Zofia i Emilia/Część druga

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Elżbieta Jaraczewska
Tytuł Zofia i Emilia
Pochodzenie Powieści narodowe
tom I
Wydawca Księgarnia Zagraniczna (Librairie étrangère)
Data wyd. 1845
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Lipsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ DRUGA.
ZOFIA I EMILIA.

Tego samego dnia, którego opuścił Cześnika, stanął wieczorem Władysław w Brzoznowie. Zachodziło już słońce; wracało zewsząd i stawało przed chałupami wiejskie bydełko, szukające poddasza i pragnące nocnego spoczynku. Trzaskał tryumfalnie z bicza, wjeżdżając do włości swego Pana, stangret Władysława; a jego serce mocniej bić zaczęło, na widok gęstych dymów unoszących się z mieszkań tylu pracowitych kmiotków, których ojcem być pragnął. Zastanowiły się jego oczy z rozrzewnieniem, spostrzegając wznoszący się z daleka pałac Brzoznowski, którego okna ostatnie promienie słoneczne złociły.
Wjechał ze smutkiem na zaczynający już trawą zarastać brukowany dziedziniec. Wyszedł wnet przeciw niemu, w zielonej kapocie, czarnym pasie, który ciągle nosił od śmierci swojej Pani, z siwą jak gołąb głową, i z dzwoniącym w drżącem ręku pękiem kluczy, stary szafarz Tomasz, tymczasowy murgrabia pałacu, który niegdyś Władysława na swojem ręku piastował. Nadbiegł także z drugiej strony zadyszany, jak rydz czerwony, z batogiem w ręku, ściskając za stopy, otyły Pan Rzegota ekonom; który chcąc pierwszy powitać Jaśnie Wielmożnego Pana, dumnie staremu Tomaszowi nakazywał, iść przed sobą i do pańskich otworzyć pokoi. — Z żywością mu odpowiedział Władysław, przyjacielską ku staremu Tomaszowi wyciągając rękę: iż zmęczony po podróży, chce zostać tego wieczora sam na sam, ze swoim dawnym przyjacielem.
Potrząsając głową, zawstydzony Pan Rzegota, wrócił do swojej małżonki, która z pośpiechem posłała do pałacu kurczęta ze śmietaną i kawę kamerdynerowi Władysława, dla pozyskania przy jego życzliwości, łaskawego ucha pańskiego. Na ustawiczne atoli o nowego Pana zapytania, tę tylko od męża odbierała odpowiedź: iż wcale nie ma miny Pana, na ludziach się nie zna, i szlacheckiej krwi szanować nie umie.
Tymczasem, miarkując swój chód do wolnego kroku podeszłego szafarza, przechodził Władysław wielkie schody kamienne, po których stary Tomasz obtarłszy bóty, i na palcach, jakby jeszcze Pani żyła wchodząc, wprowadził Władysława do pokoi niegdyś przez nieboszkę Wojewodzinę zamieszkałych.
Przeszli przez wielką salę jadalną marmurem wyłożoną, portretami familijnemi ozdobioną, i obszerny pokój bawialny, zielonym adamaszkiem wybity. Stało tam jeszcze duże na kółkach krzesło Wojewodziny, na stoliku jej szkatułka do dryzlowania, a przy niej srebrny dzwonek. Zbliżali się do drzwi jej sypialnego pokoju, ale klucz w zamku od starego Tomasza nieśmiało obracany, nie zdawał się właściwym do otworzenia; gdy nareszcie przywoławszy na pomoc Władysława, odwrócił poczciwy starzec twarz zalaną łzami, te ciche wyrzekłszy słowa: «tu umarła nasza Pani!» Niechcąc odnowić jego żalu, rozczulony Władysław, oświadczył mu: iż nie życząc sobie zająć pustego i zasmuconego tej strony domu pomieszkania, obiera sobie z innej strony, dla gości wyporządzone, małe pokoiki; w których wolniej oddychając, rozgościł go z radością stary Tomasz.
Z zadziwieniem wszystkich, i z wielkim uczynionym mu gwałtem, zaprosił go potem młody Pan do podzielenia z sobą nagotowanej na prędce wieczerzy. Figurowały w niej kawa i smaczne kurczęta Pani ekonomowej, które, nieświadomi wiejskiej polityki, Władysława ludzie, sądzili że dla niego były przysłane.
Dano świece: przypatrywał się z upodobaniem swemu młodemu Panu, na brzeżku stołka siedzący stary Tomasz, nie śmiejąc nic jeść, pomimo częstych Władysława nalegań. Butelka jednak starego wina, myszką trącącego, przez niego z piwnicy dawniej dla Pana przyniesiona, z której nie mógł Władysławowi odmówić lampeczki za zdrowie, wnet go pokrzepiwszy, na wszystkie zapytania obficie gadatliwym uczyniła. Korzystał z tego Władysław, dla dowiedzenia się od zasłużonego i poczciwego domownika, o dawnym i teraźniejszym bycie swojej wioski, a szczególniej włościan.
Opisywał mu więc stary Tomasz, wymownym głosem prawdy, i dawniejszą ich pomyślność, i teraźniejszą nędzę. Żałował nareszcie, iż słaba i śpiąca już tego dnia, Panna Kunegunda, faworytna panna wyprawna nieboszki Wojewodziny, lubiąca i zbierać i powtarzać wszystkie wieści, nie mogła przyjść mu w pomoc, przytoczeniem różnych wyszłych z jego pamięci szczegółów.
Obiecał Władysław, przypominając sobie z uśmiechem jej wysokie karkasowe kornety, i częste zrzędy, odwiedzić ją nazajutrz, i pytał troskliwie o dawną swą piastunkę Wojciechową. «Już jej tu nie ma, — odpowiedział z westchnieniem starzec — oddalił ją Pan ekonom, na mocy komissu i pełnomocnictwa zupełnego, które assekurował, iż ma od swego pryncypała: choć się Panna Kunegunda żywo temu opponowała, i dotąd przeciwko temu protestuje; pomimo tego, że czapkujący jej Pan Rzegota, bojąc się i cienia nawet dawnego jej u Pani faworu, na mariasza do niej przychodzi, a assystująca jej Pani ekonomowa, z najlepszemi kożuszkami śmietankę do kawy przysyła. Wróciła biedna Wojtkowa, do darowanego jej przez nieboszkę Jejmość we wsi domku i ogrodu, a jej córka Małgosia wraz z Czeszką, którą Jejmość trzymała do pielęgnowania zagranicznego bydła, jako i stary pozostały Bartłomiej kucharz, którego zrzęda dopiekała Panu ekonomowi, służą teraz u Pana Sławińskiego. Biedne zaś tyrolskie bydełko, szturgane, zaniedbywane, ponieważ mniej Pani ekonomowej dawało mleka, nie długo się tu utrzymało. Zapewniają teraz że wyzdychało, ale pomiędzy nami mówiąc, podobno skrycie wymienionem zostało korzystnie, z tym Panem Szambelanem, co to z nieboszką Jejmością wiódł graniczny proces, a teraz jest w przyjaźni z Panem Rzegotą. Stary nawet brytan burek, wierny stróż pałacowy, którego z szczeniaka wychowałem, byłby głód cierpiał, gdybym się był z nim moją nędzną nie dzielił strawą. Zdechł i tak biedne psisko, otruty podobno przez Bonusia, syna Pana ekonoma, na którego szczekał, gdy przełażąc przez parkan, po gruszki do ogrodu się skradał. I tak to po śmierci Jejmości, już żadne stworzenie szczęśliwem tu być nie mogło!... Biedny burek!... — dołożył jeszcze z westchnieniem, po niejakim czasie, rozrzewniony stary Tomasz; — jak to on się łasił zawsze, i skowyczał, gdy mu Panna Emilia ośródkę od chleba ze stołu pańskiego przynosiła; bo już stary pies zębów nie mając, skórki jeść nie mógł; jakże ona go będzie żałować!...»
Na tę wzmiankę o Emilji, zarumienił się Władysław, a rozweselony tem spomnieniem kochający ją, jak swe dziecko, stary Tomasz, nie mógł przestać o niej mówić. «Ona to, ona — dodał z zapałem — tak będzie dobra jak nasza nieboszka Pani! — gdyż już większej pochwały nie mógł nikomu użyczyć, przywiązany sługa. — Z jakim ona to respektem, z jakim affektem była dla Jejmości; jak to ona nie raz podczas szarej godziny, na małym stołeczku u jej nóg przy kominku siedząc, lub klęcząc oparta na poręczy, słuchała dawanych jej przez nią morałów! z jakiem to ona ukontentowaniem, gdy Jejmość słaba była, widziała ją pijącą ze smakiem, zgotowaną przez siebie polewkę! z jakim to pośpiechem wstawała od krosienek, na których haftowała apparat kościelny, i na palcach do mnie wybiegała: gdy uchylając drzwi z uszanowaniem, nie śmiejąc Jejmości przy gościach inkommodować, przyszedłem się o jaką względem obiadu spytać dyspozycyą, w czem zawsze umiała nieboszki Pani Wojewodziny, chociaż tak doświadczonej damy, zgadywać życzenia! Godnego też to, godnego ojca córka! bo o matce, to różnie różni mówią... Cieszymy się wszyscy z jego powrotu w nasze strony; lubośmy jeszcze nie widzieli naszej kochanej panienki, która teraz z ciotką pojechała w sąsiedztwo.» To słowo «sąsiedztwo» na inną znowu rozmowę skierowało rozbrykany język poczciwego staruszka, którego już ledwie słyszał zamyślony Władysław. Pożegnał go wkrótce, chcąc spocząć po podróży, czyli bardziej nie odrywać się inną rozmową, od wskrzeszonego Babki i Emilji spomnienia. Wyszedł natychmiast z wszelką submissyą, czule swego Pana żegnając stary Tomasz, a późny sen dumającemu Władysławowi skleiwszy powieki, w nieporządku i dziwnem połączeniu, przedstawił (jak zwykle bywa po tłumnie doświadczonych uczuciach), i Wojewodzinę, i Zofią, i Emilkę, i burka.
Pierwsze jednak promienie słoneczne niespokojnie śpiącego łatwo obudziły. Wniósł natychmiast stary Tomasz, na ciężkiej staroświeckiej srebrnej tacy, w dużych porcelanowych imbrykach, gorącą kawę, ze srebrną cukierniczką na klucz zamykaną, i dużym talerzem sucharków, jakie lubiła nieboszka Wojewodzina, przez samę Pannę Kunegundę, na przyjazd Pana, upieczonych. Miała i ona zaraz (jak wnosił stary Tomasz) przyjść i złożyć mu swoję submissyą, gdyż już widział otwarte u niej okiennice; ale Władysław niecierpliwy, chcąc wszystko tego dnia u siebie zwiedzić, i bojąc się być wstrzymany długiemi opowiadaniami Panny Kunegundy, oświadczył, iż ją sam chce odwiedzić. Pośpieszył jednak po przyjacielsku z uwiadomieniem stary Tomasz, i Władysław, otwierając drzwi do pokoju, spotkał ją wychodzącą na przeciwko niego, ubraną na prędce w dużym kornecie z czarną kokardą, i garnirowanym staroświeckim dezabilku.
«Gdyby to była moja Pani doczekała!...» — odezwała się z rozczuleniem, i to pomimowolne spomnienie, którego Władysław dzielił uczucie, zastąpiło przygotowane zobopólne na przywitanie siebie wyrazy, i w momencie ich z sobą poznało. — «Jakżeś to Pan podobny! — rzekła potem z żywością Panna Kunegunda (każdy znajdując zwykle w twarzy nowo poznanej osoby, rysy drogiej zachowanej w sercu pamiątki) — do nieboszki swej matki, Pani Starościny Buczniewskiej; — gdyż pomimo największego rozczulenia, nigdy Panna Kunegunda, póki mogła, nie przestawała nazywać po godności osoby, które szanowała. — Zdaje mi się, że ją widzę, gdym ją trzydzieści i trzy lat temu, na Najświętszą Pannę Gromniczną, z Panią Wojewodziną do szlubu ubierała. Daruj Pan, że tak niestósownie należnemu Panu respektowi, nie uprzedziwszy z winną attencyą i nieubrana stawam; ale starość, nie radość.... Dłużej teraz sypiam, stare kości potrzebują odpoczynku! Inaczej to było za nieboszki Jejmości! Zwinniejszą wtenczas byłam; miewałam dziewczynkę do usługi, i dwa razy na dzień kawę, a teraz tylko na śniadanie pijam, i to z cykoryą, bo droga i ciężkie czasy! Dziewczynkę także odprawiłam, choć mi jednak o to nikt nie mówił; bo czegoż mam ciężyć Panu, kiedy stara, coraz bardziej wiekiem przyciśniona, nie na wiele się już w domu przydam, chociaż się jeszcze kręcę i zrzędzę, póki mogę!»
Zaspokoił czule poczciwą staruszkę; rozrzewniony Władysław. Rozweseliła się, i zaczęła przypominać, jak w dzieciństwie chowała mu ciasteczka na podwieczorek, i otrzymała raz od ojca przebaczenie za stłuczenie szyby piłką, najmocniej prosząc, ażeby z małej izdebki, w której go przyjęła i gdzie była apteczka jej zarządowi powierzona, raczył przejść do zamieszkanego od czterdziestu lat przez nią pokoiku. Chciała go albowiem poczęstować, wyborną, na francuzkiej wódce przepędzaną pomarańczówką, którą jego ojciec zawsze zwykł u niej pijać, jadąc z Panem Wojewodą do gospodarstwa, albo na polowanie.
Nie miał serca tego odmówić Władysław gościnnej staruszce, która posadziwszy go na kanapie, zaczęła się krzątać z kluczykami, dla wyszukania flaszki z wódką, smażonego tataraku, toruńskiego piernika, i śliwek na rożenkach.
Przez ten czas Władysław, miał sposobność przypatrzyć się jej pokojowi. Był on zupełnie w starodawnym guście, sklepiony i z kratami w oknach; malowanych ścian poplamionych wilgocią, gdzieniegdzie tylko było znać zielonkowaty kolor, z lepiej zachowanym cokolwiek naokoło figlarnym arabeskiem, w którym dawniej pospolitym gustem, dziwacznie widać było połączone ryby i bukiety z kwiatów, lwy, i wazony, bociany i altanki. Kanapka, stołki i firanki były z białego sycu, w duże ciągnione z piwonji girlandy. W alkowie, stało za karmazynowym pawilonem z garnirowanemi poduszkami wysoko posłane łóżko Panny Kunegundy, a w głowach duży krucyfix i Matki Najświętszej obraz. Z jednej strony, wianek poświęcony na Boże Ciało, na krzyż z gromnicą; z drugiej na haczyku z podłożoną pod spód atłasową żółtą poduszeczką w staroświeckiej zielonej kopercie, zegarek od którego wisiał tombakowy łańcuch z dewizkami; przy łóżku stały patynki na małym stołeczku, i dwa wyprostowane krzesła zieloną wypełzłą trypą obite, na których leżały, czarna drojetowa, szeroka suknia i tegoż koloru kitajkowy półsalopek; strój żałobny, za oszczędzone zasługi sprawiony przez Pannę Kunegundę na pogrzeb Pani, i odtąd ciągle przez nią noszony. Naprzeciw łóżka, gdyż wszystko w tym pokoju podwójną symetryą się odznaczało, był pstry parawanik zsuwany na żelaznym drągu, z mosiężną u góry gałką, z za którego wyglądał kosmaty kufer, alembik do przepędzania wódek, i toczone ze słupkami gdańskie krosienka na czterech syrenach wsparte. Obok, duży kaflany niebiesko malowany piec, z szerokim na wierzchu wazonem. Naprzeciwko, z obu stron drzwi, przy których wisiała cynowa kropielnica, była z jednej strony szafka, w której przez drucianą kratkę, można było widzieć różne słoje z konfiturami, od likworów oplatane słomą butelki i pękate flaszeczki z lekarstwami; na wierzchu zaś stał z cienką szyjką duży puhar piwem nalany, liczne już w sobie chwilowego łakomstwa, mieszczący ofiary; dalej wielkie gąsiory papierem zatkane z octem i marcową wodą. Suszyły się przy nich na dużych szafirowych od cukru papierach, krokosz do farbowania, i rzymski rumianek. Nad szafką błyszczały w równym rzędzie na ćwieczkach zawieszone, różne pęki kluczów, młotek do cukru, duże do krawieckiej roboty nożyczki i staroświeckie do fryzur żelazko. Z drugiej strony drzwi była komoda misternie wyrabiana, własność Panny Kunegundy: na której stały, poustawiane i najczyściej utrzymywane, cztery duże saskie filiżanki, różnemi czasy od familji nieboszki Wojewodziny darowane, skrzyneczka szklanna z Gdańska, i świeższy naprzeciw, karlsbadzki kubek, równie w gościńcu przywieziony. Leżały tam także, zawsze najakuratniej naprzeciw siebie, karty do mariasza, sennik, atłasowy haftowany pelami i złotem pugilares, kantyczki, świecący stalowy do orzechów dziadek, i kolorowy roratowy stoczek. Piękne tyrolskie jabłka i czerwone pomidory naprzemian ustawiane, garnirowały brzeg komody, nad którą wisiały dwie duże, w ramki oprawne sylwety, Wojewody i jego żony. Na małym stoliczku, pomiędzy oknami stojącym, było rozstawione małe lusterko, z zwierciadlanym brzegiem w karpiową łuszczkę, na białem z rąbku nakryciu; przed niem, dwie blaszane puszki od pudru i pomady, i haftowana, we środku różowym podwleczona poduszeczka, na której leżały przypięte długiemi stalowemi od fryzur szpilkami, granatki, różne sygneciki i pierścionki w oczka, Panny Kunegundy. Przy kominku, stała kanapka z stołeczkiem pod nogi, przed okrągłym stoliczkiem, a na nim koszyk, zieloną kitajką podszyty, z robotą Panny Kunegundy; okulary w czerwonym futerale; klapka od much, duża w czarną skórkę oprawna ze srebrną klamrą do nabożeństwa książka, i długa kokosowa z srebrnym także mentalikiem koronka.
