Zwada/Prędzej! Prędzej!

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Zwada
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1981
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II. PRĘDZEJ! PRĘDZEJ!
1

Zaraz po odejściu Andrijka mianował Foka Kuzimbira kierownikiem wyrębów. Rębacze zgodzili się bez słów. Tyle dobrego, że zostali sami młodzi, sami weseli. Nikt nie kwękał, nie straszył, nie wróżył. W takim lesie, w którym błahy stuk siekiery kracze i wieje z jednego końca na drugi — od wewnątrz ciszę rozcinając, jak ból żywe ciało — zgrzytliwe słowo trzepocze się jeszcze dłużej, nie przewiewa, lecz gnieździ się, gdzie zechce. A gdyby w głowach butynarów? Broń Boże. Z takiego coś — roje ptaszków puszczowych. Od razu rozsadziłyby głowy butynarom, albo by ich zadziobały.
Grzebali słowa milczeniem, zakrzątnęli się tym zapobiegliwiej. Jednogłośnie wybrali Petrycia spuzarem. Tłumaczyli niby to: słabego zdrowia, zmęczy się od razu robotą leśną. A dobrze wiedzieli, że urodzony na spuzara, złoto nie spuzar! Choćby pot przenicował robotników od środka, a deszcz z wierzchu, choćby mroźny wiatr, a nawet lęk przeszył ich do kości, Petrycio nie zostawi jednego wieczora bez pociechy, bez śmiechu, bez komedii nawet. Utrzymywać watrę, napychać gęby mamałygą, wymiatać śmiecie — to każda baba potrafi. A tam na końcu świata, na bezludziu zacny błazen, dzień w dzień nad watrą i z chochlą, to w jednej osobie ojciec i ojciec duchowny.
Przez całą jesień rębali, piłowali, prócz świąt dzień w dzień od świtu do nocy. Zaczynając od połoniny ku dołowi, najeźdźcy osaczali i odcinali od góry las, zrazu dość wąskim lecz okrążającym zagonem, na to by równomiernie oddalać się od szczytu, na to także by w miarę możności ściągać kłody nie tylko przez połać już wyrębaną, najeżoną odziomkami i zaśmieconą, lecz tamtędy gdzie przestronne odstępy, między drzewem a drzewem, wypoduszkowane mchem w miarę suchym, w miarę śliskim. Powoli wdzierała się do lasu od połoniny nieznośna zimna jasność. Za nią wiatr, za nim szron, a później śnieg. Nie mając ochrony lasu, rębacze w dnie deszczowe przemakali do nitki. Zresztą nawet słońce w wyrębanym lesie, nie im pomagało, raczej lasowi. Wyciągało z nich znój, parzyło, raziło oczy, wyczerpywało nadmiernie. Śpieszyli się tym bardziej, aby osaczyć las zawczasu i skutecznie, na to aby puszcza nie zawezwała na odsiecz któregoś ze swych starych pobratymów.
Z początku nie oddalali się jeden od drugiego. Piłowali parami i rębali razem. Przodowali wciąż Witrołom i Matarha, obok nich szli Mandat z Giełetą-Połowykiem, starając się wciąż im nadążyć. Niewiele odstępowali myśliwy Cwyriuk-Łełyk wraz z Niauczukiem. Odstawali powoli Bomba z zawziętym lecz wątłym Łesiem Karawaniukiem. Widząc to Witrołom, zmienił ich. Stanął do pomocy Bombie, a do towarzystwa Łesiowi dał Matarhę. Potem także Mandata i Giełetę rozłączył, aby pomóc nieco słabszemu Niauczukowi. Gdy drzewa były nazbyt potężne, piłowali we czwórkę. Gdziekolwiek zaskowyczała ściśnięta piła, sam Witrołom jednym skokiem zjawiał się i wbijał klin. Czerwony Bomba poszarzał i schudł najprędzej. Ściągnęli się wszyscy, tylko brzuch Mandata sterczał i rechotał. A Łesio Karawaniuk był jednakowo kościsty i chudy.
Pogrzebali co wiedzieli, co przypomniał im niewcześnie Andrijko Płytka, on — Śmierć leśna, on co wiedział najlepiej i wiedział wszystko o życiu lasu. Nikt chyba lepiej nie dowie się, że żyje dychanie, jak ten, który je zabija, rani i kaleczy, choćby nieumyślnie. Rębacze nie tylko znali żywą moc lasu przez to, że każdy miękko omszony pień, do tulenia nie do ranienia zapraszający, od razu twardniał im kamiennie pod piłami i jazgotał pod siekierami. Twardość drzew, wyzywając do wysiłku, przeszywała, wyszarpywała siły z wnętrzności. Dawali życie swe za życie grabione. Obsypani miazgą rdzeni drzewnych, oplątani płatami kory dymiącej, przesiąknięci lasową krwią-żywicą od czubka głowy do obuwia, do każdego włoska na ciele, posiwieli od sypiącej się wciąż na głowę suchej żywicy, odchodzili do koliby sami jak wyczerpane upiory drzew, siejąc wokół siebie obłoki śmierci leśnej.
Ale nikt nie zapomni bardziej zatwardziale, że dychanie żyje, jak ten kto czyha na nie po to tylko, aby powalić tułowie, złożyć na stosy, zmierzyć i poznakować liczbami. Rębacze wcale nie byli z tych, co nie wiedzą, że drzewo żyje i płodzi, choruje, cierpi i umiera, ani z tych, co uszkadzają je niepotrzebnie i niszczą z tępoty. Podobnie jak myśliwy puszczowy tropiący jelenia, którym od cielątka przez lata skrycie się lubował, nieraz niechętnie kładzie go trupem. A czasem nawet w ostatniej chwili, gdy już go ma pod strzałem, puści go wolno. Rębacze mieli oczy i czucia dla serc i krwi drzew. Lecz umyślili coś takiego, jak gdyby myśliwy nająwszy się do rzeźni, dostarczał dziennie sto skór, sto wieńców rogów jelenich i tysiąc funtów mięsa jeleniego, a patrosząc je, rozrzucał po puszczy wnętrzności jelenie.
Dwadzieścia pięć wielikańskich kłód dziennie! Nie! Cóż za szałapactwo! Trzydzieści kłód dziennie! Nie! Jeszcze więcej. Do trzydziestu dwu kłód dziennie! To było ich marzenie, ich złość i radość codzienna. Pokrzykiwali, naganiali, klęli jeden drugiego. Doganiali się i przeganiali się, zziajani, wyczerpani jak łaja wilków, co w wyścigu ostatkiem tchu dogania jelenia.
Na butynach o wypadek nietrudno. Nie tylko kłody grożą codziennie. Obeznany z butynem człek wie i pamięta, że powodzie, burze, mgły, a nade wszystko śnieżyce zgubiły niejednego. Obawa przed jakimś ruchem niezręcznym choć nieznacznym, który może zagrozić życiu jednego lub wielu, natęża także baczność na jakiś świst, szum lub krzyk ptaka, wieszczący burzę albo lawinę. Każe słuchać także znaków niepozornych. Nieraz po latach coś przypomina, co grozi za jakieś przekroczenie. Posłuchajcie, jak nad całym butynem wieje ciągły szept praw, wspólnoty nieustannej i jak ostrzega. Gdy sami ludzie albo rządy stwarzają urzędy lęku, zuchwale kradną całokształt niedosięgły dla człowieka. Ale las i świat pobłażliwie znosi nas, czasem oszczędnie strzęsie z siebie ostrzeżenie jak mroźny szron lęku, aby nas osadzić. Wyzwolić człowieka od lęku? po co? Aby był zuchwały?
Kto by zobaczył wszakże naszych młodych rębaczy, pomyślałby sobie od razu: można targować z takimi ludźmi, najmować ich, ale chyba nie zostawać z nimi sam na sam w pustkowiu, gdzie wszystko zdane na sumienie...
Jakżeż to jest? Gdzież jak nie w puszczy chyba gnieżdżą się ludzie lasowi, rozbójnicy z bajki? Tam miejsce dla twardych, bezlitosnych, okrutnych, jak ich praca. Tak zapewne z dreszczem pomyśli sobie niejeden przybłęda z krajów, z miast i z wsi, gdzie ludzie uroili sobie, że żyją w bezpieczeństwie. Czy też może tam w puszczy, gdzie stykają się i splątują korzenie życia, sumienie nie cichnie wcale? Tylko ciszej karbuje, aż kiedyś dopadnie, chwyci za gardło, zdusi? Nie będzie odkładać aż ludzie sięgną czynów, które naruszają Boga i człowieka. Zawczasu gdy nie usłuchają szeptu, który czasem zwie się zabobonem — zawezwie lawinę, piorun, padające kłody, zniszczy zawczasu. A przez to zawczasu wyzwoli od zamierzeń i czynów, które lęgną się w bezpieczeństwie i z zuchwalstwa bezpiecznego.
Domyślimy się, a może zobaczymy później, czy mimo opętanie i pośpiech młodzi rębacze słyszeli szepty nie gorzej od innych? Nigdy o tym nie mówili.
Aby tułowie drzew odrąbane z ramion, odarte z czułków zieleni, obłupione z kory, ogładzone i równiutko pod miarę odcięte, uprowadzić jak najprędzej i znijaczyć ostatecznie, na to, aby ułożonych w mygły i poznakowanych własna „matka-puszcza“ nie poznała, Sawicki z pomocą Foki zabrał się do sporządzania ryz wzdłuż potoków Riabyńca i Popadyńca.
Pionierzy butynów, Italiany, byli wielkimi majstrami. Sawicki nauczył się od nich wiele w butynie pańskim na Ruskim, lecz swoją budowlę sporządzał jeszcze mocniej, a nade wszystko dokładniej i ściślej niż Italiany pańską. Dość powiedzieć, a podsłuchano to, że kiedy budował ryzy: poświstywał pieśni dziadów podkościelnych. A nawet rozciągał stepowe melodie, których w górach nikt prawie nie znał, a na pewno nikt nie lubił. Sprawdzał tak każde koryto ryzy, każde spojenie, a przede wszystkim starannie zakładał i sprawdzał podpory. Na dnie wgłębień jarów wbudował na głaźnych posadach mocne wieże zwane kaszycami, czworograniaste, podobnie jak chaty wiązane z belek w klucze. Wypełniał je szczelnie głazami i żwirem, a zabezpieczał z boku ogromnymi podporami, które zwano „niedźwiedzie“. Nie mniej cierpliwie, mocno a pewnie — zawsze pod dziadowskie nuty — kładł także podpory wież na wypukłościach i na równych gruniach, tak zwane wory (ogiery) pod spojeniami koryt ryzy, oparte na łabach, wystające główkami na zewnątrz koryta, zaś zwrócone na wewnątrz, ku sobie, ogonami. Dziadowskiej nuty pilnował nabożnie, a trzeba to powiedzieć, o świsty i szepty puszczy nie troszczył się. Foka a także Petrycio pomagali mu zawsze kiedy mieli czas.
Lecz Foka wciąż przerywał robotę, jeździł do wsi po żywność, nawet na doły dla rozmów z kupcami. Galopował jednym dniem do Jasienowa, zaledwie zdążył odpocząć, zmieniał konia i gonił do Kut. Wracał równie pośpiesznie, nieraz nocą na wyczerpanym koniu, wiodąc po kilka jucznych koni, sam też znużony lecz z pistoletem w ręku, bo wilki zaciekawiły się ruchem i ukazywały się na płajach.
Gdy Foka przejeżdżał przez wieś na dół, w Żabiem śmiano się po cichu, potem coraz głośniej: „wozi drzewo do Kut.“ A kiedy wracał z objuczonymi końmi: „wiezie złoto z Kut.“ Śmiano się, że rębacze latają z wywalonymi językami po puszczy, a żaden jeszcze nie powąchał grosza. To znów, że Szumeje na darmo karmią rębaczy jak tuczne prosięta, bo nic z tego i tak nie będzie, tymczasem wyczerpują zapasy huślanki, bryndzy i mąki, a tylko patrzeć jak sami zaczną biegać za wekslami gruntowymi. Wieszczowano, że niepłaceni robotnicy niechybnie uciekną, w końcu opowiadano koło cerkwi, głośno, że już się rozbiegli. Usłużni jak zazwyczaj plotkarze powtarzali te wieści Foce. Foka śpieszył się coraz bardziej.



2

Kilkakrotnie spotkał się Foka u starego księdza Buraczyńskiego z kupcami, a raczej z agentami, którzy czy to zachęceni przezeń, czy znęceni zarobkiem, odważyli się dotrzeć przez Kuty aż do Krzyworówni. Dotąd opowiada się z dumą nad Czarnym a nawet nad Białym Czeremoszem, że „Foka Szumejowy miał mir, honor i poważanie u panów. Umiał ich czarować.“ Bo to było już dużo, czary istne, a samym takim kupcom mogło się wydać honorem nadmiernym, nawet ofiarą, że dotarli wyboistą drogą wzdłuż Czeremoszu do Krzyworówni, gdzie nie było wówczas gospód ani zajazdów. Młody dziedzic z dworu w Krzyworówni, czy to nie chciał z nimi gadać, czy też nie dopuszczono ich wcale do niego, a osiemdziesięcioletni ksiądz przyjął ich od razu gościnnie i zajął się nimi. Lecz wówczas dopiero odkrył Foka, jaka przepaść dzieliła jego drzewo uwięzione w pustantynach od kieszeni kupców, a może więcej jeszcze od ich umysłów, od ich całego świata. Jakich to nowych czarów potrzeba, by rzucić most przez tę przepaść?! O czarach tych nikt się nigdy nie dowiedział, prócz starego księdza, bo Foka nawet ojcu o tym nie opowiadał, a Sawickiemu tylko to co najważniejsze.
Trzeba jeszcze przypomnieć, że podówczas kolej żelazna dochodziła, i to od niedawna dopiero, zaledwie do Lwowa. Ale i z tego nic, bo cała południowa część Galicji, przede wszystkim całe pogranicze, pobliska Bukowina i Mołdawia, dokąd miało popłynąć drzewo Foki, nie posiadały, ani długo jeszcze nie znały wcale, linii kolejowych. Pozostawała woda, spław potokami i rzekami, pełnymi niespodzianek, skał podwodnych, nagłych zakrętów, lub groźnych płycizn. Poza słynnym butynem w lasach starego dziedzica, praktyka była taka, że ilekroć któryś z kupców czy pośredników chciał wykorzystać pokaźną rozpiętość między nadmiarem drzewa, tanią robocizną i brakiem gotówki w górach z jednej strony, a zapotrzebowaniem i cenami drzewa na odległych rynkach z drugiej, kupował od właścicieli lasów drzewo na pniu i sam organizował zrąb i spław. Bądź też, w najlepszym dla sprzedawcy wypadku, odbierał drzewo zrębane, okorowane i złożone w samym lesie, czasem spuszczone aż nad wodę pobliską, a rzadziej zwiezione Czeremoszem aż do Kut, dokąd od podnóża wielkich lasów trzeba było płynąć co najmniej przez dzień od świtu aż do wieczora.
Foka szukał czego innego. Przez pośrednictwo karczmarza z Rozdroża, Joseńka, który czasem jeździł do Czerniowiec, natrafił na takich, którzy zechcieli spławić drzewo wodą aż do Mołdawii i dalej. Przygoda oszałamiająca, groźna dla każdego! Im trudniejsza, tym bardziej wciągała, ba, pochłaniała Fokę.
Zaprosił Foka wreszcie czterech dyrektorów dla obejrzenia butynu. Zobowiązali się przywieźć ze sobą pieniądze, by zostawić je u księdza po kontroli butynu i objęciu drzewa w posiadanie. Byli to, jak mówiono, dyrektorzy na Galicję, Bukowinę, Rumunię i jeszcze jakieś kraje. Oczekiwał ich u księdza, a ksiądz tak mu tłumaczył:
— Dyrektorzy na te kraje, to tak samo jak biskupi na całą diecezję albo na cały kraj. Bywają także biskupi na okręgi, gdzie wcale nie ma wiernych, albo ich bardzo mało, jak nasi katoliccy na Rumunię. To się nazywa po łacinie — no mniejsza o to. Jest tylko biskup, jakiś tam kościółek, księży malutko, a wiernych jeszcze mniej. Takie i to.
— To cóż tam mają do roboty? — pytał Foka.
— Myszkują po cichu, może ktoś się nawróci, czekają.
— A dyrektorzy?
Ksiądz zaśmiał się głośno.
— Czekają także, a nuż się ktoś nawróci, a myszkują jeszcze żwawiej.
Foce już nie od dziś mąciło się w głowie. Widział kilku z tych panów, oczekiwał po cichu, że dotrze do samego gazdy. A tu każdy nowy — znów dyrektor i każdy mówi, że to i tamto nie od niego zależy, tylko od dyrekcji. Dyrektor nad dyrektorem, a końca nie widać, dyrektorów jak psów na wielkiej stai, biegają naokoło, a dodatkowo w każdej zagrodzie nowy pies, tak jak dawniej u Tanaseńka Urszegi, a teraz u jego syna. A może coś kręcą? Ale nie, bo naprawdę przecież ten jakiś większy dyrektor, co do Czerniowiec przyjechał, zgodził się na to, czego poprzedni nie mogli rozstrzygnąć. A teraz nowi dyrektorzy, czy może jeszcze więksi? Boże mój! Poza dyrektorami dyrektorzy, nad dyrektorami dyrekcja, nad dyrekcją znów dyrektor, a nad tamtym jeszcze jakaś większa dyrekcja. Foka wypatrywał gazdy, gdzież on? Opowiadali, że jest taki — „szef“, nazywali go także czasem „czif“. Anglik, co siedzi za morzami, wszędzie-wszędzie, gdzie są porty, przyjechać nie może, bo musi być wszędzie, ale na wiosnę przyjedzie na Mołdawię do Gałacu dla odbioru drzewa. Szef — to może gazda? — Foka pokazał księdzu gruby bilet, z którego wyczytali, a jak wymawiali to ich rzecz:

