Znamię czterech/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Znamię czterech
Wydawca Dodatek do „Słowa”
Data wyd. 1898
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Eugenia Żmijewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ XIII.
Skarb.

Jonatan Small przerwał sobie na chwilę i ręką, okutą w kajdanki, sięgnął po szklankę.
Patrzałem na niego ze wstrętem. Pomijając już jego współudział w tej zbrodni, oburzającą była obojętność, z jaką o niej opowiadał.
Na twarzach Sherlocka Holmes i Jonesa obok ciekawości malowało się także obrzydzenie. Small musiał to spostrzedz.
— Źle postąpiłem, przyznaję — ciągnął dalej — ale chciałbym też wiedzieć, ilu ludzi na mojem miejscu, mając do wyboru: zdobycie skarbu lub utratę życia, wybrałoby to ostatnie. Zresztą z chwilą, gdy Achmet przekroczył progi fortecy, chodziło o moją skórę lub o jego. Gdyby był umknął, cała sprawa wyszłaby na jaw, stawionoby mnie przed sąd wojenny i zostałbym z pewnością rozstrzelany.
— Mów dalej — rzekł Holmes ostro.
— Otóż Mahomet Singh pozostał przy bramie na straży, ja zaś z Abdullahem i Akbarem odciągnęliśmy zwłoki do miejsca upatrzonego już z góry przez Sikhów. Było to puste podwórze, do którego wiódł kręty korytarz. Dokoła mury zapadały w gruzy, a pośrodku było wklęśnięcie, jakby grób naturalny.
Tu złożyliśmy trupa Achmeta i okrywszy go płaszczem, wróciliśmy do skarbu.
Leżał on na miejscu, gdzie wypadł z rąk wiernego sługi. Była to sama szkatułka, którą macie teraz przed oczyma. Kluczyk uwiązany był na jedwabnym sznurku do rzeźbionego misternie ucha. Otworzyliśmy szkatułkę i w świetle latarni przed oczyma naszemi zabłysły cudne kamienie, takie, o jakich opowiadają bajki.
Był to widok istotnie czarodziejski. Nasyciwszy się nim, wyjęliśmy wszystkie klejnoty ze szkatułki i przeliczyliśmy je starannie.
Było sto czterdzieści trzy brylanty najpiękniejszej wody, między innemi „Wielki Mogoł,“ jeden z dwóch największych brylantów na świecie; dalej ośmdziesiąt siedm szmaragdów, sto sześćdziesiąt rubinów, dwieście dziesięć szafirów, sześćdziesiąt agatów, mnóstwo turkusów i innych kamieni, których nawet nazwy podówczas nie znałem. Wreszcie naliczyliśmy trzysta pięknych pereł, z tych dwanaście było oprawnych w złotą koronę.
Muszę tu dodać, że owego klejnotu brakło, gdym przed kilku dniami odzyskał szkatułkę.
Po przeliczeniu naszych bogactw, włożyliśmy je znowu do szkatułki i powrócili do Mahometa Singh, aby mu je pokazać. Następnie związaliśmy się wszyscy straszną przysięgą wierności zobopólnej.
Postanowiliśmy ukryć nasz skarb w miejscu bezpiecznem i czekać aż kraj się uspokoi, wówczas mieliśmy przystąpić do podziału.
Taka cierpliwość była konieczną, gdyby bowiem znaleziono przy nas klejnoty, obudziłoby to podejrzenia.
Po długiej naradzie powróciliśmy na podwórze, gdzie były pogrzebane zwłoki naszej ofiary i ukryliśmy nasz skarb w najlepiej zachowanej części muru.
Zapamiętaliśmy dobrze to miejsce; nazajutrz skreśliłem cztery plany, a na każdym wypisałem: „Znamię czterech,“ gdyż poprzysięgliśmy, że żaden z nas nie będzie działał na własną rękę, lecz że wspólnie skarb odgrzebiemy.
Nie uchybiłem też nigdy tej przysiędze.
Zbytecznem wam opowiadać, moi panowie, jak się skończył bunt w Indyach.
Gdy Wilson opanował Delhi, opór krajowców stał niemożliwym. Przybyły znaczne posiłki i Nana Sahib zmuszony został przejść przez granicę. Kolumna, pod dowództwem pułkownika Greathead, dotarła aż do Agra i wypędziła ztamtąd Pandiesów.
Pokój zdawał się przywróconym; to też my, czterej wspólnicy, spodziewaliśmy się, że nadszedł wreszcie czas, w którym będziemy mogli dokonać podziału naszych bogactw i podążyć każdy w swoją stronę. Lecz te nadzieje rozwiały się nagle. Pewnego pięknego dnia zaaresztowano nas pod zarzutem morderstwa.