Sprzątnęła to wszystko szybko Panna Kunegunda, stawiając na stoliku przed Władysławem dużą blaszaną tacę, z wymalowaną na niej pasącą baranki, ubraną na rogówce pasterką. Przekonawszy się Panna Kunegunda, iż Władysław nie odróżnia się od ojca, i znajduje równie wyborny przez nią sporządzony likwor, zaczęła z najpłynniejszą wymową (w tej mierze, jak się zdawało, oddawna wyćwiczoną) odpowiadać na różne przez niego czynione zapytania, względem zaniedbanych dobroczynnych nieboszki jej Pani zakładów. «Mogę ja to Panu wszystko najlepiej powiedzieć, — rzekła szybko z niejaką dumą: — Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi. Miał swoje widoki w tych wszystkich zmianach Pan Rzegota; najprzód, rozpuściwszy szpital, zabrał nibyto na dwór, a w istocie dla siebie, duży warzywny ogród. Potem zamiast dozorującego szpital Jakóba, umieścił starego bibułę Mateusza, dawnego masztalerza Pana Wojewody, który mu często listy nosi do Pana Szambelana. W izbie przez Felczera dawniej zamieszkanej, robią teraz żydy krawcy, dla jego żony. Zamiast zaś dawnego poczciwego Bakałarza, umieścił w szkółce dyrektora, który za pobierane pieniądze, Bonusia do domu przychodzi uczyć. Oj! nie tak to było za Pani Wojewodziny, i dozorującej szkółkę pod jej okiem, Panny Emilji! Trzeba widzieć, jaka wyszła ztamtąd Małgosia, pańskiej piastunki córka; jednak prawda — dodała prostując się i krząkając Panna Kunegunda, — po odebranych odemnie początkach wszystkiego dobrego. Kochamy też wszyscy, jak nasze dziecko tę Pannę Emilię; wcale dorzeczy Panna, i do Boga i do ludzi. Nie umywała się do niej, jej siostra Panna Zofia, która tu za bytnością z matką, ledwo mi głową kiwnęła!... Dziękuję za nią, chociaż tak pięknie, jak mówią tańcować umie. Ale i nasza też Panna — dołożyła z pośpiechem — uczyła się teraz od Francuza w Dreznie tańcować, jak mi mówiła Panna Firyńska, szlacheckiej kondycyi Panna, wychowana przez Panią Mielińską, która ją kazała za granicą u Francuzki uczyć strojów robić, a teraz za mąż wydaje za Pana Wincentego, dawniejszego wójta gminy, a teraźniejszego rządcę Topolówki. Była tu ona u mnie, jest temu tydzień, pytając się od Panny Emilji, czy nie mam jakich do Łęczny sprawunków, gdyż tam jechała z ciotką, od Pani Podczaszynej, która z niemi miała wyprawę dla córki kupować. Wydaje ona ją za tego Pana Sędziego.... nie pamiętam nazwiska, który tu jeszcze Panem Komornikiem będąc, bywał u Pani Wojewodziny. Zebrał on w krótkim czasie wielki majątek. Bóg wie jak! gdyż człowiek wiernie służąc całe życie, najlepiej zna z jaką trudnością grosza się dorabia, a on go po jurystowsku, szybko, jak na drożdżach przyczynił. Nie bardzo też dobrze o nim trzymają, gdyż jak mawiał Pan Wojewoda: idący tylko mimo sumienia, tak łatwo się z majątkiem spotkać może. Ale, ale, o czemże ja to mówiłam!» — rzekła zapominając się, zmordowana tak długim potokiem słów Panna Kunegunda. — «O Pannie Emilji» — odpowiedział cierpliwie słuchający Władysław, na tę stronę kierując rozmowę. — «Wielka to była faworytka Pani Wojewodziny — dodała z chciwością, sklejając zerwaną nić rozmowy, gadatliwa Panna Kunegunda: — Ale ktoby też jej nie kochał! Z jakąż dobrocią, poczciwe dziewcze czytywało mi w Niedzielę i Święta, świętalne nauki księdza Skargi, gdym dla licznych zatrudnień, rannej tylko mszy słuchała, i na kazaniu być nie mogła. Jakie złote u niej serce! Jakże to nie raz, po napomnieniu odemnie, gdyż — dodała solennie — napomnienia starszych zawsze są młodszym pożyteczne, wbiegała do mnie, po krótkiej chwili, bez żadnego ressentymentu przynosząc mi muchotrzep dla kanarka, lub dźwigając burą moją kotkę, matkę tej — wskazując z uśmiechem, i wołając na słońcu zaokrąglającą grzbiet dużą sybirską kotkę — którą Panna Szambelanka sprzeciwiając jej się, chciała zrzucić z ganku, twierdząc: iż kot zawsze na nogach staje. Dobre też to zwierzę, ta stara kotka! co się też ona myszy nałapała! za to ją też nieboszka Pani Wojewodzina, Myszołówką nazwała. Ale, ale, — rzekła, coś sobie przypominając, i w tem oczy jej wlepione w jedno miejsce i twarz poruszona, ważne jakieś spomnienie okazywały. — Jakże ja też mogłam zapomnieć dotąd! radość to, radość, z oglądania Pana, jest tego przyczyną.» — To mówiąc dobyła Panna Kunegunda z kieszeni z igielnikiem, naparstkiem i od romatyzmu noszonym kasztanem, małe pudełeczko, kilkakrotnie tasiemką okręcone, które rozwiązywać zaczęła. «Nigdy mnie to nie odstępowało — dołożyła powoli rozczulonym głosem: — jest to szlubna obrączka nieboszczyka Pana Wojewody, którą, nosząca ją zawsze na palcu Pani Wojewodzina, przed śmiercią z błogosławieństwem dla Pana mnie oddała, a swoję Pannie Emiiji darowała.»
Na te słowa, zmięszany Władysław odebrał obrączkę, wahając się na palec ją włożyć; gdyż w jednym momencie, myśl wymaganego przez babkę małżeństwa; przymus uczyniony jego uczuciom, w obawę już zaczęły zmieniać, wzrastającą w sercu życzliwość ku Emilji. «Nie miało to znaczyć żadnych zaręczyn — dodała Panna Kunegunda, chowając pudełko do kieszeni, i dobywając tabakierkę, którą z piskiem otworzyła, strzepując potem pozostałą na dezabilce tabakę; — było to tylko zostawienie przez Panią Wojewodzinę dwóm osobom, równie od niej kochanym, dwóch najdroższych konserwowanych przez nią pamiątek: gdyż nieboszka Jejmość, bardzo była szczęśliwa z mężem, choć z przymusu za niego poszła, ale zawsze jednak mawiała: iż pańskich małżeńskich affektów, w niczem niewolić nie będzie. Dobrzeby to atoli było, Topolówka graniczy z Brzoznowem; niech się jednak w tem dzieje wola Boska, gdyż to pewno: że śmierć i żona od Boga przeznaczone.»
Usłyszany w tym momencie, głośny płacz i łkanie pod oknem Panny Kunegundy, przy oddalającym się drugim groźnym głosie, wzbudziwszy jej ciekawość, dały nareszcie Władysławowi sposobność wymknąć się od niej, i ochłonąć z doznanego pomimowolnie, pod czas jej mowy pomięszania. Udał się tam, gdzie płacz słyszał, i ujrzał młodą wieśniaczkę, skarżącą się z mocnym żalem, przed stojącą w oknie Panną Kunegundą. Mówiła jej ze łzami: iż codzień na robotę wypędzana, chociaż w domu sama pielęgnowała młodsze rodzeństwo i schorzałą matkę, ledwo ten dzień wolny sobie upatrzywszy, dla poradzenia się w jej słabości Panny Kunegundy, mocno od Pana ekonoma była wyłajaną, za łażenie do dworu; Pan Rzegota nawet jej powiedziawszy, iż za powtórną razą każe ją do ciupy zaprowadzić, jako i tych wszystkich, którzyby na niego przed Panem skarżyć się ośmielili. Wsunął jej, oburzony Władysław, kilka złotych w rękę na lekarstwo dla matki; a zapytawszy o jej nazwisko, zapewnił, iż każdy ma wolny przystęp do niego. Zostawił ją z doradzającą różne dla matki lekarstwa Panną Kunegundą; kazał sobie konia okulbaczyć, i pojechał najprzód na folwark, dla zwiedzenia najbliższych gospodarskich budynków.
Zastał wszystko w największym nieporządku, choć śpiesznie na jego przyjazd oczyszczone. Roztargana, w staniku i spodnicy tylko, Pani ekonomowa krzycząca przed domem na dziewki, przyjęła go z przestrachem, i zawoławszy drażniącego się z jendykiem Bonusia, kazała mu pchnąć kogo (wyraz feudalny znaczący wysłać) po Jegomości, gdyż Pan na niego czekał; sama zaś wprowadzając go do izby, poszła włożyć na prędce chustkę i czepek.
Wszedł schylając się do pomieszkania Państwa Rzegotów, znudzony tą zwłoką Władysław, i zastał tam duży na środku sosnowy stół z okrągłemi na nim drewnianemi kałamarzami, kalendarzem gospodarskim i rejestrami pańszczyzny; łóżko z czterema u góry gałkami i białemi kartonowemi firankami, które na dwie strony regularnie do słupka przywiązane, dużemi z karmazynowych wstążek fantaziami, pokazywały takiego samego koloru wstążkami wiązane poduszki i pracowicie tegoż koloru pikowaną, wytartą, atłasową kołdrę. Naprzeciwko była szafa zielono lakierowana, w której stały kredensowe naczynia; na niej zaś duży we środku kielich rżnięty, z napisem: «Vivat» a obok niego dwie gipsowe farbowane papugi, darowane przez Pana Szambelana Bonusiowi; na oknie pływały w słoju za barometr w wodzie konserwowane piskorze; w kącie stał zegar z kukawką; na ścianach wisiały kopersztychy historyrą syna marnotrawnego wyobrażające, a nad drzwiami, z jednej strony rózga na Bonusia na niebieskiej wstążce, a z drugiej, duży batóg znak ekonomskiej godności, który jako najwłaściwsze jej godło, zawsze co wieczór figurować tam wracał.
Nadszedł nareszcie toczący się, wymyślając wszędzie po drodze, Pan Rzegota, i dopadłszy rączego dodjezdka, wkrótce, dobrym truchtem już opodal jadącego, dogonił Władysława. Objechali łąki, las i pola; byli aż u kopców, przy sypaniu których dawniej, jak mówią: starsi wino spijali, a młodszym w skórę dawano.
Pytał się Władysław o wszystko Pana Rzegoty, w niczem swego zdania, podług danych od Cześnika przestróg, nie wyjawiając. Tylko wracając do wsi, kazał mu wypędzić pasące się spokojnie w pańskiem i chłopskiem zbożu jego bydło, które śpiący przy nich pastuszek, zdawało się że przywykł tam wypędzać, i wstrzymując odgrażającego się batogiem go obudzić Pana ekonoma, rzekł mu z niejaką surowością: «Źle się zaradza Mospanie karą, tam gdzie się przestróg zaniedbało; a właściwiej się mi zdaje, tem hańbiącem narzędziem prowadzić bezrozumne zwierzęta, niż równych nam ludzi; nad którymi, — dodał, widząc twarz Pana Rzegoty od oburzonej szlacheckiej krwi mocno zarumienioną — wyższość naszą, dobroczynną tylko opieką i ciągłem usiłowaniem prowadzenia ich do naszej oświaty, okazywać powinniśmy. Bywaj WPan zdrów.» To mówiąc pożegnał go Władysław, i wjechał do wsi.
Ze smutkiem wszędzie widział oznaki nędzy i opuszczone chałupy przez dawnych gospodarzy, których oddalenie się, skutkiem tylko miało być (jak mówił Pan ekonom) zbytniej dawnej wolności. Nic to nie miało szkodzić, utrzymywał on, dobru pańskiemu; ponieważ lepiej mieć mniej gospodarzy a powolniejszych, i nawet ogólnie mniej zamożnych, gdy nędza najlepiej pokornym czyni. Dalekie od tych mniemań były pełne ludzkości Władysława zamiary. Wyrok Pana ekonoma zapadł w jego myśli po usłyszeniu tych zasad, i kończąc swą objażdżkę, odwiedził jeszcze szanownego Plebana, u którego poznał Pana Hoffel, pokostującego ostatni swój obraz Świętego Izydora oracza, do bocznego ołtarza. Zwiedził potem szkółkę, gdzie tylko zastał czworo jąkających się dzieci dworskich, uczących się czytać od fukliwie na nich wołającego bakałarza, który już nikogo darmo do swojej szkółki nie przyjmował.
Odwiedził także Władysław ze smutkiem, zaniedbany szpital, gdzie w istocie podług opisania Panny Kunegundy, zastał szyjących krawców Żydów, utrzymywanie felczera (jak mówił Pan Rzegota) «będąc tylko niepotrzebnym dla Jaśnie Wielmożnego Pana wydatkiem; gdyż nic tak słabości nie mnożyło, podług niego, jak lekarstwa, bez opłacenia których, nasze chłopki, ten pół bydlęcy ród od Chama pochodzący, najlepiej do zdrowia przychodzi, lub najspokojniej, nie cherlając, umiera.» Nie mieszkał też w szpitalu, wypróżnionym podług tych zasad przez Pana Rzegotę, tylko jeden ślepy dziadek, który żebrał śpiewając pod kościołem, i tłusty, z czerwonym nosem Mateusz, na przybycie Pana starannie dużą miotłą próżne kąty wymiatający.
Udał się potem Władysław do poczciwej Wojciechowej. Wybiegła na przeciw niemu, i najserdeczniej swego dawnego panicza przywitała; a zmiatając starannie fartuchem, ławkę pod piecem, nie daleko od świeżo po gotowaniu wybielonego komina stojącą, z uszanowaniem go na niej posadziła. Żałowała tylko niezmiernie, że się minął z Małgosią, która nie dawno od niej wyszła, przypominając mu oraz, jak mu niegdyś smakowały robione przez nią mądrzyki, po naukę których córka teraz do niej przychodziła. Zaczęła mu potem gadać, z dumą właściwą matce, o dobrem córki wychowaniu i korzystnem jej małżeństwie; «jej mąż, — mówiła pysznie poprawiając sobie czepka, — jest teraz Podstarościm w Milinie, nowym folwarczku, dla Panny Emilji wybudowanym, zupełnie w zagranicznym sposobie, pod dozorem Pana Guwernera Niemca» (gdyż tak Pana Hoffel nazywała poczciwa Wojciechowa). Szerzyła się następnie nad pochwałami dobrodziejki swej Małgosi, przypominając z upodobaniem podjęte przez Emilkę koło niej starania, i dawniej jeszcze przez nią udzielane jej w szkółce nauki.
Widząc nawet, ile ta rozmowa zajmowała Władysława, wyjęła z radością ze skrzynki, mały sexternik starannie w chustkę obwinięty. «Nie dosyć to — mówiła, rozwijając go i pokazując: — iż poczciwa panienka, słuchając dzieci katechizmu w szkółce, tłomaczyła im przykazania miłości bliźniego, ucząc jak się należy drugim dopomagać w pracy, na starszych nie wyrzekać, bydła w szkodę nie wpuszczać, o chorych i dzieciach pozostałych w domu podczas żniw pamiętać, nawet i zwierzętom jako stworzeniom Boskim bez potrzeby nie dokuczać; (Pani Wojewodzina ją tego nauczyła) ale oto wymalowała jeszcze, dla modlącej się zawsze bez uwagi Małgosi, te obrazki które jak Pan widzi, są wytłomaczeniem pacierza. Oto widzi Pan, na pierwszym, wstają wszyscy w chałupie; chory tylko staruszek leży w łóżku. Klęczą przy nim dzieci, i składająca rączki swego dziecka, wnuczka jego, modlą się razem do wspólnego niebieskiego Ojca, poświęcając początek dnia, wzywaniem Jego imienia, i prosząc o pożywienie, zabierają się pełnić najlepiej wolą Jego, idąc do przeznaczonych sobie obowiązków. Na drugim zaś obrazku, drugą połowę modlitwy Pańskiej zawierającym, przebacza gospodarz sąsiadowi, który go po pijanemu obraził, i usilnie się opiera namowom dwóch drugich pijanych, którzy go do karczmy ciągnąc, chcą przedłużyć burdę. Przerecytowałam to Panu jak lekcyą — dodała z ukontentowaniem Wojciechowa — gdyż to po swojej Pannie często Małgosia powtarzała. Niech też Pan nie odmówi — rzekła, kłaniając mu się do nóg — odwiedzić ją kiedy w Milinie. To nie daleko, tu zaraz za łąką» — dodała, wskazując drogę wychodzącemu Władysławowi, który szczerze za to uwiadomienie dziękując, oddalił się szybko, włożywszy jej w rękę dwa dukaty, na piękną dla Małgosi chustkę.
Tymczasem przerażony Pan Rzegota, wracał małym truchtem do domu, i wchodząc rzucił przed żonę na stół, czapkę i zwykłe swoje berło. «Już po nas, moja Jejmość — rzekł jej w rozpaczy — mamy Pana który się na wszystkiem zna, o wszystko się pyta, i sam przez siebie chce o wszystkiem wiedzieć. Skończyło się nasze panowanie; a do tego, ani dotknąć człowieka nie pozwala. Schwytanie naszego bydła w szkodzie, za kryminał nawet uważa, jakby dla tego, że w zbożu pańskiem i gromadzkiem troszkę się podpasie, chłopa co ubyło, lub Pan, przestał być panem. Ale wiem ja, kto mi tego piwa nawarzył; pewno to, ta stara czarownica Panna Kunegunda, z którą się wasze powadziłaś, przy odprawianiu starej Wojciechowej, piastunki Pańskiej. Zawsze się tak smutno kończą wasze babskie fochy!»
Byłby jeszcze dłużej mówił rozżalony Pan ekonom, lecz rozjendyczona z dwoma pięściami naprzód postępująca ku niemu jego Jejmość, rozpuszczając znany mu dobrze szybko pytlujący język, ze zwykłą wymyślań litanią, do cofnięcia się w zaczepce go przymusiła. Ruszył ramionami Pan Rzegota, zatkał czapką uszy, wyszedł z izby, i trzasnąwszy drzwiami, zaczął mruczyć pod nosem: iż żaden kołowrót językowi złośliwej kobiety, w swym hałaśliwym obrocie nie wyrówna.