British and Continental-Timber-Trust.[1]

Pod spodem były adresy. Ileż adresów? Londyn, Wien, Budapest, Constantinopole, Jassy. I jakieś litery z kropkami, całkiem niezrozumiałe.
Ksiądz chociaż uczony w bohosłowiu, choć ciągle sporo czytał, biedził się:
— Ha, to może takie nazwisko szefa? Ale nie! Czekajcie, to pewnie coś takiego co się nazywa — firma. Niby spółka gazdów, dużo ich, tylko żadnego nie widać. A może same dyrektory?
— To któż daje pieniądze i któż pobiera je za drzewo? — pytał Foka.
— Pewno bank — biedził się ksiądz.
— Kto to? — pytał Foka.
Ksiądz objaśniał jak mógł, a Foka zaśmiał się wesoło:
— Wychodziłoby, że sam pieniądz jest gazdą?
Stary, wesoły ksiądz zaśmiał się jeszcze głośniej:
— Nie śmiejcie się, tak naprawdę mówią, tak piszą nawet, ale i mnie to dziwne, bo przecież ktoś musi odpowiadać przed Bogiem i przed ludźmi. A tu jak gdyby wychodzi, że jeden chowa się za drugiego: ja nie gazda, to od dyrekcji zależy, od kontroli. A na sam koniec mówią jeszcze dziwniej, że — kapitał.
— A to co?
— Jak to wam powiedzieć? Gotówka w kasie, ale nie, bo są jeszcze jakieś papierki ważne, akcje, bony, weksle, ech, nikt nie wie naprawdę, co to ten kapitał.
— Nikt nie wie? — Foka zasmucił się.
Ksiądz zaśmiał się i pocieszał:
— Kapitał to krowa dorodna, wymiona śliczne, ale doić się nie da, sama doi wszystkich.
Foka pytał:
— Czy z tego nie wychodzi, że nie zapłacą nam, drzewo zabiorą, a nas zostawią z papierkami?
Ksiądz zadumał się:
— Bywa i tak, bo piszą w gazetach, że „bankructwo“ — to z łaciny ruptum — to znaczy, bank się połamie i nie ma nic, tak jakby ktoś stodołę podpalił albo powódź zatopiła. No, wypadek, ale może być łajdactwo także.
— Łajdactwo u takich uczonych panów? W wielkich miastach?
— To rzadko bywa, bardzo rzadko — pocieszał ksiądz pośpiesznie.
— To jakaż rada dla nas?
— Dla was? Ha — że z ręki do ręki, tu drzewo, tam pieniądze, złote najlepiej. Bo wy z drzewem nie uciekniecie, i dokąd? A oni z pieniędzmi — no nie, także nie, ale lepiej być pewnym.
— Ale czemuż oni tak prędko, prędko chcą? To może także jakoś niedobrze?
— Nie, to taka moda u nich. Ktoś czeka gdzieś daleko na drzewo, bo potrzebuje, a ci chcą mu sprzedać, dostawić, a potem znów dalej lecieć z pieniędzmi coraz prędzej, wciąż prędzej.
— Czemuż wciąż prędzej, skoro raz zarobią dobrze to chyba już dość?
Ksiądz zmęczył się, był bezradny, znalazł wreszcie, odpowiedział pytaniem:
— A czemuż wy u siebie na butynie robicie prędzej, coraz prędzej?
— To prosta sprawa, to butyn, to jednorazowo, nie mamy wcale pieniędzy, musimy kupić narzędzia, a gdy butyn się skończy, zagospodarują się wszyscy tak jak Andrijko Płytka i spokój głowie. Śpieszyć się nie będziemy, bo po cóż?
Ksiądz rozłożył ręce, mówił cicho jakby sam do siebie:
— To może tak jak z Panem Bogiem, stworzył sobie świat, a ludzie zrobili, że to dla człowieka tylko. Te banki, te dyrekcje, to nie dla gazdy, to dla urzędników.
Foka także mówił do siebie:
— Żeby tyle służby rozmnożyło się, a gazdę na bok?
Ksiądz zadumał się, popatrzył uważnie na Fokę:
— A może tak lepiej?
Foka nie był wcale trwożliwy, nowości się nie bał, szukał ich przecie, ale skóra mu cierpła i nie taił tego przed księdzem. Jedno wiedział twardo od ojca, od dziadów, że gazda z gazdą zawsze dogada się i pogodzi. A tu ci nowi dyrektorzy? Któż ich wie, czy bliżsi temu ukrytemu gazdzie, czy może tylko po stronie pieniądza i tych wszystkich nieznanych słów, o których pouczał ksiądz.



