięciu ludzi nie mogło go znieść w dół. Było tam czterech braci: Semen, Nykoła, Dmytro i Jura. I najmita. Wszyscy nie byle jacy.
— Czemuż na konia go nie wsadzili?
— Jakżeż nieść konno po wertepach taki szmat drogi? Rozerwałoby ciało. Pochowali go na górze, na Radule.
Petrycio dopytywał się z niewinnym uśmiechem.
— Nie byłem tam nigdy, to daleko strasznie, ale chyba tam wesołe życie?
Mandat wydął wargi.
— Wesołe? Jak dla kogo.
Siedzący naprzeciw watry Pawło Giełeta wycedził przez zęby:
— Dla Ormian najbardziej.
— To dawne czasy — opędzał się Mandat.
— Nie tak dawno — mówił z głębi piersi Kuzimbir — dla was młodych dawne, ale ja pamiętam doskonale co opowiadali.
— Tak, tak — pośpieszył się Giełeta — niejeden z Ormian, z tych co na Węgry szli z safianem, a wracali z dukatami, przepadł tam na wieki. Stary Mandat miał oko na każdego, kości ormiańskie schowane dobrze, a dukaty niezgorzej. Wesoło! — cedził Giełeta z zadowoleniem.
— Mój Pawle — zmarszczył się Mandat — wszyscy opowiadają, że wasz ród pochodzi od Dobosza i od jego kochanki Giełetychy. I nawet księża to samo mówią. Zresztą co daleko szukać, wasz stryjeczny brat Fudor niejedną głowę rozbił, wszystkie kryminały przewędrował, a niejedno jeszcze zataił. I co wyście temu winni? Tyle co ja za stryjów mego ojca, tych z Raduła — mówił pojednawczo Mandat.
— Ja tego nie wymyśliłem — mówił Połowyk — rozpowiadają wszyscy, żeście podobni do dziada z Raduła jak buczek do buczyska.
— Rozpowiadają co rozpowiadają, a wszyscy widzą i ja, żeście podobni do stryjecznego braciszka Fudora jak dwa listeczki z jednego buka. Doboszowe nasienie — odparł Mandat.
— Gadanie — cedził Giełeta pogardliwie — co innego Dobosz — świeci na cały świat. A co innego Fudor, złodziej palony, półgłówek. I czort. Jakież tam nasienie, to pidmina i jego dzieciak też.
— Jaka „pidmina“? — ciekawił się niby to Petrycio. —
Giełeta tłumaczył żywo, jakby nie zauważył pułapki kpiarza.
— Ślipanek nie było jeszcze wtedy, światła nie palili, gdy urodziło się dziecko. Diablica w mig wymieniła swoje diablątko i macie Fudora. A dziecko jego to już jego nasienie. Od razu widać, że nie człowiek. Całymi dniami w łóżku, a gdy wyjdą z chaty, po ścianach się drapie. Niby to nieme, a zawsze powie Fudorowi, czy ma iść na polowanie czy nie.
— Oj to możliwe! — wydobył z głębi piersi Kuzimbir — kiedy rozwściekli się Fudor i zabiera się komuś głowę rozbić, tak śmieje się, że lasami huka. Widać.
— Widzicie — potwierdził z uznaniem Giełeta.
Kuzimbir dodał sprawiedliwie:
— Tak, ale co innego tamten Mandat z Raduła, bez obrazy i niech z Bogiem spoczywa, a co innego nasz Mandat-Petrysko, delikacja!
— Ja wcale nie bronię tych z Raduła — tłumaczył Mandat — ale z lasem umieli się porać. Nie dorównamy im.
Giełeta cedził uparcie.
— A ja mówię: nam z Andrijkiem nikt nie dorówna.
Andrijko dmuchnął gwałtownie ustami jakby wypuszczał dym.
— Tak czy inaczej — w zadumie mówił Witrołom — a za nic w świecie nie poszedłbym tam na Raduł, tfu!
— Strach wam starego Mandata? — śmiał się Petrycio.
— Nie strach, ale to miejsce przeklęte, tam każde drzewo krzyczy.
Andrijko ożywił się.
— Oj, dobrze mówisz, krzyczy.