Władysław jednak, którego z ukontentowaniem widział stary Tomasz, z apetytem po długiej przejażdżce jedzącego obiad, zabierał się jechać do Milina, kiedy niespodziewanie nadjeżdżający gość, na inny raz tę przyjemność odłożyć przymusił. Był to ten sam Pan Szambelan, o którym stary Tomasz w wigilią spominał, i któremu nieboszka Wojewodzina, dla spokojności odstąpiwszy kawał zaprzeczonego gruntu, nie miała czasu przed śmiercią urzędownie go zapewnić. Przyjeżdżał więc, po potwierdzenie korzystnego układu, do nowego dziedzica Brzoznowa, o którego przybyciu, uwiadomił jego przyjaciel, Pan Rzegota. Żył on z nim bardzo dobrze; gdyż Pan Szambelan, składając często pychę z serca, z każdym się chętnie bratał, z kim mógł co zyskać, lub sobie podchmielić. Był on długo nieczynnym pasibrzuchem na dworze wielkiego Pana, którego swemi bawił konceptami, a po śmierci jego, ożeniwszy się z córką bogatego Komissarza, odziedziczył po teściu, choć prawnie, ale nieprawo, sąsiedzką wioskę, którą Pan Komissarz wziął był w zastaw pożyczonych na lichwę, młodemu paniczowi pieniędzy.
Dawne zwyczaje, z później nabraną dumą, i pysznoskąpstwo, były właściwym charakterem Pana Szambelana i jego małżonki. Zajechał z trzaskiem na dziedziniec w wysokim modnym koczu, zaprzężonym czterema rosłemi szkapami w wytarte szory przybranemi, któremi kierował niezgrabny z fornala przerobiony stangret ustrojony, jako i stojący jak niedźwiedź za powozem lokaj, w nową liberyą, suto szychowemi galonami uszamerowaną. Sam Pan Szambelan nizki, tłusty, zyzem patrzał, głośno mówił, jeszcze głośniej pluł, i szastał się na wszystkie strony. Chęć, którą często okazywał, poprawiania wąsów i pasa, dowodziła, iż nie dawno narodowy strój na francuzki zamienił. Gadał dużo, i w ciągu przedłużonych pierwszych odwiedzin, podczas których mocno znudził Władysława; wychwalał bardzo Pana Rzegotę, z szyderskiem politowaniem wzmiankując «o jego poprzedniku, u którego nigdy — mówił ze wzgardą — nie pękła dla gościa ani buteleczka starego węgrzyna, i który miał tak mało ambicyi, iż swoje dzieci do wiejskiej szkółki posyłał. To też — rzekł — nie umiawszy sobie zrobić ani majątku, ani przyjacioł, żyje teraz nędznie, nie daleko ztąd, na małej swej cząstce ze starym dawnej szkółki Brzoznowskiej nauczycielem, którego jeszcze utrzymuje.» — Zaczął się wypytywać nieznacznie Władysław, gadatliwego Szambelana, o miejsce ich pobytu, i dokładnie dowiedziawszy się z ukontentowaniem, jak do nich trafić, zezwolił już chętniej na czynioną mu z naleganiem przez Pana Szambelana propozycyą, przyjęcia u niego nazajutrz przyjacielskiego obiadku, na dokończenie rozpoczętego jeszcze z Wojewodziną granicznego interessu.
Wyjechał nareszcie Pan Szambelan, a Władysław użył z przyjemnością reszty wieczora, na napisanie uprzejmego listu do dawnego rządcy Brzoznowa, upraszając o powrót do siebie, razem z poczciwym staruszkiem, któremu dawał przytułek, i zalecił swemu kamerdynerowi odesłanie niebawne tych listów przez umyślnego, zostawując go w zadziwieniu, iż list tak skromny podpis mający, mógł być tak ważnym.
«Matulu! matulu! — zawołał nazajutrz rano, wpadając do Pani ekonomowej złośliwie ucieszony Bonuś — wypędziłem z ogrodu Kasię starej Franczukowej, która tam miętę zbierała, a którą tatunio wczoraj wyłajał, gdy szła skarżyć do dworu.» — «Dobrześ zrobił — odpowiedziała mu krzątająca się koło gospodarstwa matka. — A to zkąd hultaju! — dodała później, widząc go łapiącego w gębę, rzucane przez siebie na powietrze wiśnie. — To pewno z tego drzewka, cośmy w naszym ogrodzie siatką przykryli, chcąc jego owoce przesłać Pani Szambelanowej.» — «Nie, matulu — odpowiedział śmiało chłopiec — to z pańskiego ogrodu.» — «A to co innego — rzekła ułagodzona Pani ekonomowa, która jak to często bywa, inną w tym względzie dla siebie, jak dla drugich moralność tworzyła. Dołożyła jednak po krótkim namyśle: — a nie widziałże cię kto?» — «Ej! któżby mnie widział — mówił, odburkując się zniecierpliwiony chłopiec — Panna Kunegunda śpi, a Pan pewno, tem bardziej jeszcze w łóżku być musi.»
Gdy hardo domawiał te ostatnie słowa, otworzyły się drzwi, i ten o którym spomniał, nagle przed nim stanął. Zalękła się matka, schował się za nią przestraszony chłopiec, a Władysław powiedział jej ozięble, jako i nadbiegającemu w ten moment z czeladnej izby Panu Rzegocie: «Słyszałem dziś rano waszego syna nazywającego złodziejką biedną dziewczynę, za mojem pozwoleniem w ogrodzie zioła dla matki zbierającą; gdy tymczasem widziałem go zaraz potem, ukradkiem przed ogrodnikiem, zrywającego najpiękniejsze wiśnie. Nie wiem, jakie są o tem Waćpaństwa wyobrażenia; ale życzyłbym, jakiekolwiek mu dacie wychowanie, szanować cudzą własność, i litość nad cierpiącym, za najpierwszą mu zaszczepić zasadę. Przyszedłem oraz oznajmić wam, iż nie macie już u mnie miejsca, od nadchodzącego za kilka dni Świętego Jana. Ponieważ jednak wcześniej o tem nieuwiadomiłem, a niczyjej krzywdy nie chcę, gdyż sprawiedliwość jest pierwszą dobroczynnością: daję wam darowizną, żądając tylko rychłego się z Brzoznowa oddalenia, całoroczne zasługi i ordynaryą, i życzę gdzieindziej pomyślniejszego losu.»
Wyszedł Władysław, mówiąc te słowa, i zostawił ich osłupiałych. — Pani ekonomowa atoli pierwsza do siebie przyszedłszy, zaczęła się brać do ukarania niestrofowanego nigdy o podobne winy Bonusia, na którym jako przyczynie wszystkiego złego, swój gniew wywrzeć chciała; gdy wracający na jego płacz Władysław, dodał jeszcze, kładąc kilka dukatów na stole: «Proszę tą razą o przebaczenie Bonusiowi; oto jest, na oddanie go do szkół; unikając tylko próżnowania, i pochodzących z niego występków, najlepiej się poprawi, i będzie się mógł stać, nie hańbą, ale pociechą waszej starości.» Postąpił równie wspaniale Władysław z bakałarzem, którego także oddalił, zostawując wszystkich w zadziwieniu, iż może być razem Pan tak dziwaczny i tak dobry, tak gospodarny a tak wspaniały. Sam zaś, ulżonem sercem, widząc już w myśli uskuteczniające się dobroczynne zmiany, około których pracował, udał się konno do Milina.
Jechał przez bujne łąki, rozległe i kwieciste jak wyobraźnia pierwszej młodości, po której w odległości, uwijali się jak mrówki, ochoczo grabiący siano robotnicy. Przejeżdżał koło wznoszących się zdaleka jak chałupki stogów, które dalej w innej postaci, jak parasole chińskie między drzewami się wydawały. Nowa nareszcie w bok drzewami sadzona ulica, wkrótce go do Milina zaprowadziła.
Znalazł Władysław, piękny domek z małym za nim ogródkiem, ładnym gołębnikiem i pasieką; zsiadł przy fórtce z konia i do drzewa przywiązawszy, wszedł na dziedziniec, umajony piękną murawą. Otaczały go na przodzie, domek Emilji, a z drugich dwóch stron, folwarczne zabudowania i Małgosi pomieszkanie; na środku kształtna studzienka, a przed samym domem na południe kompas, z tym napisem koło godzin: «niech będzie każda użyteczna, a wszystkie upłyną szczęśliwie.»
Wyszła w tym momencie na przeciw Władysława, i przywitała uprzejmie, uwiadomiona o jego odwiedzinach młoda Małgosia, a zaprowadziwszy do swego mieszkania, pobiegła po męża, dawnym zwyczajem w ogródku pracującego.
Z ukontentowaniem znalazł się Władysław, wśród pięknego śklniącą czystością ozdobionego domku, który mu przypomniał Szwajcaryą i Hollandyą. Nadszedł wkrótce Łukasz ze swoją Małgosią, przepraszając Władysława, iż mu nie mogą być tak radzi, jakby sobie życzyli, ponieważ mają do wypełnienia niektóre rozrządzenia Panny Emilji, która w wigilią wróciwszy do domu, zaprosiła w tym dniu ojca, przy dniu jego urodzin, na śniadanie do Milina.
Chciał ich pożegnać Władysław, ale nadjeżdżający w tym momencie powóz, dla zobaczenia którego poszedł do okna, i czas i sposobność mu odjął. Zapomniał o wszystkiem, i pozostał na swojem miejscu, jak pod urokiem czarownego snu, przypatrując się z zachwyceniem, wdzięcznej sielanki obrazom, które się jego oczom przedstawiły; gdy tymczasem Małgosia z mężem, pożegnawszy go w mniemaniu, iż niebawnie odjedzie, poszła przyjąć swoję Panię.
Zajechała ładna kariolka. Siedziała w niej podeszła dama, i w znajomym już płaszczyku i kapeluszu ubrana Emilia, zręcznie i z wesołością, kierująca cugle biegnących swych koników. Różnofarbny w pasy, dla chłodu rannego, na jej szyj zarzucony szalik, igrając z wiatrem, jak tęcza koło niej się unosił. Oddała cugle stangretowi, i wyskakując lekko, ostróżnie potem z Łukaszem, wysiadającej ciotce rękę podała.
Weszli do domku. Tam Pani Mielińska usiadła w otwartem oknie przed stolikiem, na którym Łukasz położył przywiezione świeżo z poczty listy i gazety. Emilia wyszedłszy na moment z Małgosią, zrzuciła płaszczyk, szal i kapelusz, i widział ją wkrótce Władysław, wracającą w wiejskiem nieco zagranicznem ubraniu, ale wygodnem, nader wdzięcznem, i do Milina zupełnie zastósowanem. Zaczęła wnet z Małgosią wszystko zwiedzać, drób zwoływać i karmić. Wyprowadzono z obory faworytkę jej tyrolkę, którą zabierała się doić w bielutki skopek chodująca ją Czeszka, a której pieszcząca się z nią Emilia, włożyła na szyję jako królowej swej trzódki, wieniec z kwiatów ze srebrnym dzwonkiem.
Krzątały się potem Emilia z Małgosią, około śniadania dla ojca. Postawiły stół przed domem, nakryły, i przynosiły kolejno czary z poziomkami i śmietaną, dzbanek ze świeżo dojonem mlekiem, i nareszcie posilniejszą na tacy kawę, w machince, którą Emilia (jak zwykle) dla ojca starannie robić zaczęła.
Nadszedł wkrótce i Pan Sławiński, lubiący się z rana przechadzać. Wybiegła naprzeciw niego, z najtkliwszem uczuciem radości Emilia, ofiarując mu na wiązanie, widok swego szczęścia. Przyszła do nich i Pani Mielińska, zasiedli razem około stołu, częstowała ich Emilia jak najuprzejmiej, swojem śniadaniem. Nastąpiła interessująca między Panem Sławińskim a siostrą rozprawa o Grekach, których sława i nieszczęścia, najbardziej wtenczas pisma publiczne zapełniały. Wyszła cicho Emilia, i przyniosłszy sobie kołowrotek, zaczęła przędąc obok ojca i ciotki, pilnie się przysłuchiwać ich rozmowie, i chociaż się do niej nie przypytywała, łatwo było poznać, po zmianach jej wymownej twarzy, zastanowieniu nici i wrzeciona, przyśpieszeniu lub zwolnieniu kołowrótka, małą jej nóżką poruszanego, ile tem co słyszała, przejętą była.
Spostrzegł wtenczas Władysław, na ładnej ręce Emilji, do wierzchnej części kołowrótka wzniesionej, błyszczącą obrączkę Wojewodziny, i szczerze życzył tą razą, ażeby się mogła stać pierwszem ogniwem wiecznie ich zjednoczyć mającego łańcucha. — Odprowadzony w ten moment, zbiegły koń Władysława, który oderwawszy się uciekł do domu, zdradził nareszcie bytność jego. — Wyszedł zawstydzony pomimowolnem swem podejściem Władysław; uprzejme jednak Pana Sławińskiego i jego siostry przyjęcie, łatwo go zaspokoiło. Emilia tylko znikła, i wróciwszy wkrótce w swem pierwszem ubraniu, nie długo z ciotką wyjechała.
Pan Sławiński obszernie pokazał Milin Władysławowi, rozmawiając z nim cały czas o gospodarstwie, i z ukontentowaniem widział go dzielącego filantropiczne swoje zasady. — Nie śmiał jednak, przez słuszną delikatność, ani słowa o Zofji, a tem bardziej o Emilji spomnieć. Rozjechali się potem na rozstajnej drodze, wzajemnie z poznania siebie ucieszeni. — Pan Sławiński tylko żałował: że jego szanowna zmarła przyjaciółka, która Władysława tylko dzieckiem znała, nie doczekała się pociechy oglądania go, jakim był teraz. Władysław zaś przypomniał sobie, na śmierć zapomnianą obietnicę, Szambelanowi uczynioną, przyjęcia u niego przyjacielskiego obiadku; przebrawszy się więc szybko w Brzoznowie, niebawnie się udał do Państwa Szambelaństwa.
Zastał Władysław wszystkich czekających na niego, i z zadziwieniem poznał w Pani Szambelanowej i jej córce, widziane nie dawno w Łęcznie Pannę Hortensyę z matką. Dawne brudy, świeży przepych, parafiańskie stroje, niezgrabni ludzie, nasypane próbki pszenicy w najpiękniejsze kryształy, podarty i brudny romans francuzki na mahoniowym stoliku, ustawiczny brzęk kluczyków, i szmer na wszystkie strony biegających ludzi, a we wsi nędzne podparte chałupy, złe drogi, błotne kałuże na samym nawet dziedzińcu, dzieci dzikie, na wpół nagie, zewsząd uciekające; taki był sprzeczny obraz, który po Milinie przedstawił się oczom Władysława.
Przyjął go Pan Szambelan z wielkim trzaskiem i łoskotem; kiwnęła na córkę żona; wyszła po szybkiem dygnięciu Panna Hortensya. Wnet wniesiono ogromną tacę z dwunastą flaszkami likworów, i tylu miseczkami konfitur i marynat, i z wielką biedą uginający się pod nią szamerowany lokaj, któremu ta brzęcząca kolonia powierzoną była, do portu z nią zawinął i na stoliku postawił. Częstowano wszystkiem Władysława, przymuszając, ażeby wszystkiego kosztował. Prawnicy zaś, przybyli na potwierdzenie układu jego z Szambelanem, chociaż mniej nakłaniani, po niejakiem szastaniu się smaczno zajadali.
Otworzyły się podwoje, ukazał się ogromny stół z zastawą na kilkadziesiąt, chociaż tylko kilkanaście osób było. Zaczęły się krzyżować podwójne zupy, paszteciki, sztuki-mięsa białe i rumiane. Szeptał coś ustawicznie do swych ludzi Pan Szambelan; piorunującem spojrzeniem patrzała za nimi jego żona; kwaśno napominała Panna Hortensya, i prawdziwą poniósł utarczkę Władysław, dla uniknienia aby jemu przed damami półmisków nie podawano. Następowały, kolejno po sobie, jarzyny, potrawy, leguminy, ryby i zwierzyna, pieczyste, kompoty, sałaty, ciasta i galarety; różne jeszcze inne staroświeckie i modne specyały; tak jakby wszystkie na świecie przysmaczki, tam się jednego dnia zgromadzić umówiły.
Spostrzegł jednak z zadziwieniem Władysław, iż cokolwiek było wyborniejszego, przechodziło jakby nadpowietrznie, koło siedzących na szarym końcu, kilku officyalistów i wyprostowanej Panny służącej, którzy w najgłębszem milczeniu, wkrótce już nic nie jedząc, jak nieme osoby na scenie tylko figurowały. Nalewano gęsto wina nieco kwaśnego, czekając z starym Węgrzynem na przybitkę. Rozmowa coraz głośniejszą po nim się stawała; rozpoczęły się różne krotofilne żarty. Odcinał się z pełną gębą tłusty Komornik, pomiędzy gośćmi będący, któremu w podwojonej winem gadatliwości, wymawiał gospodarz domu, opieszałość w wyexekwowaniu biednego szlachcica, tego roku pogorzałego. Chciał albowiem Pan Szambelan gwałtem odebrać od niego na Święty Jan, małą na wexel pożyczoną sumkę, którą po dwadzieścia od sta spodziewał się umieścić gdzieindziej, śmiejąc się głośno ze swojej w tej mierze industryi.
Przyniesiono nareszcie, in gratiam Władysława i modniejszy szampan, nieco jednak ostry; gdyż Pani Szambelanowa, dla tanności, fałszowany zawsze kupowała. Rozdano duże kielichy, a naglony Władysław, inne opuszczając toasty, nie mógł odmówić wypić za zdrowie dam, za pomyślność kraju i zgodę w obywatelstwie.
Wstano przecię od stołu, i zamknięto drzwi od jadalnego pokoju, w którym zgwarnie z powtarzanym brzękiem stłuczenia, mocno przerażającym Panią Szambelanową, ze stołu sprzątać zaczęto. Zakadzono królewskiem kadzidłem, przyniesiono lulki. Kazała matka Hortensyi podać jedną Panu Starościcowi; pragnęła albowiem mocno, aby mu się podobała jej jedynaczka, zwłaszcza po pięknem złocie, którem go widziała płacącego w Łęcznie.
Siedział spokojnie Władysław, nie domyślając się nawet tej zbytecznej parafiańskiej attencyi, gdy przymilająca mu się Panna Hortensya, z dużą lulką, nagle przed nim stanęła. Zerwał się przestraszony, nie śmiejąc nawet jej podziękować, i jakby omyłką sobie podaną lulkę, ojcu jej odniósł. — Uporczywie się potem opierał naleganiom, przez Pana Szambelana czynionym, palenia fajki bez subiekcyi, zapewniając go jak najmocniej, iż nigdy nie pali, ani przy damach palićby nie śmiał. Nie przeszkodziło to jednak w niczem śpieszącym do fajek rubasznym gościom, i w jednym momencie, gruba atmosfera na wpół ordynaryjnego tytuniu, cały pokój zapełniła.