3

Przyjechali wreszcie oczekiwani goście po południu w sobotę. Wjazd z gościńca na plebanię był nieco stromy, ale możliwy. Wtoczyło się czterech panów dyrektorów w wieku od lat czterdziestu do pięćdziesięciu, wszyscy niedużego wzrostu, zażywni, grubsi od dotychczasowych dyrektorów, jeden z nich najstarszy nawet wcale gruby. Nie tak tędzy ani brzuchaci jak bywają wójtowie, za to wszyscy miękcy, pulchni, a wszyscy jak jeden ze złotymi łańcuszkami na brzuchach. Ksiądz ulokował ich w pokojach dla nich przeznaczonych, po czym wrócili do jadalni, gdzie czekał Foka. Przyglądali się sobie w milczeniu, w przytulnej jadalni oziębiło się. Gdy zaczęli rozmawiać z księdzem, okazało się, że tylko jeden z nich Bukowińczyk mówił po polsku i po rusku, inni po niemiecku. Ale podobnie jak była w Monarchii nader barwna Armeesprache, była także może jeszcze bogatsza Geschäftssprache. Bądź co bądź austriackie gadanie to była rzeczywistość. Panowie dyrektorowie, aby ich lepiej rozumiano, dosypywali do niemczyzny różne słowa, to słowiańskie, to rumuńskie mniej lub więcej przekręcone, a także jakieś inne niezrozumiałe. Dwaj spośród nich zagadywali między sobą po węgiersku, a trzej rzadko ucinali jakby batogiem skórzanym jakieś słowa krótkie, gardłowe, takie, których ani Foka ani ksiądz nigdy nie słyszał i żaden z nich nie rozumiał. Okazało się później, że to po angielsku. Lecz koniec końców nie tacy znów zimni, po austriacku trzepali, można ich było zrozumieć. Foka znał nieźle niemiecki ze służby wojskowej, także włoski, podczas wędrówek nauczył się nieco po rumuńsku. Spośród gazdów w owe czasy nikt nie znał tylu języków, z mieszkańców gór chyba jaki zabłąkany rzemieślnik. I znów to samo: Foka z miejsca poznał, że ci panowie, to właściwie nie panowie. To znaczy nie gazdowie, może nawet daleko od gazdów, znów sami dyrektorzy. Bo zaledwie zaczęli między sobą mówić, słychać było, że kłopoty wielkie, odpowiedzialność wielka, muszą i to i tamto i w końcu muszą zdawać rachunki przed dyrekcją. Jeszcze nie siedli do kawy, zaledwie przemówili bezpośrednio do Foki, już pierwsze ich słowa były w kilku językach: „Prędzej, prędzej, prędzej“. I niezwłocznie ten Bukowińczyk z ormiańskim nosem tłumaczył na polski i na ruski: „Prędzej, prędzej, prędzej.“ Potem jeszcze wszyscy ruchami rąk i palców wymigiwali, kiwali, siekali i przeszywali powietrze, gorączkowo obrazowali, co miało znaczyć: „Prędzej, prędzej.“ Zaledwie zakończyli to przedstawienie, najmniej pulchny z dyrektorów, jasny blondyn, który miał oczy szczelnie zasłonięte wypukłymi okularami, smagnął rozkazująco, prawie surowo: „Zeit ist Geld, Zeit ist Geld.“ Foka rozumiał każde słowo, ale nie rozumiał znaczenia, zapatrzył się na dyrektora uważnie, niemal z podziwem: „No, Niemiec! Niemiec przepisowy!“ Ocknął się zaraz i zapytał:
— A cóż to znaczy: czas to pieniądz?
Ormianin bukowiński, nazwiskiem Zaryga rozruszał się nadmiernie, tłumaczył gorliwie, jakby to był główny interes, na polski, na ruski i nawet na rumuński. Inni ożywili się także, a nawet sam bardzo-niemiecki blondyn. „Austriackie gadanie“ to nie byle co, to gorące pragnienie, aby cały świat zrozumiał. Tłumaczyli chętnie nie tylko po niemiecku, wstawiali słowa słowiańskie, rumuńskie, węgierskie, a biorąc księdza na świadka czy tłumacza, nawet po łacinie — Foka nie rozumiał. Stary ksiądz posypał się śmiechem, także tłumaczył jak potrafił — Foka nie rozumiał. Z gorliwości panowie dyrektorowie przeszkadzali jeden drugiemu, przeto pan Zaryga z leniwym uśmiechem ważności prosił aby mu pozwolili wytłumaczyć. Dyrektorowie zamilkli, pan Zaryga tłumaczył leniwie lecz dobitnie:
— Jak najwięcej czasu na robotę, cały czas! Jak najmniej na święta, nic na zabawę, sprzedać każdą minutę, sprzedać cały wasz czas, rozumiecie, bo czas to pieniądz.
Foka skrzywił się.
— Ależ ja nie czas mój mam na sprzedanie, tylko drzewo.
Dyrektor Zaryga ucieszył się, szukając uznania w oczach dyrektorów, pośpieszył się:
— Właśnie drzewo, jak najwięcej, jak najprędzej, cały czas dla drzewa, koło drzewa, w drzewie, pod drzewem, nad drzewem.
Foka odparł:
— Nie! W święto ani nawet w półświątek nikt nie zechce robić. Nikt nie sprzedaje ni czasu ni powietrza, ani wody. Czas mój nie na sprzedaż, zrobię z nim, co zechcę.
Dyrektor Zaryga nalegał coraz żywiej. Rzucił chyżo okiem wokoło, jakby skakał z dyrektora na dyrektora, poczuł się szczególnie ważny.
— My także, i ja też, każemy sobie płacić za czas, za to, że teraz z wami tracimy czas. I za tę ciężką drogę także, i za każdy siniak od wybojów też, nic nie ma za darmo, każemy sobie zapłacić za to, że nie mamy czasu ani odpocząć ani myśleć o czym innym, tylko o drzewie. I wam zapłacimy dobrze, płacimy za wszystko, bo wszystko jest na sprzedaż i wy ze wszystkiego możecie mieć pieniądze, góry pieniędzy.
Foka odpowiadał poważnie, nawet surowo.
— Panie dyrektorze, my po to sprzedajemy drzewo, męczymy się po to i głowy nastawiamy pod kłody, aby mieć głowę wolną, aby mieć święta i dużo czasu na zabawę. Człowiek cały rok czeka na święto, bo po cóż jest cerkiew Boża i ksiądz.
Dyrektor Zaryga mówił ciszej, łagodniej, jakby chciał się wślizgnąć do serca Foce.
— Przecież bez pieniędzy nikomu nie dacie nic za darmo, także waszego czasu, nie pójdziecie do lasu za dobre słowo, nie pojedziecie w obce kraje, ani nawet za góry do Węgier, tak sobie na zabawę. Tylko dla korzyści, to znaczy dla pieniędzy. Nieprawdaż? Bo pieniądz to czas, a czas to pieniądz.
Foka zaśmiał się.
— A ileż to razy latałem przez wierchy, tamtędy na węgierski bok na tańce i na zabawę? Ileż czasu na to poszło? A któż mi płacił? Ja sam płaciłem muzykantom, trzem kapelom, aby grały na zmianę. I tańczyłem, przez ileż dni.
Jeden z dyrektorów widocznie Madiar (panowie zwali go poufale Páli, a czasem Herr Baron) natężył uszu, przybliżył się do Foki, uśmiechał się ciekawie. Inni ostygli, zamilkli, tylko ksiądz, blisko dwumetrowy drągal, rumiany, najbardziej rześki ze wszystkich, był niezmordowany. Wstawał, siadał, chodził po pokoju, ogrzał gości od razu i grzał ich nadal nieustannie. Przecie, chcąc nie chcąc chłodził ich słowami:
— Goście moi mili, nam bardzo przyjemnie, ale dla was to jakoś niedobrze się składa. Źle wybraliście, bo u nas mówią: co nagle to po diable, co powoli to Bóg woli i pozwoli, mamy czas, a czort na hroszach siedzi. Płaćcie dobrze, jeśli łaska, czemuż by nie. Ale o pieniądzach nie mówcie za dużo. A bez świąt i bez zabaw nikt nie zechce pracować. Spłoszycie ich.
Foka nie godząc się ani z księdzem ani z panami, wjechał od razu w sedno sprawy:
— U nas powoli-powoli, ojcze duchowny, dopóki z krowami i cielętami, to tak. A kiedy indziej, zanadto prędko i pochopnie, ksiądz to dobrze wie. Tak czy inak, takich sprawnych, śmiałych i zawziętych do roboty, jak ci rębacze, moi pobratymi, w świecie nie znajdziecie. Bez pieniędzy zrobili wszystko, bez najmniejszego zadatku, i dalej robią. A czort na hroszach? Prawda, jest taka pogaduszka, że siedzi, ale na nieczystych, na tych zaklętych, i kusi. Pewnie do niewoli też? Nas nie skusi, nie boimy się. Więc po co dużo gadać, zapraszam panów, aby oglądnęli butyn, drzewo i robotę na własne oczy, to niedaleczko, konie czekają. Już jutro raniutko — — — Ale prawda, to niedzielka święta, skorzystać trzeba, Służba Boża. No, to w południe...
Kupcy spoglądali jeden na drugiego, potem na księdza. Ksiądz jak przystało chłodził znów rozważnie:
— U naszych ludzi sąsiadem nazywają takiego, co mieszka na tamtej górze, parę godzin drogi; a niedaleczko to u nich cały dzień drogi, od świtu do nocy. To trzeba pamiętać, bo panowie z miasta, delikatni, zmęczą się. Prawda, ja choć taki stary, wciąż trzymam się na koniu, bo muszę, ale i ja na tym Riabyńcu jeszcze nie byłem, bo po co? Przecie wiem od pasterzy, że daleko, droga przez lasy, ścieżki kamieniste, błoto też, może i zimno tam na górze.
Foka nie ustępował.
— Nie, teraz suchutko, ciepło, ślicznie, dnia całego nie trzeba na jazdę, wystarczy pół, byłe pośpieszyć się kapinkę, bo noc wczesna, a nocą — — zresztą wilków nie widać jeszcze, wilków nie ma.
Panowie przemruczeli jeden do drugiego:
— Wilki, wilki...
— Ależ mówię: wilków nie ma — powtórzył z naciskiem Foka.
Pan Zaryga cedził zniechęcony:
— Ładna historia, wilków nie ma, to znaczy, że są.
— Nie, u mnie znaczy, że nie ma — przybił Foka.
Dyrektorowie wymienili się spojrzeniami, Niemiec zastygł, wykrztusił ponuro: Wilków nie ma.
Znów zamilkli. Tak się składało, że ani ksiądz, ani tym mniej Foka wcale nie chcieli psuć interesu, lecz ilekroć odezwali się, nie zachęcali wcale. Kłopotliwa rozmowa ciągnęła się jak klej z mąki, lecz wciąż rozklejała się, z braku tej cieczy spajającej, która się nazywa wspólnym językiem. Brak tej cieczy jeszcze gorszy dla interesów niż brak płynnej gotówki, a nuda najgorsza.
Wszakże niespodziane zdarzenie urozmaiciło nieco rozmowę. Baron, zwany przez kolegów Páli, oglądając ich kpiąco, zachichotał z zadowoleniem:
— Ładna historia, wilków nie ma.
Zgasili go milczeniem, przeto znudził się zaraz, podszedł do okna, wracał, wciąż ziewał a ziewał. Nagle ożywiony jakimś pomysłem, zagadnął:
— A kapela cygańska jest tu?
Ksiądz odpowiedział chętnie:
— Raz na rok lub dwa razy przyjeżdża z Bukowiny od krewnych do pani dziedziczki.
Baron zmartwił się, lecz pocieszył się zaraz i zapytał:
— Ale tańce, tańce? Można je zobaczyć, można by zatańczyć?
Ksiądz uradował się, ogłosił ze śmiechem lecz prawie uroczyście, wskazując na Fokę:
— Ma pan baron przed sobą najpierwszego tancerza na trzy kraje ościenne, takiego, co tańczy przez dwadzieścia cztery godzin i dłużej, zamęcza kapelę za kapelą, a przetańczy wszystkich. Zwyciężył już kilka razy, nawet dostawał na pamiątkę wianki i pierścienie.
Baron zaśmiał się jak chłopiec, podskoczył od okna ku Foce, jakby wyskoczył ze skóry dyrektorskiej. Oczy wypełniły mu się, zapłonęły dziecinnym blaskiem jak u zakorzenionego lekkoducha.
— No to jedźmy, jedźmy zaraz, gdzież te tańce, gdzież?
— Tańczą wszędzie i ciągle, to trzeba przyznać — odparł ksiądz.
Najstarszy z dyrektorów Wiedeńczyk z głową przyprószoną siwizną, nazwiskiem Husarek, skrzywił się z niesmakiem, bąknął:
— To trzeba przyznać, bo dla pana barona to najlepsza rekomendacja dla interesów trustu.
Dyrektorowie zakłopotali się. Ormianin spojrzał z leniwą niechęcią na barona, zbyt niemiecki blondyn opancerzony szkłami, ściągnął twarz kamiennie. I zaraz sam baron opanował się, jak gdyby odwoływał:
— No tak, ale te góry-lasy to strasznie nudne. Człowiek chciałby coś — prędzej, prędzej —
Baron nadął się, znów ziewał przeraźliwie. Znowu zamilkli. Szczęściem zjawiła się księdzowa jako forpoczta i wódz całej baterii dymiących kaw, konfitur i ciast, które na ogromnych tacach niosły dwie dziewczyny wiejskie. Panowie zerwali się, witali się. Księdzowa Leonora była prawie tak wysoka jak mąż, lecz znacznie tęższa. Lice jej obrzękłe, posiekane w drobniutkie zmarszczki uśmiechało się bezbronnie jak u zawstydzonego dziecka. Dyrektor Husarek uwymownił się z ugrzecznieniem iście wiedeńskim, przepraszał za najście, prawił uprzejmości. Księdzowa przelękła się na chwilę tak obfitego nalotu niemczyzny, zaniemiała, spuściła oczy, zaczerwieniła się. Dyrektor widocznie bywalec Burgteatru — podówczas jeszcze na Ballplatzu, pod kierownictwem słynnego dyrektora Laube, wskazywał kolegów i uspokajał panią domu: „Nichts für ungut Gnädige Frau, lauter beleibte Herren. Lass wohl beleibte Männer um uns sein“[2], jak Juliusz Cezar w Szekspirze powiedział.
Przerażona do reszty księdzowa wyszeptała:
— Który Juliusz?
Ksiądz pośpiesznie wyjaśniał:
— Leonciu, to z literatury, z teatru. Panowie światowi. — Aby uspokoić żonę zapraszał sam gości. Siadali do stołu, księdzowa ratowała się jak mogła z paraliżu nieśmiałości, ugaszczając osobliwościami kraju, konfiturami z róż i dereniu, sorbetami różowymi a także białymi i ciemnymi. Lecz miała zaraz nowe zajęcie, bo zaledwie weszła, koty, naprzód dwa, potem trzeci, wreszcie czwarty, a za nimi psy, jeden, drugi, trzeci, malutki, ogromny i ni taki ni siaki, wpychały się i garnęły się do pani domu. Księdzowa wstawała, przepędzała swoją chudobę, mimo to zwierzęta czatowały za drzwiami i co która z dziewczyn weszła, wślizgiwały się ponownie. Przepędzaniu nie było końca. Tymczasem Foka oglądał sobie dokładnie dyrektorów, jak gdyby sumował, co dotąd zauważył. Pan Zaryga — ten Bukowińczyk, który wciąż tłumaczył — to zastygał w bezwładnym lenistwie, to jakby przerażał się, że za mało czuwa i skakał oczyma z człowieka na człowieka. Lecz żadne z jego spojrzeń nie było życzliwe, po każdym przejawie niepokoju oglądał swych kolegów z ledwie skrywanym obrzydzeniem. Madiarski pan baron, zwany Páli z czarnymi, pełnymi oczyma, to znudzony, to figlarny, raz bawił się dobrze byle czym, to znowu z nudów spoglądał ku oknu i ziewał. Ożywiał się nagle, chciał coś powiedzieć i zaraz zapominał. Trzeci najstarszy dyrektor Herr Husarek, najpulchniejszy, już dobrze posiwiały, z wypłowiałymi nieruchomymi oczyma, z wielkim brylantem w grubym krawacie, poważny, prawie uroczysty, wstrzemięźliwy w słowach, ze smakiem dla respektu, oczekując respektu, sam już naprzód traktował innych z respektem. Utkwił oczy w Foce, oglądając go nie mniej badawczo jak Foka jego. Lecz dyrektor Mandl, ów blondyn arcyniemiecki, najwięcej zastanowił Fokę: „Czemuż on taki jakiś zakuty, zakryty, nie tylko wypukłymi szkłami, także ubraniem prosto z igły wyprasowanym nienagannie, a najwięcej słowami ucinanymi, zimnymi?“
Lecz podwieczorek nie był zupełnie spokojny. Po psach i kotach zjawili się jacyś klienci księdzowscy. Wywoływano go do nich co pewien czas.
— A co tam, wszystko dobrze? — pytała księdzowa męża.
— Jak nie ma umierających, to już dobrze. Skoro nie trzeba śpieszyć się konno aż na wierch, to już dobrze. Z umarłymi nie ma tymczasem alarmu.
Podczas podwieczorku na skutek odprężenia baron przypatrując się Foce figlarnie zagadnął:
— A jakież te wasze tańce?
Foka nie śpieszył się z odpowiedzią, a ksiądz wyręczył go chętnie:
— Z kobietami: hucułka, półtorak, koło — to szumi, szumi, jak Czeremosz. A jeszcze bardziej bujne tańce samych mężczyzn, w tych tańcach Foka wygrał. Jest arkan — Räubertanz[3], jest kruhlek — Beiltanz[4], to idzie schneidig[5], prędko-prędzej, jak panowie lubią.
Ksiądz zaśmiał się głośno, baronem rzuciło, znów wyskakiwał z dyrektorskiej skóry, wypalił gorąco, skandując po węgiersku:
— A bétyár táncolas[6] — z toporami! Tak jak u nas na puszcie, sami chłopcy z cepami, u mnie w Zála megye[7] także, sami mężczyźni — Baron szukał słów, zaskandował coś po magyarsku, czego nikt nie uchwycił i nie wiadomo czemu wypalił:
— C’est épatant, c’est écrasant.[8] — Znów rzucał lękliwe spojrzenia ku kolegom i zaraz jakby od tego zaziewał nieprzyzwoicie. — Księdzowa doceniła, ośmielona zauważyła ze słodyczą:
— Herr Baron liebe tańce?
Pulchna twarz barona rozpłynęła się we wdzięczności, uchwycił księdzową za rękę, wyrzucił ze siebie wyuczone: „prosz pani“, lecz zaraz zaklął po magyarsku, zgasił się i zamilkł. Odwrócił się jednak całym ciałem ku Foce, przypatrując mu się z lubością, jakby oglądał rzadkiego zwierza. Księdzowa wdzięczna, że ją ośmielił, wyrwała z siebie:
— Herr Baron solche sein Mann, solche unser Mann.[9]
Nikt nie zrozumiał nawet ksiądz, dopiero po porozumieniu się z żoną zdołał wyjaśnić, iż to ma znaczyć: pan baron jest swój człowiek.
Lecz najstarszy z dyrektorów, uznając że należy osadzić barona, a zwracając się z wyszukaną grzecznością do księdzowej, podkreślał złośliwie każde słowo, zwłaszcza czasy przeszłe.
— Nasz pan baron trzymał u siebie w dworze stałą kapelę cygańską, to kosztowało, kosztowało, a potem i teraz — Szczęściem te koligacje najwyższe: niech kosztuje innych —
Baron spojrzał z wyrzutem, księdzowa nie dostrzegła intencji, lecz doceniła wielkopaństwo barona i grzeczność dyrektora Husareka. Nie mogąc już skłonić gości, by pochłaniali jeszcze więcej konfitur, starała się im dogodzić inaczej, wysilała się na wymowę, lecz wciąż przerywała i milkła. Ze swej strony chcąc ułatwić pani domu, dyrektor Husarek dopytywał o zdrowie i o rodzinę. Księdzowa ośmieliła się, wzdychała:
— Ach, dzieci tak daleko, in Welt[10], my tutaj sami, córka za księdzem, syn tego — a kto wie co z nimi —
Ksiądz przerywał, jak gdyby hamując wylewność żony:
— Pan Bóg łaskaw, będzie dobrze.
— Będzie dobrze — uspokajał dyrektor Husarek.
Z wdzięczności księdzowa była coraz wymowniejsza:
— Sehr liebe, sehr danke, sehr Ehre.[11] Panowie dobrodziejowie z takiego wielkiego świata, aż zza Kut, a gar nicht so dum, nein.[12]
Stary dyrektor uśmiechając się pobłażliwie, upewniał się:
— Wie so, gnädige Frau? Meinen Sie wirklich wir seien gar nicht so dumm?[13]
Ksiądz nie mógł powstrzymać się i zatrząsł się od śmiechu, objaśniał, że żona chce powiedzieć, że panowie nie tacy dumni — gar nicht so stolz — a pomieszało się jej dumni i dumm.
Ośmielona księdzowa śmiała się także, powtórzyła dla pewności:
— So grosse Herre und gar nicht dume, chcę mówić, nicht stolze.
Zanadto niemiecki blondyn rozruszał się odrobinę, przyglądając się księdzowej, przyglądał się Foce szczególnie uważnie, westchnął nieoczekiwanie:
— Mówił mi ten pośrednik tutejszy, ten Joseph, no Josel, że Żydzi was cenią, nawet —
Ksiądz dosłyszał, z uciechy przerwał usłużnie:
— Któż go nie ceni, cenimy go wszyscy.
Także księdzowa pukając palcem w gruby stanik w okolicy serca, pośpieszyła się dość śmiało:
— Foka hier gut, gold Herz, Kopf także gut, gross Mann bei Christe, Jude und Herre. Sein Vater auch Herz, arme spazieren nach ihm wie bei Rabin. Solche Faceten nicht mehr auf diese Welt.[14]
Arcyniemiecki dyrektor Mandl zdjął wypukłe okulary, wycierał je. Oswobodzone od maski szkieł oczy, wcale nie zimne, były bardzo wypukłe i ciekawe. Przypatrywał się to księdzowej to Foce. Foka odkrył, że oczy dyrektora były mu jakoś znane. Jak mu się wydawało, nie niemieckie, wcale nie dyrektorskie.
Po kawie zrobiło się cieplej. „Prędzej, prędzej“ — a wcale nie mieli ochoty wstawać, ani mówić o drzewie. I chociaż księdzowa oddaliła się, oni wszyscy zbliżyli się, znali się lepiej. Dyrektorowie czuli się w domu, dopijali jeszcze wodę burkucką, szumiącą pianą z soku malinowego, a stary Husarek zrzędził bez złości:
— Używamy tu sobie jak gdzieś w Bad Gastein, a sprawa nie idzie naprzód.
Foka uspokajał:
— Nasi rębacze czuwają za nas, rąbią tak prędko, jak nikt na świecie.
Przecie stary dyrektor zaglądając do notesu, tłumaczył coś Foce i niezwłocznie Zaryga, aby okazać się niezbędnym, pochopnie tłumaczył każde słowo niemieckie, przeszkadzając raczej, niż pomagając. Mówili jeden przez drugiego:
— Wir haben einen alten Förster — mamy starego leśniczego na Bukowinie, rodem ze Śląska, był u arcyksięcia, nazywa się Kolisko, przyszlemy go wam dla kontroli wyrębu, tempa i odbioru. Wir können nicht immerfort herkommen — my nie możemy tu ciągle przyjeżdżać. — Tak nawarstwiali pracowicie przekładaniec niemiecko-polski.
Foka grzecznie lecz twardo odparł po niemiecku:
— Niech stary pan leśniczy dobrodziej zostanie w lesie panów, niech się nie fatyguje. Ja oddam sam drzewo w Kutach, w Czerniowcach czy w Gałacu, jak umówione. Proszę jechać zaraz na butyn, zobaczycie, zrozumiecie od razu.
— A cóż macie przeciw panu Kolisko?
— Nic, ale w swoim lesie ja sam kontroluję.
— Przecież ktoś musi zobaczyć.
— Proszę, jedźmy choćby zaraz, noce jasne teraz, konie czekają. Prędzej to prędzej.
Foka wstał, baron zachichotał:
— Wilków nie ma.
Dyrektor Husarek krzywił się na dowcipy, tymczasem dyrektor Mandl jakoś nie bardzo popierał leśniczego, za to nieco nieśmiało, zawsze zwięźle — chłodno, proponował Mechla Sandera, starego drzewiarza z Czerniowiec, aby dojeżdżał i zdawał relację dyrekcji o stanie wyrębów, o ryzach i o wodzie. Foka odpalił.
— Jeśli chcecie prędzej, to na nic, Mechel za stary i dychawiczny, nie wybierze się tak prędko na górę. Teraz panowie oglądniecie wszystko sami, a do Bożego Narodzenia będzie tysiąc siedemset kłód. Owszem niech przyjeżdża kto chce, ale zimą i tak nikt nie przyjedzie. Więcej pieniędzy niż umówiliśmy się nie potrzebujemy, a na Juria i po Juriu do dziesięć tysięcy kłód jak jedną dostawię, gdzie chcecie. I tyle.
Foka mówił rozkazująco, dyrektor Mandl oglądał go badawczo. W końcu dyrektor Zaryga wystąpił ze swoją propozycją:
— Potrzebni wam przede wszystkim fachowcy, rębacze także, i tak ich macie niewielu. Nade wszystko specjaliści, dozorcy do ryz i do haci. I kalkulanci, kalkulanci! Mam ich cały dobór, wypróbowani, zgrani jak kapela, przywiozę ich z Bukowiny. Na każde moje słowo warują —
Foka oparł się stanowczo:
— Ja sam sobie dobiorę. Jeśli panowie się wycofują, to trudno, nie zmuszam.
Zaryga popatrzył wzgardliwie:
— Nie tylko rębaczy, nawet specjalistów nie chcecie? Jakżeż wam pomóc?
— Jedźcie na butyn, pomożecie sobie i mnie.
Między dyrektorami przelatywały jakieś cienie. Husarek, chłodząc Zarygę, mruknął niechętnie:
— Panie kolego, nam wcale nie chodzi o zwiększenie kosztów ani o własną biurokrację, tylko o jakość drzewa i pewność dostawy. Myśleliśmy, że ksiądz nam coś pomoże.
— Pomogę, pomogę — skwapliwie dorzucił ksiądz — ale nie w sprawie drzewa ani wody, ani też pieniędzy, tylko co dotyczy ludzi, człowieka.
— Pan starosta z Kosowa także obiecał pomóc — wtrącił Zaryga.
Dyrektor Husarek ironizował grzecznie:
— Ach, pan starosta, któż by go śmiał fatygować.
Dyrektor Zaryga wstał, podszedł ku oknu. Ciemniało już, ale widać było czarne lasy na Synyciach. Powiedział z naciskiem:
— Przecież naokoło lasy i lasy. Skoro tu już jesteśmy, drzewo znaleźć nietrudno. Czyjeż to?
— Młodego pana dziedzica, to wszystko naokoło — odparł ksiądz.
— Sprzedaje?
— Nie, od kiedy starszy pan oddał mu majątek, nic a nic.
— A czemuż?
Ksiądz wzruszył ramionami:
— Nie moja rzecz.
Ksiądz przypatrywał się Foce:
— Jakżeż wy to chcecie urządzić? Czemuż właściwie nie chcecie tych rębaczy ani nawet fachowców? Pamiętacie, jakie kłopoty miał starszy pan, zanim sprowadził Italianów? Przecież specjaliści —
Gdy ksiądz mówił, dyrektor Husarek chrząknął raz i drugi ostrzegawczo, a gdy ksiądz nie zwrócił uwagi, przerwał mu krótko:
— Ach ci specjaliści bukowińscy, także mi pomoc —
Dyrektorowie słuchali z zainteresowaniem, spoglądając to na księdza, to na Fokę. Foka odparł:
— Mam rębaczy bystreckich, to wystarczy.
— Andrijka Płytkę? — pytał ksiądz. — To dobrze.
— Nie, Andrijko gospodaruje, nie chce już rąbać, jest Kuzimbir, ten Biłohołowy.
— Znam, znam ich wszystkich — mówił ksiądz — chrzciłem ich, ich ojców także, pamiętam dziadów, sami wiecie, Foko, znam ich lepiej niż wy. A nuż im się odechce?
Foka mruknął:
— Biorę to wszystko na siebie.
— Nie mówcie pochopnie — radził ksiądz, dyrektorowie nastawili uszu. — Krowy się ocielą, kobyły oźrebią, chramy, zabawy, nie daj Boże i bójki, może i procesy, a potem gdy przyjdzie spław — oho, ja to znam.
Foka milczał, ksiądz wstał nagle, rozłożył ręce:
— Ale skoro wy wszystko na siebie bierzecie, to, moi panowie — oto człowiek!
Foka nie ruszył się, dyrektor Zaryga cedził lekceważąco:
— Ksiądz dobrodziej taki zacny, zanadto na ludzi stawia. Ludzie zawsze się znajdą.
— Byle drzewo się znalazło — cedził sucho dyrektor Mandl.
Ksiądz zaśmiał się:
— Drzewa same się nie zrąbią, ani nie zwiozą.
— Drzewo także się znajdzie — ciągnął niedbale Zaryga — ale właśnie ryzy, hacie? Nie bądźmy dziećmi, któż to potrafi?
Ksiądz znów zagadnął Fokę:
— No, kto naprawdę? Italianów nie macie.
Foka odpowiedział:
— Piotruś Sawicki, ksiądz go dobrze zna.
Ksiądz podniósł się na duchu:
— Majster z majstrów, sprawiedliwy ze sprawiedliwych, co zrobi — to złoto. Tych dwóch ludzi? Na nich możecie budować — wszystko.
Dyrektor Mandl zdjął okulary, wypukłe oczy płonęły mu ciekawie. Powiedział nieco mniej skąpo:
— Może ksiądz ma rację, znam także takie wypadki, dwa tylko, że człowiek coś wart, dużo wart.
Zaryga patrzył na księdza z politowaniem.
— Ksiądz ciągle o człowieku, a nam chodzi o drzewo.
Ksiądz żartował:
— Ależ drzewa, to nie moje parafiany, a Bystrec należy do mojej parafii.
Z kolei ksiądz jakby dla powetowania, że wątpił i krytykował za wiele, sławił drzewo z Riabyńca, jakby na słowo honoru powtarzając, co słyszał. Potem opowiadał o starym Sawickim, o powstaniach, o tułaczce, o tym człowieku, jak gdyby z powieści. Dyrektorowie słuchali jednym uchem, a baron westchnął, potem zajęczał głośnym ziewaniem. Ksiądz czując, że go ledwie słuchają, zapędził się.
— Cóż panowie sobie myślicie, że ja na wiatr gadam? Ręce me niegodne, tak, ale ciąży na nich wiele, urodziny, grzech, śmierć i sąd Boży. Chrzciłem, spowiadałem, dawałem ostatnie namaszczenie, a także chowałem ich dziadów i ojców. A ci młodzi zanim zawarli w kościele pobratymstwo, także spowiadali się u mnie.
Ksiądz uspokoił się, wyjaśnił pokrótce na czym polega praktyka pobratymstwa, sięgająca bardzo dawnych czasów, rzekomo średniowiecza. Baron przestał ziewać, znów przyglądał się Foce. Dyrektor Husarek gładził białe wypieszczone ręce, rękę o rękę, po czym poprawił szpilkę w krawacie i orzekł z rozwagą delikatnie lecz autorytatywnie:
— Najwięcej mam zaufania do księdza. Do gazdy także, jeśli jest tak, jak ksiądz nam opowiada. Z naszych dostawców żaden chyba się nie spowiada przed zaczęciem robót i przed dostawą. Toteż księża mogliby oddać kapitałowi i przedsiębiorstwom wielkie nieocenione usługi. Mogliby. Gdyby rozumieli nasze ryzyka, trudy, wysiłki, poświęcenia, gdyby chcieli, gdyby wszyscy byli tacy. Większe niż policja, większe niż starostwo, nawet niż sąd, o wiele większe niż niejeden nasz agent czy tłumacz. —
Dyrektor Zaryga w skokach czujnych spojrzeń przebiegł wszystkie twarze.
— Więc co? — zaśmiał się sucho dyrektor Mandl. — Poszlemy wszystkich urzędników trustu do spowiedzi? Jak często?
Dyrektor Husarek ciągnął dalej nieporuszenie, a delikatnie.
— Nie, panie kolego, wobec urzędników mamy swoje sankcje. Decyduje wydajność, czas to pieniądz. Za każdą zapłaconą minutę wymagamy, wyciągamy, pompujemy. To nasza sieć. Zatem dla nich moralność i sumienie to sprawa prywatna, Moral ist Privatsache, jesteśmy spokojni, bo moralni być muszą we własnym, dobrze zrozumianym interesie. Ja sam także. Ale z dostawcami i to przypadkowymi wszystko się kończy, bo nie są w naszej garści ani w naszej sieci. U naszych robotników — jak kiedy, ale przecie nieraz sumienie decyduje. Wiadomo, po co jest kościół, potrzebny, potrzebny...
Dyrektor Zaryga uśmiechał się chytrze:
— Pan dyrektor to bardzo oryginalnie, ale chodzi o firmę — i —
Dyrektor Husarek przerwał nieoczekiwanie twardo.
— Przede wszystkim o firmę! Tacy czy inni mogą sobie złamać kark z honorem, grunt, że my nasze drzewo dostaniemy.
Ksiądz słuchał uważnie, rozkaszlał się jakby się zakrztusił. Mówił kwaśno:
— Coś mi się zdaje, że mój biskup ani tym mniej Stolica Apostolska nie pochwalą mnie za te rzekome usługi wobec kapitału. A jeżeli na skutek tego co mówię, panowie sprawiedliwie ocenią naszych ludzi i choć raz oprą się na człowieku — to dobre i to — Ksiądz wyzwolił się głośnym śmiechem.
Foka podejrzliwie dowiadywał się półgłosem:
— Co to znaczy „Moral ist Privat“?
Ksiądz machnął ręką jak nauczyciel na uczniaka:
— Za dużo chcecie wiedzieć, postarzejecie się. Potem, potem —
Dyrektor Husarek w nagłej decyzji obliczał coś w notatniku. Było cicho. Dyrektor skończył, mruknął do Mandla.
— A jolly good job, ’ll be much cheaper than anywhere.[15]
Mandl liczył także pośpiesznie, smagnął krótko:
— Quite.[16]
Przechodzili na niemiecki:
— No to jak — pytał Mandl — pojedziemy?
Dyrektor Husarek poddał się losowi dyrektorskiemu.
— Dla mojej wątroby jazda konno — to ryzyko, ale trzeba.
Baron zachwalał chichocząc:
— Riding restores health.[17]
Zaryga uspokoił się:
— Ostatecznie nas to nie kosztuje, a policzymy sobie koszta.
— Wilków nie ma — drażnił jeszcze baron.
Uspokoiło się, wypogodziło. Baron usiadł obok Foki, nudził go półgłosem o tańce. Foka odpowiadał krótko:
— To trzeba widzieć, widzieć.



