Zwada/Gody Odokii

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Zwada
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1981
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX. GODY ODOKII
1

W połowie marca na swoje święto, w pogodne ciepłe przedpołudnie popadia Eudokia rozhulała się jak zazwyczaj swoją ostatnią najgroźniejszą śnieżycą. Wyrębane wyrwy i golizny leśne, ubite gładkim śniegiem, zapraszały ją świątecznymi podłogami do tańca.
Naprzód najwyżej, na lewym brzegu Riabyńca, u górnej granicy wyrębu, gdzie jeszcze pracowali rębacze bystreccy, dziobały w uszy cieniutkie zrazu a ochocze jej piski, wciąż przerywane, jakby jeden gil nadlatywał za drugim.
Witrołom oglądał się bacznie, przeżegnał się, po czym piłowali dalej. Od zachodu wynurzyła się sina a długa piła chmurowa. Jej ostre zęby wyciągały się, rosły. Rozbiły się długie rohatyny i przednią strażą pędziły, jak sine ostrza lodowe, kłując jasne niebo. Przepędziły, znów było jasno, piły śpiewały w lesie.
Witrołom spoglądał uważnie na Cwyriuka, ten uśmiechnięty jak zwykle, nie zwracał nań uwagi.
Potem zza gór żałobny całun wystrzelił, chmura tak czarna jakiej nigdy nie widzieli latem. Wierchami już lasów nie było, już chmurosporne drzewa leżały pokotem albo zjechały na portasz. I mroku leśnego nie było, sama biel czysta.
Przytoczyła się Odokia. W kłębach łachmaniastych, baniasta głowa, baniaste cycki, baniaste biodra, kolana baniaste, spuchnięte. Dostrzegła białość, zarżała wyuzdanie, spadła na nią jak sęp na jagnię.
Od razu czarne łachmany wetkały się od góry w las, rębacze nie widzieli jeden drugiego. Zajazgotała Baba, rębacze nie słyszeli jeden drugiego. Piłowane drzewa zawyły, uginały się. Zaskowyczały naraz wszystkie piły tkwiące w brzuchach drzew, ścisnęły się w mig, zachwiali się zatrzymani nagle w rozpędzie rębacze. W mroku — kliny, sapiny i doubnie z trudem dobierały się do uwięzionych pił, aby je wyratować.
Popadia ugaszczała na swoje święto. Rozpruła czarne łachmany, sypnęła z czarnych czeluści mączką bialutką tak hojnie, jakby sypała z tysiąca worków. Pusty wyrąb chłonął chciwie czarodziejską mączkę. Stajała niezwłocznie w lepki moczar.
Rębacze od razu pobieleli. Zasypani mąką, zakryci żałobnymi spódnicami Baby, zbrzemienieli w moczarze po pas, nie mogli się ruszyć krokiem. Zarechotała Baba, porwała się, pocwałowała dalej. I zaraz pojaśniało.
Przemoczeni do skóry rębacze przetrwali nalot, nie uciekali. Wyzwolone piły zachrypiały w zaśnieżonych ranach drzew. Znów Mandat zuchwale rechotał, znów Matarha, piłując i wyszarpując piłę, porykiwał: „Hou-raz! Hou-raz!“ Wyzywali Popadię.
Wtem rozbłysły piły, odstrzeliły światłem. Czyli słońce zagrało na wodach?
To wyruszyły procesje Odokii. Od zachodu słońca białe duchowieństwo w iskrzącej kurzawie sypnęło wyrębem z kolędą za Babą. Preoswiaszczenni[1] — gwiazdy na tiarach, tiara przy tiarze, srebrna wiecha obok wiechy, złotokręty kostur za kosturem. Ich straż, złoci puszkaryki, blachowani słońcem. Ich świty w bieli: bialutcy pląsarze wirowali w koło, z nimi dziewczyny otulone w przejrzyste koszule, rozpuszczone warkocze jak snopy wydarte słońcu. Żartowni skoczkowie koziołkowali, z ich łysych czół wciąż łyskało słońce.
Światła śpiewały, granie rosło, wrzawa potężniała. Diaczkowie w zaśpiewach, dziady rozkręcali liry rzewne, kolędnicy gromkie nuty, świszczypały-sopiałki dmuchały piskliwie. Sypał się chichot łaskotny. Ptaszyny chramowe rozświergotały się chmarą. Brzęczały migotne bączki, buczały szafirowe żuczki, fiwkały bukaszki-świetliki, cieniutko bzykały tysiącem błyskotnych żagielków chramowe komary. Ponad wszystkim potężnie górowały śpiewy Preoswiaszczennych dostojników Odokii. Powszechny chór świateł wielkich i maluczkich.