Zbliżył się Władysław do dam. Zaczęła mu pokazywać Pani Szambelanowa za szkło oprawne i na ścianach wiszące, landszafty atłaskiem haftowane, jaskrawo malowane bukiety, nogi i ręce kredą rysowane, jako oznaki wybornej edukacyi przez Pannę Hortensyę na pensyi odebranej. Dodała pyszniąca się matka, iż się córka i po francuzku wybornie mówić nauczyła, i doskonali się jeszcze i teraz w tym języku, za pomocą książek francuzkich, które jej z łaski swojej pożyczał, Pan Porucznik nie daleko konsystujący; na dowód czego pokazała Władysławowi, obdarty nieprzystojny romans na stole leżący.
Przyjechał wkrótce i ten, łaskawie się Panną Hortensyą trudniący Pan Porucznik, uszczęśliwiony, iż mógł nudne chwile smutnego garnizonu rozrywać, temczasowem się do niej umizganiem. Odwiedzał więc chętnie Państwa Szambelaństwa; zwracał słodko oczy do Panny Hortensyi, zmęczenie po objechaniu plutonu w melancholią, a zatrzymane ziewanie w przytłumione westchnienia przed nią przeistaczając. Palił zwykle lulkę, pił stare wino z jej ojcem, i wyśmiewał się w duchu z nierozsądnej matki, dziękującej mu za mówienie z córką językiem, którego sama nie rozumiała. Zajechał ostro przed dom, w nowym mundurze, przy świecących nowych axelbantach; wszedł do pokoju, zatarł czubka i zaczął szeptać z Panną Hortensyą.
Zadowolnieni po lulkach Panowie prawnicy, przystąpili przecię ad rem; i z wielką biedą, przy gęsto znowu po podpisanej ugodzie nalewanych kielichach, mógł się wymknąć Władysław i wrócić do siebie.
Przyjechał do Brzoznowa znudzony, zmęczony, z wielkim bólem głowy i w krótkości tylko odpowiedział na liczne zapytania witającej go Panny Kunegundy, o paradny bal dla niego przez Państwa Szambelaństwa wyprawiony, gdyż tak zwykle nazywają w tym stanie ludzie, okazye sutego jedzenia.
Położył się nareszcie Władysław spać, szukając spoczynku po licznych tego dnia zakrętach, ucieszony myślą: iż zbliży przyśpieszeniem nocy, miłe nazajutrz Topolówki odwiedziny. — Panna Kunegunda zaś, poczęstowawszy tabaczką lokaja, który był z nim u Państwa Szambelaństwa, obszernie się wypytywała o zastawę stołu i wszystkie inne szczegóły gali.
Zastał nazajutrz Władysław Emilią w Topolówce niemiecką książkę ojcu czytającą. Zadziwienie, iż tak dobrze ten język posiada, pierwszym było rozmowy przedmiotem. Wróciła Emilia zarumieniona do krosienek, na których haftowała z ciotką. Wywołano niebawnie Pana Sławińskiego z jakimsiś gospodarskim interessem. Zbliżył się Władysław do Emilji, i ciągnął z nią dalej rozpoczętą z ojcem rozmowę, o wzniosłej niemieckiej literaturze, z którą był bardzo obeznany. Mówił jej potem z uniesieniem o szanownym Fellembergu, u którego kilka lat przepędził. Opisywał jej rozsądny i dobroczynny jego system, majętniejszym nadający prace agronomiczne za rozrywkę, a pracowitym rolnikom, umysłowe zatrudnienie za odpoczynek. Słuchała go Emilia całą swoją duszą. Zastanowiona w krosnach jej igła, wsparty na nich łokieć, zwieszona na ręku głowa, zupełnego jej zajęcia tym przedmiotem, nadeszłemu ojcu dowiodły.
Od dobroczynnych pomysłów, przeszła z łatwością rozmowa do nieboszki Wojewodziny. Umilkła Emilia, powróciła jej ręka do kanwy, a igła do swego szybkiego obrotu, i wkrótce widział ją Władysław w stojącem naprzeciwko zwierciedle, z zalaną łzami twarzą wychodzącą szybko do ogrodu. «Nie dziwuj się, Panie Wieniecki — rzekł czule za nią spoglądający ojciec — mocnej chęci Emilji, utajenia nam zbyt żywego uczucia. Tyle mi obmierzła — dodał z przytłumionem westchnieniem — udana jej płci czułość, lub próżność któremi się zdobią, iż od najmłodszych lat, wymógłem od mojej córki, zwyciężanie i tajenie, ile będzie mogła pomimowolnych jej oznak, we wszystkich razach, gdy spółcierpienie z nieszczęśliwym, potrzebną dla niego nie będzie ulgą. Odpowiada ona w tem wiernie moim zamiarom, obwarowania jej od zbytniej czułości, którą nie tylko jak wdzięk, ale oraz jak najsłabszą serca niewieściego uważam stronę. Do tego nawet stopnia stała się panią siebie, iż na żądanie cnotliwego Brzoznowskiego Plebana, kończy teraz wierny wizerunek Wojewodziny, który w nowym kościele, jako fundatorki, ma być umieszczony. Pójdźmy go zobaczyć, wróci do nas zapewnie nie długo i Emilia, której żal po stracie szanownej opiekunki dziś się odnowił, gdy odczytała rano, niektóre przestrogi, przez nią na piśmie jej zostawione.» To mówiąc, wprowadził Pan Sławiński Władysława do appartamentu Emilji. Szedł za nim z radością młody sąsiad, mocno ciekawy go zwiedzić w przekonaniu: iż ułożenie appartamentu, najlepszym jest obrazem zamieszkałej w nim osoby.
Ujrzał naprzód, mały pod krucyfixem klęcznik, na którym leżały książka z Ewangeliami, wymowne rady duchowne Fenelona, i piękne dzieło o naśladowaniu Chrystusa, tak płynnie przez Matuszewicza tłomaczone. Dalej, stała mała wyborcza biblioteka, w której pierwsze trzymali miejsce najsławniejsi pisarze narodowi, tak dawni, którzy i u postronnych nawet na imie klassycznych zasłużyli, jak i spółcześni, Potocki, Niemcewicz, Woronicz, Kropiński, Feliński, Brodziński, i wielu innych, których dzieła pełne smaku i piękności do potomnych przejdą. Było tam widać Morawskiego obok Byrona, Jana z Tęczyna i Pojatę koło Romansów Walter Skota i Coopera, Pamiątkę po dobrej matce i Rozrywki dla dzieci, obok dzieł Pani Genlis i Berkina, a zaraz przy klassykach francuzkich, szczytne ich tłomaczenie przez Osińskiego, który wszystkie ich piękności przelał w naszę mowę i jej szlachetnem brzmieniem czasem nawet je wywyższył, nad zastarzałe francuzkiego oryginału wyrazy. Między Wirgiliuszem zaś i Delillem, słuszne trzymało miejsce Ziemiaństwo Koźmiana, te Polskie Georgiki, które powabne narodowe przedstawiając obrazy, podwójnego nabywają wdzięku od harmonji ojczystej mowy, tak nam drogiej, jak odgłos zawieszonej na cyprysie umilkłej lutni, dla tęschnych dzieci Syonu. — Ujrzał Władysław, w innych częściach appartamentu Emilji, wszystkie do malowania i robót kobiecych właściwe porządki, duży zielnik, zaczętą z batystu różę, przy więdnącym już modelu, pieszczoną na oknie wiewiórkę smaczno gryzącą obracany w łapkach cukier, wolnego ptaszka Emilji wesoło latającego, po pielęgnowanych przez nią kwiatach: ładne ogrodnicze narzędzia i wygodny stół do pisania, na którym leżały w safian oprawne zbiór różnych wypisów, i nie mniej porządna domowych rejestrów książka. Te wszystkie szczegóły, rozwinęły przed Władysławem niewinnego Emilji życia, swobodne i użyteczne dotąd zatrudnienia. Mały stoliczek tylko ozdobiony eleganckiemi fraszkami, w różnych czasach od siostry i matki przysłanemi Emilji, jak gość się w jej pokoju wydawał.
Zarumienił się Władysław, przypomniawszy sobie tyle różny appartament Zofji. Cała jego uwaga wkrótce jednak zwróconą była, na odsłonięty przez Panią Mielińską kończący się wizerunek Wojewodziny. Ujrzał w nim z rozczuleniem Władysław, szanowne jej rysy nieco zatarte w jego pamięci, i wypogadzający je miły uśmiech, zdawał mu się oświadczanem przez nią z nieba zadowolnieniem, na widok wzrastającej w jego sercu ku Emilji miłości.
Nadeszła i ta niezwłocznie po ich powrocie do bawialnego pokoju, bez żadnej powierzchownej oznaki, doznanego pierwej rozrzewnienia. Zachwaliła ciotce z żywością kilka rozkwitających w oranżeryi zagranicznych roślin, wznieciła chęć oglądania, i wszyscy poszli do ogrodu. Pokazywała Emilia z wszelkiem zaufaniem sąsiadowi, mającemu wkrótce w jej mniemaniu bratem jej zostać, kręte wśród pięknych klombów uciekające ścieszki, przez nią utworzone, mały na wodzie bacik, na którym często pływano, ulubione jej miejsce do łowienia ryb na wędkę, i nareszcie mały ogródek lekarskich roślin, szczególniej pod jej dozorem zostający. — Drobny deszczyk zaczął padać; wrócono do domu.
Nadeszła i szara godzina; na żądanie ojca, usiadła Emilia do klawikortu przy otwartem oknie stojącego, na pulpicie którego, leżały śpiewy historyczne Niemcewicza, te czułe pienia narodowe, w których szanowny nasz Bard, unieśmiertelnia sławę i pomyślność lubej ojczyzny.
Zszedł księżyc, miły powiew wiatru bujając gałęziami różowej akacyi pod oknem rosnącej, chłód i wszystkie wonie odświeżonej deszczem natury, do pokoju przynosił. Zaczęła Emilia grać melancholiczne preludya, a potem śpiewać na pamięć, ulubioną od ojca dumę Żółkiewskiego pod Cecorą. Białe jej ubranie, kibić kształtna, mała ręka po czarnych klawiszach lekko się przesuwająca, igrający wiatr z pierścieniami jej włosów, srebrzyste światło księżyca jej twarz oświecające, lekko do śpiewania jakby z natchnienia otwarte usta, jej śpiew dźwięczny, tony świeże, czyste, ginące zwolna w otaczającej ją ciszy, w najsłodszem dumaniu pogrążyły zachwyconego Władysława. Zdawało mu się, iż pierwszy raz słyszy śpiewanie i muzykę rozumie. Tak to żywe pierwszej miłości wzruszenie, jak melodyjne tony eolicznej harfy, niewiadomem poruszonej wstrząśnieniem, nieznaną dotąd, jakby z niebieskich chorów pochodzącą, tworzą w duszy harmonię. Nie długo Władysław stał się codziennym gościem w Topolówce. Coraz się z Emilią lepiej poznawali i rozumieli; wszystko dla nich nieznany wdzięk przybierało, i tysiąc nowych we wszystkiem co ich otaczało, niepostrzeżonych dotąd, odkrywali przyjemności. Czarowny albowiem urok niewinnej i pierwszej miłości, jak słońce pierwszy raz wschodzące w krainie dotąd w ciemności pogrążonej, wszystkiemu w jednym momencie światło i życie nadaje.
Nieznająca jednak miłości Emilia, mniemała iż jak brata tylko kocha Władysława, o Zofji mu atoli, widząc, iż go ta rozmowa mięsza, rzadko spominała; sądziła nawet z prostotą, że czeka przybycia matki, dla oświadczenia się razem o nią obojgu rodzicom. Władysław w istocie czekał tej chwili, dla otrzymania nie Zofji, ale swojej Emilji ręki. Pan Sławiński lubo sobie mocno życzył żeby taki uczynił wybór, nie śmiał przecież być pewnym uiszczenia najdroższej swojej nadziei. Siostra zaś jego, bieglejsza jako kobieta, w takowym gatunku spostrzeżeń, już nie wątpiła o szczęściu ulubionego dziecka.
Przyjechała wkrótce i Pani Sławińska, daleko prędzej niż się spodziewano. Przybycie jej zmięszało pomimowolnie dwóch kochanków. — Delfina życząc i Zofię wydać za Władysława, i brać na wsi przepisane kąpiele, z ukontentowaniem tą razą porzuciła Warszawę, gdzie letnią już porą z trudnością mogła zebrać wiska. Staranie troskliwe o swem zdrowiu i zamiłowanie gry, były teraz przy więdniejącej coraz bardziej piękności, jedynem jej zatrudnieniem. Próżność Zofji uśmiechała się na myśl odbierania na wsi pochlebnego hołdu Władysława. Podobna do niej w tym względzie Panna Rozalia, z wielkim żalem zastała Pana Wincentego, zajętego Panną Firyńską; łatwowierność, właściwa próżności, nie pozwalała jej dotąd wnosić, aby pomimo tak długiego rozłączenia, przez jakąś parafiankę w jego pamięci zatartą być mogła. Nie śmiała jednak takich jak dawniej, okazywać fochów, bo czuła, iż czem innem zajęte Pani Sławińska i jej córka, małoby na nie zważały.
Przenikliwość Zofji, od pierwszego wieczora łatwo odkryła Władysława, do Emilji przywiązanie, ale gdy się jej miłość dla Adolfa pomnożyła przeciwnościami i oddaleniem, po krótkiem kobiecem nieukontentowaniu, chętnie już tylko widziała, w nowych Władysława uczuciach, przełamaną przeszkodę połączenia się ze swym kochankiem. Cieszyła się nawet szczęściem siostry, której nie mogła nie być wdzięczną, za czułe okazywane jej przywiązanie. Tyle mają wdzięku i świeżości szczerego serca uczucia, dla wypełzłych od wielkiego świata charakterów!
Pani Sławińska przypatrywała się z zadziwieniem, zaszłej w Emilji zmianie; ta słuchała (jakby powieści o wróżkach) opisywanych jej przez siostrę zabaw stolicy; Władysław zaś, uważał tylko za złocisto mieniący się zjadliwego węża koloryt, dowcipne opowiadania Zofji, i uszczypliwe minki, któremi różne malowała i odznaczała osoby. Na tych uczuciach zszedł pierwszy wieczór.
Nazajutrz była niedziela. Trzaskający z biczów stangreci, kilku powozów na dziedziniec wjeżdżających, obudziły Delfinę, nie zwykłą ten dzień rozróżniać od innych, od czasu w którym usłyszała zdanie pewnego Doktora: iż nie może być nic niezdrowszego, jak różnemi wyziewami zagęszczone powietrze napełnionego kościoła. Zawołała na Zofię niezwyczajną raniej od niej wstawać, i Pannę Rozalią, której kazała Zofię ubrać, a potem z sobą pozostać w domu, co się Pannie Rozalji bardzo nie podobało, ponieważ mocno pragnęła nowomodny kapelusz pokazać zgromadzonym na summę parafiankom, a zwłaszcza siadającym do stołu Pannom służącym i sąsiedzkim officyalistom; bo każdy w właściwej sobie sferze, najbardziej życzy wzniecić zazdrość lub oklaski.
Już trzeci raz pukano do drzwi, długo się ubierającej zniecierpliwionej Zofji, do ojca ją wołając; gdy nareszcie zeszła w starannie niedbałym pięknym rannym stroju, trzymając w ręku elegancką książkę do nabożeństwa, gotycką klamrą spiętą, zawierającą tylko poetyczne dumania La Martina.
Pośpieszono do kościoła, już było zaczęte nabożeństwo. Ze wzruszeniem przy zapełnionych wszystkich miejscach, widziała się Emilia umieszczoną z siostrą, w ławce Wojewodzinej, od jej śmierci jeszcze nie otwieranej, i ukląkłszy modliła się gorąco, w darowanej jej przez nią książce do nabożeństwa; gdy tymczasem siedząc, i lekko karty od swojej przerzucając, Zofia z szyderskim uśmiechem, wszystkim ją otaczającym się przypatrywała.
Nastąpiły w kościele szepty; patrzono i na Władysława i na Emilię, i na Zofię i na jej ubiór. Wszedł na kazalnicę cnotliwy Pasterz, a święte słowa pokoju które głosił, w jednej chwili wszystko uciszyły; jak głos Boży zastanowia miotane nawałnością bałwany morskie, lub jak wypogodzone niebo, przywraca spokojność, bujanym przez zawieruchę gęstym kłosom. — Mówił o właściwych każdego stanu obowiązkach, o dobrych panach, o niewiastach cnotliwych. Zroszone łzami oczy Emilji, obróciły się ku miejscu, gdzie spoczywała szanowna jej przyjaciołka; Władysława zaś spojrzenie Emilji szukało, a Panna Kunegunda, na przeciw niego siedząca, z starym Tomaszem, w małej ławeczce koło wielkiego ołtarza, trąciła łokciem swego sąsiada, który z uśmiechem zakręcając wąsa, kiwnięciem głowy jej odpowiedział.
Wrócono do Topolówki, do której przybyło kilku innych niedzielnych gości. Wyszli wszyscy po obiedzie na wystawę przed dom, dla widzenia różnych sztuk przybyłego kuglarza, który popasając koniom w poblizkiem miasteczku, przyszedł piechotą, bawić swoją zręcznością, zgromadzonych w Topolówce gości.
Zasiedli wszyscy na ganku, przyniesiono duży stół; zaczął wędrujący sztukmistrz rozpakowywać swoje narzędzia, w czerwoną kratkowaną zawiązane chustkę, a pilnie się w niego wpatrująca Zofia, łatwo w nim poznała przebranego i umalowanego żokieta Adolfa, którego czarna peruka i żydowska mowa, zupełnie w oczach Pani Sławińskiej przeistoczyły. Porozkładał on swe blaszane kubki, liczne skrzyneczki i pudełka. Otoczyli niezwłocznie stół w amfiteatr pomimowolnie się mieszcząc dzieci, i domowi, a opodal z otwartemi ustami, i dalej od nich, ucieszeni i zachwyceni wieśniacy.