4

Dyrektorowie byli zmęczeni drogą, przeto wieczerza przechodziła sennie. Lecz gdy zaczęły krążyć kielichy z domowym krzyworówniańskim porzeczniakiem, rozdelektowali się i podniecili się zbawiennie, senność znikła, kielichy krążyły, gdy niespodziewany gość, dziedzic-kolator wpadł na plebanię. Usprawiedliwiał się, że nie chciał przeszkadzać, ale zobaczył światło, wyjeżdża na niedzielę, chce zamówić mszę świętą na pojutrze. W starannie zapiętym grubym surducie, w rękawiczkach grenoblańskich, które zaniosły sławę swej stolicy aż w dalekie lasy, nieco chłodny czy zgaszony obecnością obcych, ochłodził ich z kolei. Ksiądz jak gdyby zgadując życzliwie domniemane pokrewieństwa klasowe, bardzo zalecał pana barona, dziedzic zrozumiał, uśmiechnął się do barona, uścisnął mu rękę nieco mocniej, lecz zaraz tym serdeczniej przywitał się z Foką. Usiadł obok niego, rozmawiali półgłosem. Dyrektorowie stropili się jakoś, ksiądz zapraszał do porzeczniaka lecz dziedzic odmówił. Rozmawiał po niemiecku z widoczną niechęcią, wciąż przechodził na francuski, lecz przypominając obecność księdza, zamilkł, a tylko zapytywany odpowiadał po niemiecku, gładko lecz wstrzemięźliwie.
— I cóż pan hrabia porabia tu w górach? — pytał ugrzeczniony dyrektor Husarek.
— Nie jestem hrabią.
— Ach, u panów polskich trudno wiedzieć, tylu hrabiów, sami hrabiowie. Cóż więc łaskawy pan dziedzic tutaj porabia? — pytał dyrektor Husarek, nie wiadomo uniżenie czy ironicznie.
— Żyję.
Dyrektor poczuł, że należy otamować Gemütlichkeit wiedeńską. Dokończył krótko:
— I nie nudno?
— Nie, jestem żonaty, pracy wiele i mam takich sąsiadów — wskazał na księdza i na Fokę.
Właśnie weszła księdzowa, przelewając rozlaną twarz gościnną czułością. Dziedzic ucałował jej ręce, dodał kokieteryjnie:
— Czyż można się nudzić w sąsiedztwie takich dam? — To była okazja aby wszyscy wyrazili burzliwe uznanie dla księdzowej. Lecz dziedzic wstał już, żegnał się. Księdzowa zatrzymywała:
— Kochany panie dziedzicu, chwileczkę jeszcze, może herbatki, może sorbeciku?
— Żona czeka.
— Przebaczy ona lubka, nasza gołąbka, mnie przebaczy — czuliła się księdzowa. — No cóż u państwa?
— Jesień, roboty niby skończone, ale jeszcze dość tego.
Zaryga wścibił pytanie:
— A lasów pan dziedzic nie rąbie, w drzewie nie pracuje, jak starszy pan dobrodziej?
— Nie, nie rąbię ani nie sprzedaję.
— Szkoda — westchnął Zaryga.
Dziedzic jakby nie mogąc zdecydować się na odpowiedź, bąknął:
— Lasów też szkoda.
— A studia pańskie, meteorologia, zapiski — odwodził ze zrozumieniem ksiądz.
— To już idzie mechanicznie, a studia — ha —
— Trochę za trudno tu, na końcu świata?
— Nie, właściwie pole dla studiów tutaj nie byle jakie — Dziedzic oglądnął obcych, przerwał.
Ksiądz pytał niezmordowanie:
— Dla jakich studiów?
— Człowiek.
— Antropologia także pana interesuje?
— Raczej człowiek na pograniczu —
— Aha, na pograniczu trzech krajów, Galicji, Węgier i Bukowiny? — pytał ksiądz.
— Nie, na pograniczu wieczności i czasu. — Dziedzic nasurowił się, znów wstawał, dorzucił przecie: — Naprawdę już późno. O tym wszystkim kiedy indziej, księże kanoniku. Chłop, zwłaszcza górski pasterz, to wieczny człowiek, trwa i przetrwa, a my wszyscy, i ja i ci panowie także, to dzieje, to historia, to przechodzi, przemija.
Dyrektor Mandl znów zdjął okulary. Znów oczy jego napęczniały, lecz wcale nie czule jak przedtem dla księdzowej i księdza. Wzbierały złośliwością. Tymczasem dziedzic pożegnał się nieco cieplej z wszystkimi i wyszedł pośpiesznie. Zaledwie znikł za drzwiami, prysnęło z Mandla szyderstwo. Jakby w osobistym porachunku smagnął niepohamowanie:
— Na, diese Grafen von Wichtig-Tun und zu Nichts-Tun längst überholt! Wo is denn der ewige Mensch? Dahin im Mittelalter.[18]
Niezwłocznie księdzowa, jakby w obronie, choć nie przyszło jej do głowy natężać się dla zrozumienia Mandla, czule sławiła dziedzica i małżonkę, dokładając wszelkich starań, aby wysłowić się po niemiecku.
— Gierechte Mensche, grosse Familie, Frau junge, rumunisch, auch Familie, arbeite, arbeite wie Oxe schwarze.[19]
Ksiądz potakiwał żywo, tłumaczył gorąco. Dyrektorowie zakiwali głowami obficie, bez przekonania. Dyrektor Husarek wywinął się grzecznie.
— No tak, u was Polaków wszyscy za jednego i jeden za wszystkich — jedność. To się chwali.
— Ja wcale nie jestem Polakiem — sprostował ksiądz.
— A kimże?
— Rusinem, my tu wszyscy Rusini, i obrządek nasz ruski. A może pan dyrektor nawet nie słyszał o takich?
Dyrektor pominął pytanie, pytał sam:
— Ależ państwo mówicie z sobą po polsku —
— Dlaczegoż by nie, to bardzo ładnie.
— To którzyż tu Polacy? — pytał dalej dyrektor.
Ksiądz zamyślił się odrobinę, jakby obliczał:
— Pan dziedzic — no i tam na butynie — Sawicki, ten Piotruś.
— I tyle? to dlaczegóż o Galicji mówi się, nawet pisze się: „Polen, Polen.“
Ksiądz uśmiechnął się:
— Może ci wystarczą — jak dla kogo.
Na pożegnanie tygodnia, na powitanie niedzieli, a także na dobranoc dzwony cerkiewne w Krzyworówni odzywają się przed północą. Dzwony dzwoniły. Kołysząc się szeroko, dzwon nazywany Pop Iwan zaczął basem: „spać, spać, spaać, spać“. I zaraz, wtórując mu bardziej melodyjnie, drugi dzwon zwany Popadia Odokia ostrzegał ostro: „czu-waj-cie-czu-waj-cie-czu-waj-cie“. Na koniec trzeci dzwonek cieniutki zwany Diaczkiem, szczebiotliwie i skocznie wyrywał się ku świętu: „za-tańczyć, za-tańczyć, za-tańczyć“. I wszystkie razem: „spaaać, czuwajcie, zatańczyć.“ Pop Iwan górował przemożnie: „spać, spaać...“
Na ten znak goście żegnali się. Po trudach i wrażeniach dyrektorowie trustu spali znakomicie na szerokich drewnianych łóżkach plebanii, w obfitej pościeli. Na plebanii w Krzyworówni śpi się najlepiej w świecie. Powietrze słodkie, Czeremosz kołysze. I dopóki będzie stać plebania, będzie się tam spało najlepiej. Chyba tylko, tuż obok plebanii, na cmentarzu w Krzyworówni śpi się jeszcze lepiej.