— Czemuż to? — pytał Petrycio.
— Gdzie takie naruszenia — ciągnął Witrołom z głębi piersi — gdzie sumienie w drzewo zaklepane, samo sumienie krzyczy z drzew.
— Oj, krzyczy — potwierdził raz jeszcze smętnie Andrijko.
Petrycio odwodził od przykrych dum, martwił się inaczej.
— A gdzież podziali takie sumy ci z Raduła? I z Ormian mieli dukaty i z chudoby dochód i w końcu połoninę sprzedali, a teraz —
Pawło uprzedził Mandata z zadowoleniem.
— Więcej baryłek z palinką węgierską wędrowało na górę, niż baryłek z bryndzą z góry.
Mandat posmutniał.
— Ach, wiecie, nie w tym rzecz, ino te dzieciska, pełno dzieci! Czornyszowie z takiej kości, że żaden dzieciak nie umrze przedwcześnie, za nic w świecie. I macie! — dodał znów wesoło iskrząc oczyma — dobrze, że mamy butyny. Do innego dzieła nie bierzemy się, nikogo nie naruszamy.
Kuzimbir zaśmiał się z głębi piersi. Odwracał rozmowę w swoje koryto.
— Dzieciska, oj tak. I ja z takiego obfitego nasienia, że nazwiska musieli zmieniać, bo nikt by ich nie odróżnił. Nasze nazwisko, Biłohołowy to od niedawna. My z Mogorów z Bereżnicy. U nich po dwanaście, po czternaście dzieci i więcej. Sypią się, sypią. Umierać? Żadnemu się nie przyśni. No i mego dziada, że włosy miał jaśniutkie, przezwali Biłohołowy, i ród jego także. I dalej się to sypie, ja sam, dzięki Bogu, mam już dziewięcioro. A co z tym zrobić? Bóg wie. Nasz ród sami karczownicy. Od dziecka i ja wypalałem w Bereżnicy. Tam miejsca zabrakło, same brzegi, jary. Potem na Bystrecu karczowałem, tam za szeroko, trzeba by życie z siebie wykarczować. No i Bóg pomógł — butyny — w sam czas. I dalej pomoże. To prędszy zarobek niż karczować, wypalać lasy na carynki, hodować chudobę.
— Oj tak — zabełkotał nagle z cienia bogacz Bombiuk — wiecie wszyscy, nikt chyba tyle lasu nie wypalił co nasz ród na Koszeryszczu. A karczownicy kto? My pogromcy lasu najstarsi, gazdowie pępkowi. A czym? Naprawdę gołymi rękami, mój Foko. Piła nawet na Rachmańską Wielkanoc nie przyśniła się nikomu. Same bałty tępawe, doubnie, ogień. Co innego teraz, nie mówię, byłoby czym, dzięki Bogu, a gdzież? Chyba w przepaściach, gdzie sypie się wszystko. Chudoby dużo, chudoby bez końca, to główne, to najstarsze. A karmić czym? No, i trafiło się teraz szczęście, dziad jakiś zmarł, zostawił pole obszerne na granicy Dzembroni. A krewni jego tacy: ci co najbliżsi w Krzyworówni mieszkają, do pustkowia nie mają ochoty, a tym tutejszym i grunt nie przylega i spłaty niewygodne. Grunt patrzy na mnie. I już jakiś Żyd kręcił się z pieniędzmi koło tych z Krzyworówni. Na gwałt pognałem byki do Szigetu. Sprzedałem, z pieniędzmi machem do Krzyworówni, wepchałem zadatek, reszta na spłaty. Butyn niesie grosz najprędzej.
— Najprędszy zarobek z rabunku — cedził uparcie Giełeta.
Andrijko potakiwał z kwaśnym uśmiechem.
Najniepozorniejszy z wszystkich, cichy Łesio Gotycz z rodu Karawanów zmiarkował, że winien coś powiedzieć na przekór tym, co się wciąż chwalą. Spod wikłaniny kudłów rozświecały się na mig szparkowate, leśne oczy i zaraz gasły. Mowa Łesia dźwięczała piersiowo, a przecie kościście, jakby głos potrącał o kości, nie o struny głosowe.