Wkrótce dany sztukmistrzowi na jego żądanie przez Zofią pierścionek, do kieszeni schowany, znalazł się pod kubkiem w różowej pachnącej kopertce, którą Zofia po wydobyciu z niej pierścionka, jak z niechcenia w ręku zgniótłszy, do woreczka schowała; gdy tymczasem Delfina przy okazanej nowej z kart sztuce; badała kuglarza, czy nie umie ciągnąć kabały? Podjął się i tego figlarny posłaniec, który niegdyś służąc u jarmarcznego szarlatana, z łatwością go teraz naśladował. Pytała się go więc Pani Sławińska o przeznaczenie Zosi, która po krótkiem oddaleniu się w tej chwili wracała. Obiecał jej pompatycznie (jak zwykle) zwodniczy kuglarz pomyślne listy, wielki majątek, licznych konkurrentów, szczęśliwe małżeństwo i długie życie. Ucieszona tem biedna i łatwowierna matka, wynagrodziła go hojnie, a Zofia w papierku zawinięte dała pieniądze, twierdząc żartobliwie, iż nie może nadto opłacić tak pomyślnych nadziei.
Wrócił zręczny żokiet do swego Pana w blizkości na niego czekającego. Nie długo potem rozpoczęto wiska, a turkot nadjeżdżającego powozu, z którego wysiadł Adolf, wszystkich, oprócz Zofji mocno zadziwił. Przedstawiła go z nieukontentowaniem i przymusem Pani Sławińska mężowi. Zaczął się Adolf przypatrywać Emilji, a Władysław jak każdy szczerze zakochany, mniemając, iż znajdzie spółzalotnika w każdym nowo przybyłym, częste brał bury od Delfiny, z którą wtenczas w zastępstwie Pana Sławińskiego grał robra. Spostrzegł to wesoły Adolf i tem bardziej się na pozór Emilią zajmował, lubiąc się także i swojej przeciwić Zofji, której radość z jego przybycia nie uszła jego uwagi.
Zniecierpliwiona Zofia, wyprowadziła Emilię do ogrodu, a nieukontentowany Władysław, uwolniony od wiska, nie wiedząc o czem mówić z Adolfem, usiadł z nim do szachów, przy których częste popełniając błędy, miał właśnie być zamattowanym, gdy obie siostry wróciły ze spaceru.
Korzystała Zofia z tej przechadzki dla odkrycia Emilji całej swej miłości dla Adolfa. Przyjechał on z pośpiechem do Topolówki, za poradą Hrabiny, prosić rodziców o jej rękę, uprzedzając starego, bogatego Wojewodę, mającego niebawnie pisać w takim samym interessie do Pani Sławińskiej, której odmówienia Adolfowi, jedynie się Zofia lękała.
Przerażona Emilia, wyznaniem tak długo przed matką tajonej miłości, obawiając się sprawiedliwego jej gniewu, sądziła, iż najlepiej Zofji poradzi, gdy ją namówi, ażeby się ojcu zupełnie zwierzyła; jego dobroć albowiem w każdym przykrym i trudnym razie, pierwszą była jej serca i myśli ucieczką. Pomimowolnie nawet, zamyślona i żywo zajęta tem zwierzeniem Emilia, wróciwszy do pokoju, gdy gra układania słów z liter, po szachach nastąpiła, i dała Zofji i Adolfowi sposobność się porozumienia, z roztargnieniem to słowo «ojciec» ułożyła. Spostrzegł to Adolf, i wdzięczny za radę Emilji, którą mu w tej chwili udzieliła, pocałował ją w rękę; gdy tymczasem niespokojny, zazdrośny i wszystko zważający Władysław, ledwo się posiadał. Pani Sławińska, choć nie zgadując powodu, zaczęła to spostrzegać, a lękając się jej napomnienia Zofia, szybko litery pomięszawszy, zaproponowała wolanta we cztery osoby. Ogólny ruch pokrył osobiste pomięszanie. — Uganiały się w niego z równą zręcznością obiedwie siostry. Wkrótce jednak, Delfina chcąc dać sposobność Władysławowi pomówienia na osobności z Zofią, w której sądziła, iż się zawsze kocha, zawołała Adolfa dla zastąpienia jej w wiska, a biorąc Emilią pod rękę, poszła nakazane sobie o tej godzinie zażywać lekarstwo. Zofia, korzystając z jej niebytności, i litując się nad biednym Władysławem, wszystko mu przez ten czas odkryła, a odebrawszy nawzajem wyznanie jego miłości dla Emilji, poradziła mu, aby się tego samego wieczora oświadczył Panu Sławińskiemu, bo chciała jak najprędzej płonne matki w tej mierze zakończyć nadzieje.
Myślał z upodobaniem o tem wyznaniu nazajutrz rano, wcześnie radością obudzony, Pan Sławiński, przechodząc się po pokoju; gdy cicho drzwi uchyliwszy zmięszana Zofia weszła do niego. Szanując charakter ojca, choć go mało znała, i wiedząc, iż żaden wybieg tyle mocy, co prawda przed nim mieć nie może, otwarcie, z niezwykłą sobie szczerością, wszystko mu wyznała. Spoglądał na nią Pan Sławiński kolejno z nieukontentowaniem lub litością, i nie mógł odmówić żądanego u matki pośrednictwa. Rozsądnie atoli i spokojnie, jak prawdziwy przyjaciel, przypomniał jej małą pomiędzy nią a kochankiem różnicę wieku, i lekki od dzieciństwa charakter Adolfa, którego znał dokładnie, przez częste wzmiankowanie o nim w swych listach, nielubiącej go Delfiny. Przedstawił jej oraz, co jeszcze na myśl nie przyszło przenikliwej, lecz próżnej Zofji, że tak młodo powzięta miłość, mogła być nietrwałą, a ubieganie się za bogatem ożenieniem niemajętnego Adolfa, niekoniecznie samej miłości jest dowodem. Dodał jednak Pan Sławiński z czułością, iż niczem nie chcąc zniewalać wyboru córki, pragnie tylko szczerze widzieć ją szczęśliwą, i niebawnie po szlubie, jakiekolwiek będzie zamężcie, sto tysięcy, oprócz należnego posagu, w ręce jej odda; ponieważ Pani Mielińska oddawna swój wniosek Emilji zapisała, a Zofia w mieście i w zbytku wychowana, słusznie większego od niej potrzebowała majątku.
Przygotowana do odporu Zofia, i niezwyczajna tak łagodnych i rozsądnych uwag, tak szlachetnego i bezstronnego postępowania, z żywością wdzięczność ojcu oświadczyła, prosząc jeszcze, ażeby niezwłocznie uwiadomił matkę, o wyborze Władysława, dla zniesienia zawczasu jednej przynajmniej trudności, w żądanem od niej dla Adolfa zezwoleniu. Pokazała mu przytem, odebrany przez niego list od Hrabiny, najmocniej zalecający; aby Zofia korzystając z połączenia rodziców, otrzymała zezwolenie na swój związek z Adolfem; gdyż babka pragnęła go przyśpieszyć, chcąc przy coraz bardziej gasnącem życiu, być jeszcze świadkiem ich szczęścia.
Pan Sławiński zamyślony udał się do Delfiny. Zastał ją po kąpieli siedzącą na kanapie, i czytającą z uśmiechem odebrany świeżo z poczty list, na który ciekawie zaglądała, poprawiająca swej Pani na głowie Panna Rozalia. Spostrzegłszy Pani Sławińska, wchodzącego do jej pokoju męża, o niezwykłej godzinie, domyśliła się, iż jakiś ważny interes musi być tego przyczyną; odesławszy więc Pannę Rozalią, oczekiwała ciekawie, co jej ma powiedzieć; i niecierpliwa chciała nawzajem pokazać mu list bogatego, starego Wojewody.
«Delfino! — rzekł jej Pan Sławiński z rozwagą, jakby nigdy nie pamiętał jej innych w tej mierze ułudzeń; — prosił mnie Władysław o rękę Emilji, i czeka twego tylko zezwolenia.» — «Czy tak! — odpowiedziała z gorzkim uśmiechem, nieukontentowana Pani Sławińska; — to może będziemy mieli razem dwa wesela: gdyż Wojewoda Mirski pisze właśnie do mnie, oświadczając się o Zofią, i nie wątpię — dodała z szybkością — iż znając, co wymaga posłuszeństwo córki i przystojność towarzyska, pójdzie za moją radą, i odda mu swą rękę. Jest on wprawdzie nie młody, ale dwa razy bogatszy od Władysława, i oprócz pięknego imienia, i przepysznego w Warszawie domu, znaczny chce uczynić zapis Zosi. Z rzeka się przytem posagu żony, i cały majątek, do jej własnego zostawia rozrządzenia.» Te dowody miłości rozkochanego starca, które uważał po ogólnej znajomości ludzi, za najskuteczniejsze dla ujęcia rodziców Zofji, z tryumfem przez Delfinę wyszczególnione mężowi, zupełnie przeciwne uczyniły wrażenie na jego szlachetnym charakterze. Mocne wzruszenie zniszczyło w jednej chwili wszystkie przygotowania, które czynił w myśli, dla uwiadomienia Delfiny o wyborze Zofji; odpowiedział jej z żywością: «Zofia tego nie potrzebuje. Ten, który ją weźmie za żonę, odbierze z nią właściwe jej wiano, a jej szczęście ani złotem opłacone, ani blaskiem pozornej pomyślności zastąpione nie będzie. Ona nie kocha Wojewody i nie pójdzie za niego.» — «Jakże to wiesz?» — zapytała w największem zadziwieniu Delfina. — «Zwierzyła mi się swej miłości ku Adolfowi — odpowiedział Pan Sławiński zmięszany, nie mogąc już trafić do pierwszego swych myśli porządku — i oświadczyła, iż nikogo innego nie pojmie za męża.» — «Zofia to WPanu powiedziała? — zawołała drżącemi ustami bledniejąca, rozgniewana Delfina, i dzwoniąc gwałtownie, kazała ją natychmiast przywołać do siebie, a patrząc na drzwi z niecierpliwością, nie słuchała tego wszystkiego, co jej przychylnie i z łagodnością mąż przedstawiał.
Weszła nareszcie Zofia, blada, ale żadnego powierzchownie nie okazując pomięszania. «Zofio! — zawołała matka z żywością; — czy to prawda? czy to być może — dodała potem poprawiając nieprzystojny wyraz — abyś ty opierając się mojej woli, ojca za pośrednika między nami używała?» — «Prawda matko — odpowiedziała Zofia, chcąc ją wziąść za rękę, ale Delfina odpychając ją z oburzeniem: — więc WPanna — rzekła jej, z gorzkim wyrzutu przyciskiem — wzywałaś powagi ojca przeciwko mnie, ażeby wymódz zezwolenie małżeństwa, na które nigdy nie przystanę? Oto się trafia przyzwoitsze WPannie zamęźcie. Czytaj — dodała, rzucając jej z gniewem list Wojewody — a nie wątpię, że po krótkiem obłąkaniu, wrócisz do swego obowiązku i wypełnisz moję wolę.» Wyrzekłszy mocno te słowa, jakby sama siebie o tem przekonać chciała, patrzała Delfina wciąż na nieporuszoną podczas czytania listu twarz Zofji, gryząc wargi przez ten czas, i drżącemi rękami przerywając frandzle od szalika, którym się bawiła. «Matko! — odezwała się nareszcie Zofia, kładąc list na stole, i pierwszy raz przed nią całą moc swego charakteru rozwijając; — nie będę nigdy żoną Wojewody! Nigdy — dodała z lekko szyderskim uśmiechem — nie zaprzedam mej ręki, i nie stawię się w smutnej konieczności, żądania śmierci tego, któremu miłość przysięgnę, i udawania przed zazdrością drugich szczęścia, którego w domowem pożyciu, ani cienia nie będę znajdować! Mam już umysł i charakter wykształcony; myślę, czuję sama przez siebie; mogę więc już wybór uczynić, i o swoim losie stanowić. Wkrótce i w obliczu prawa, do tego usamowolnioną zostanę, a nigdy, przysięgam, nie posiadającemu mego serca, nie oddam mej ręki.» — «Zofio! Zofio! — zawołała ze łkaniem matka, i przechyliwszy się w tył kanapy, zasłoniła sobie twarz rękami, pragnąc ażeby widok jej żalu poruszył córkę — takaż to jest nagroda mego ku tobie przywiązania, szczęścia przezemnie tobie użyczanego, i licznych dla ciebie poniesionych ofiar?... — «Nie wymawiaj mi matko — odpowiedziała w coraz większem uniesieniu, nieposiadająca się już Zofia — twej macierzyńskiej miłości, ani dawanych jej dowodów. Czyż kocha swoje dziecko matka, która dla czczej przystojności, poświęca szczęście a może i cnoty jego? Jakież były twoje, matko, uczynione dla mnie ofiary? Oto, siedząc z upodobania w mieście, wychowując mnie niedbale, wśród próżności i świata, oderwałaś mnie od szanownego ojca, cnotliwych zasad i uczuć, którebym była czerpała wśród rodzicielskiego domu i zgodnie żyjących rodziców.» — «Wyrodna córko! — zawołała zrywając się nagle z kanapy Delfina, i posuwając się ku Zofji z twarzą grożącą całą mocą rodzicielskiego gniewu. — Idź więc za Adolfa, ale oddal się na zawsze z mych oczu! Nigdy twój dom moim domem, twoje szczęście mojem szczęściem nie będzie, i nigdy przywiązane dziecko — dodała z wzrastającym coraz bardziej gniewem, widząc w zaciętem milczeniu trwającą Zofię — macierzyńskich ci nie da uczuć słodyczy. Sprawiedliwy albowiem Bóg, nakazujący szanować rodziców, ukarze cię za mnie; przekli...» — Na to okropne zaczęte słowo, zawarł Pan Sławiński ręką usta żony, zawoławszy z całą mocą powagi męża i troskliwości ojca: — «Matko, nie przeklinaj twego dziecka!» Przerażona zaś Zofia, bez zmysłów u nóg jej padła.
Na ten widok, przestraszona Delfina, bojąc się aby wysłuchaną nie była, najokropniejszą przejęta obawą, o wszystkiem zapomniawszy, zaczęła najczulej trzeźwić córkę, która przez ojca podniesiona, na łonie jego wsparta, leżała na kanapie, nie dając żadnego znaku życia. «Idź za Adolfa, tylko żyj i kochaj mnie!» były pierwsze macierzyńskie wyrazy, które przychodząca do siebie usłyszała Zofia. Dobroć w jednej chwili zdziałała to, czego surowość dokazać nie mogła. Obfite łzy oblały wpółobumarłą jeszcze twarz Zofji, i przepraszając tkliwie matkę, z najwymowniejszą czułością, rękę jej z ręką ojca połączyła i na swojem przycisnęła sercu. Przyszła nie długo zupełnie do siebie, równie z uradowaną z jej odzyskania matką; przywołano Władysława i Adolfa, dla potwierdzenia danego im zezwolenia.
W następującą niedzielę obydwóch siostr ogłoszono pierwsze zapowiedzi; wesele jednak Emilji spokojnie w Topolówce, a Zofji później w Warszawie, w domu babki, odbywać się miało. Napisano natychmiast do Hrabiny, donosząc jej o wszystkiem, jako i do Wojewody, odejmując mu wszelką nadzieję, a do mającego nastąpić niebawnie Emilji szlubu, zaczęto czynić przygotowania.
Emilia, odebrała wkrótce od Hrabiny uszczęśliwionej, iż idąc za Władysława, zbliżyła połączenie Zofji z Adolfem, kosztowne dary; sama zaś wymogła u Władysława, przeciwko powszechnemu zwyczajowi, nie czynienie jej żadnych przed weselem podarunków, bo miała zaszczepioną od ojca zasadę: że zamiłowanie zbytku najprawdziwszą jest nędzą, i że wszystkie przedszlubne, nierozsądne fantazye, długiemi się częstokroć po szlubie okupują kłopotami.
Ożywiona tymczasem Topolówka, miłością młodych kochanków mocno atoli się z sobą różniących, gdyż Władysław zostawał ciągle w zgodzie z Emilią a Adolf nieustannie się z Zofią kłócił i godził, hucznej wesołości i nieznanych dotąd zabaw, stała się siedliskiem. Po uprzykrzeniu sobie albowiem wszystkich wiejskich rozrywek, które z nowością cały swój wdzięk straciły, utworzyła Zofia naprędce, mały teatrzyk. Przybyło kilka osób z sąsiedztwa, rozdano role. Uczenie się ich i powtarzanie, próby i rozmaite przygotowania do sceny, zajęły wszystkich przyjemnie, i dostarczyły zabaw, wesołemu towarzystwu, które dopiero zdawało się sposobić, do udzielenia ich drugim.
Wystawiono najprzód, ładną sztuczkę «Zmyślone niewierności» której przekład na polski język, chwilowa igraszka jednego z najszczytniejszych naszych poetów, tyle nabrała mocy i wdzięku, pod jego pędzlem, zwykłym pełne życia nieśmiertelnego, kreślić obrazy. Przelał w nią albowiem, nie tylko żywość dowcipu i giętkość rozmowy oryginału, ale wszędzie czcze wysłowienia i przesadzone francuzkiego języka obroty, zamienił w wyrazy uczucia i rysy charakteru. Ta sztuczka nabrała jeszcze trafności, zastósowaniem do grających ją, tak różniących się od siebie kochanków. Nastąpiły po niej niektóre wdzięczne obrazy, z naiwnych ballad Mickiewicza i Odyńca wybrane. Potem dla odmiany, zaczęto grywać, różne dowcipne sztuczki, skutek chwilowego pomysłu, których role podług charakterów rozdane, ze zmówieniem się tylko o ostatnie każdej sceny słowo, zapełniane były wesoło, i z wszelką wolnością, przez grających w nich aktorów, dla których tym sposobem, równie jak i dla widzów, zabawne i nieprzewidziane tworzyły widowisko. Zofia i Adolf celowali w tym rodzaju; Władysław i Emilia daleko mniej; wszystko ich przecie bawiło, bo byli szczęśliwi.
Zakończyły się jednak powabne i płoche wesołej wyobraźni igraszki, przed powagą zbliżającej się uroczystej chwili, mającej na zawsze połączyć Władysława z Emilią.
Już oddawna pomimo zapowiedzenia cichego wesela, mając wszelką sobie w tej mierze użyczoną wolność, zatrudniony był tym dniem, poczciwy Bartłomiej dawny kucharz Wojewodziny, teraz w Topolówce służący.