5

Nazajutrz dyrektorowie trustu udali się do cerkwi na Służbę Bożą wszyscy prócz dyrektora Mandla. Choć dziedzica nie było, posadzono ich gościnnie w ławce kolatorskiej. Baron nie ziewał wcale, gapił się na stroje wiejskie, na mołodyce i dziewczyny. Dwaj inni przybrali miny nieprzeniknionej nudy kościelnej. Obecna na mszy księdzowa wracała raz i drugi do domu dla przyśpieszenia obiadu, a także by sprawdzić czy dyrektorowi Mandlowi czegoś nie brak, czy zdrów, czy broń Boże nie zgłodniał. Po wczesnym obiedzie ruszyli w drogę. Konie wraz z przewodnikami czekały już od rana poniżej plebanii. Zelektryzowany baron krążył nieustannie, prawie skakał. Inni, którzy może w życiu jeszcze nie dosiedli konia, byli odrobinę zakłopotani. Mandl ostatni opuścił plebanię, kręcił się wokół księdza, podrywał się kilkakrotnie, wreszcie zadecydował:
— Hochwürden[20] — dziękuję, ja — ja — u was, jak w domu ojca, jak jak — ganz einzig![21] — dziękuję. — Chciał jeszcze coś powiedzieć, zamiast tego zdjął okulary, cmoknął z lekka, raz jeszcze cmoknął głośniej smakowicie, rozłożył ręce jak łopaty, a wypukłe oczy rozgorzały. Posmutniał, nałożył szkła, wyszedł pośpiesznie ku drodze. Foka z księdzem podążali za nim powoli. Foka zauważył z cicha:
— Ten Niemiec — jakoś nie niemiecki.
Ksiądz odkrył z zapałem:
— Czyż nie widzicie, swój, swój, to po prostu Żyd.
Baron, gdy zobaczył konie huculskie wypasione, brzuchate, w jego mniemaniu zbyt niskie, zachichotał z zabawy, lecz kiedy przybliżył się, zdziwił się, potem z podziwem znawcy klepał ich suche i harde głowy, ich potężne szyje, oglądał sprężyste nogi. Inni ze źle ukrywaną nieufnością dosiadali koni. Na szczęście tarnice wyścielone nowymi liżnykami, siedzenia niby fotele uspokoiły ich, a stare umyślnie dobrane konie żadnym niebacznym ruchem nie dawały przyczyny do nowego niepokoju. Przeczłapali dość raźnie przez błota żabiowskie i wstąpili w końcu do karczmy na Rozdrożu, do Joseńka. Izba szynkwasowa była pusta, karczma cicha. Ubrany w długi, czarny chałat do ziemi, niby duchowny nieokreślonego obrządku, Joseńko zakrzątał się koło gości z powagą. Podawał do wyboru jakąś osobliwą starkę, złotą jak jesień, a ponadto miód i wodę burkucką, z takim namaszczeniem, jakby udzielał wody żywota. Baron i Zaryga smakowali starkę, Mandl nie chciał o niej słyszeć, a Husarek umiarkowanie rozcieńczał ją wodą burkucką.
Joseńko postarzał się jeszcze, zesztywniał, nos jego zaostrzył się, zdawało się, że już, już dziobnie. W całej postaci był nieporuszony, nawet jego długie pejsy zaledwie poruszały się. Spoglądał na gości z wyżyny niedostępnego strapienia, mówił skąpo. Tylko z Mandlem przywitał się nieco żywiej, jak ze starym znajomym. Inni dyrektorowie oglądali się jakoś nieswojo, jakby zamiast do karczmy wtargnęli do niemiłego przybytku jakiegoś obcego obrządku czy nawet żałoby. Joseńko obsłużył gości i znikł. Ubawiony baron pytał szeptem Mandla:
— To Oberrabiner?[22]
Mandl jakoś niechętnie kiwnął głową przecząco.
Po odpoczynku dyrektorowie wybierali się do dalszej drogi, a Foka i Mandl weszli do prywatnej izby Joseńka dla zapłacenia rachunku, a także aby zakończyć targi o faktorne czyli należność za pośrednictwo. Izba była surowa, dom głuchy, rodziny żadnej nie było widać.
Lecz Joseńko był w targach nieustępliwy, nawet niedostępny:
— Tak jak powiedziałem, ani słowa więcej, ani grosza mniej.
Dyrektor Mandl zabiegał widocznie, chciał przekonywać, Joseńko uciął rozmowę:
— Powiedziałem już. — Odwodził umyślnie od targu, uśmiechając się lekko z wyniosłą uprzejmością. — Pan dyrektor dobrze dziś wygląda, ni uroku! A jak tam u księdza?
— Lepiej niż myślałem, domowo, no —
Joseńko podsunął z zadowoleniem:
— Preisswert?[23]
— Ach, ponad wszelką konkurencję.
— A nie mówiłem panu? I widać! Pan dyrektor ma dziś taką otwartą twarz, jak taki, który w święto Purim zdjął maskę i odetchnął.
Dyrektor Mandl syknął nieoczekiwanie:
— Wiem przed kim, co i kiedy odsłaniać. Przed tamtymi nie odsłonię się — wskazał na sąsiednią izbę.
— Co znaczy odsłaniać? Po co odsłaniać? A na co zasłaniać? — z wyniosłą wzgardą pytał Joseńko.
— Wam dobrze mówić, wyście tu dobrze schowani, a ja?
Joseńko w nieznośnym lekceważeniu odpowiadał wyłącznie pytaniami:
— Schowany? W grobie tak dobrze? Co? To ma być wielkie szczęście?
— Nie o to chodzi — odparł Mandl.
— O cóż jeszcze? Może jeszcze panu pieniędzy za mało? Po co się tak uwijać?
Mandl kończył gorąco:
— Właśnie, gdyby nie pieniądze, gdyby przynajmniej one mnie nie chroniły, to co by tamci zrobili ze mną, z nami?
— Co znaczy z nami? — dziwił się Joseńko.
Mandl oprzytomniał, żachnął się, spojrzał na Fokę, uspokoił się, dodał cicho:
— Ze sługami człowieka! I dlatego, słudzy człowieka i Diener des Geistes[24] muszą zaprząc głowę i serce, jak konie, muszą zaprząc się do banków, do drzewa, do żelaza, do nafty, aby dać podstawę, aby uwolnić —
Joseńko zarechotał głucho:
— Kogóż jeszcze uwolnić? Od czegóż uwolnić?
Mandl drgnął niecierpliwie, opanował się zaraz, wziął nowy rozpęd.
— Czytaliście może w gazetach niemieckich o nowych kopalniach złota i diamentów tam w Afryce, największych na świecie?
— Diamenty uwolnią? — bez ruchu pytał Joseńko.
Mandl odkrywał się rzetelnie:
— Poczekajcie, tam wokół tego wszystkiego zakładają firmy najpotężniejsze na świecie, dla opanowania całej Afryki, dla rozszerzenia na świat.
Oczy Joseńka błysnęły niedobrym blaskiem, mlasnął językiem:
— Owa! całej Afryki? Większych zmartwień nie mają?
Mandl mówił jeszcze cierpliwiej i ciszej, jakby koniecznie chciał coś powierzyć:
— Reb Josel, posłuchajcie. To przyjdzie tutaj, to już idzie, dlatego mówię. Poznałem w Londynie młodziutkiego studenta. Tak, niby nic, czupryna jasna, całkiem biedny, w dodatku chory na płuca, suchotnik po prostu. Musiał prędziutko wyjechać do Afryki, inaczej byłby zginął w ciągu kilku miesięcy, a tam wyzdrowiał w krótkim czasie. Od razu sam sobie nakopał diamentów i już zakłada firmę potężną. Ach, cóż to za chłopiec! Co znaczy chłopiec? Jeden na miliony, człowiek jutra. Powiadam, suchotnik, jakieś-takie brylanty w oczach mu się palą, a on powiedział sobie: Afryka moja! Od Cap do Kairu — świat mój! I wiecie — Rotszyld już się nim interesuje.
Joseńko zainteresował się:
— Taki młody? To Żyd?
— Nie, to Anglik, syn pastora.
— A ma ojca, ma rodzinę?
— Nie, sam samiutki, Mutterseelenallein — sierota. A sam od razu stanął na nogach.
Joseńko ciekawił się nadal:
— I z tego sieroctwa taki zawzięty do bogactw?
— Nie, to nie dla własności tylko, nie dla korzyści własnej, nie aby jeść i pić. Brylanty trzyma mocno w rękach, będzie trzymał coraz więcej, a sam skromny, książki lubi czytać. Powiedział sobie: kapitał zrobię, już mam, a potem tych kapitalistów, tych bankierów, tych dyrektorów, tych byków spod złotego cielca — sobie pod nogi. Otworzę nowe kraje, nowe państwa, nowy świat, aby było szerzej, dalej. Królewską stolicę sobie zbuduję, ale sam królem się nie zrobię, bo zaprzysiągłem królowej, tak! To moja wola! Stal nie chłopiec, brylant nie człowiek. Sam po Afryce wołami jeździ, szuka, wciąż szuka. Przed nim wciąż mapy, mapy, kraje, kraje. Góry przekopać, moczary osuszyć, rzeki i morza przeskoczyć — Mandl sam zatchnął się natchnieniem, zadyszany wytchnął: — Extension! Ausdehnung ist Alles![25] To pójdzie, to przyjdzie i tutaj, to już idzie, szerzej, dalej, prędzej. Ach! chwycić twardo — naprzód!
Foka rozgrzewał się, oglądał dyrektora z podziwem, Joseńko w rozczarowaniu wyszeptał:
— I cóż z tego?
Mandl gorączkował się.
— Wymieść stare śmiecie! — Prawo, praca, wolność, dobrobyt, oświata! Także dla Negrów, dla tych czarnych —
Nieporuszony Joseńko znów rechotał głęboko na dnie gardła, ledwie dosłyszalnie lecz wyzywająco.
— Dla czarnych? Taki jak ja już poczerniał, to może tamci wybieleją? Gdzie tam, po co?
— Dla człowieka, für den Geist![26] — wypalił Mandl.
Wychudła twarz Joseńka wyciągnęła się w maskę goryczy, posypaną jakby dla smaku lekkim pyłem ironii.
— Takie słowa?! Może panu dyrektorowi wiadomo, że nasz Beszt — no i chyba Nachman fyn Bracław, jego prawnuk, także — nie tylko słyszeli słowa, także widzieli? A dlaczego? — Joseńko wskazał palcem do góry. — A za tym waszym słowem — co? Akcje i papiery? złoto i brylanty? Aby prędzej?
Jak gdyby zgęściło się powietrze, obaj rozmówcy oddychali coraz ciężej, obaj coraz niecierpliwsi. Joseńko zaledwie błyskał oczyma, a Mandl przyskakiwał i odskakiwał, i Foka zaledwie mógł uchwycić, co mówili. Wtem, Joseńko z pytań skoczył do ataku. Złote pejsy zakołysały mu się gwałtownie jak nieme dzwonki, a on naprzód groźnie zacharkotał, potem zawrzeszczał przeraźliwie cienko:
— Dla jakiegoż człowieka? Nie! Herr dyrektor Mandl! Dla pieniędzy! Pieniądze zrodzą pieniądze, z pieniędzy znów przeklęte pieniądze, z tego kłótnie, procesy, wojny, z wojny znów pieniądze, coraz dalej, coraz szerzej, coraz prędzej. — Znam do gruntu to przekleństwo! — Chejrem!
Jakby zlewany na przemian to lodowatą wodą, to wrzątkiem, Mandl cisnął mu nienawistne spojrzenie, potem skurczył się w sobie. Okiełznał się z trudem, poprawił szkła, zamknął się. Zegnali się. Joseńko poniewczasie łagodził coś po hebrajsku, lecz Mandl ochłódł zupełnie, uciął zwięźle:
— W sprawie faktornego wstąpimy jeszcze.
Gdy wychodzili, Foka nie wiedząc czemu, ujął dyrektora za rękę, lecz ten był pogrążony w zadumie. Jechali dalej w milczeniu, koń przy koniu. Mandl wybuchnął w nagłej urazie, wyrzucał z siebie słowa, jakby je wypluwał:
— Zrozumieliście? To zły Żydzisko, zły! Bystry jak diabeł, chytry po diabelsku, niebezpieczny Żyd, wróg całego świata. Twardy jak skała, słyszeliście? Zimny jak lód, przez takich nas nienawidzą.
— Ja lubię Joseńka — odparł cicho Foka — lubimy się.
— Dajcie sobie z nim spokój zawczasu, wy go jeszcze nie znacie.
— Jak to? Znam go od kiedy siebie pamiętam, jakich trzydzieści lat —
— Poznacie go jeszcze lepiej! A inni chłopi tutejsi, co? lubią go?
— Nie wiem, moja wieś daleko, chata wysoko. Panie dyrektorze, u niego to wszystko ze smutku: żonę utracił, syn był w szkołach w Czerniowcach, Joseńko wykosztował się i jakoś nie układa się —
— Nie uczy się ten syn?
— Joseńko narzeka, że uczy się za dużo.
— Za dużo? Jak można za dużo się uczyć? Pewno mu już skąpi?
Foka nie odpowiadał, Mandl nie ustępował w zaciętości. Wypytywał jeszcze:
— Uprawia nadal lichwę wśród chłopów?
Foka nie dawał się wybadywać, jak gdyby nie rozumiał, lecz dyrektor Mandl tłumaczył mu zawzięcie, co to jest „Wucher“ i że chodzi o procenty zbyt wysokie od pożyczonych pieniędzy. Zniecierpliwił się wreszcie, spojrzał na Fokę nieprzyjaźnie:
— Nie udawajcie, widać go na wskroś poprzez maniery i maski rabinackie. Chałatem i pejsami okupił się u swego Boga i drze skórę z chłopów — ja to wiem.
Foka odparł szorstko, niezupełnie grzecznie:
— Panie dyrektorze, pan źle wie, całkiem źle. To dola kupca w naszym kraju. Wrogowi bym tego nie radził! Niech pan się rozglądnie naokoło: chata od chaty na milę. Mało kto kupuje i rzadko. Kupują na kredyt tacy, co z góry i to majsternie chytrzą jakby nie zapłacić. I cóż zrobi Joseńko? Ja nie pożyczam nigdy, ani nikt z mego rodu. Co tu udawać. Joseńko w rachunkach jasny ale twardy, a kto z nim kręci — ma czego chce — sąd, procesy. My z nim w przyjaźni i tak zostaniemy.
Mandl smagnął niecierpliwie:
— To zostańcie sobie.
Foka łagodził:
— Panie dyrektorze, po co się gryźć, dość, że on się gryzie.
Mandl popatrzył nań pytająco. Obaj zamilkli urażeni czy rozżaleni. Dyrektor Mandl mruknął jeszcze smętnie:
— Ach, aby nie zapomnieć! A cóż dać księdzu za to wszystko? To go kosztuje, taka gościnność, i cóż za człowiek! To się należy, jak myślicie?
— Co mu dać? — zaśmiał się Foka — poślijcie mu jakiejś fajnej tabaki do kichania. Kicha od dawna na wszystko, niech sobie jeszcze trochę pokicha.