Raduj się lesie, Odokia miecie,
Raduj się!

Chcąc nie chcąc, rębacze zachłysnęli się igrzyskiem pijanych świateł. Lecz świetlisty korowód oślepił ich od razu, mrużyli oczy, zakrywali dłońmi. Homon świąteczny rozbijał się po wierchach, ogłuszał z dala.
Zaniepokoili się, bezradnie naciągali na uszy mokre czapiska.
Zanim ochłonęli, procesje Odokii z godnością duchowną, w miarę jak zbliżały się, zaprzestały hałasu. Z delikatności duchownej okryły się mrokiem, skradały się duchownie.
Omroczyły rębaczy i w mig skakały do gardła. Z wiru mrocznego nalatywały i rosły puchate ptachy-śnieguły, dziobały zawzięcie, raniły. Mary i maszkary dziobate wokoło: — po jednej, po dwie, w samodziesięć, rojem, białe, białe, białe — zagarniały skrzydłami. I zaraz rozdzierały dzioby w puste czarne paszcze — Ależ nie! By nie czynić krzywdy, aby nie przeląc, same znijaczały się w pyły. Pokornie rozsiały się w duchowne kruszyny, w proch. Kruszyny płynęły, pyłki tryskały, świdrowały, parzyły. Rozszeptały się spowiedziami, skruszyły, tryumfowały. Od święta wielkiego roiska duchowne duchały-dusiły nie byle kadzidłem. Ostrym kropidełkiem siały chrzest, zmywały. Dla umocnienia wywiały z połonin raz na stuletni urodny plon. Ziarnem błogosławiąc, nie jak bądź smagały. Naziarniły, bierzmowały duchem-dmuchem, szpony sępie wpruły w oczy, w gardło, w przełyk. Kładły rębaczy na kolana, mrozem wychlastały spod samej wątroby pianę na usta, kipiącą modlitwę.
Na chwałę Odokii do sępiej kutii bogato wszastały starty na biel mak z tej połoninki, co ją zwą „Niedajboże.“ Mak co usypia słodko bez miodu. Kutię sypały wkoło nabożnie dla dusz zmarłych i na skon lekki dla tych, co umrą. Każdy dziób powietrza nasyciły kutią, usta modłami rozcięte zlepiły ostatnią namastą.
Sciszeni rębacze, zwaleni z kolan, padali nabożnie na brzuchy. Witrołom raz tylko wydarł z siebie krzyk: „Biała śmierć“! Potem zamilkli, sami nie wiedzieli, jak rzucili piły i nie widzieli, jak stoczyli się jeden po drugim na dół w nie wyrąbany jeszcze las. Ścisnęły się usta, jak drzewa wcięte głęboko piłami. Lecz rozwierały się przecie by chwycić — tchu! Znów zasypane to ścinały się, to rozdziawiały. Kłapały jak u ryb wyrzuconych na brzeg. Oczy jarzyły się, ze stulonych pąków — w pełne róże, z zawianych iskier w spuchnięte węgle, lazły na wierzch: tchu! I przeognione krwią gasły. Przylegli do ziemi, rozgrzebywali śnieg, wciskali nosy w mech byle oddychać, byle nie zatchnąć się, byle żyć. Przecie co chwila wskakiwał któryś po narzędzia, ratował od zamieci, wlókł je na dół, jakby chciał zabrać na tamten świat. Wracając, każdy walił się błyskawicznie na ziemię, ustami do mchu: Tchu!
Wyrwami i lasem hulali, to śpiewnie kolędowali, to cicho nucili duchowni Odokii. Pilnowali, czy wszystko sciszone już, grzebali miękko, przysypywali, sypali.
Kto wie, czy długo jeszcze wytrzymaliby rębacze, lecz oto przywiał z pogoni za Odokią sam Pop Iwan, siwy i rozkudłany, zazdrosny i zdyszany. Zagrzmiał krótko wiatrem, raz tylko uderzył jak piorun. Po gromie blask szurnął lasem, jak błyskawica śnieżna. Od razu wymiótł wszystkie białomroczne roje. Ocalił żywych od uduszenia. Z lamentem krzywdy tysiącstrunnej odpływały rzesze Odokii, z daleka gruchała do nich słodko Popadia. A wszystkie drzewa w lesie zaraz pochyliły się aż do ziemi. Waliły pokłony przed Popem. Naprzód na pobliskiej wapiennej stromiźnie, w płytkiej glinie padały niedobitki lasu. Bach-bach-bach! Za chwilę powyżej rębaczy, w jednym-tym-samym ruchu pękały i padały drzewa. A potem po obu stronach, w końcu też od dołu gruchotały się jedno za drugim osaczającym nalotem. Pod wodzą Popa czarno-biała nagonka na rębaczy, czy też rąbana czarno na białym nauczka: „Nasypać lęku! Niech nie pchają się na nasze gody, nie podglądają naszych harców, naszych zwad! Bach-bach-bach!“