— Prędko czy nieprędko, biednemu nic innego nie pozostaje, chce czy nie chce. Mój ojciec już na pańskim, ho, ho! Wydarł się głodowi, wyszedł na hatara i na młynarza. I ja powoli. Brzucha takiego jak Mandat nie mam. To wykarmione jakby czterema cyckami, to kaluchate z dziada pradziada, a jam chudziak niedokarmiony. A przecie nikt nie powie bym robił gorzej — rozkogucił się z nieśmiałości Łesio i zakaszlał kościście.
— Ależ wiemy, Łesiu, po cóż tak? — uspokajał Foka.
Mandat śmiał się głośno, trzęsąc brzuchem.
— Łesiu, najprędszy sposób dziedziczyć, wślizgnąć się na hodowańca. Bierz sobie przykład z naszego Pawła. Rozbójnictwo ślicznie zachwala, a sam prędziutko ożenił się z hodowanką Bażyły. Sam Bażyło nie śpieszył się nigdy. Całe życie stukał, wypalał, hodował chudobę. Krowa od krowy, taki rząd krów, że gdybyś ustawił, to stąd aż do ujścia Ilci. No i ci mądrale pośpieszyli się, jednym skokiem odziedziczyli wszystko. I masz jak prędko.
Pawło odcinał się.
— Jeszcze prędsze bogactwo z procesów, jak u waszego wujka, sławnego Fomy Siopeniuka.
Petrycio roześmiał się głośno, rozweselił:
— Ach, Foma tak strasznie zbogacił się procesem, że przez cały tydzień pości i tylko od święta odjada się po krewnych. No i kiedy go dobrze podkarmią, znów sadzi się strasznie, że to on miał wyrobić ten wielki butyn, a nie pan. Bo lasy na Ruskim to jego, a wyrok niesprawiedliwy. Wyrok wywróci się lada dzień, musi się wywrócić, a pan zapłaci koszta, górę pieniędzy zwróci Fomie jak jeden grosz.
Wszyscy śmiali się głośno, tylko postawny, dwumetrowy Kostio Matarha o ogromnych rękach, nabrzmiałym byczym karku i stalowej głowie, choć jedyny ze wszystkich ostrzyżony po żołniersku, miarkował zbyt powoli, przeto spóźnił się z przemową. Wydobywał z siebie głęboki bas i dławił się basem tak hucznym, jakby za mało było dlań miejsca w byczej piersi.
— Widać, ha, widać, nie bardzo zgodliwa ta cała wasza rodzina, ci Czornysze z Raduła, no i ci procesowicze Siopeniuki, jak mądrala Foma.
— Za to wasz bracisko Juroczka jakże zgodliwy — odciął się Mandat.
— Niezgodliwy? — ożywił się Kostio. — Tak, Juroczka bije się po pijanemu w niedzielę, to prawda, to wiadomo. Zwiążą go potem, czasem baby go rozwiążą, baby przepadają za nim. I znów się bije. W poniedziałek pojedna się czyściutko, wrogów nie ma.
— To prawda — potwierdził sprawiedliwie Kuzimbir — Juroczkę każdy lubi, bo to z bujności, a nie aby napadać, rabować, procesować...
— Ech, ludzie — westchnął Andrijko Płytka niecierpliwie — wymiećcie raz to stare śmiecie! Skończyły się bójki, zwady, bujności, Ormianie, zasadzki. Nowe czasy! Swoboda! Własny grunt, pilnować swego! Nie ruszać cudzego! I jak kto chce.
— Nie bardzo się skończyły — wycedził Pawło, spojrzał ku Cwyriukowi i ku Gotyczowi przezwanemu Niauczukiem, szepnął coś Kostiowi, Kostio mruknął pośpiesznie Mandatowi, Mandat zarechotał głośno i bąknął Kuzimbirowi. Ten słuchał ciekawie, wypytywał przytłumionym głosem i powtórzył Andrijkowi. Andrijko machnął ręką niecierpliwie i splunął.