Przezornie on już, od pierwszej Władysława bytności, podług staroświeckich zwyczajów, najłatwiej do rozebrania urządzone dawał pieczyste i starannie wystrzegał, broń Boże! nigdy gęsi z szarym sosem na stół nie pokazywać. Przygotowywał pracowicie, na wzór wyrysowanych mu przez Pana Hoffel modelów, przepyszne ciasta w różnych kolorach na weselną wieczerzę. Zdobiły je ze wszech stron cukrem lukrowane kupidynki do serc strzelające, czułe gołąbki trzymające w pyszczakach róże i niezapominajki, a nadewszystko brylantowane cyfry państwa młodych, umieszczone wśród wieńców mirtowych.
I w Brzoznowie niemniej było znać zakrętu. Wszystko starannie okurzano i ustawiano w appartamentach nieboszki Wojewodziny, w których mieli mieszkać państwo młodzi; gdyż Emilia nie chciała w niczem zmieniać ozdób i porządku pomieszkania, szanownej przyjaciołki, wśród którego wspomnieniami jej cnót, i dawnych jej przestróg, otoczoną, i niejako obwarowaną się znajdowała. Myśl, iż Emilia po niej nastąpi, wszystkich w Brzoznowie uszczęśliwiała. — Widziano w tem albowiem i koniec wszystkiego złego dotąd doświadczanego, i wróżbę wszystkich żądanych nadal pomyślności.
Już oddawna połączenie Władysława z Emilią, było celem powszechnych życzeń. Pościła, prosząc o to Pana Boga, od dziewięciu wtorków do świętego Antoniego Panna Kunegunda i poczciwa Wojciechowa; stary zaś Tomasz ostatni holenderski obrączkowy dukat, w skórzanym woreczku na węzeł zawiązany dał w tej intencyi, na wotywę do blizkiego cudownego miejsca.
Wśród więc licznych błogosławieństw i gorących modłów, przywiązanych sług i włościan, pielęgnowanych przez siebie dzieci, kalek i starców, została Emilia połączona z Władysławem, przez cnotliwego Proboszcza Brzoznowskiego, który po ukończeniu tkliwego obrzędu, w gorącej modlitwie dziękował Bogu, za uiszczenie ostatniego na ziemi życzenia. Pan Sławiński prowadząc córkę od szlubu, i oddając mężowi, życzył z rozrzewnieniem, ażeby mu tyle szczęścia w dom przyniosła, ile z nią w Topolówce znajdował. Szczęśliwy i pyszny z posiadania swej Emilji Władysław, wyprowadził ją przed kościół, i jako matkę wskazał licznie zgromadzonym włościanom, którym sutą sprawiał ucztę, hojnie obdarzając wszystkich oraz nieszczęśliwych we wsi, w imieniu już swej żony.
Sędziwy Doktor, i szanowny Sędzia pokoju, obadwa szlachetni i bezinteressowni przyjaciele nieboszki Wojewodziny, i dobrodzieje całej prawie okolicy, z godnym Brzoznowskim Plebanem, jedynymi w tym dniu byli Topolówki gośćmi. Nazajutrz, uszczęśliwiony stary Tomasz, w karmazynowym żupanie, w perłowym kontuszu, żółtych bótach i tryumfująca Panna Kunegunda, w obszernym materyalnym papuzim robronie, w żółto-gorące goździki rzucanym, przyjmowali na czele wszystkich Brzoznowskich ludzi, nową swoję panię. Prędsze jej pozyskanie, pocieszało ich jedynie w doznanym smutku, z powodu niesposobności urządzenia na prędce, paradniejszych przenosin. Odprowadzili jednak wszyscy państwa młodych do Brzoznowa, gdzie wkrótce nastąpiły exekwie za nieboszkę Wojewodzinę, a przytomny tym poważnym i religijnym obrzędom Adolf, mimowolnie pierwszy raz rozczulony, zapomniał z nich szydzić. Dumająca zaś Zofia zaczęła żałować, iż inaczej wychowana jak siostra, równego jej szczęścia, w pożyciu z Adolfem, nie mogła się spodziewać.
Odebrano wtedy list od Hrabiny życzącej wszelkich pomyślności, nowo zaślubionej parze, która do niej po staroświecku pisała, prosząc o błogosławieństwo. Wzywała ona natychmiast do siebie Adolfa, potrzebując porady, przy odświeżaniu całego swego domu, na jego wesele. Żądała tudzież jak najmocniej od Delfiny, kończącej kuracyą w Topolówce, ażeby nie przerywając swoich kąpieli, przysłała jej niebawnie przynajmniej Zofię z Panną Rozalią, pragnąc ich pomocy w licznych zatrudnieniach poprzedzających wesele Zofji. Życzyła także, aby jej wnuczka pokazała się jeszcze raz w świecie, na pięknej fecie w Łazienkach, gdzie osoby z towarzystwa, miały przedstawiać na romantycznym amfiteatrze wodą otoczonym, nową melodramę: «Pani Jeziora» ułożoną ze znanego poematu Walter Skota, tłomaczenia Sienkiewicza; po której, przy ogólnej illuminacyi, piękny bal miał nastąpić w Łazienkowskim Pałacu.
Z ukontentowaniem pojechał do Hrabiny na jej wezwanie, zaczynający się już nudzić samotnością wiejską, lekkomyślny Adolf. — Nie długo ze szczerym żalem, pożegnała się, choć w nadziei prędkiego ich zobaczenia, Zofia z siostrą i rodzicami, a szczególniej z matką; pierwszy raz albowiem od niej się oddalała, a żywa boleść którą z tego powodu okazywała Delfina, na tak krótko się z nią rozłączając, mocno ją wzruszyła. Panna Rozalia, korzystając z tego momentu, oświadczyła swej Pani, chęć przejścia w służbę do Zofji, na co po krótkiem zasmuceniu z nawyknienia pochodzącem, zezwoliła chętnie Pani Sławińska, której nowo przyjęta w pomoc Pannie Rozalji na rekommendacyą Pani Mielińskiej służąca, daleko lepiej usługiwała, i zdrowie pielęgnowała. Zofia zaś, od niejakiego czasu, umiejąca powściągnąć Pannę Rozalią, i otrzymać górę nad swoją dawną ochmistrzynią, uznającą wyższość jej umysłu, z ukontentowaniem oddaliła od matki, dokuczliwą towarzyszkę.
Jechały smutno w milczeniu; Panna Rozalia przemyśliwała, iż nowej swej Pani nie będzie mogła tak, jak Delfinie imponować, a Zofia, za każdym krokiem, który ją od matki oddalał, mniej pamiętała o jej wadach, a więcej o czułem ku niej przywiązaniu. Z przykrem nawet uczuciem po Topolówce, zastała dom babki w zgwarze i zamięszaniu. Skarżyli się wszyscy ludzie na podwojoną pracę, lub szydzili z pomnażających się coraz bardziej chorej pani konceptów i kaprysów.
Leżała w istocie Hrabina na szezlągu, wśród rozmaitych rzemieślników, martwą prawie ręką wskazując im jeszcze różne do poczynienia odmiany. Nadzwyczajna żywość w jej przywitaniu, bystrość wzroku, twarz już nieco strupiała, ustanie wszystkich dotąd doznawanych bolów (z czego się mocno cieszyła), wszystko okazywało w niej, zasmuconej Zofji, ostatnie gasnącej lampy odżywiające się płomienie. Znalazła w swoim nowym ozdobnym appartamencie, naprzeciw pokojów Babki, śliczną od niej szlubną suknię i najpiękniejsze od Adolfa wazony kwiatów; po pierwszem jednak przywitaniu, widziała ze smutkiem, iż roztargniony, Adolf pod różnemi pozorami często się z domu Hrabiny oddalał. Próżny i lekkomyślny, długo od swych zwyczajnych w stolicy uciech oderwany, chciwie do nich powracał, i obojętniejszy na wdzięki Zofji, od powzięcia pewności, że się z nią połączy, zaczął odpowiadać łechczącym jego próżność uczuciom, bogatej i młodej rozwiedzionej Leokadyi. Jej majątek nawet, znaczniejszy od tego którego się po Zofji spodziewał, dostateczniejszym mu się wydawał, do zapłacenia skrycie zaciągnionych a dokuczających długów, i nieco już żałował zbyt wcześnie skojarzonego związku.
Zaczęła się tego domyślać mało babki odstępująca Zofia, spostrzegając łatwo w samotności te wszystkie odcienia. Chcąc więc odżywić gasnącą miłość Adolfa, zezwoliła na naglące prośby babki, i z przyjaciółką od niej wybraną, wyjechała na piękną fetę do Łazienek.
Snuło się i mijało ustawicznie na drodze, w pięknych aleach Ujazdowskich, mnóstwo rozmaitych powozów. Widać było eleganckie pomiędzy niemi karykle, nad któremi unosiły się strojne kapelusze, i powiewne kolorowe pióra, lekko od wiatru kołysane; i poczwórne karety, w których postrojone damy na wpół spuszczonemi zielonemi firankami, zasłaniały się od słońca i kurzu. Przesuwały się modne kocze pięknemi zaprzężone końmi, od zręcznych kierowane żokietów, nad któremi się unosiły, jak chińskie daszki, różnofarbne parasolki. Ordynaryjniejsze doroszki, w których się poufale rozpierali lub tłocznie siedzieli, niedzielnych widowisk bezpłatni widze; gdy tymczasem, mały za niemi, mimo ich wiedzy, siedzący chłopiec, cieszył się figlarnie ze zdobytego miejsca, sadowiąc się w niem jak na pozyskanym tronie. Obok z obydwóch stron drogi, przechadzało się między drzewami, od jadących obwarowane, mnóstwo osób różnego stanu i wieku, ciekawie im się przypatrujących, biegały z wesołemi okrzykami dzieci, kolejno zważając na przechodnich i po drodze zrywając kwiatki. Szli powoli z familiami, w niedzielnym stroju poczciwi rzemieślnicy, swobodnej w dzień świąteczny używając przechadzki, a rozmawiając poufale o interessach swojego handlu, rozpoznawali pomiędzy jadącemi, osoby, których zbytkowi dostarczali, i z westchnieniem te u których znaczne mieli długi.
Inny jeszcze widok czekał Zofią w Łazienkach. Otoczone ze wszech stron brzegi kanału, różnego rodzaju widzami, zdawały się jak bujna łąka kwiatami okryta, którą wiatr powiewa. Spostrzegane zdaleka młode osoby w bieli wśród ciemnych kasztanów, lub gruppy witających się na murawie, świetnie na bal ubranych i kwiatami uwieńczonych nadobnych tanecznic, wydawały się jak nimfy lub młode Grecyi dziewice, zabierające się obchodzić uroczystość bogini wdzięków lub kwiatów. Miły chłód wieczorny i piękny zachód słońca powtarzający się w wodzie, uprzyjemniały tę piękną scenę. Zmierzch wieczorny, wszystko atoli pokrył jednostajną szatą; tysiąc gwiazd zajaśniało na zaciemnionym niebios lazurze; zniknęła różność kolorów, same cienie zdawały się przechadzać po miłych Elizejskich polach; i już tylko słychać było, szmer spacerujących i urywki na różne strony prowadzonych rozmów.
Wkrótce, jak czarami, piękny pałac w ogniste zajaśniał kolumny; drugi taki sam, wśród wody zdawał się wznosić. Zaczęto się garnąć ku teatrowi, który się także coraz bardziej oświecał. — Zapełnił się Amfiteatr. — Otoczono bliższe brzegi kanału, śmielsi nieproszoni widzowie, na szczyt się nawet drzew pięli, a tysiączne ze wszech stron błyszczące lampy, niemniej piękny widok tworzyły, oświecając amfiteatr napełniony damami w balowym stroju, których wieńce i bukiety, fantastycznemi z kwiatów uplotami, zdawały się łączyć.
Wnet początek widowiska wszystkich ściągnął uwagę. Zajęła najprzód, kierująca zręcznie swem czółnem piękna Ellena, która, lekko na swojem wiośle wsparta, wołała ojca, a potem trwożliwie kochanka, którego imie ledwo przez usta wymówione, z serca się tylko wstydliwie przedzierać zdawało. Dał się potem słyszeć w statkach napełnionych lennikami Rodryka, wojenny śpiew Klanu Alpina. Najbardziej zaś podobały się, scena, w której nieznany Rycerz z Snowdonu zastaje w grocie lubą Ellenę zajętą pobożnem pieniem z dźwiękiem harfy wznoszącem się ku niebu, i ta, w której przy zakończeniu, Król otoczony świetnym dworem, odbierając swój pierścień, łączy złotym łańcuchem ręce Elleny i Malkolma.
Już się skończyło widowisko, a liczne po niem jeszcze szerzyły się oklaski. Wnet uwaga na bal przybyłych gości, tak długo od siebie samych oderwana, zaczęła się zwracać ku myślom osobistego figurowania. Zapomniana próżność na chwilę, wróciła do zwykłego sobą zajęcia; gdyż każdy na tym świecie, choćby w największym tłoku, sądzi iż osobiście figuruje i szczególniej jest uważany, i każdy się cyfrą, a nikt zerem nie mieni w tak wielkiej ilości. Zaczęto poprawiać suknie, odświeżać stroje, turbować się czy wilgoć nie rozkręciła włosów. Zasięgano obok siebie rad przyjacielskich, lub surowych sądów bezpostronnej krytyki dla oświecenia się w tak ważnym przedmiocie.
Dała się słyszeć w pałacu huczna balowa muzyka. Udały się wesoło, lekkim już prawie krokiem tańca, spragnione tej zabawy młode osoby. Szły za niemi wolniej starsze, jeszcze rozmawiając o widowisku. Zapełniono wkrótce przygotowaną salę do balu. Stanął w wieniec w pośród niej, poważny taniec narodowy. Patrzyli na niego ze smutkiem ludzie dawnych czasów, żałując szlachetnej godności, niegdyś go znamienującej, którą stracił od czasu, gdy goszczący wśród nas cudzoziemcy, nie mogąc się do niego zastósować, chodzącą tylko nazwali rozmową. Przypatrywali mu się ciekawie ci, którzy go uważali jako katalog balu, rozwijający przed nimi, w całej swej świeżości, liczbę tanecznic i rozmaitość ich ubiorów. Nastąpił po nim żywy walc, dla nadania od razu ruchu balowi: potem ulubione naszemu narodowi żwawe i skoczne mazury. Dla odpoczynku utworzył się po nich kontredans, ten starannie urozmaicony taniec, który dla widzów jest zawsze miłym balu epizodem. Wszyscy się cisnęli dla przypatrzenia mu się z blizka, i mało go można było widzieć.
Opuszczone damy, które już nie figurowały, zaczęły ziewać, skarżyć się na gorąco, i dla zadowolnienia ich, jako i zajęcia jak najwięcej tanecznic, stanął potem długi anglez, ten jednostajny i ulubiony taniec Albionu, w którym tanecznica uciekając jak młoda łania, przed goniącym ją tanecznikiem, wraca, oddala się, znika i znów powraca, jak rym powrotny, zakończający każdą strofę miarowej pieśni. Czyż się nie zdaje widzieć zarówno w tych nagłych zwrotach, obraz czułego serca, wahającego się pomiędzy znajomością ludzi i chęcią ich kochania, które kolejno, unikania i powrotu do nich czuje potrzebę?
Po anglezie nastąpił powtórnie szybko walc, dla wskrzeszenia wesołości, nieco już stygnącego balu. Zajaśniała na nowo Zofia, jak błyszcząca gwiazda, po lekkiem zaćmieniu z pod chmury świetnie wschodząca. Zwrócili na nią oczy z podwójnem się nią zajęciem, od czasu jak była zaręczona, i męzczyzni i młode osoby życzące iść za mąż, i matki panien na wydaniu, pierwszeństwa jej w tej mierze zazdroszczące. Chciała Zofia zawstydzić Adolfa i zalotną Leokadyą. Tańcowała pięknie i ulotnie, jak nadpowietrzna istota; przytomność matki, w niczem już jej wesołości i żywości dowcipu nie ćmiła. Osiągnęła cel pożądany; zakochał się w niej na nowo Adolf, na widok zazdroszczących sobie spółzalotników, i po urojonej heroinie melodramu, Zofia prawdziwą następującego po nim balu została. Upojona próżnością, zmęczona i bez tchu prawie, po przedłużonym walcu, usiadła na sofie pod otwartem oknem, przypatrując się pięknej illuminacyi powtarzającej się w wodzie. Napiła się z roskoszą w tej chwili chłodzącego napoju, którego jej zawsze matka po tańcu usilnie wzbraniała.
Przypomniała to sobie Zofia z lekkim wyrzutem sumienia, uczuła wewnętrzny dreszcz i przypisując to zbyt raptownem ochłodzeniu, chciała pójść w taniec, dla zapobieżenia szkodliwym skutkom. Długi jednak, ochoczy po walcu rozpoczęty mazur nie zdawał się kończyć.
Wkrótce wschodzące słońce, zaciemniając prawdziwym swym blaskiem, sztuczne sali oświecenie, tak jak jasność prawdy gasi błyszczące ułudzenia, wykrywając oraz wszystkie sekreta toalet, i zaszłe w nich niepomyślne zmiany, stało się przyczyną zakończenia balu i ogólnego rozjechania. Kilka najprzód znakomitych osób wyjechało, a za niemi ruszyli się wszyscy. Wszędzie albowiem, pod czas licznych zgromadzeń, a szczególniej u nas, lada rzecz spłoszy i rozprasza najweselszą ciżbę. Pierwsi którzy ją porzucają, mają powód do tego, drudzy czynią z naśladowania, bojąc się tam znajdować sami ze swego towarzystwa. Reszta tłumnie za niemi się wynosi; gdyż każdy chcąc należeć do wyższego grona, lęka się w poczet gminu być policzonym; i dla tego przybycie pierwszemu na miejsce zabawy, pomimo największego upodobania, lub pozostanie ostatniemu, za hańbę prawie poczytują.
Wyjechała niebawnie i Zofia ze swoją towarzyszką, która widząc ją cierpiącą, z żalem ciepłej herbaty dla niej dostać już nie mogła, pomimo ubiegających się o to usilnie licznych wielbicieli jej wdzięków, których już obojętnie słuchała, coraz słabsza Zofia. Schodziła ona z trudnością po schodach, któremi kilka godzin wprzódy, uskrzydlona młodością i nadzieją, tak żywo wbiegła, i w przykrem uczuciu rozmarzenia, nie pozwalającem jej rozróżnić ułudzenia od rzeczywistości, wracała do domu sądząc, iż jej się tylko marzą przesuwane przed oczami obrazy.