Śnieżyca nie dusiła, powietrze było czyste i Witrołom wygrzebał się spod lawiny. Walcząc z hukiem wiatru, z pełnej piersi zawołał:
— Hajda, junacy, uciekać póki czas!
Białe bryły jak potwornie spuchnięte koniki polne, przewracając się co chwila głową w śnieg, pomykały po miękkim białym bezdrożu.
Nagle Niauczuk wrzasnął.
— Zostawiłem żelaziwo — pod środkową jodłą — jeszcze stoi!
Zaledwie krzyknął, myśliwy Iwanysko trącił go z całej siły w śnieg, zawołał: „przyniosę“, sam lekko pomknął ku górze.
Iwanysko — i Pop Iwan. Iwanysko zwrotny-lotny i rębacz, lecz słowem spętany i młody. Pop Iwan starzec duchowny-dychawiczny lecz puszczołomiec a chytry. Iwanysko pędził w szturm z siekierą — z łopatą — zatrzymał się Pop Iwan, ani mruknął.
Czy zaczaił się ze śmiechem, by capnąć z zasadzki? Czy umowę leśną miał ze strzelcem Iwanyskiem? A może się zaciekawił z góry miłościwie: „czy to krzak wyrwany wiatrem? Czy przecież chłop, chrząszcz czupurny pcha się pod olbrzymów?“
Także drzewa wnet ucichły, tylko baszty powalone w zaworach i splotach, wymierzyły gałęziska ku niebu, ku ziemi, najeżyły się zawzięcie miotłami-igliwiem.
Łapiąc się witek, nasz Iwanysko skakał przez zawory. Padał wciąż, wstawał wciąż, jakby pływał w śniegu. Wnet u stóp jodły stojącej stał. A już ledwie rozeznali rębacze od dołu: czy to z śniegu się gramoli boża-krówka biedna czyli najroślejszy z nich strzelec Iwanysko? Wydarł, wygrzebał z śnieżycy żelazo, puścił się w dół. Zaledwie zrównał się z innymi, Pop-Iwan nie czekał więcej. Znów tupnął krótkim piorunem wichru, znów drzewa zawyły. Pokotem — z łoskotem kładły się do mchu. Rębacze zmykali, zmykali.
Śniegi zawaliły od razu cały butyn i ryzy także. Kiedy Petrycio Siopeniuk usłyszał z koliby gromy wiatrołomiste od szczytu, zadął w trembitę na alarm. Foka z Sawickim byli przy ryzach. Bezzwłocznie wraz z innymi, uzbrojeni w łopaty puścili się ku górze na odsiecz. Okrężny płaj nad Riabyńcem zasypany powyżej pasa śniegiem nie puszczał ich. Przedarli się przez turszieki nad potokiem i idąc gęstwiną młododrzewu, strącali płachty ciężkiego śniegu sobie na głowy. Nie uszli daleko, gdy ujrzeli przez gąszcze toczące się bryły śniegowe, uratowanych rębaczy. Nie poznawali nikogo.
Najgrubsza z brył wstrząsnęła się głucho przytłumionym śmiechem.
— Z tołoki od Odokii. Myrom! — To śmiał się Mandat.
— Od czarnej śmierci — ponuro, ledwo dosłyszalnie docierał głos Giełety.
— Biała śmierć już nas zatańczyła — z najwątlejszej figury śnieżnej dziarsko wołał Łesio.
— Kanonada! — niech uczą się — Prusy — — — z białego słupa borykał się przerywany i zduszony głos Matarhy.
Rębacze spuchnięci w zbite bałwany śniegu, tak byli wyczerpani i sponiewierani, że staczali się z góry gwałtownie, bezwładnie, to znów w słabych podrygach jak liście i śmiecie leśne, miecione wichrem jesiennym ze starej bukowiny. Gdy zrównali się z odsieczą, Foka usiłował rozróżniać pod ich zaśnieżonymi czapami osoby. Wszystkie twarze posiniały jednakowo, oczy poczerwieniały, usta zbielały. Witali się serdecznie, lecz gdy raz przystanęli, ledwie mogli wlec nogi naprzód.
Witrołom sapał, oczy wyłaziły mu na wierzch. Przyznał przecie:
— Wyratował nas Pop Iwan rzetelnie, w ostatniej chwili.
Najmniej zmęczony ze wszystkich, nawet podochocony do mówienia myśliwy Iwanysko Cwyriuk oceniał spokojnie.
— Młodsi strzelcy z nagonką, łakomi zdusić od razu i byle jak. A stary? ha, cierpliwy, postraszy gracko zwierzynę, niech pokaże co umie. Polubuje się skokami i odłoży sobie. Ha! Gdyby zwierzyna miała rozum — zaśmiał się Iwanysko.
Gdy zbliżyli się do potoku, spragnieni rębacze zwalili się pokotem na brzeg i chciwie żłopali wodę. Tylko Iwanysko otrzepywał się starannie ze śniegu, po czym umył ręce i twarz, wreszcie dłonią napił się wody i poszedł naprzód pierwszy.