6

Pośpieszyli się w milczeniu, dopędzili innych już dobrze za Ilcią na górze. Zaledwie ogarnęła ich czarność puszczy, szum Czeremoszu, przycichli wszyscy, jak muchy pod wiatr. Coraz ciszej, coraz ciemniej, coraz uroczyściej piętrzyły się drzewa, coraz uroczniej i bliżej wdzierała się rzeka w uszy. Czające się szepty niepokoiły tym bardziej, że skrywały się zaraz w szumie rzeki. Dyrektorowie pytali co pół godzinki, czy butyn blisko, potem coraz częściej, coraz ciszej, a mieli jeszcze parę mil drogi. Przewodnicy popędzali konie, przyśpieszali lecz znów zwalniali na prośbę dyrektorów. Chełpili się potem niemało, że dowlekli swoich panów na butyn, rozpowiadali rębaczom, że takich jeszcze nie widzieli. I że na pewno trudniej wciągnąć na górę takich panów, niż kłody z wierchów spuścić aż do Kut. Także puszcza na Riabyńcu nie widziała jeszcze takich gości, ani oni, choć drzewiarze, takiego lasu. Na razie i puszczę i dyrektorów zakryła noc. Było ciemno, w lasach czarno, gdy dotarli do koliby. Koliba przyjęła ich ze zdziwieniem dziecinnym, z podziwem nieufnym, z lekceważeniem przyjaznym, z pogardą współczującą.
Nazajutrz rano po odpoczynku dyrektorowie dotarli do portaszy. Idąc bez przeszkód miękkimi mchami, przez las jeszcze nie rąbany, zadzierali głowy do nieba, klepali drzewa z lubością, cmokali. Gdy doszli do portaszu, niemieli na razie. Były tam takie baszty, już powalone, nawet okorowane, co przekrojami sięgały ludziom pod brody, czasem ponad głowy. Pożerały przybyszów złotymi smoczymi paszczami. Rębacze poznali w mig, że zwyciężyli, znów podawali ręce szeroko. Od przyjazdu dyrektorów zbyt często podawali ręce dla zabawy czy na pokaz, nawet Giełeta, nawet nieśmiały Łesio, nawet Niauczuk. Iwanysko trzymał się z daleka, w grzeczności doskonały, z uśmiechem złośliwym a cierpliwym, zastygłym na twarzy przyglądał się gościom po myśliwsku. Utrwalał jak w roztopionym wosku ich twarz, nie tylko rysy i ruchy, także jakieś małe kropki i włoski na twarzy. A potem ścinał w pamięci, to co zobaczył, na całe życie. Baron bawił się nieustannie inaczej, a przecie przyglądał się Iwanyskowi ze wzruszaniem ramion, jakby pytał: „skąd taki wziął się tu?“ Przyglądali się sobie bardzo rozmaicie, jakby się dziwili jedni drugim, że mimo wszystko stoją na nogach a nie na głowie. Rzekłby ktoś, jak tacy, co przyglądają się sobie wzajemnie z jednego bieguna ziemi na drugi, wystawiają nosy, ale oczy ich zasłonięte, przeto nie mają czym zobaczyć nosów. Dzielił ich nie wrogi lecz nieprzebity mur pod chmury, to samo pytanie z obu stron: to także ludzie jak my? Jedno łączyło wszystkich: społem cieszyli się w milczeniu na pogrzebie lasu.
Któryś z dyrektorów mruknął wreszcie, nie o ludziach oczywiście lecz o drzewie:
— It’s like the best northern pine or spruce.[27]
Drugi dorzucił:
— Hard and yet easy to work.[28]
Lecz zawodowa nieufność kupców ocknęła się szybko. Przede wszystkim oglądali te najgrubsze drzewa cierpliwie lecz bardzo podejrzliwie. Kazali je łupać toporem tu i tam. Topory odskakiwały od twardego drzewa, lecz gdzie zdołały odłupać, ukazywało się drzewo jednakowo twarde, niepociemniałe. Dyrektorowie znów pomrukiwali jeden do drugiego:
— Not a bit brittle, perfect in colour.[29]
Z kolei oglądali liczne, ściśnięte, wcale nie tak grube, lecz przecie stare i tęgie gęstolatki. Liczyli pierścienie, hamując podziw kiwali głowami. Podzielili się, i jakby według formularza badali drzewo za drzewem, coś tak, jak się bada rekrutów lub konie poborowe. Szukali pilnie „ganczów“, według terminów swego trustu: „any cupshakes“? Śledzili, wyszukiwali, czy nie ma pęknięć wewnętrznych między pierścieniami. Nie było tu, nie było tam, znaleźli przecie tu i tam, mało, bardzo mało, ale wskazywali je jak gdyby tryumfalnie według zasad kupieckich. „Any heart-shakes“? Szukali pęknięć w rdzeniach, na próżno, nie było, nie było. Szukali dalej jeszcze: „any starshakes“? Promienistych szpar i poprzecznych pęknięć. Ani mowy. Orzekli sobie: „pithy and pithy before all, as if there were heartwood only, guite, guite.“[30] Gdy smagali po angielsku między sobą, postacie ich sztywniały, usta ścinały się zawzięcie, twarze zimniały, ważniały w godności, nawet pysze tępej. A regionalny dyrektor czy agent trustu pan Zaryga prawie obrażony, bądź co bądź osamotniony, głupiał jakoś i przysuwał się do rębaczy. Dyrektor Husarek z zadowolonym uśmiechem przypomniał coś sobie. Powtarzał kolegom tajemniczo:
Chief opowiadał o australijskim drzewie. To chyba coś podobnego co do jakości?
Baron poweselał, także przypomniał sobie:
— Właściwie należałoby zaciągnąć tutaj na polowanie — no, nie chiefa, on nie do tego, lecz tego nabożnego lorda z Boardu. Cóż kiedy wilków nie ma. — Baron śmiał się.
Dyrektor Husarek naprowadzał na sprawy poważne:
— After all[31] — coś takiego nazywa się pioneering work.[32] Wątpię, czy — oczywiście prócz chiefa — któryś z naszych kolegów dotarł kiedy do takiego lasu.
Baron chwalił się:
— Nic by z tego wszystkiego nie było, gdybym ja nie był zaciekawił się ich tańcami i nie dogadał się z tym tutaj.
— Dla interesu nietrudno by urządzić im zabawę taneczną — dorzucił Zaryga. —
— Czemuż by nie? Wstawimy to w rachunek kosztów.
— Panie kolego, nie śpieszmy się z wydatkami, to potem, może potem. — Monitował cierpliwie dyrektor Husarek.
Ostatecznie, jeden po drugim, nie mogąc utaić zadowolenia, kwakali i trzaskali: „Quite a lot, quite, guite, quite.“[33] Zwracając się do rębaczy, szafowali obficie jednym słowem, które znali wszyscy: tak, tak — tak, tak. Nie przeczuwali, jakie rysie oczy ich świdrowały, jakie ostre wędki czyhały na nich, by łowić z nich nieoczekiwane rybki, jakie złośliwe myśli chwytały, gdzie mogły, zimowe zapasy do kpin. Dla nich zresztą tamci, rębacze, byli wszyscy jednakowi i kto wie czy baron nie zapomniał niezwłocznie, że dziwił się dopiero co Iwanyskowi.
Dopiero pod wieczór wrócili do koliby, jeszcze bardziej znużeni niż w dnie poprzednie. Strzegli się, by nie wyjść wieczorem poza kolibę bez towarzystwa któregoś z rębaczy. Nie bez słuszności, bo goście z dołu, czy ich konie, zwabiły gości z gór. Nazajutrz na szronie porannym odkryto wilcze ślady. Pokazywano je dyrektorom. Baron był zachwycony, miał okazję do nowej zabawy. Powtarzał: „A nie mówiłem. Wilków nie ma, wilków nie ma. Teraz już można zaprosić lorda bez skrupułów.“ Dyrektor Husarek przypomniał niezwłocznie wszystkie ciężkie obowiązki, terminy i zaniedbania. Dyrektorowie pośpieszyli się gorączkowo do powrotu. Miejsc rozpoczętej roboty, gdzie miały stanąć hacie, nie oglądnęli już, na ryzy popatrzyli z daleka, natomiast przypatrzyli się raz jeszcze szczególnie bacznie Sawickiemu, który od ich przybycia zesztywniał jeszcze bardziej, odbijał ich spojrzenia i nie umiał wykrztusić ani słowa. Dyrektorowie zachęcali, obiecywali rzetelnie, naglili, zaklinali, aby prędzej, jeszcze prędzej zryzować, ustawić w mygły, przygotować hacie, prędzej, prędzej, prędzej! Tymczasem najbardziej naglili, aby przerwać robotę i odprowadzić ich całą watahą do Krzyworówni. Petrycio i Sawicki zostali we dwójkę, wszyscy rębacze wraz z przewodnikami koni i z Foką, jako ochrona „odkoczowali“ panów na miejsce.
Kupcy zostawili u księdza Buraczyńskiego pieniądze, zadatek za drzewo i na dalsze wpłaty w miarę postępu robót. Drzewo było ich, a pieniądze Foki i rębaczy.
Rębacze, wracając pośpiesznie na butyn obiecywali sobie zawczasu, że Petrycio pokaże im komedie i zagra tego czy owego z dyrektorów, i to nie raz. Tymczasem, nieświadomi różnicy między dniem wczorajszym a jutrzejszym i nie przeczuwając, o co się otarli, przedrzeźniali swoich panów:
— Kwajt, kwajt, kwajt.
— Tak, tak, tak.
— Jak kaczki u księdza.
— I tłuste to jak kaczki.



7

Foka troskał się dalej o wszystko. Od razu magazyn kuźni wypełnił się nowym żelaziwem. Nowiutkie brzuchate piły o wycieniowanych zębach były żałobnie granatowe, nietknięte, nie zarysowane, a dźwięczały jak niewinne struny. Brodate dornienki, skrzydlate sapiny i kopacze do łupienia kory milkliwie ukryły się w mrocznych kątach kuźni.
Dzwoniąca nadzieja i groza wdrapała się na Riabyniec, gdy rębacze po raz pierwszy doszli do stoku z nową sarsamą. Ukradkiem spoglądali czy drzewa nie zadrżały. Stara puszcza milczała wzgardliwie. I jakżeby mogła zaczerpnąć z zapasów swego życia takiej wiedzy, że gdzieś tam w świecie wykuto na nią takie zęby i dzioby. Podobnie jak robotnicy, którzy je wykonali gdzieś w odległych krajach, nie wyobrażali sobie, na jakie olbrzymy porwą się ich narzędzia. O tym wszystkim rozstrzygał ktoś inny.
Wysokie półki koliby napełniły się arkuszami skóry na postoły, które Petrycio rozdzielał podług tymczasowego rewaszu. Foka nie zaniedbał przywieźć wielkie chleby żytnie upieczone przez panią kowalową w Jasienowie, także beczki z kwaszoną kapustą, a nawet przysmak najbardziej łakomy dla puszczy — beczkę kiszonych ogórków.
Któraż praca na świecie tak rozpięta między codziennym wysiłkiem ponad siły, co więcej nieustannym niebezpieczeństwem a codziennym świętem! Petrycio i rębacze a także Sawicki codziennie kosztowali osamotnienia i co dnia nowego święta, z radości, że spotkali się zdrowo. Lecz o tym nie mówili. Rębacze zapuszczali się nieraz w pojedynkę w odległe kujawy leśne i niejeden z nich przez pół dnia, czasem przez cały dzień, nie przemówił słowa. Gdy zebrali się naprzód na szczycie wokół Kuzimbira dla powrotu do koliby, już byli w swojej wsi, a gdy wrócili do koliby, jedną nogą w świecie. Gdy Foka przyjeżdżał, przywoził ze sobą cały świat dróg, spotkań, wieści. Gdy przywędrowały chleby żytnie, rębacze krając i zajadając pajdy chleba, siadali do watry razem z dalekimi piecami i dymami chat. Wraz z delornym zapachem z kapusty, z otwartej beczki toczyły się z ciepłych ogrodów letnich urodziwe kapuściane główki, trefione z lekka skędzierzawionymi liśćmi, jak mołodyczki przystojne bo milczące. Gdy z ogórków kapał sok krzepki i ostry do gęb, chuchał już na nich łaskawym ciepłem gwarny Kosów. Za przełęczami, za górami, za rzekami, tam gdzie ze stepu, z Besarabii — gorący dech. Targi, Żydowie ślicznie pejsaci, zapraszający do kupna jak rodzeni bracia. Za nimi wstawały z mocnych łodyg, dźwigały się z sąsiedztwa brzuchatych dyń malowane, czarno-zielone ogórki, sypały się ogórki, ogórki.
Matarha zgadując innych zaśpiewał, głosem niekoniecznie do śpiewu powołanym, żołnierską pieśń z dalekiej wojny na obczyźnie.