3

Omijając ostrożnie wyraźne postanowienie, a pokazując lekceważenie dla obaw i wątpliwości, zaczynali od początku świata, baraszkowali. Dogadywali sobie tak czy inaczej, kłuli żartami w największej zgodzie, bo to to samo osiedle, znajomi od dzieci, bliskie rody, wszyscy prawie krewni, a nade wszystko wszyscy z bractwa butynowego. O zarobki ani nawet o robociznę nikt nie wypytywał, lecz nikt nie podał ręki. Foka nie naglił.
Kuzimbir spoglądając to na Fokę, to na Andrijka trzeźwo wracał do obliczeń wyrębów.
— Zatem, ile kłód do świąt?
— Około 1650 — odpowiedział Foka.
Kuzimbir znów spoglądał wokoło, po czym ostrzem laski rysował na ziemi, mruczał i obliczał głośno.
— 70 dni roboty, zatem 21 kłód dziennie. Tak od biedy można by nawet 25 kłód dziennie. To będzie do świąt 1750 kłód.
— Połowę do świąt, dwie i pół tysiączki! — hardził się Mandat.
— Tak, to można — potwierdził Giełeta z pychą.
Andrijko popatrzył uważnie i splunął. A Kuzimbir przeraził się.
— Człowiecze nie przechwalaj się, butyn tego nie znosi! A czyż wiesz ile to dziennie? Czyś oszalał?
— To niemożliwe i niepotrzebne — potwierdził Foka.
— Możliwe i pewne — nadymał się Mandat.
— Oblicz — opamiętywał Kuzimbir — 32 kłód dziennie, to najwyżej co zimą przy krótkim dniu możemy wyciągać. To byłoby 2240 kłód, ale to strasznie ciężko, to niemożliwe. A na to, aby wyciągnąć z dwie i pół tysiączki trzeba by palnąć 35 kłód dziennie. Śmiej się z tego, nie dotrzymasz.
Mandat nie odzywał się. Giełeta wycedził nieporuszenie.
— My dotrzymamy.
Foka postanowił.
— Wystarczy 1650 kłód! A zatem zgoda?
Rębacze milczeli.
Na dworze było już ciemno. Trzykrotny śmiech dziecka rozległ się w puszczy. Zgrzytliwy pogłos szatkował się lasami. Zastygli bez słów, zrozumieli. Myśliwy Cwyriuk zerwał się natychmiast, złośliwy uśmiech zniknął mu z twarzy. Za nim wyskoczył Kuźma Gotycz zwany Wichrynka. Wyszli pośpiesznie z koliby. Foka wzruszył ramionami, uspokajając pośpiesznie.
— Dotąd tego nie było, nie taki las. Czysty —
— Kto przywabił — mruknął Petrycio.
Kuzimbir patrzył nieufnie, oglądał wszystkich bacznie, wydobył z głębi piersi.
— Może już zatęsknił któryś za kobietą? A może —? To warko, tego nie wolno dopuścić!
Andrijko syknął porywiście, ten i ów poderwał się, jakby go gad w siedzenie użądlił, a Andrijko szeptał zawzięcie.
— Wara, bo zaraza! Zafurczą w was chętki zgłodniałe leśnych dziewek! Wilcze burdelisko —
Foka wstał pośpiesznie, odparł cicho.
— Takie słowo na butynie, Andrijku?
Andrijko stężał i skłonił głowę, a Kostio Matarha wstał także i pysznił się.
— Ho-ho, kto lepiej rozumie to niż my żołnierze. Byłem i ja z kamratami w burdelu onym, prawdziwym. Jak na komendę panienki delikatne, same białe ciasto — któż wie, księżniczki czy krewniaczki cesarskie? — rozkładają się. A niech mi plecie kto chce, a pułapka widoczna, łóżko zapadnie się na dno piekła. Nie tym razem to innym. Nie ruszyłem żadnej. Za to potem — ech...
Foka położył palec na ustach, a Kostio uchylił głowy, jakby kto nań zamachnął się kijem, i usiadł. Uderzali jeden po drugim spojrzeniami. Spuścili oczy, umilkli.
Po godzinie Iwanysko Cwyriuk i Gotycz Wichrynka wrócili.
— Ani śladu — mruknął niechętnie Wichrynka.
Cwyriuk szeptał smętnie, bez złośliwego uśmiechu.