Przywlókłszy się do koliby, rębacze od razu zwalili się na posłanie. Nie czyścili się, nie suszyli, nie rozbierali ani nie rozzuwali. Foka skinął, i wówczas Petrycio i Pańcio wraz z innymi usiłowali pośpiesznie ściągać im z nóg poszarpane a stężałe na kamień chołosznie i postoły. Nadaremnie, rozcinali je przeto nożami, ciskali do ognia poszarpane szmaty. Watra co chwila sykała mściwie. Jak zniewolony pies leniwie pożerała parzące mrozem obrzydliwe resztki. Po czym rozcierano rębaczom śniegiem nogi, całe w ranach, co cuchnęły spalenizną od tarcia. Nacierany przez Pańcia Mandat stękając z cicha śmiał się resztką sił.
— Pańciu, a może by tak Elektrykę waszą puścić przeciw Odokii?
Pańcio nie rozumiał.
— Przeciw jakiej?
Mandat choć śmiał się nadal, odpowiadał z trudem.
— Przeciw zawiei maczkowej, tej corocznej, a także przeciw takiej, co raz na sto lat.
Iwanysko podniósł się żywo z posłania. Otwierając oczy i mrużąc zaraz, zapytał półgłosem.
— Właśnie, że chciałbym wiedzieć, co tamci robią przeciw —
Pańcio oglądał się pytająco. Skurczył się i skrzywił żałośnie, przerwał nacieranie. Tymczasem leżący w kącie Giełeta odpowiadał Iwanyskowi szyderczo:
— Nie martwcie się, Iwanysku! Bogacze potrafią, potrafią, ho-ho —
Mandat w gasnącym śmiechu syknął:
— Lepiej od nas uciekać?
— Elektrysz, elektrysz — szydził głucho Giełeta.
— O czymże mówicie? — wydobył z siebie Pańcio.
— O czortach — prysnął Mandat — tych co nas tak —
Witrołom poderwał się i krzyknął.
— Przestać! Nie wolno! Nam swoje prawa, im swoje.
— Ależ czorty widziałem, widzieliście — upierał się Mandat.
Pańcio rozjąkał się.
— Czy-czyście powariowali? Jakież czorty?
Zniemożony Mandat podtrzymywał swoje ze śmiechem.
— Czortowa popownia i to najstarsza! Z tych najbielszych. Któż ich nie widział?
Witrołom wrzasnął dziko.
— Milczeć, psi pysku! Wara przezywać, naruszać. Gazdo, pogróźcie, bo koniec nam.
Zaszczekali jeden przez drugiego, to szydząc, to grożąc, lecz Foka zbliżył się i wnet ucichły żarty i groźby. Foka tłumaczył oględnie Pańciowi.
— Rozumiecie? Zamiecica, urwała się z wierchu śnieżna zasowa — no, zawiź —
Pańcio nie rozumiał.
— Co to takiego zawiź?
Foka oglądnął się, a Sawicki tłumaczył chętnie.
— Po prostu lawina.
Pańcio podskoczył i zaskowyczał.
— Chie-chie-chie, lawina! Alboż ja nie wiem? To naprawdę on! Nam w Alpach cały Gefechtzug[2] ppo-je-chał i aus![3] I czemuż nie czort? Prawda nie-święta, najjaśniejszy czort.
Foka żachnął się gniewnie.
— Kto wam pozwolił? O czym nie wiecie, nie paplajcie!
Pańcio zadziwił się, po czym ocknął się i teraz dopiero odpowiedział Iwanyskowi.
— A chcecie wiedzieć, Iwanysku, jaki sposób mają na niego bogacze?
— No jaki? — mruknął Iwanysko.
Pańcio pośpieszył się gorliwie.
— Jeden-jedyny tylko! Ciskać tamtemu do pyska, i pod lawiny i w lejące się błoto i pod skały rozbite granatami, pchać mu w zęby żołnierzyków starych i młodych — Na ofiarę! Niech ich chapnie. Niech śnieg ich zasypie, zadusi, niech błoto ich zaleje, niech skały rozedrą ich na krwawe szmatki, tak! a niech on się nasyci, byle tylko bogaczy przepuścił. Niech sobie przejadą bezpiecznie po naszych karkach.
— Dość tego! — rozkazał Foka. — Oczyścić się i milczeć.
— Sprawiedliwie, gazdo — poddał się Witrołom i dodał spłaszczonym głosem: — My nie chudoba, pomódlmy się razem.
Bosi już rębacze chwiejąc się, a nie otwierając zbolałych oczu, klękali do modlitwy, zaczynali kilkakrotnie, napinali i rozstruniali, łykali słowa. Witrołom podniósł głos gniewnie.
— No jakże, razem czy nie razem?
Iwanysko też podniósł głos, podchwycił modlitwę, prowadził ją wyraźnie i tak powoli, iż każdy miał czas nadążyć zgodnie. Zakończył:
— Twoje królestwo, Twoja moc, Twoja sława, Amen.
Pechkało i Birysz przybliżyli się nieznacznie, za nimi inni żabiowcy krok za krokiem, nastawiali uszu, śledzili każde słowo Iwanyska, porozumiewali się wzrokiem. Mieli swoje powody.
Po modlitwie Foka zakończył twardo.
— O tamtym ani słowa! Zostawmy je. Mówmy o Bożym!