Kosowe, mij Kosowoczku, sławnyj harazdoczku!
My by w tobi chliba jiły koby ne wijnoczky.
Oj, Hospody, dopomoży, toho Turka ubyty,
My by piszły do Kosowa diwczietka liubyty.[34]

Petrycio pitrasił rosolnicę z kapusty kwaśnej, podbitą mąką kukurydzianą, a omaszczoną mleczkiem z rozbitego siemienia konopnego, a także kapustę obwar z ziemniakami. I zaraz wspominali przysmaki chramowe: kapustę na gęsto, kapustę na słodko, przysmażaną śmietanę z chrzanem i z cebulą.
— Kraśny nasz świat — uznawał głośno Kuzimbir, cmokając ogórki. —
— Któż by się skarżył, gdzież taki, co by się skarżył — godził się Matarha, dławiąc się basem, a łykając ogórki.
— Niech kurka z jajkiem się skarży, ale nie my — cieszył się Mandat.
Nieraz podczas pracy zaznali nalotów wilczego głodu i nagłej oskomy, pustki w ciele. Potem każdy kęs swoich potraw przenosił ich do chat, do swoich, do swojszczyzny. Żyli twardziej, o wiele biedniej niż u siebie w chacie, ale każdy kęs utwierdzał ich, że życie to samo, co więcej, że takie było życie przodków sprzed setek lat czy dawniej, bez żadnego zapaszku obczyzny. Chyba w takim odosobnieniu odsłania się jądro tej społeczności właśnie, atom-niepodzielnik narodu, spoisty a nieprzenikalny. Bo tam jest święte świętych, pępek, co niewidzialną pępowiną sięga od żywego tworu ku twórcy.
Ilekroć Foka wracał, rozpalał w rębaczach pośpiech, gorączkę do szaleństwa. Śpieszyli się wszyscy, tylko Sawicki, panicz-Ryś, tak chyży gdy zechciał, opóźniał robotę. Afrykańskie bajki i pionierskie porywy dyrektora Mandla nurtowały Fokę za i przeciw, bo jeżdżąc ciągle sam, miał czas zastanawiać się. Opowiadał o tym Sawickiemu, jemu jednemu tylko, to pytająco, to chcąc także jego rozruszać, bo przecież kupcy zapłacili naprzód i czekają. Powtórzył mu nawet główną zapowiedź nowych czasów, z którą odsłonił się dyrektor Mandl: „Czas to pieniądz.“
Sawicki od razu poznał wroga. Mówił surowo.
— Ojciec pouczał, że to niehonorowo, bo „prędzej, prędzej“, to marne partactwo, aby dostarczyć łap-cap, dla pieniędzy tylko. „Nec faber nisi supra fabricam“ mówił ojciec, to znaczy do niczego taki rzemieślnik, który nie ma duszy i jest w niewoli u pieniądza. Bo najnędzniejsze życie to życie bez sławy. A czyż ty wiesz sam — mówił dalej Sawicki — co robisz i coś im tam naobiecywał? Ja ryz byle jakich nie wypuszczę z rąk. Przyjrzałem się tamtym, kiedy tu byli. Dla takich grzech otwierać wody podziemne.
Foka zdziwił się, zakłopotał, lecz przecie opierał się pobratymowi. Pytał:
— Słowa dotrzymać to źle?
Sawicki jeszcze nadal nie mógł się uspokoić i mówił więcej niż kiedykolwiek:
— Słowa dotrzymać, to dać robotę dobrą, tak jak dla siebie, jak dla własnych dzieci, a nie tylko „prędzej-prędzej“.
Sawicki nadal opóźniał robotę nad ryzą. Gdy robotnicy znosili dla ryz wierzchołki drzew i pośledniejsze odcinki, mówił, że dla ryz drzewa oszczędzać nie wolno. Gdy części ryzy były już gotowe, walił je młotem dla próby. Gdy coś uszkodziło się przez to, nie niecierpliwił się, lecz rad był, że można naprawić. Nie żałował czasu, aby zastąpić wątłe kłody pewnymi. Nie szczędził trudu ani czasu, by żaden spad ryzy nie był zbyt stromy, by żaden zakręt nie był zbyt ostry. Raz za razem szukał łopatą kryniczek wzdłuż ryzy, by woda była pod ręką dla polewania ryzy na to, by nie paczyła się albo nie zapaliła od tarcia, gdy ciężkie kłody pojadą w dół jedna za drugą.
Jak dotąd jesień była ciepła, sucha niezwykle. W niedziele i święta rębacze jako tako wypoczęci, przechwalali się robotą tygodnia i dalej knuli zawzięcie jak osaczyć las od góry, wydrzeć zeń drzewa najwięcej, a potem zwinąć się, aby śnieg nie zaskoczył drzewa wysoko. Kilkakrotnie prosili Sawickiego, aby nie korowodził, bo ryza gotowa, trochę poklepać, dołatać i jazda. Sawicki milczał, a gdy nalegali, dowiadywali się jednego tylko, że się martwi:
— Spuścić drzewo? Ani mowy. Ryzy nie wypróbowane, kto wie jakie.
— Paniczu, wy chyba jakąś kolej żelazną stawiacie? — śmiał się Mandat.
— Sprzedajmy drzewo panom na pniu i ryzy, te co gotowe i chodźmy do domu — szydził Połowyk.
— W pańskim butynie nie było takiej parady z ryzami — zarzucał Matarha.
Sawicki odpalił.
— Za to były inne parady.
— Jakież tam parady? — pytał Matarha.
— Pogrzebowe.
Zaklepało ich od razu, nie nalegali. — Znów pewnej soboty odpoczywali, a przedrzemawszy sobie z wieczora, gwarzyli do późna. Opowiadali, że na samej górze już szron zmroził rosy, a tylko patrzeć jak zima naskoczy. Witrołom odważył się niezmiernie grzecznie.
— No jakżeż tam, paniczyku, spuszczamy kłody?
— Powoli, powolutku — wymawiał się Sawicki.
Petrycio nieoczekiwanie zaśpiewał dziadowską pieśń spod kościołów kołomyjskich. Tam bowiem raz do roku, w połowie sierpnia, w wielkie porywające do nieba święto Wniebowzięcia łacinnicy i unici ten jeden raz świętowali wspólnie, jak gdyby byli prawdziwymi chrześcijanami. A dziady podkościelne obu obrządków także. I wówczas batiarzyki znad Prutu, także obu obrządków, przedrzeźniali dziadów na ich własną nutę, od święta:

Oj dziadulu, dziaduleńku, powoli, powoli
Kości łupią, gościec nęka, stara dupa boli.

Tak właśnie zawodził Petrycio i cała koliba ożywiła się ze śmiechem na chwilę. Powtarzając dziadowskie nuty, śpiewali wszyscy. Sawicki także. Przecie śmiech uciął się rychło.
Oto rębacze rozszeptali się. Szept wyszedł od myśliwego Cwyriuka, a wszyscy utkwili oczy w Sawickiego. Znów Witrołom próbował słodziutko z chytrym uśmieszkiem.
— Paniczu, śmiać się dobrze i zdrowo, ale na portaszach górnych już ziemia zapada się pod ciężarem drzewa. Tylko patrzeć a zwali śnieg, nie wyciągniemy.
— Może by przecież na próbę? — poparł Foka — choćby jeden spad ryzy, aby uciec z góry z drzewem.
Sawicki krzywił się bezbronnie jak dziecko.
— Jeden spad — niech będzie, kiedy będzie jak należy, ale tak jak teraz — nie!
Witrołom kręcił się koło niego jak kot, oglądał się naokoło, potem spoglądał na Fokę, uśmiechając się dziwnie.
— Paniczu, to prędzej nie tak, ale może przecie tak. Jest znak — oglądnął się ku Cwyriukowi.
— Cóż za znak znowu — zmarszczył się Sawicki.
— Że trzeba co prędzej, bo — idzie coś... — wytchnął Witrołom.
Sawicki oglądnął wszystkich po kolei, widział to zakłopotanie, to ponurość, to nawet gniew zatajony. Spojrzał ku Foce, Foka spuścił oczy. Spojrzał ku Petryciowi, ten szepnął:
— Pamiętasz światła z Palenicy?
Sawicki nie krzywił się więcej, nasurowił się jak pan kowal, stracił cierpliwość i krzyknął:
— Któreż czorty mają komenderować naszą robotą, te z miasta, czy te z lasu?
Witrołom splunął, uśmiechał się cierpliwie, szepnął:
— Niech sczeźnie, ale kto wie, czy to czort.
Sawicki miał w oczach błyski napastliwe, przemógł się i wygłosił twardo:
— Robota ma iść po Bożemu i po ludzku, a nie pośród zabobonów ani z pośpiechem diabelskim.
— A jeśli coś będzie? — wytchnął Witrołom z głębi piersi.
Sawicki opuścił ręce.
— No, to niech od jutra ktoś inny obejmie ryzę.
Umilkli. Po naradach głośnych i szeptanych stanęło na tym, że Foka wyszuka gdzieś w Bereżnicy, w Krzyworówni, albo nawet nad Dolną Rzeką, robotników najemnych do pomocy, chociażby chłopców i dziadów, byleby broń Boże nie żabiowców.
Znów spadły na Fokę nowe troski, nawet przykrości. Zawziął się by nie namawiać nikogo z obcych, aby nie najmować nikogo, a teraz musiałby spuścić ze swej dumy. Ciągle przeto odkładał.