— Byłyby ślady, byłyby, gdyby śnieg. W mchach szukać daremnie. — Nie oderwał się więcej.
Foka przerwał milczenie.
— No jakże z butynem?
— No jakże — dobył z głębi piersi Kuzimbir — dola nasza leśna, na lesie skrupi się. Powiadam — butyn w samą porę, a teraz tutaj jakby swój własny. Dzięki Bogu — wstał, podał rękę Foce. Za nim wszyscy wstawali, podawali ręce. Tylko Andrijko Płytka wcale już nie miał ochoty nieść śmierci lasom. Zatroskany więcej niż kiedykolwiek, skarżył się wyraźnym szeptem.
— Siły mi ubyło, kłopoty bulgocą, jak woda powyżej uszu — sianokosy, płoty, ogrody, młoda chudoba — jest roboty do końca życia. A tutaj zanadto smutno, las na pół dnia, to zdrowie, a butyn — to wieczna obczyzna. Krowy nie wydoisz, cielątek nie pohodujesz, kury nie zagdaczą, koguty nie zapieją, konie nie zarżą, dzieci nie zaśmieją się... Stukasz i stukasz. Nie!
— A przecie, bez obrazy niczyjej, wyście najpierwszy rębacz na świecie — przekonywał Foka.
— Śmierć leśna — pochlebiał Petrycio.
Andrijko ożywił się.
— Dość śmierci! Tutaj koniec świata, nikt nie osiedli się nigdy, nie pobuduje, jutro rzuci się nowy las. Przeciw głodowi nie butyn, tylko rola. Po co zagrzebywać tu życie. Nie!
Pokwaśnieli, milczeli bezradnie. Wśród ciszy szepnął Łesio Karawaniuk.
— Nie dziewięciu tylko ośmiu. —
— I nie dwunastu — mruknął Petrycio.
Kuzimbir wydobył z głębi piersi.
— Co tu mówić, robota groźna, a bez Andrijka — bach!
Bomba wybełkotał pochopnie.
— Andrijku, wyrzucacie przez okno takie zarobki? Taki grosz?
Andrijko uniósł się niespodzianie. Zerwał się, wyszarpnął zza pasa siekierę i cisnął ją do watry, aż iskry posypały się, a wszyscy oprócz Foki odskoczyli od ogniska. Dotykając głową dachu koliby, Andrijko uderzał oczyma i krzyczał dziko:
— Do ognia z tym! Czorty czyhają na hroszach. Precz!
Obrażony Bomba bełkotał głucho:
— Któż dba o pieniądze? My Ormianie? Żydzi czy poganie? Dla chudoby wszystko. I dla dzieci też.
Ośmielony Łesio Karawaniuk wyrwał się z tłumu, w oczach jego błysnęło coś, jakby sarna przemknęła przez śpiący las.
— Ludzie dobrzy — wołał — pokajanie się dzieje, w głowie się przewraca! Puszczowy ja człek bidny, a takiemu bogactwu od razu zapisywać duszę?
Rębacze zaniepokoili się. Oglądali przelotnie to Fokę, to Andrijka. Sawicki przystąpił do Łesia, położył mu rękę na ramieniu.
— A komuż krzywda z tego?
Giełeta wyprostował się, wycedził wzgardliwie:
— Gdzież jeszcze twoje bogactwo, Łesiu? Pięć tysięcy patyczków czyha na twoje kości.
Mandat z ulgą zarechotał:
— Biedny! Patrzcie go! Nie rusza się z pieca, dzień i noc wysiaduje biedę i modli się o biedę.
Oczy Łesia gasły, mrużyły się. Matarha dławił się basem:
— Stracha się na wszystkie strony i z tego biedny.
Zahukany i onieśmielony Łesio poderwał się jeszcze. Przyskoczył do olbrzyma i szczeknął nań piskliwe, jak mały pies na wielkiego.
— Nie stracha się, nieprawda! Tylko swobodny.
Andrijko wyciągnął powoli siekierę z watry i usiadł spokojnie.
Foka powiedział stanowczo.
— Wasza wola. A bez was nie zaczniemy, Andrijku, wyście szczęśliwiec — potem patrzył długo na Łesia.