2

W międzyczasie Petrycio kilkakrotnie zatrembitał, aż zeszli się wszyscy butynary. Nie brakło nikogo. Foka zarządził przerwę w robotach, aż miną burze, stoczą się lawiny i ustali się pogoda.
W ciągu dnia wały śnieżne otoczyły kolibę na wysokość chłopa. Żabiowcy z trudem przekopywali się łopatami z jednej koliby do drugiej. Robotnicy nie wydalali się z koliby. Wypoczywali jak w wielkie święto. Baba Odokia świętowała swoje święto na Wierchach, na przepaściach, a oni swoje w kolibie. Grali, śpiewali, opowiadali więcej niż zwykle, więcej niż kiedykolwiek dotąd.
Jak w taki czas się godzi, Foka opowiadał o rachmańskiej krainie.
— Nie byłem ja tam, może nikt nie był. A powiastował nam na połoninie Maksym jaworzański, ten biały, co kiedyś przez Synycie na tamten świat chodził, kiedy stęsknił się za matką. Był jeszcze dzieckiem wtedy.
Rachmanowie niby to biedni, powiada, żaden dla siebie nic nie potrzebuje. A pobudowali tam pod samym wschodem słońca, na najwyższych górach wielkie budowle. Kościoły ze skał, w skałach komnaty wielkie, chodniki oświetlone, skały na figury przekuli. Wszystko świeci się i gra. A po co im to? Dla świętowania, dla zbratania. Nikt tak nie świętuje, nie modli się, nie raduje się, jak oni. Przychodzą nawet do nich, powiada Maksymko, na święta z drugich światów, jak do nas sąsiedzi i znajomi z drugich wsi na chram. I sama praca u nich — także święto. Poszczą długo przedtem i jakoś to się dzieje, że mają więcej sił, niż my po huślankach, banyszach i słoninach. Kiedy dzwonek zawezwie na robotę, z każdego kąta, z każdej połoniny, z każdego jeziora zgłaszają się dzwonki. Przylatują Rachmanowie cicho z najdalszych kątów i witają się najciszej. Mają swoje znaki rąk, złożenie palców czy to w kółka czy kluczki, czy krzyżyki. Porozumiewają się w milczeniu, jak milczące wody. A kiedy pracują — śpiewają. Kiedy przewiercają skały — skalny śpiew, i wtedy skała lepiej im się daje, a kiedy wodę tamują, wodzie po wodnemu śpiewają, woda ich słucha. Ha! Gdyby mieli butyny, jakże by śpiewali? Może drzewom po drzewnemu? Ale oni drzew nie ścinają, u nich się liczy, że drzewa z tego samego rodu. To jeszcze można by zrozumieć, a to dziwne jakieś, że drzewa ścinają tylko na korabie i na ofiarę Bogu, kiedy ono samo zechce. I jeszcze i to, że znajdzie się zawsze taki mnich, co skoczy do tej watry ofiarnej i spali się wraz z drzewem, choć go nikt nie zmusza. Nie wadzą się z żadnym stworzeniem, nie wadzą się z ziemią, ni z wodą. Lubują się w wodach nade wszystko. Ich korabie węszą same, widzą same, przewożą przez wielkie jeziora, dokąd im potrzeba. W czasie roboty śpiewa sama rachmańska kraina. Wiatr także śpiewa na wielkich lirach, co zawieszone zawsze na drzewach. Wody ze skał uderzają o wielkie cymbały dzwonowe, także grają. Watry pałają po wierchach, ogień i dym ich przeciska się przez strunowe sito, też śpiewa. „Jacyż oni, bogaci czy biedni?“ — pytałem tego z Jaworza. On mi na to: „Oni nie tak rozsądzają, to tylko dwóch półślepców i jeden głuchy tak się sprzeczają. Jeden półślepiec widzi tylko blask, a drugi tylko cienie, a głuchy nie słyszy tego, co obaj słyszą, a widzi to, czego obaj nie widzą. A któryż z nich wie, jak naprawdę jest?“ Pytałem jeszcze białego dziadka: „Czyż oni nie zanadto miękcy?