Miły jednak letni poranek, wszystko odżywiał. Gęste brylantowe od słońca krople rosy, szklniły się na liściach drzew, i szerzyły na około, wonie odrodzonych kwiatów. Słychać było zdaleka kościelne dzwony, na poranną wzywające modlitwę: szły śpieszno mleczarki z nabiałem do miasta, jako i ogrodnicy z koszami kwiatów i owoców. Jechały skrzypiące na targ wozy pracowitych chłopków. Przechadzali się wolno, świstając, małe studenciki z książkami pod pachą, których daleko mieszkający rodzice, wcześniej do szkoły wysyłali. Szły równiejszym krokiem koło nich do szkoły, małe dziewczynki z woreczkami na ręku. Przypatrywali się wszyscy z zadziwieniem przy nowo rozpoczętym dniu, wracającym z Łazienek osobom, dla których się poprzedzający jeszcze nie był skończył, i co tak chciwie się ubiegały za stratą czasu, gdy przeciwnie im korzystać z niego nieustannie zalecano.
Świeżość tego widoku, przykre odwrotnie uczyniła wrażenie, żałującym namiętnie zabawy, hołdownikom przepychu i próżności, a zwłaszcza chorej Zofji, której pomnażające się coraz cierpienia, każdą chwilę podróży przedłużały. Ciepłe wino, którego się napiła przyjechawszy do domu i gorączkowy sen, który po nim nastąpił, już jej nie zdołały zdrowia przywrócić.
Z sinemi ustami i spalonym na twarzy rumieńcem, nazajutrz zaledwie się podniosła z łóżka Zofia, dla napisania kilka czułych słów do matki, obiecując jej wszystko obszernie opisać, następującą pocztą, i chwiejącym się już krokiem zaszła do babki, której Adolf opisywał, poprzedzającego dnia zabawy. Spostrzegli oboje z przerażeniem widoczną w niej zmianę; przymusili ją więc powrócić do siebie i położyć się. Posłali po kilku najbieglejszych lekarzy, lecz wkrótce Zofia w najmocniejszą wpadłszy gorączkę, zupełnie przytomność straciła, nieustannie mówiła, żaliła się, płakała lub śmiała się przeraźliwie. Zaklinał lekarzy o wyratowanie jej, rozpaczający Adolf, nie mogąc ani ukryć swojego pomięszania babce, ani zapobiedz uiszczeniu żywej jej chęci, odwiedzenia chorej, dla przekonania się o jej zdrowiu.
Kazała się nareszcie zanieść w wieczór próżna i zgrzybiała Hrabina, ze staraniem dotąd wszelkiego widoku cierpienia i śmierci unikająca, i na młodej istocie czule przez nią pielęgnowanej, ukazało jej się pierwszy raz okropne śmierci zjawisko. Już jej nie poznała Zofia, leżąca wśród rozlicznych lekarstw i rozrzuconego nie dawno zdjętego halowego stroju. Krzyknęła i zaczęła się śmiać okropnie, wziąwszy w tej chwili za widmo, spostrzeżoną swoję własną w zwierciedle postać. Wpatrująca się dotąd w nią pilnie osłupiała babka, wstrzęsła się, zasłoniła oczy i kazała się odnieść do siebie, gdzie już ani słowa nie wyrzekłszy, chęć tylko spania okazała.
Rozebrano ją, zasunęła firanki, uciszyli się wszyscy i odeszli ją, a nazajutrz, zimne już tylko jej zwłoki w łóżku znaleziono. Liczni przyjaciele zatrudnili się jej pogrzebem, gdyż Adolf niebezpieczeństwem Zofji przerażony, zupełnie głowę stracił, i ledwo zdołał, dopełniając ostatniego przystojności obowiązku, wyprowadzeniu zwłok babki być przytomnym. Wyszła także przypatrzyć się, pozostała sama przy chorej Panna Rozalia, nie domknąwszy drzwi, w nadziei prędkiego powrotu. Nieszczęśliwa zaś Zofia zawsze obłąkana, siedząc na łóżku z długiemi rozpuszczonemi włosami i założonemi rękami, słuchała chciwie śpiewania księży, i przypatrywała się ciekawie, migającemu się przed jej drzwiami pogrzebowemu światłu, nucąc z okropnym uśmiechem, niedawno słyszane śpiewy Pani Jeziora, mniemając, iż jest jeszcze obecną, pięknemu w Łazienkach widowisku.
Przeszły pochodnie, ucichły pobożne pienia, głębokie nastąpiło milczenie. Wróciła Panna Rozalia, a w kilka godzin Zofia, która owej świetnej fety w Łazienkach najpiękniejszą była ozdobą, już żyć przestała, i leżała na środku pokoju całunem przykryta, wśród otaczających ją tylko, modlących się kościelnych babek i obojętnego zgwaru, wynoszeniem wszystkich rzeczy, zatrudnionych ludzi.
Posłano natychmiast sztafetę po Władysława do Topolówki. Czekano tam w ówczas spokojnie, drugiego od Zofji obszerniejszego listu; nie nadszedł, a oczekiwanie zamieniło się w niespokojność.
Następowało święto; oświadczyła Delfina, iż mimo swego zwyczaju, nie chce się tego dnia kąpać, i pojedzie do Brzoznowa na mszę, a potem na obiad do dzieci. Ucieszyło to szczerze wszystkich i zaraz po summie, do młodego małżeństwa na obiad się udano. Przybyli tam wkrótce, sędziwy Pleban i poczciwy Doktor ze swoim sąsiadem poważnym Sędzią Pokoju, zwykli niedzielni dawniej Wojewodziny goście i kilka jeszcze innych osób, z sąsiedztwa na summę do parafji przybyłych. Przyszedł na palcach z radością, z serwetą w ręku stary Tomasz oznajmić, że waza na stole, a stojące obok niej ze dwóch stron duże piramidy ciasta dowiodły, że Panna Kunegunda z chlubą swe dawne w domu objęła zarządy.
Wkrótce po obiedzie przyjechała z ceremonialną wizytą Pani Podczaszyna z nowo zaślubioną córką, dla której wyprawy, ukończonej później w Warszawie, była z Panią Mielińską i Emilią w Łęcznie. Zajechała, starą niedawno odświeżoną, sześcioma nędznemi końmi zaprzężoną, pani młodej, karetą. Wysiadła z niej podeszła osoba, w niewłaściwem sobie, podług ostatniego Dziennika mód, najnowszem ubraniu, i młoda osoba wystrojona jak na bal. Wyskoczył za niemi, świstając, przybyły na wakacye do matki studencik, ulubiony synek Pani Podczaszyny. Wylazł nareszcie powoli dzielący, z nim jej pieszczoty stary, krzykliwy i krztuszący się mucyk, którego nikt w sąsiedztwie cierpieć nie mógł, dla ustawicznego szczekania, i zdradnego zwyczaju chwytania za nogi wchodzących osób.
Weszli na górę; posadzono damy na kanapie. Zaczęła się Pani Podczaszyna w niezgodnej ze swoim strojem mowie, przypominać Pani Sławińskiej, którą miała honor widzieć siedm lat temu u nieboszki Pani Wojewodziny, z którą ś. p. jej ojczym miał zaszczyt być w kolligacyi, a ona w najlepszej zawsze zostawała komitywie. Wywodziła następnie, różne inne genealogie, podobne jej prawa nadające do kolligacyi z Państwem Sławińskim. Przypomniała sobie w końcu, iż miała do wyexkuzowania męża i zięcia, którzy równie jak ona, państwa młodych Brzoznowskich chcieli wizytować, ale zostali w domu nieco słabi, po sutej gali, na której wszyscy byli w wilią u Państwa Szambelaństwa, z którymi się oddawna przyjaźnili. Z drugiej zaś strony pani młoda, starannie nazywając tylko «On» nowo zaślubionego męża, opisywała Pani Mielińskiej, warszawskie przyjemności, to jest: kawę wiejską, ogród Goebla, teatr, dobre Leslowskie karmelki, hecę i sklep Pana Dyzmańskiego, gdzie bardzo jej się dobrze kupna powiodły, bo tam miała znajomego, po jarmarku Łęczyńskim Pana Teofila kupczyka. Dołożyła przytem ogólnie, do Pani Sławińskiej się obracając: iż chociaż żałowała, że Warszawa podczas jej bytności, tak ogołoconą była z godnych osób zwykle w niej zamieszkałych, z przyjemnością jednak znalazła jeszcze pozostałe rozproszonego wielkiego świata (jak sądziła) szczątki, Panią Majorową Nielską córkę bogatego sąsiada, Pana Stolnika i Panią Podprokuratorowę Trybunału, która w jej mniemaniu, na Krakowskiem Przedmieściu mieszkając w pięknym woskowanym appartamencie, bardzo wielką była damą. Przez ten czas, młody jej braciszek, pił smaczno kawę, maczając aż do dna filiżanki biszkopty, potem gryząc w najlepsze, piękne rumiane jabłka i soczyste brzoskwinie na podwieczorek przyniesione, wylatywał na ganek rzucać ogryzki i pestki na śpiącą w słońcu kotkę Panny Kunegundy, do której i sam zbiegł wkrótce, wszystkie drzwi otworzywszy a żadnych za sobą nie zamykając. Uciekła zadrasnąwszy go harda myszołówka. Zaklął ją rozgniewany chłopiec, i kamieniem za nią rzucił, a potem świstając sobie znowu wesoło, zaczął kwiatki zrywać, i gruszki otrząsać.
Pani Podczaszyna atoli, chcąc wkrótce odjechać, podług prawideł etykietalnej wizyty, zawołała go przez okno, i uśmiechając się na te niewinne igraszki, mówiła z politowaniem: iż sprawiedliwie było, aby sobie biedne chłopczysko po nudnych naukach użyło trochę wolności, podczas wakacyi. Rzucił Tomuś kwiatki, opakował kieszenie gruszkami, i wyjechała wkrótce z nim i całą swoją karawaną Pani Podczaszyna, rekomendując się łasce i przyjaźni Pani Sławińskiej, którą żegnająca potem jej córka pani młoda, prosiła usilnie z krótkiem dygnięciem, ażeby o niej pamiętała i ją kochała.
Nadjechała niebawnie druga w zupełnie innym rodzaju wizyta, prawdziwie wszystkim sprawiająca ukontentowanie. Odwiedzał ich albowiem nowy sąsiad, znany nam już dawniej Podpułkownik Bronisław, który wziąwszy dymisyą, ożenił się w Krakowie i zostawiwszy żonę u krewnych, przyjeżdżał sam objąć, nowo nabytą za jej posag, okoliczną wioskę. Rozmawiał żywo z Panem Sławińskim, bawiąc się, dawnym zwyczajem, pozostałemi jeszcze wąsami, o swoich gospodarskich zamysłach: takim pragnąc być dobrym i skrzętnym gospodarzem, jakim był niegdyś odważnym i akuratnym żołnierzem.
Opisywał potem Pani Sławińskiej, piękne dwie fety dawane tego roku w Krakowie, na korzyść dobroczynności. Jedna z nich, przedstawiała najpiękniejszą galeryę żyjących obrazów, z historyi Polskiej wybranych, w urządzonych na ten przedmiot Sukiennicach. Druga zaś feta, w oświeconych podziemnych Wieliczki gmachach dawana, czarodziejski łączyła widok dyamentowo-błyszczących skał i filarów solnych, tej sklepionej przestrzeni, i płynącej na ciemnem w pośród nich jeziorze, oświeconej z muzyką łódki.
To opisanie fet i widowisk zasmuciło Panią Sławińskę, przypominając jej bal w Łazienkach i Zofię. Spostrzegł to Bronisław, i nie wiedząc przyczyny, sądził: iż to chwilowe zachmurzenie, pochodziło tylko z pomimowolnego uczucia smutku, które wzbudza w każdej niegdyś pięknej osobie, opisanie zabaw, którym już nie uczęstniczy. Skierował więc rozmowę ku różnym dziwnym wyobrażeniom, które mieli o Wieliczce w Hiszpanji, gdzie podług dawnych jeografów sądzono: iż to jest ludne, podziemne miasto, w którem wielu rzemieślników, i różne gatunki zwierząt, ciągle przemieszkiwa. Spomnienie o Hiszpanji było powodem Bronisławowi spojrzenia z uśmiechem na Emilią, którą żywe czarne oczy i kształtna kibić, do nadobnych tamtego kraju kobiet, czyniły podobną. Witała ona uprzejmie, w tej chwili, przybyłego Bonifratra, kwestującego na swój szpital.
Zaczęto potem mówić ogólnie o Hiszpanji, i o świetnie odbytych w niej kampaniach. Zaiskrzyły się oczy Bronisława, który był ich sławy uczęstnikiem; lecz pomimo usilnego natężenia myśli, nie mógł sobie wtedy przypomnieć imienia małej wioski, pod którą żywo się ucierał z broniącemi swej ziemi mieszkańcami, haniebnie od nieprzyjacioł, Brygantami zwanemi. Powiedział mu je z żywością Bonifrater kwestarz, skromnie przy drzwiach siedzący, którego Emilia gościnnie winem i ciastem częstowała. To spomnienie, tak zadziwiające, w człowieku tego stanu; głos znany Bronisławowi; twarz, którą sobie zaczął przypominać, wszystko to, żywą ciekawością go przejęło. Wstał, poszedł ku poczciwemu kwestarzowi; ten równym pociągiem tknięty, zbliżył się także ku niemu, i poznał w nim z zadziwieniem Bronisław, jednego z najwaleczniejszych w tenczas żołnierzy, swojej kommendy.
«Mości Kapitanie — rzekł mu Bonifrater, po dawnemu go jeszcze nazywając: — wiele widziałem; zwiedziłem dużo krajów; byłem świadkiem wielu świetnych czynów; wielu przeżyłem godnych wiecznej chwały mężów; wiele widziałem pobojowisk po zwycięztwie; tęschno mi było bez wojny i sławy, a smutno spominając co po nich następuje, i wstąpiłem do tego zakonu, w którym miło mi Bogu służyć, i być użytecznym ludziom.» Ścisnął go za rękę Bronisław z mocnem wzruszeniem, zamyślił się, i wkrótce spojrzawszy na równie wzruszonego Braciszka, którego był w swem dumaniu stracił na chwilę z oczu, wsunął mu w rękę worek z pieniędzmi, polecając mu tonem, pół rozkazu, pół przyjaźni, ażeby przyjechał do niego na noc, po gęsi i barany, które kwestował dla swego szpitalu. Cieszył się albowiem z sposobności ciągnienia dalej przerwanej z nim rozmowy o Hiszpanji. Przyniósł mu także i swoją assygnacyą Władysław.
Rozjechali się goście; Emilia zaproponowała wiska, jako najskuteczniejszy sposób rozerwania matki i towarzyszyła jej potem z mężem do Topolówki, gdzie wieczorem po księżycu wrócono; gdyż Pani Sławińska, nie chciała nocować w Brzoznowie, dla nieprzerywania, branych rano kąpieli.
Przyjechano późno do Topolówki. Delfina, która się zwykle drogi bała w nocy, nie zdawała się nawet tą razą na nią zważać; cała jej myśl zaprzątnioną była niespokojnością o Zofią. Mało się zwykle spostrzega koło siebie, kiedy dusza i wyobraźnia mocno są zajęte, a wszelka lękliwość charakteru, znika przed obawami serca.
Położyła się spać Pani Sławińska myśląc jeszcze o Zofji, i śniła jej się w całym uroku powabnych lat dziecinnych, na smentarzu za motylem się uganiająca. Ucieszyła się Delfina, gdy obudziwszy się przypomniała sobie: iż jej wróżka niegdyś podobny sen wytłomaczyła, z zapewnieniem: iż Zofia uniknie wszelkich w życiu chorób i nieszczęść, i do najpóźniejszych lat, przy najczerstwiejszem zdrowiu i najdoskonalszem szczęściu dojdzie. Z ukontentowaniem porównywała tę przepowiednią, z podobną wędrującego kuglarza wróżbą. Wstawszy więc raniej i wesoło, zeszła szybko, przeciw swemu zwyczajowi, przed kąpielą jeszcze, do bawialnego pokoju, gdzie się o tej godzinie zwykle na śniadanie zgromadzano.
Nie zastała tam nikogo; ujrzała tylko napełnione kawą filiżanki nietknięte, i leżącą na ziemi próżną kopertę z czarną pieczątką, pod adressem Władysława. Serce jej mocno bić zaczęło, pomyślała o ciotce, i spostrzegła wkrótce, przez szklanne drzwi do ogrodu, Władysława w największem pomięszaniu z pocztylionem rozmawiającego. Pani Mielińska drżąca i blada, szła naprzeciw szybko przybywającemu Lekarzowi, a Emilia łzami zalana, klęczała u nóg załamującego ręce Pana Sławińskiego.
Stanęła Delfina jak wryta; nie żałowałby mąż tak namiętnie Hrabiny! jedno tylko nieszczęście przyszło jej na myśl; jednego tylko nieszczęścia, serce jej odpierało przekonanie.
Zimnym potem oblana, na wpół uwiadomiana o zagrażającym jej ciosie, wydała głuchy jęk, nieszczęśliwa matka, padła na kolana, zasłoniła twarz rękami i wzniósłszy duszę do Boga, o nadzieję jeszcze błagała!!!
«Żono! — rzekł, nadeszły w tej chwili, wraz ze wszystkiemi, rozpaczający Pan Sławiński: — więc już wiesz.... Niech cię Bóg pociesza, nieszczęśliwa matko!...» Odsłoniła Delfina twarz i zdziczałe oczy, krzyknęła przeraźliwie: «Zofia! więc już nie mam córki!...» i padła bez przytomności na łono podnoszącego ją męża. Ledwo się jej dotrzeźwiono. Przyszedłszy do siebie, zaczęła przecierać oczy, jak po przykrym śnie. Widok żalu męża i córki, której twarz śmiertelna okrywała bladość, przypomniał Pani Sławińskiej doznane nieszczęście, i lękając się że i to jeszcze straci dziecko, wyrzekła cicho: «Emilio! — i wyciągając ku niej drżące ręce, z głębi duszy potem zawołała: — moje dziecie! — gdyż, moja córko! wymówić już nie mogła. Padła Emilia przed nią na kolana. Uściskała ją matka, łzy obfite jej się puściły. «I ty ją żałujesz! — rzekła potem, obracając się do męża, płaczącego rzewnie; i znajdując ulgę, w wespół z nim dzielonem cierpieniu, wsparła głowę na jego ramieniu. Wiadomość o śmierci Hrabiny, którą jej wtenczas udzielono, już nie zdołała nawet nic przydać do jej żalu.