8

Pośpiesznie czy powoli, przecie nie z ryzami była największa trudność, ani od nich groźba opóźnienia całego butynu. Obok pracy, która szła ciężko lecz przynosiła sławę, narzucała się też taka, od której każdy stronił: ziemne roboty dla haci. A nie kto inny zatroszczył się o nie od razu w jesieni jak sam Sawicki. Lecz nie zdołał nikogo z rębaczy przyciągnąć do najmniejszej pomocy. Każdy z nich grzecznie odkładał, a prawdę mówiąc, każdy brzydził się tą robotą. Mazać się w błocie, rozbijać i staczać kamienie, jeśli co, to chyba to jest owa osławiona pańszczyzna, o której słyszał każdy, ale której nikt z młodszych nawet nie zawąchał.
Aby uprzedzić mrozy, Sawicki skoro tylko rozeznał grunt, przygotowywał hać z grubsza, kopiąc jej zarysy i granice, czasem w towarzystwie Petrycia, a czasem także Foki. Zaczęli od potoka Riabyńca i gdy rębacze wracając do koliby jeszcze za dnia ujrzeli panicza kowalczuka, a także rzecz niesłychana — swego zawidcę, gazdę z Jasienowa, półnagich i umazanych w błocie, pobiegli do nich w pierwszym porywie na ratunek, lecz jakby dla zabawy. Rozebrali się prędko, to śmiejąc się, to klnąc wesoło pomagali, nawet raz i drugi kończyli przy pochodniach. Mimo pogardę dla tej roboty dawali pokazy siły, jak się to opowiada o dorastających niedźwiedziach. Petrysko Mandat ściągnął wysokim pasem brzuch, rąbał czekanem skały, aż sypały się gruzy, a inni zmykali czym prędzej, by nie dostać odłamkiem po głowie. Giełeta brał głazy na kark i dźwigał je na dół, gdzie miała być granica tamy. Matarha nie trudził się tyle, wolał ciskać głazy w rozmachu na dół jak sam Hołowacz. Po takim wyścigu słaniali się ze zmęczenia jak odurzeni zapaśnicy pięściarze. Lecz nie wściekali się jeden na drugiego i nie jak zapaśnicy jeden drugiego tłukli i kopali, lecz z nienawiści błoto tłukli, i szarpali łopatami glinę. Glina była cierpliwa. Raz i drugi spluwając im w twarz, prysnęła w oczy i w uszy aż odechciało im się zapasów. Kończyli gdy pociemniało, spluwali jeszcze jeden po drugim i wlokąc się znużeni z obrzydzeniem wracali do koliby. Myjąc się byle jak i chlustając moczyli ubrania, suszyli je potem siedząc półnadzy, klęli po cichu, odgrażali się nie wiadomo komu. Rychło uświadomili sobie, że tak mozolnej pracy nie można dokonać z grzecznego pobratymstwa ani samymi pokazami siły ani ochotniczymi żartami. Odleciała ich ochota. Nie uchodziło przecie wykręcać się, skoro sam gazda a także panicz kowalczuk tak zamęczają się i błocą. Pomagali coraz zwiędłej, a tymczasem jeszcze czekali na wykręt. Aż gdy dotarli łopatami do lepkiego iłu, na którym skropliły się mgiełki leśne, tak że rękami zeń wyciągali nogi, a potem jeszcze na chodakach dźwigali bryły lepkie, które natychmiast musieli odrębywać, aby nie zastygły w kamienie, wówczas dopiero przemogła w nich złość. Złość na nastawników, którzy zmusili ich, nie zmuszając, ale jeszcze więcej złości na pieniężnych panów, bo ich nie było na miejscu. Tonąc w ile wyżej kostek i wzdychając ciężko, Matarha ogłosił:
— Ludzie, na cośmy zeszli! Nie poznaję siebie i was. Niewola!
Witrołom zakiwał głową smętnie.
— Oj, niewola, to prawda.
Z małej iskierki, waterka buntu rozniecała się i gryzła w oczy, a Foka zamierzając ją zdusić, powiedział wesoło:
— Nie zmuszałem nikogo do kopania, wasza wola własna. Ale aby kierownik robót buntował innych, tego jeszcze nie słyszałem.
Witrołom oburzył się i rozładował się.
— Kierownik, ale tylko do roboty uczciwej! Dla błota nie dawałem ręki. I żeby to błoto zwyczajne, ależ to mraźnica, taka jak maćkoła zmrożona na przedwiośniu. I za co?
— Nie uchodzi — przyznał Bomba.
— Paskudztwo — wybuchnął Mandat.
Foka wyśmiewał grzecznie.
— W lesie głowy nadstawiacie bez strachu, a błota wam strach?
Mandat splunął.
— Nie strach tylko obrzydzenie. W lesie dola nasza i niech nas bije, jeśli chce. Nie strach najgorszy.
Witrołom wskazał na Mandata, patrzył uważnie Foce w oczy.
— Słyszycie, do jakiego gadania wyzywa wasze błoto — — Nie ja buntuję, tylko błoto.
— Wół by się zbuntował przeciw takiej robocie — ryczał Matarha.
Ośmieleni wykrzykiwali jeden przez drugiego.
— W takim i świnia by się nie tarzała, choć kocha się w błocie.
— Grzech, grzech, a po wsiach przestaną nas szanować.
— Pracę uczciwą każdy szanuje — bronił Sawicki.
Matarha opanował się i wywodził:
— To uczciwe? Ano podumajcie, paniczu. Z panów żaden nie tknąłby tego błota, tylko bidaków by do tego zaprzęgał. Ale nie nas! Ledwo pieniądz zadzwonił a już nos do błota.
— Aż dziw — mówił Giełeta — że wy paniczu, kowalski syn, z majstrów uczonych, sami babracie się w tym gnoju i nas jeszcze do takiej papraniny zaciągacie.
— Ależ nikt was nie siłuje — odparł Sawicki — nie chcecie, to rzućcie, ale hać koniecznie potrzebna. Cóż zrobić?
Matarha podnosił głos i rozum coraz śmielej.
— Niech przyślą sobie panowie jakichś takich, jeśli chcą mieć drzewo, ale my wszyscy nie najmici ani wy obaj.
Witrołom dodał ze współczuciem:
— Gazda z gazdów i majsterski syn do błota? — takie czasy.
Foka żachnął się gwałtownie.
— Niech przyślą? Stuknijcie się w czoło. Jak mogę zmagam się, abyście sami byli gazdami i panami w swoim lesie, a wy nam teraz chcecie przykomenderować panów i najmitów.
Giełeta drażnił dalej.
— To coś takiego jak ci zawołoki z dołów, co w Żabiem Żydom czyszczą wychodki.
Foka przeciął ręką powietrze, odłożył łopatę, powiedział spokojnie.
— Przestańcie zaraz, odpocznijcie sobie i chodźmy, a od jutra my sami damy sobie radę.
Ochłonęli zdziwieni, odpoczywali zanim odeszli, a tymczasem Matarha rozpowiadał nadymając się lecz także łzawiąc rzewnie głos.
— To trzeba zrozumieć. Są tam gdzieś na dołach sieroty takie, bez ojca, bez matki, ani ich nawet w życiu nie widzieli, nie znają. Z dnia na dzień żyją, chudziny zmarniałe, wałęsają się głodni, a nuż im ktoś skórkę chleba rzuci. No i Żydzina niewierny, albo podpanek bezbożny wywącha ich i zarzuci sidła: „chodźcie zarobić chleba“. Przyprowadzą do błota, ale i one sierociska gdy taką bajorę zoczą jak ta nasza, biorą się uciekać. I tamten herod z torby flaszkę wyciąga i im pod nos. „No łyknijcie sobie.“ I oni biedaczyny gol-gol jeden po drugim, chciałby łyknąć sobie jak należy. Ale herod zaraz odbierze: „hajda do błota, to potem dostaniesz“.
Foka przerwał.
— Ja was wódką nie traktuję, ani nie przyrzekam.
Matarha zakłopotał się.
— Któż to mówił? Ja tylko dla nauki, dla oświaty umiejętnej opowiadam. No i tamte biedaki z tej gorączki do wódki zabłocą się po czubki włosów. I tak powoli, flaszka za flaszką, baryłeczka za baryłeczką do gardła się leje, a ci kopią coraz głębiej w błocie, aż życie zakopią. Popatrz na nich, to nie ludzie, tylko bryły błota, błotne hamany, twarze oblepione, półoślepli od błota. Aż skostnieją, aż padają, a wciąż gorzałki pragną. A herod kiedy zobaczy, że siły im zbrakło wódkę zatka i marsz! No i one niebożątka na czworakach nosem ziemię podpierając, prosto na cmentarz podrepczą. A gdyby mieli rodzinę — kończył Matarha ze łzawym skowytem, w którym głos jego nie mógł się zmieścić.
Wtórowali mu westchnieniami. Witrołom jęknął, Bomba zachrapał, Giełeta zasępił się jakby na pogrzebie, a Mandat zaglądał ciekawie, jak to się wszystko robi. Tylko Łesio zawstydził się, a Iwanysko zachichotał kozim piskiem. Foka przerwał:
— Dość tych bajek, bo się nad sobą zanadto rozpłaczecie.
Matarha chciał obrazić się.
— To nie bajki, i dajcie dokończyć. No i tamci zbóje szukają sobie nowych sierot do błota i dla błotnej śmierci. I kto wie, może nasi panowie pieniężni tacy sami — ?
— Wszyscy oni tacy sami — wycedził Giełeta.
Foka uśmiechnął się szyderczo.
— Tacyście gazdowie, prości jak smereki, ale widać od krętactwa i smereka się pokręci.
— Czemu krętactwa? to prawda. — upierał się Matarha.
— A gdzież wy widzieliście takich biedaków?
— Widziałem czy nie widziałem, ale to prawda, i choćbym nie widział, tak być musi.
— Czemu musi?
Matarha śpiewał nieco cieniej, ale upierał się jeszcze.
— Bo czort główny do błota przynależny i z tego chętny, bo to jego robota z pierwowieku. Przeto z czorta i dla piekła są ci, co zawlekają ludzi do takiej roboty. I także tacy, co dają się chętnie zawlekać. A chrześcijanin sierota cóż? Tylko z biedy daje się zapchać. Ale nie my!
Foka spoglądał nań z politowaniem.
— Wyście taki bywalec a nie widzieliście jak mosty budują?
Matarha pocieszył się, znów się nadymał.
— Ho-ho, jeszcze jakie mosty widziałem, tak jakby skały rozłupali i na nowo zlepili. I cóż z tego? Mnie do nich nikt nie śmiał zaprzęgać. Cesarski żołnierz, czerwony kołnierz — wara!
— A jeśli pan cesarz da wam taki rozkaz na wojnie?
Matarha pochylił głowę, a Bomba wyrwał się.
— I cesarz nie śmie, bo gazda, gazda gazdy do błota nie zapcha.
— To mosty niepotrzebne?
— Po cóż nam mosty? — bełkotał Bomba. — Moje konięta takie, że każdą wodę choćby jak rwącą, przebrną, a najgłębszą, przepłyną. A jak kładka mi potrzebna, to w dwa dni wystawiam taką, że świeci się — bez błota.
— Człowiek też z błota — mruknął Sawicki — i do błota wróci.
Witrołom wygarniał z głowy i z głębi piersi.
— Tak, ale już osuszony, czort błoci, Bóg suszy.
— Takich jak wy nie osuszy — mruknął Foka.
Łesio usprawiedliwiał się.
— Wszystko by można, ale prawdę mówiąc w tej robocie najgorsze to, że sumienie zabłocone, bo w paskudztwie takim człowiek ciągle klnie: „czort, czort“. Czorta wzywa, aż go wywoła, a po co?
— Oj wywoła, a wabić nie trzeba — zgodził się smętnie Niauczuk.
Z błotnego sporu wynurzyło się coś więcej, niż sami oczekiwali. Witrołom mamrotał.
— Dość nam, no dość tego, co Andrijko obiecuje.
— Oj dość — westchnął Niauczuk, wywracając białka.
— Czego dość? — pytał Foka.
Witrołom wyciągnął z siebie z trudem.
— Że kara ma być, powiada Andrijko, za tę żywą żywicę, cośmy tyle jej wytoczyli — bez potrzeby.
— Bez potrzeby?
— Oblepieni my krwią leśną, mówi Andrijko, dla pieniądza. To brzemię takie, że — — Ha, ja nie wiem sam, ale do tego jeszcze gnoić się w błocie? Kraść siły od prawdziwej roboty? Po toż ojcowie nasi tyle wieków gazdowali, aby ich prawnuki w błocie skończyli? Nie! — przybił Witrołom.
Także Foka przybił twardo.
— Raz czorta głównego, raz pradziadów wyciągacie z torby, aby tylko od roboty się wykręcić. Niech wam będzie, choćbym nie chciał, najmici potrzebni. Chodźmy do koliby.
Na tym się skończyło. Rębacze, jak konie co zbuntowały się i uciekły na połoninę, a potem lecą za gazdą i rżą, kręcili się wokół Foki, zabiegali, zagadywali, rozpytywali troskliwie o wskazówki dla wyrębu, a ten i ów, wyręczając Petrycia, usługiwał Foce podczas wieczerzy. Do błota już więcej nie przyszli. I z tego Foka z Sawickim czasem z pomocą Petrycia sami porali się z kopaniem haci. Sawicki dotąd nie kierował ludźmi, wszelako rozumiał Fokę. Mówił z uznaniem.
— Nie mogłeś tego lepiej zrobić, bo teraz chyba sami się rozsumienią.
Foka odparł.
— Nie! Kopać już nie przyjdą, zobaczysz, ale wszystkiego nie można mieć.
I w samej rzeczy rębacze wracając wieczorami do koliby, niby to spiesząc się omijali hać z dala, tylko Witrołom, widząc jak tamci trudzą się, wzdychał: „biedaki gazda i panicz, na co zeszli.“ Poglądał po innych, ale tamci nie mogli się przemóc aby skoczyć na pomoc. Prostowali się, przyspieszali kroku, szli twardo przed siebie, nie patrzyli na bok. I Witrołom pomrukiwał sam do siebie jakby usprawiedliwiając:
— To z pisma się ciągnie, doczytali się do błota. Nieraz razem czytają — sam widziałem.
Mandat rozweselił się.
— Tak to! Pismo dobre dla świętych tylko, jak mój dziadulo, diak Bazio. Inny błoto zeń wyczyta.
Matarha sadził się.
— To nieprawda, takich książek nie ma, ja wiem najlepiej. Nasz pan kapitan czytał przed frontem dinst-reglamen![35] A inni inną mądrość, ale nie błoto żadne.
— Skąd możecie wiedzieć? — mówił Giełeta — wam tych błotnych nie pokażą. Dlatego ja skoro tylko książkę zobaczę, to od razu nią do błota.
Tylko jeden Iwanysko pomagał nieraz chętnie w kopaniu. Był chudy, giętki a wytrwały i miał swoje obyczaje. Jadał przeważnie słoninę jelenią, huślanki niewiele, kuleszy jeszcze mniej. Mówiono, że z tego lekki. Nierzadko po całodziennym rębaniu nawet po babraniu się w błocie, gdy umył się, wychodził na noc ze strzelbą poza kolibę. Wracał późno, przespał krótko, szedł razem z innymi do roboty.
Teraz już nie odkładał Foka. Z pomocą znajomych, takich którzy nie słyszeli jeszcze plotek i oszczerstw żabiowskich, wyszukał kilku wyrostków i kilku dziadów dość postarzałych z odległego Stebnego nad Dolną Rzeką a także z Bereżnicy i z Krzyworówni, spośród rodzin spokrewnionych z Bystrecem. Żaden z nich nie spotykał się ani nie rozmawiał z żabiowcami. W ten sposób pierwsi najemnicy zjawili się na Riabyńcu. Nie mieli oni siły ani sprawności takiej, jak rębacze i kłusownicy z Bystreca, ale byli chętni, posłuszni, a tego potrzeba było dla haci i dla ryzy.
Sawicki poweselał, biegał wzdłuż ryzy z młotem, próbował każde polano ryzy. Pokrzykiwał wesoło na robotników, a im weselej ich popędzał, tym raźniejsi byli, chętni, nawet wdzięczni. Robota potoczyła się. Rychło pierwszy spad ryzy był gotów, a u jego wylotu ubito w zagłębieniu leśnym nowy lecz tymczasowy portasz, aby tam złożyć drzewo przed śniegiem. Sawicki zrywał się wcześniej od wszystkich, jeszcze nie rozjaśniło się dobrze a już ściągał robotników z posłań. Wciąż niepokoił się, wciąż krzywił się prawie boleśnie i wreszcie puścił ryzę na próbę.
Po raz pierwszy gardziele lasu na Riabyńcu zadławiły się dzikimi okrzykami, groźbą, ostrzeżeniem, zachętą. „Ha-bou! Klej-hou! Kina-tou!“
Panicz-Ryś znów ożywił się nad miarę. Dla utrzymania łączności między ryzującymi biegał z góry na dół, zsuwając się po błocie i po szronie. Potem bez tchu leciał pod górę. Ostre lice zaostrzyło się, nos w milczeniu kłuł rozkazująco, tych którzy spuszczali kłody i którzy stali wzdłuż ryzy. Uwijali się wszyscy, kłody grzmiały, leśna ziemia wstrząsała się, ryza jęczała ale nie zachwiała się, trzymała się jakby z żelaza. Czekała ich jednak podwójna robota: ułożenie kłód na tymczasowych portaszach, a potem ponowny dalszy spust aż na dół, gdy Sawicki uzna, że ryzy gotowe.
Niektórzy wzruszali ramionami, na Sawickiego nie było sposobu. Po zryzowaniu i złożeniu drzewa Sawicki znów wziął się do kopania haci razem ze swoimi robotnikami. Już na Riabyńcu nie szło zbyt łatwo, lecz sam jar potoku głęboki i stromy stanowił mocne koryto a był dostatecznie wybrzuszony. Wystarczyło odrębać sterczące jeszcze głazy, usunąć kamienie, pogłębić dno, a pozostało tylko zatamować wylot potoku. Za to na Popadyńcu na płaskim gruncie, musiano wykopać sztuczne jeziorko, zabezpieczyć je, przygotować sztuczne ramy i budowę całej tamy. Mrozy opóźniły się zbawiennie i pracowali aż do dnia, gdy ziemia zamarzła na dobre. Potem ci sami nowi robotnicy zajęli się korowaniem i zsuwaniem drzewa na samej górze pod kierunkiem Kuzimbira. Koniec końców upór Sawickiego i przybycie najmitów przyspieszyło także robotę rębaczy.
Zbliżały się święta. Jak uciął toporem skończyły się troski butynu, tak jakby go nigdy nie było. Już przed odejściem świętowali rębacze, ciesząc się podwójną radością. Głośny śmiech Mandata zarażał wszystkich. Nawet Foka wcale nie o butynie rozprawiał lecz o kolędzie, którą miał przygotować na Jasienowie. Jak zebrać kolędników, przypomnieć pieśni, nauczyć nowych, wyćwiczyć pytania i odpowiedzi, aby wszystko szło gładko jakby w dobrym teatrze. I dalej: do kogo pójść, jak rozdzielić się, żeby starczyło czasu — wszystkiego osiem dni! — i dla której rodziny jakie pieśni stosowne. Bo tam ktoś umarł, gdzie indziej urodziło się dziecko, tam nowa para małżeńska, a tam w chudobie przybytek. I w końcu u kogo najstosowniej w tym roku odświętować rozples, zakończenie kolędy — podług rewaszu. Takie były troski Foki wcale nie frasobliwe, bo nie butynowe.
Tylko Sawicki nie brał udziału w tym wszystkim, dumał w milczeniu i mimo bliskość święta smęcił się nieustannie. Widząc to Petrycio, bardziej niż zwykle wesoły, żartował i budził Sawickiego z zadumy: „paniczu miły, nie martw się“.
Sawicki nie odzywał się, a Petrycio jakby odgadywał coś, zaśpiewał mu starą pieśń.

Któraż ciebie boli ranka?
Czy szeroka porąbana,
Czy głęboka postrzelana?

Zgadując czy nie, rębacze zaśpiewali chórem paniczowi Rysiowi pieśń Doboszową.
Foka znalazł chwilę by zapytać go na osobności.
— Co tobie, Piotrusiu, czemu?
Sawicki pomrukiwał.
— Pieniądze przybliżyły się, a sława coraz dalej, daleko. Co by na to ojciec powiedział?
Foka poderwał się.
— Wierzysz mi? sława zostanie!





  1. Brytyjski i Kontynentalny Trust Drzewny.
  2. Nie szkodzi, łaskawa pani, wyłącznie tędzy panowie. Niech wokół nas będą tędzy mężczyźni (znany cytat z niemieckiego przekładu Szekspira).
  3. Taniec rozbójników.
  4. Taniec z toporem.
  5. Dziarsko.
  6. Hultajskie tańcowanie.
  7. Komitat Zala (w południowych Węgrzech).
  8. To zdumiewające, to szokujące.
  9. Pan baron taki swój człowiek, taki nasz człowiek (zdanie w języku niemieckim niezrozumiałe).
  10. W świecie.
  11. Bardzo miło, bardzo dziękuję, bardzo honor.
  12. Całkiem nie tacy głupi (dumm znaczy „głupi“, nie „dumny“).
  13. Jak to, łaskawa pani? Czy pani rzeczywiście sądzi, że nie jesteśmy tacy głupi?
  14. Dobre, złote serce. Głowa też dobra, wielki człowiek u chrześcijan, Żydów i panów. Jego ojciec też serce, biedni spacerują do niego jak do rabina. Takich facetów (słowo urobione z wyrazu polskiego, w języku niemieckim nie znane) nie ma już na świecie (całe to zdanie powiedziane jest łamaną niemczyzną).
  15. Bardzo dobra robota, będzie taniej niż gdziekolwiek indziej.
  16. Całkiem.
  17. Jazda konno przywraca zdrowie.
  18. Aha, ci hrabiowie von Ważna Figura i zu Próżniactwo są już od dawna przestarzali. Gdzież to jest ten wieczny człowiek? Znikł daleko w średniowieczu.
  19. Sprawiedliwi ludzie, wielka familia, żona młoda, rumuńska, też familia, pracować, pracować, jak woły czarne (łamana niemczyzna).
  20. Proszę księdza.
  21. Całkiem niezwykle.
  22. Najwyższy rabin.
  23. Tanie, opłacające się.
  24. Słudzy ducha.
  25. Rozszerzanie się (ekspansja) to wszystko.
  26. Dla ducha.
  27. Jest jak najlepsza północna sosna lub świerk.
  28. Twarde, a jednak łatwe do obróbki.
  29. Ani trochę nie łamliwe, doskonałe w kolorze.
  30. Smolne i jędrne przede wszystkim, tak jak gdyby był to tylko rdzeń, całkiem, całkiem.
  31. Ostatecznie.
  32. Praca pionierska.
  33. Całkiem sporo.
  34. Kosowie, mój Kosoweczku, sławnyś z powodzenia! / Jedlibyśmy u ciebie chleb, gdyby nie wojenki. / Oj, Panie Boże, dopomóż tego Turka zabić, / Poszlibyśmy do Kosowa dziewczątka kochać.
  35. Regulamin służby (z austriackiego).





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.