“ — „Przeciwnie“ — mówi Maksym. „Jakżeż tedy, twardzi?“ — „Przeciwnie“ — mówi dziad. „Zatem ani miękcy ani twardzi, nijacy?“ — „Przeciwnie — powiada — niż twardzi i niż miękcy, a także przeciwnie niż nijacy: przezroczyści — ot tacy!“ — „No dobrze — mówię — a teraz powiedzcież jeszcze, Maksymku, jak wy sami o tym: to bajka czy sen?“ A on mi na to: „Słuchaj, chłopcze miły, to stara prawda, zaglądnij do sumienia, powiedz z ręką na sercu, czy sam tak samo nie wiesz, czy to może nieprawda?“ I prawda, któż by przeczył, któż by tak nie chciał, aby nie było bogatych ni biednych, ni twardych ni poddanych, ni zwady bliższej ani dalszej — zakończył Foka.
— Ależ tam, w rachmańskiej krainie Baba Odokia nie hula — zarzucił Petrycio.
— Bracie — pocieszał Foka — alboż to dzisiaj źle wśród zawiei? Nie bójmy się mocarzy, a nie pchajmy się im w drogę! Nie wadźmy się z Babą, a szanujmy święto.
Kuzimbir Biłohołowy westchnął, mówił poważnie.
— Nie mają grzechów Rachmanowie, nie ciążą im. I człowiek nasz, gdyby się zwolnił od grzechu, zaraziutko będzie leciutki, rachmański. A któż się zwolni?
— A cóż wy na to, Pańciu? — pytał znów Petrycio.
Pańcio opuścił wargę i dumał.
— Ha, grzechy — mówił — jakież to moje grzechy? To że bolało mnie, kiedy pędzili przez pałki leszczynowe? I teraz boli. —
— Cóż was boli? — odważył się Sawicki.
Pańcio ożywił się.
— Pa-paniczu Sawicki, za-zapytajcie lepiej, co nie bo-boli! Rana koło rany. I za co? Gdzież mnie, paniczu, do rachmańskich zachcianek!
Petrycio nie drażnił już starego.
— A wiecie, Foko — zaśmiał się Pańcio — nie sprzedacie dobrze waszych kłód, jeśli będziecie wędrować — tamtędy...
— Dokąd wędrować? — zmarszczył się Foka.
— Razem z Maksymem, tym z Jaworza. Widziałem go, ani jednego słowa nie przemówiliśmy do siebie. Widywałem już głowacza niejednego, biskupów, mnichów też. Nawet cesarzy obu widziałem, starego i młodego. Oni tacy sami jak my. I gorsi, bo z bogaczami. A ten Maksym —
— Jakiż on? — pytał Foka.
— Sa-sama tęsknota — odkaszlał Pańcio.
— Cóż to znaczy?
— Nosi go ta tuha po światach, otwiera mu oczy, uszy —
— To wy przecie myślicie, że są gdzieś Rachmanowie.
— Kiedyż mam myśleć, bratczyku — Pańcio kaszlał znów i znów mówił — a jeśli są, to cóż z tego? Tu do nas nie przyjdą na pewno, ani im to w głowie. A my tutaj po to wszystko.
— Po co wszystko?
— Aby pić, do końca pić co gorzkie, co obrzydliwe, gnojówkę samą żłopać, truciznę.
Petrycio znów zaczął.
— Kiedy Rachmanowie są, to i Bóg czuwa.
Pańcio opuścił wargę, skrzywił się żałośnie.
— Chłopcze, nie ciągnij mnie za język! i daj mi już raz spokój z twoim Bogiem — kaszlał znów długo, nikt nie śmiał się z Pańcia.
Zawierucha huczała bez przerwy wokół koliby. Sawicki zmiarkował, że smutno, zgłosił się.
— Chcecie, to wam zaśpiewam nową żabiowską pieśń z Synyci? Niedawno, na zeszłorocznym Jordanie żabiowcy uznali, że główna, najpiękniejsza ze wszystkich.
Mandat mruknął.
— O łydkach babskich czy jeszcze dalej?
— Ależ nie! — obruszył się Sawicki. — O dawności i jeszcze o tym, co będzie.
Mandat chciał coś dorzucić, lecz Tomaszewski pośpieszył.
— Proszę śpiewajcie, paniczu, śpiewajcie.
Żabiowcy zahałasowali, zagłuszyli wszelki opór, krzyczeli.
— Śpiewajcie, prosimy, śpiewajcie.
Sawicki zadzwonił w cymbały i śpiewał powoli na nutę żabiowską, wójtową.