Łesio całkiem onieśmielony usiadł w cieniu. A Foka powiedział donośnie.
— Wszyscyście mi lubi, junacy i towarzysze. A wy Łesiu, nie gorszy, wyście dla mnie najmilszy. Ojciec święty biedakom nogi myje w największe święto.
Rozczulony Bomba wybełkotał.
— Toście kraśnie powiedzieli, gazdo, i dla nas to znak dobry.
Znów syknął Andrijko, znów podrywali się, lecz zgodliwe ciepło rozszerzyło się na każdy kąt koliby, usypiało i sama watra zasypiała. Widząc to Petrycio, zerwał się i ciskał z kąta bez rozróżnienia jedną kłodę za drugą do ognia, aż urosły w stos. Już zdawało się, że zaduszą watrę. Lecz rozhulały się jeszcze ostatni raz złowieszczo. Warstwy najsuchszej żywicy, jej płaty już rozsypujące się w proch, przekładane gąbczastymi i gnijącymi kłodami, a także bryłami błota wewnątrz kłód, zawrzały w dwóch kierunkach: rozpętać i gasić. Cichy powiew ze szpar koliby podniecił płomień i żywica przemogła. Z szarpaniny podnosiły się szarpane cienie. Rozpłomieniały się, to z rykiem, to z pluciem. Zerwały się widma do ostatecznego rozhulania.
Rębacze zaniepokoili się, sen z nich opadł, prostowali się, oglądali bacznie watrę i jej cienie.
Widma watry dopadły się nareszcie: mścić się, tępić, używać! Zalew psów gończych, roje psów rosły, naskakiwały jeden na drugi, goniły, gwałciły, warczące psy na skowyczących sukach parowały się i zaraz raz za razem w miocie płodziły się nowe widma. Mrowiły się, wyskakiwały jeden ponad drugi. Rozdzierać, brzydko, jak najbrzydziej, niech po kotłowisku ohydy nie zamruczy ani jeden wesoły płomyk!
Skądże te widma? Skąd w małej kolibie tyle przestrzeni dla tylu ohydnych tłumów? Ależ to cienie tylko ze spalania żywicy ze zgnilizną, jeszcze znikomsze niż sny. Wypaliła się wreszcie zaschła leśna krew, żywica. Z żaru wylały się bryły gliny i wapna, osypiska szarego popiołu, wytopiły się kamienie. Watra błyskała w wyrzeczeniu. Rębacze oglądali, wzdychali.



4

Stanęło na tym, że Andrijko zacznie robotę i zaraz potem wróci do domu. Wybrali jednogłośnie Fokę na zawidcę. Nazajutrz o świcie rozpoczęli. Umyli się starannie, wyszli na czczo z odkrytymi głowami, nie palili tytoniu, porozumiewali się szeptem. Doszli pod samą połoninę. Gęste mgły siedziały mocno na wierchach. Na skraju połoniny wyszukał Foka drzewa najprostsze, znacząc je siekierą. Na pamiątkę zostawił chochłatą podwójną smerekę w towarzystwie buka. Stamtąd to przecież zaśpiewał mu gil-czerwonobrzuszek.

Nie skarby watażków, człowiecze,
Nie weksle wyleczą głód luty,
Zarada, twa głowa, twój butyn.

Padli na kolana w głębokim mchu. A Foka modlił się głośno.
— Jak Bóg pomógł nam przybyć tutaj, zebrać się i zacząć szczęśliwie, tak niechaj Łaska Jego zachowa nas i dopomoże zakończyć. Dla dobra całego narodu, bez krzywdy, bez obrazy niczyjej. Daj Boże do domu powrócić szczęśliwie.
— Amen — zakończył Andrijko.
— Amen — powtórzyli rębacze.
— Proszę, Andrijku Płytka, rozpoczynajcie z Bogiem — mówił Foka uroczyście.