Władysław jednak, pojechał pocztą do Warszawy, ostatnią Zofji oddać usługę. Wszystko w drodze i wjeżdżając do Warszawy, raziło jego oczy i serce; i jasność słońca, i piękność dnia, i spotykane młode osoby, i dzwony kościelne, i nareszcie zwykły wesoły ruch, równie jak dawniej stolicę ożywiający. Z przykrością spotykał śpieszące zewsząd powozy na teatr, lub idące powoli na przechadzkę do ogrodów publicznych wystrojone osoby; gdyż w żywej boleści, życzemy, aby i natura i ludzie, i świat w zwykłym mogły nie zostawać porządku.
Zajechał wkrótce, przed niegdyś tak wesoły, a teraz czarną chorągwią zasmucony dom, gdzie zmarłej Zofji ciało odwiedzano. Szły z ciekawością, głośno i wesoło rozmawiając, różnych stanów osoby, które wkrótce potem, modląc się, lub w milczeniu głową potrząsając, ztamtąd wychodziły, zastanawiając się z goryczą, nad marnością nadziei i dóbr światowych. Wśród odświeżonego na jej wesele pokoju, ozdobionego żółtem obiciem w arkady z kwiatów, leżała Zofia na katafalku, w przeznaczonym do szlubu ubiorze, na pozór śpiąca, lekko zarumieniona, i piękna, jak wdzięczny młodości posąg Kanowy. Naokoło niej stały duże, pogrzebowe świece w bronzowych balowych świecznikach, i piękne w wazonach kwiaty, przez nią pielęgnowane, które ją przetrwały!!... — Niedaleko zawieszono powabny jej, w greckim stroju obraz na wpół przykryty, jako i obicie czarnym kirem, którym okna całkowicie zasłonięte były.
Z drugiej strony domu, w pięknie dla Zofji urządzonym, a teraz ogołoconym appartamencie, gdzie jeszcze widać było na oknie flaszki od parfum, i drugie zaczęte z lekarstwami, papiery zapiżmowane od proszków, i elegancki bilet na bal Łazienkowski zapraszający, targowano się i godzono o różne tyczące jej pogrzebu szczegóły. Rozmawiało tam z sobą dwóch Lekarzy, przytomnych otworzeniu ciała; z których jeden zaokrąglając z wdziękiem ozdobioną brylantowym pierścieniem rękę, zażywał hiszpankę ze złotej tabakierki, oświadczając z grzecznością drugiemu, iż może nieboszkę byłby uratował krwi puszczeniem, gdyby nie winna starszemu koledze na konsylium uległość. Obok nich, młody felczer chował ze smutkiem anatomiczne narzędzia, rozłożone na stoliku, na którym dawniej stała Zofji gotowalnia. Opodal zaś, obojętny urzędnik sądowy, do pieczętowania rzeczy przywołany, częstował burgundskiem winem, młodego wyświeżonego kanonika, który miał mieć nazajutrz mowę pogrzebową, na exekwiach nieboszki. Ten, nie myślał ani o świętych namiestnika Boskiego obowiązkach, ani o pożytku moralnym, któryby mógł czerpać dla swych słuchaczów, z nagłej śmierci młodej osoby, tak długie życie, tak świetne sobie mogącej obiecywać szczęście. — Rozmyślał tylko próżnie, jakie zrobi na nich wrażenie, piękną koronkową rokietą, błyszczącem nowo otrzymanem dystynktorium, i górnostylną mową, w której i Senekę i Horacego nawet przytaczając, w określeniu krótkości życia i marności jego uciech; gotował się wychwalać wysokie cnoty Zofji i jej zgon chwalebny, o żadne się atoli, oprócz jej wieku i imienia, nie wypytując szczegóły.
Uczyniwszy wszystkie konieczne rozrządzenia, żywo tym smutnym widokiem przejęty Władysław, poszedł odwiedzić chorego Adolfa, którego się żal na chwilę odnowił, przy zobaczeniu go, i ulżył oraz, szczerością z którą go dzielił. Po pierwszych jednak czułości oznakach, zaczął już utyskiwać Adolf przed Władysławem, iż mu Hrabina oprócz swego pięknego domu, żadnego nie uczyniła zapisu. Lecz Adolf przychodził do siebie po gwałtownej słabości, a obawa śmierci, już była nieco zwróciła jego czułość ku samemu sobie. Wkrótce nawet gdy mu się znowu dłużnicy naprzykrzali, przedał znienawidzony dom, pierwszej osobie która mu za niego dobrze zapłaciła, i wyjechał z zadziwieniem wszystkich (wielki zawsze żal po Zofji okazując) do rodziców na Podole, gdzie nie dawno się udała bogata Leokadya. Oddalił jednak wprzód Pana Grzegorzewskiego, który mu się i za drogim i za ciężkim do usług wydawał. Władysław zaś, zgadując serce żony, hojnie Pannę Rozalią wynagrodził, zostawiwszy jej oprócz rzeczy Zofji, wszystko, co dla niej na wyprawę kupione było. Przyjęła wszystko z radością, prędko pocieszona po śmierci swej Pani, Panna Rozalia, i zapytana czy wróci do Topolówki; oświadczyła, iż już niechce być w służbie i w Warszawie pozostanie.
Sam więc Władysław wrócił smutnie do Topolówki. Przyjazd jego, zamiast wzniecenia radości, bolesnych tylko ran był odnowieniem.
Starała się jednak Delfina powściągać gwałtowność swego żalu, dla zaczynającej się cieszyć nadzieją macierzyństwa Emilji; ale blada jej twarz zarumienione od łez oczy, coraz bardziej niknące siły, zapomnienie nareszcie zwykłych około swego zdrowia starań, wszystko niszczącego ją głębokiego smutku było dowodem.
Spostrzegał to dzielący jej cierpienia, niespokojny o nią mąż, wspólnem nieszczęściem na nowo z nią połączony. Postanowił przeto, za poradą światłego lekarza, w moralnych uczuciach przyczynę słabości odkrywającego, oddalić żonę od miejsc, gdzie tak bolesny cios ugodził jej duszę, i nie powrócić do nich, póki niejako nowej dla niej nie przygotuje przyszłości. Życzył przytem Pan Sławiński, mimo szczerego żalu oddalenia się od Emilji, zostawić ją jakiś czas sam na sam z mężem; tak, jak troskliwy ogrodnik odosabnia i opiekuńczem szkłem zasłania, od wszelkich przygód, zaczynającą kwitnąć roślinę; czemuż albowiem ważniejszy zawiązek, czemu powinni rozsądni rodzice dać puścić głębsze i rozleglejsze korzenie, jeźli nie domowemu szczęściu swych dzieci? Nie jestże to szczęście, kiedy owe drzewo, pielęgnującemu go starannie, w młodości kwiatów, później owoców i cienia, a na starość podpory jeszcze użycza?
Wyjechał zatem niedługo Pan Sławiński do południowej Francyi z żoną, i szczerze od niej pokochaną siostrą; Pani Mielińska bowiem potrzebująca i żywo kochać i mocno się zająć, czule Panią Sławińskę pielegnując, z łatwością jej przywiązanie pozyskała. Zaczęła ona wraz z bratem, dziecinne dotąd prawie władze umysłu Delfiny, skrępowane lub nieużyte w wielkim świecie, rozwijać i kształcić. Snadno jest naprowadzić do cnoty osobę nieskażonych obyczajów.
Wkrótce, wzruszona i udojrzalona nieszczęściem dusza Delfiny, tak, jak nieurodzajna rola, burzą użyźniona, zaczęła obfite powierzonego jej czystego ziarna obiecywać plony; zeszło nad nią albowiem i ogrzało ją ożywiające słońce religji. Za pomocą czystego jej światła i dobroczynnych prawideł, rozsądna pobożność zastąpiła w Pani Sławińskiej trwożliwą zabobonność; moc obowiązku, prawa przystojności; szczerze kochana, nauczyła się także nawzajem szczerze kochać, i już nie okazywać się ale usiłować stać się cnotliwą. Doznawszy znacznego ulepszenia zdrowia, przez długi pobyt w południowej Francyi, zwiedziła potem z mężem i siostrą Włochy, Szwajcaryą i Paryż. Podróże ukształciły umysł Delfiny, i po dwóch latach wróciła do ojczyzny, zdrowa, rozsądna i już nie w urojonym, ale w rzeczywistym umiejąca żyć świecie. Ze strachem i boleścią jednak zbliżała się do Warszawy, gdzie mąż życzył z nią przebyć zimę, mającą być przedziałem, między łagodnym klimatem i ruchem Paryża, a wiejską samotnością; chciał on bowiem ażeby siostra, która naprzód pojechała, miała czas urządzić, jak najdogodniej nowe pomieszkanie dla Pani Sławińskiej, między Milinem i Brzoznowem utworzone.
Delfina tymczasem, której mąż najął dom, daleko od zamieszkanej dawniej przez nią ulicy, widząc odmienną zupełnie jej postać, nie tyle przykrych ile się spodziewała, znalazła spomnień. Nowość jej połączenia z mężem, wszystkich z początku zwróciła uwagę; ale, że Państwo Sławińscy przyjeżdżali z Paryża, byli bogaci, przyjemny dom utrzymywali, wkrótce zaczęli jedni szczerze, drudzy pozornie, lecz wszyscy jednogłośnie, męża chwalić, żonę bronić, obojga dobre przymioty wysławiać, i winę tak długiego ich poróżnienia (jak to zwykle bywa), na zmarłą tylko rzucać Hrabinę.
Unoszono się nawet sentymentalnie, nad ciągłem staraniem z którem Delfina unikała domu przez ciotkę i Zofią dawniej zamieszkanego, i wszystkie bale i fety nieszczęśliwą córkę jej przypominające. Pojmowały to z czułością wszystkie matki, które jedne tylko, Zofię w Warszawie spominały, przywodząc jej los na pamięć, niebacznie chcącym ją naśladować towarzyszkom.
Adolf zaś, już od roku z Leokadyą na Podolu był zaślubiony, a Panna Rozalia, którą porzucił Pan Grzegorzewski, z bogatą owdowiałą ożeniwszy się oberżystką (gdyż przyjaźń filutów jest tylko krótką zmową trwającą do korzystniejszego układu), założyła sklep mód. Używa teraz kolejno, znajomej sobie sztuki pochlebstwa kupującym, i własnego doświadczenia, dla pilnowania ostro swych Panien, którym cierpkie, o zmienności ludzi i o ich przewrotności, użycza przestrogi.
Tak daleka od niej poczciwa Panna Kunegunda, z radością ostatni raz w swój piękny się ustroiła robron, trzymając do chrztu ze starym Tomaszem, nowo narodzoną córkę Władysława i Emilji, której dano imię Jadwiga. Wkrótce potem ci dwaj poczciwi staruszkowie, jakby tylko czekali tego pomyślnego wypadku, dla uwiadomienia o nim ukochanej swej nieboszki Pani, pożegnawszy się z tym światem, z nią się połączyli.
Zmartwiona ich zgonem, blizko po sobie nastąpionym Emilia, ale przytomna wszędzie, gdzie pomoc i pociechę nieść mogła, miała do pocieszenia jeszcze, zasmuconą i chorą Szambelanowę, tkniętą apoplexyą, po wykradzeniu jej jedynaczki, przez awanturnika Francuza guwernera bawiącego w sąsiedztwie. Potrafił on sobie ująć serce Panny Hortensyi, takie same zapewnienia miłości jej czyniąc, jak bohater, łaskawie przez Pana Porucznika pożyczanego romansu. Największa więc rozpacz panowała w domu nierozsądnej Szambelanowej; gdy tymczasem szczęśliwsza od niej matka, poczciwa Wojciechowa, z radością kołysała nowo narodzonego syna swej Małgosi, przy której osiadła.
Donosiła o tem wszystkiem Pani Mielińska bratu, z ukontentowaniem mu oraz oznajmując, zupełne jego nowego pomieszkania w Topolówce ukończenie. Udali się tam Państwo Sławińscy, po odbytej Świętej Zofji smutnej rocznicy, w której Delfina umieściła na grobie Hrabiny i córki, zamówione dla nich we Włoszech grobowe pomniki. Był to ostatni hołd przez nowo-odrodzoną duszę Delfiny, dawnym jej wyobrażeniom, o czułości i przystojności wypłacony. Nie sprzeciwiał jej się w tem mąż, nadto znający ludzi, aby nie wiedzieć, iż przez nabyte przymioty, cokolwiek zawsze przegląda dawnego charakteru. Sam zaś, inaczej pamiątkę córki uczcił, fundując na wieczne czasy w dawnym swym domu w Topolówce, pod dozorem Pani Mielińskiej, na ten przedmiot przerobionym, szkółkę dla sześciu biednych panienek, którymby oraz, przy wyjściu ztamtąd, przyzwoity był dany posag w dzień Świętej Zofji. Obwarował jedynie, stosowne do ich stanu wychowanie, tak rzadkie w naszym kraju, gdzie się prawie każdy mieni równym wyższemu o stopień od siebie.
Uprzyjemnił także ile możności nowy domek, dla żony zbudowany: tak, jak się staramy uwdzięczyć miłemu ptaszkowi, którego wabiemy, klatkę na mieszkanie mu przeznaczoną. Chętnie albowiem tym sposobem pozostaje w niej, i już nawet mogąc odzyskać, nie zapragnie swojej wolności; gdyż przymuszona tylko i nudna osobność, staje się więzieniem.
To nowe, przyjemne pomieszkanie, zupełnie w innej stronie jak dawne, mocno ulżyło lękającej się bolesnych spomnień Delfinie, i z rozczuleniem ścisnęła rękę męża, wjeżdżając na ładny dziedziniec, murawą i klombami ozdobiony. Czekała ją na progu uprzejma Pani Mielińska, uradowany zięć, i uszczęśliwiona Emilia, piastująca na swem ręku, śliczną Jadwisię, którą sama karmiła. Zaczęto się witać jak najczulej; nastąpiły tłumne krzyżujące się zapytania o siebie, o drugich, o zagraniczne kraje, o wieś i Warszawę.
Przybyli w kilka dni i sąsiedzi dla przywitania nowo powracających z Paryża, pogodzonych małżonków. Szacunek, który Pan Sławiński okazywał Delfinie, ogólny jej nie długo pozyskał; gdyż jeżeli się zajmują chwilowo w towarzystwie, opuszczonemi od mężów żonami, nie pozyskują zwykle ciągłego szacunku tylko te, które od nich są poważane: w świecie albowiem urywki tylko ich charakteru, w domu całe ich życie się rozwija. Od powrotu więc dopiero Delfiny do męża i obowiązków, szczerze powzięto o niej dobre mniemanie. Zaszczycano się jej przyjaźnią; słuchano z ciekawością opowiadań jej podróży, i nabrała jeszcze więcej przewagi w sąsiedztwie, przy nowo otrzymanej przez męża godności Kasztelana.
Wkrótce, przy dobroczynnej pomocy i prawie macierzyńskiej opiece Pani Mielińskiej (która pierwsza umiała nie obarczając słabości charakteru Pani Sławińskiej, wesprzeć ją skutecznie), zajęła się Delfina domem i gospodarstwem. Te albowiem konieczne zatrudnienia, milszemi by się częstokroć wydawały, nie obeznanym z niemi w młodości osobom, gdyby z początku łagodnie do nich nakłaniane, a nie nagle przymuszane, pod postacią miłych obowiązków, a nie zrzędnej skrzętności je poznawały.
Oswojona powoli Delfina, z tak przykrem niegdyś dla niej, swobodnem wiejskiem życiem; i czerpając w religji coraz nowe siły, i większą łatwość do pełnienia cnotliwych ofiar; zwyciężyła nareszcie, długi wstręt, i postanowiła od drugiej rocznicy Świętej Zofji, odwiedzać szkółkę biednych panienek, gdzie tego dnia modlitwy wdzięcznych serc, imię jej nieszczęśliwej córki, przed Bogiem spominały. Nie długo nawet potem, uczęszczając do niej chętnie z Panią Mielińską, zajęła się z upodobaniem, pokazywaniem wychowywanym młodym osobom, różnych pięknych robót, w których bardzo zręczną była.
Najbardziej atoli duszę jej odżywiło, powzięte przywiązanie ku małej Jadwisi, którą bardziej jak swe własne w tym wieku pokochała dzieci; próżność osobista, nie dozwoliwszy jej wtenczas doznać w całej swej rozciągłości, słodyczy macierzyńskich uczuć.
Jeżeli jednak czasem, poprawia sukienkę, lub włosy wnuczki, albo napomina ją, dawnym zwyczajem, aby się prosto trzymała, wnet spomnienie Zofji głębokiem jej piersi wznosi westchnieniem; przestaje nagle mówić, i pocałowawszy lekko Jadwisię w czoło, nic już nie dodaje; nie sprzeciwiając się w niczem użyczanemu jej przez rodziców wychowaniu, tak różnemu od tego, które odebrała Zofia.
Sama zaś, oprócz tej bolesnej i niezgojonej rany, ustawicznie wyrzutami sumienia odnawianej, swobodne, użyteczne i miłe przepędza życie i rzeczywiściej szczęśliwszą się nawet czuje, niż w czasie próżnych ułudzeń. Słodko jest albowiem spocząć po wypełnieniu przykrych nawet obowiązków, podczas gdy zatruta tylko gorycz, osiada na dnie upajającej czary, marnych świata rozkoszy; a jeżeli ten, co się mija z cnotą, ze szczęściem spotkać się nie może: ten także który podług cnoty postępuje, nigdy bez pociechy nie zostaje.
Dobra Pani Mielińska, której przykłady najlepiej ułatwiły to, co w samych przepisach zbyt trudnem się wydawało Delfinie, cieszy się wraz z bratem i Władysławem, z jej powrotu do cnoty; gdyż miło nabywać co dzień nowych powodów szacowania coraz bardziej tych, których kochamy. Emilia zaś, rozsądnie prowadząc Jadwisię, będąc ciągle dobrą żoną i córką, ze słodkiem zaufaniem może się spodziewać, iż jej nieba szczęśliwą matką być dozwolą.

KONIEC ZOFJI I EMILJI, I TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elżbieta Jaraczewska.