Na wysokiej połoninie, w Synyciach daleczko
Wysłuchują siwe buki z nieba śpiewaneczkę.
Ty zacichnij, wodo wszelka, w zacisza, w zacisza,
Och, bo takiej śpiewaneczki tutaj nikt nie słyszał.

Dziecię Boże przy organach, aniołowie wieńcem
Do udałej śpiewaneczki liry swoje kręcą.
Oto prawda starowieku, prawo Wierchowiny:
Krasa, drużba i słoboda — te stare — nowiny.

Jak to sławnie ludzie dawni żyli, mieli statek,
Sto lat wieku, sto pięćdziesiąt dożywali latek.
A wciąż młodzi, bo wciąż w zgodzie, z wierchu na wierch, hajda!
Hej jałówki w połoniny przez puszcze, przez berda!

Z połoniny w połoninę, haj, owieczki, hola!
Ludziom mir, a sława Bohu, Jego święta wola.
Niedaleczko tak od ludzi, a do nieba blisko,
Z połoniny w połoninę, z pastwiska w pastwisko.

Oj wy młodzi! Nie zaznacie z niebem pojednania,
Już na wiosnę list wasz więdnie, a kwiat główkę skłania,
Mrozem przeszło świat szeroki, suchy wicher miecie,
Takaż teraz nienawistka nastała na świecie.

Od Podgórza przez Podole aż do morza brzegu
Jak szeroki świat zorana ziemia, skiby biegą,
Zniewolona potem ziemia, pot pokropił pola,
Tam niewola ziarno siała i zbierze niewola.

Ale wrócą znów od wschodu wieści stare-nowe,
Wskrzesną, łysną, zaświtają zornice gromowe,
Za wiosneczką wiosnka wstanie, będą grać zazule,
Nowy liść i nowy rój, gniazda nowe, ule,

Nowy brzęk i nowy śpiew, nowy głos i mowa,
Nowy słych i nowy dech, drużyna wierna nowa,
Nowe gwiazdy i z gwiazd nowych nowa ozimina.
Chrzest, chram nowy, starowieczna radość, a wciąż inna.

Dzieci wdzięczne przed dawnością niechaj głowy skłonią,
Dawność sławią, młodość sławią i modlą się o nią. —
To słuchają siwe buki w Synyciach daleczko,
A radują się anioły w niebie śpiewaneczką.