Andrijko zdjął kożuch, przeżegnał się i wziął się do rąbania. Jednym rozmachem wrębywał dornienką głębokie a ciasne bruzdy na znaczonych drzewach. Na wszystkich butynach nazwano to cięcie Andrijkowym. Potem Foka drugą dornienką zazgrzytał w głaźnym drzewie. Potem zadzwoniła uroczyście, jakby z wodnego gardła, jedyna pokazowa brzuchata piła ciągniona przez Andrijka i przez Fokę. W końcu rozjęczało się pięć starych wychudłych pił. Gromem uderzały praojcowskie bałty pobijane ciężkimi kilofami, gruchotały ostatni opór drzewa potworne baby, drewniane doubnie. Trzeszczały i rozdzierały się napadnięte olbrzymy, padały do głębokiego mchu. Krótkie siekiery zwane susami doszczekiwały, odrębując drzazgi z szyi drzewnych i odłuskując po jednym pierścieniu kory u spodu ściętych pni.
Do południa jasna pogoda roztoczyła się nad wierchami, lecz w lesie nadal było mrocznie i rosiście. Jeden i drugi z rębaczy wspiął się na drzewa graniczne. Po raz ostatni spoglądali z wysokości w stronę zachodnią i północną. Żegnali się z lasem. Pod ciepłym niebem jesieni czarność nieruchomych fal bez kresu. Im więcej światła przez wieki łykał las, tym czarniej błyszczał, bez jednej plamki światła. Połknął wszystkie blaski zieleni i blaski wód. Oddychał od głębi ku wierzchołkom, a świat milczał. Nawet swobodnie gwarliwe górskie wody nie miały nic do gadania. Obwarowane pniami, wdrożone w jamy i miękkie łożyska, chłonięte przez mchy, wlesiły się do kropli, oddychały wyłącznie dla lasu. Ich zatajone światła, przygaszone oczy źródeł, zasklepione mrokiem zwierciadła wód, przecedzone zaroślami piany, zagłuszone wodospady sączyły się w żyłach lasu jednostajnym dudnieniem, docierały do wierzchołków włoskowatą siecią szeptów, piętrzyły się w jedno nieustanne westchnienie: „Las, las, las.“
Po posiłku, południowym rębali do wieczora. Znużeni, nawet wyczerpani położyli się wieczorem do snu w kolibie, bez pogwarek, bez gry na fłojerze.
Nazajutrz przed wschodem słońca Andrijko pożegnał rębaczy. Zatroskany, markotny kręcił się wokół Foki i szeptał:
— Dość nagrzeszyłem już, a żal zostawiać was samych — na zwadę.
— Na jaką zwadę? — dziwił się Foka.
— Z lasem — smęcił się Andrijko. — A ślijcie po mnie, gdy coś takiego...
— Cóż takiego?
— Sami wiecie —
Łesio Karawaniuk ośmielił się, zerwał się, przyskoczył do Andrijka i zaraz onieśmielił się. Andrijko nie patrzył w oczy, nasrożył się. Wybrał się w drogę niezwłocznie.
Mieszkańcy koliby w milczeniu towarzyszyli mu na dwór. Andrijko w porywie skoczył na konia. Siedząc na tarnicy wypchanej liżnykami, wyprostował się i wyrósł. Bułana stara kobyła ruszała ospale, brodząc przez potok podnosiła nogi zapobiegliwie, jakby się bała je zmoczyć. Tuż za potokiem człowiek i koń otarli się o szaropancerną basztę drzewa. Przy niej w mig znijaczyli się, zmaleli w mig, jakby czerwona mrówka siedziała na żółtej mszycy. Kobyła miesiła starannie leśne błoto na miejscu, jak gdyby rozcierała na miazgę rozgotowane ziemniaki. Wąchała stare ślady. Nagle jakby dźgnięta ostrogą, spięła się, poniosła gwałtownie i ciemna szparka lasu ich wchłonęła. Ostry krok koński zacichł za chwilę. Andrijko blisko był, czy już za światami? Nadaremnie rębacze zaglądali przez szpary leśne. Czarny las zbił się, strzelał do nieba. Odrębani od świata, wpakowani w czarną kieszeń, z dna lasu wznosili oczy ku wschodzącemu słońcu. Z błękitu nad lasem wiekowy stary górski zegar tykał jesiennie, powolutku: „Róbcie-co-chcecie,-macie-czas.“



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.