Gazda Bomba wzdychał, puszczał wielkie kłęby dymu, bełkotał z wolim spokojem lecz ważnie.
— Tak było dawno. Po co rozpytywać i dziobać? Ludzie dawni słuchali o Rachmanach, słuchali śpiewanek, każdy milczał sobie, aż zasnął. —
Dzień po burzy, już późnym wieczorem przybył konno z Bystreca syn Andrijkowy, wyrostek zwany Lubko. Przyjechał na młodym koniu domowego chowu. Mieszkańcy kolib ucieszyli się synem Andrijka, podziwiali konia i pieścili. Oglądali, dotykali, sprawdzali dokładnie. Koń był młody z piersią nie rozwiniętą jeszcze, a już twardy, suchy, kanciasty choć cienkokostny. O suchej głowie, wysokim czole, o chodach wypadowych dla zagarniania przestrzeni. Także oczy zadzierzyste, dalekosiężne, zaborcze śmiały się do dali. Powitał kolibę kilkakrotnym rżeniem. Gdy go pieszczono, osadzone nader głęboko w czaszce skalnej oczy zamykały się i gasły cicho, jak strumień żywy co przepada pod skałą.
— Niedawno okoszelił się Andrijko, a już taki koń — mówiono z uznaniem.
Także Foka chwalił.
— Duma Andrijkowa, nawet Bystreca.
— I całej Huculii — wygłosił uroczyście Bomba.
— Nie ma co mówić — odezwał się cicho Birysz — domowe koniątko, „babyna detyna“, a przecie koń ze syhły i z przepaści.
— Nie dziwota, że Andrijko nie dba o butyn — wzdychał kiermanycz Gucyniuk.
Bomba stękał.
— Oj Bożeńku święty, kiedyż już raz człowiek powróci do tego maleństwa.
Butynary w wielkiej liczbie z gorliwością odprowadzili konia do stajni pod skałę, po czym Lubko wszedł do koliby. Niepodobny do ojca ani do rodu Płytków, wcale nie dorodny, długonosy, lnianoczuby Lubko uśmiechał się do wszystkich szafirowymi oczyma, co raczej były dziewczyńskie niż chłopięce. Mimo że przebył dopiero co uciążliwą całodzienną drogę, przysiadł do watry i zaszczebiotał dziarsko, a przecie dziewczyńskim głosem.
— Mama powiadają: „czekaj, nie posyłaj chłopca w takie śniegi“, a diedia: „jedź, jedź synku, zaraz“. Bardzo niespokojny o was, coś mu się wyśniło, martwi się, mówi nam: „ich butynarskie życie twarde zanadto, nie takie spokojne jak nasze, szkoda ich.“
Pańcio ożywił się nagle.
— A gdzież spokojnie?
Lubko odpowiadał ufnie.
— U nas spokojnie, w chacie, przy krowach, przy cielętach.
Pańcio otworzył usta chytrze, pokazując wszystkie szczerby.
Zastawiał pułapkę na chłopca.
— A gdzie jeszcze spokojnie?
Lubko zamyślił się, szczebiotał dalej.
— Najspokojniej w leszczynach, wiosną pszczoły, jesienią orzeszki.
Pańcio rozkrzyczał się niespodziewanie.
— Chłopczyno, gdzież tam spokojnie!? Czort znajdzie cię wszędzie! Tyś nie dla spokoju. Tyś dla wojny, tyś dla szturmu, dla ran, jak każdy inny! Dla głodowania i aby łajno świńskie żwakać zamiast słoniny! I do lizania kałuży także.
Lubkowi wydłużył się nos, oczy pociemniały, oglądał wszystkich po kolei, a Petrycio znów kpił z Pańcia.
— A może Lubko także do daraby i do zahaty na wodach?
— I do zahaty i do połamania kości i do poparzenia także — krzyczał Pańcio bez zająknienia.
Lubko nie rozumiejąc, szepnął.
— Za co?
— A ja za co? — wrzeszczał Pańcio.
Petrycio znów zbijał Pańcia z pantałyku wymowy.
— A teraz, Pańciu, do czego wy, powiedzcie.
— Chie-chie-chie — śmiał się Pańcio — niech cię broni cały twój Bóg, i wszystkie jego generały, i tego chłopca też, abyście byli do tego, do czego ja teraz jestem.
— To łatać garnki tak niespokojnie? — pytał niewinnie Petrycio.
— Człowiecze — skrzeczał wściekle Pańcio — gdybyś tej siarki powąchał, co skwierczy naokoło mych garnków, tobyś brał całą darabę, całą zahatę na plecy, sam jeden i uciekał od garnków. Ty masz przynajmniej dokąd uciekać, a ja...?
Jakby z ulgi, że się rozkrzyczał do woli, Pańcio nie kaszlał wcale.
Znów Piotruś Sawicki zadzwonił w cymbały i nie pytając o zgodę, zaśpiewał starą pieśń.

Oj cesarzu, cesaryczku, nasz cesarzu panie,
Czym hodować nas będziecie, gdy chleba nie stanie?

Nahoduję was, nakarmię plewami — owsianką,
Gnać was będę i poganiać gościńcem-cesarką.
A jakaż ta z plew — owsianeczka gorzka, nie słodziutka!
A ta dróżka-cesareczka długaśna, nie krótka.

Pańcio zaskrzeczał.
— Ja tę jedną pieśń tylko pamiętam — i zawył skrzecząco:

Naseru-matery! tato umer,
Sestra w burdelu, a ja w militer!

Sawicki skrzywił się.
— A ileż jest ładnych pieśni o żołnierzach! Tego i tamtego dokładnie wymieniają, choć dawno już nie żyje, wspominają wiernie.
— A gdzież je śpiewają? — pytał Pańcio.
— W swojej wsi, w swoim kraju — odpowiadał Sawicki.
Pańcio zakończył.
— A jest taki, co nie ma swojej wsi ani swego kraju. Kto będzie śpiewać o nim i komu?
Iwanysko Cwyriuk zakrzątnął się koło swoich besahów. Kulejąc jeszcze trochę, przedarł się z końca koliby przez tłum i podał Pańciowi sporą bukatę jeleniej żółtej słoniny.





  1. Przewielebni.
  2. Pluton liniowy (bojowy).
  3. Koniec.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.