Oto co się stało: radża powierzając swój skarb Ahmetowi, sądził, że liczyć na niego może, ale mieszkańcy Wschodu są nieufni, to też kazał drugiemu słudze strzedz pierwszego, iść ślad w ślad za Achmetem, jak jego cień i nigdy go z oczu nie tracić.
Wieczorem, w którym dokonane zostało morderstwo, ów człowiek widząc, iż rzekomy kupiec wchodzi przez furtę, pewien był, że znalazł schronienie w cytadeli; nazajutrz zdołał sam wtargnąć w jej mury, nie mógł jednak odnaleźć śladów Achmeta. Wydało mu się to dziwnem i ze swoich wątpliwości zwierzył się przed jednym z sierżantów, który złożył o tem raport komendantowi fortecy.
Zarządzono natychmiast śledztwo, które doprowadziło do wykrycia zwłok.
Dla tego to zostaliśmy aresztowani w chwili, gdy nam się zdawało, że już skarb w ręku trzymamy. Stawiono nas przed sąd pod zarzutem morderstwa, na tej podstawie, że jeden towarzyszył zamordowanemu, a trzej inni pełnili straż przy owej furcie.
W toku procesu nie było mowy o klejnotach, gdyż przez ten czas radża został zrzucony ze swego księstwa i poszedł na wygnanie, a wierny sługa razem z nim. Udowodniono nam, że myśmy to przestępstwo spełnili. Trzej Sikhowie skazani zostali na dożywotnie ciężkie roboty, a ja na śmierć, lecz mi złagodzono karę i dzieliłem dolę swoich wspólników.
Nasze położenie było dziwnem: musieliśmy ciągnąć taczki, znosić wszelkie upokorzenia, bez nadziei ucieczki, choć każdy z nas był posiadaczem olbrzymiej fortuny, któraby mu pozwalała mieszkać w pałacu, mieć mnóstwo służby i prowadzić życie zbytkowne.
Musieliśmy jadać suchy chleb z ryżem i popijać go wodą, wówczas gdy bogactwa i wszelkie zaszczyty, które można nabyć za cenę złota, czekały nas w jamie, gdzie skarb leżał ukryty.
Myśl ta doprowadzała mnie do wściekłości, bywałem nieraz blizkim obłędu, lecz krzepiłem się nadzieją, że jednak skarb nas nie ominie.
Zdało mi się wreszcie, że wybiła dla mnie godzina wyzwolenia. Z Agra wyprawiono nas do Madrasu, a ztamtąd na wyspę Blair, w archipelagu Andamańskim.
Jest to miejscowość odludna, niezdrowa, w której grasują ludożercy, czyhający tylko na żywe mięso. Zdobywają je, godząc zatrutemi strzałami w swoje ofiary.
Przez cały dzień byliśmy zajęci kopaniem, sadzeniem itd., lecz wieczorami udzielano nam swobody, kilkakrotnie zdarzyło mi się w owej porze oddawać usługi doktorowi tej kolonii. Potrafiłem pozyskać jego łaski, dzięki czemu wyrobił mi pewne przywileje.
Moja sytuacya materyalna polepszyła się znacznie, a przytem nauczałem się przyrządzać lekarstwa i zdobyłem pewne wiadomości medyczne, co miało mi posłużyć do wyzwolenia, jak to się dowiecie niebawem.
Doktor Somerton był hulaką, to też młodzi oficerowie zbierali się często u niego na karty.
Sala, w której przyrządzałem leki, przylegała do drugiej, gdzie grywano; pomiędzy obu salami było nawet małe okienko. W chwilach smutku przerywałem nieraz robotę, gasiłem lampkę i słuchałem rozmowy, interesowała mnie też partya. Ja sam grywać lubię, więc chętnie przyglądałem się grającym.
Do stolika zasiadali zwykle major Sholto, kapitan Morston, porucznik Bromley (wszyscy trzej służący w korpusach złożonych z krajowców), dalej mój doktor i kilku jeszcze urzędników kolonii karnej, szczwanych lisów.
Niebawem zrobiłem ciekawe spostrzeżenie, a mianowicie, że wojskowi wciąż przegrywali, a wygrywali cywilni. Nie chcę jednak przez to powiedzieć, że ci ostatni pomagali trafowi. Urzędnicy osady karnej od chwili przybycia na półwysep Andamański grywali w karty od rana do wieczora, wprawili się też bardzo i nie ryzykowali się nigdy niepotrzebnie.
Oficerowie przeciwnie, grywali jedynie dla zabicia czasu i rzucali karty bez zastanowienia.
Z dniem każdym fundusze ich topniały, a im bardziej przegrywali, tem większej nabierali ochoty do kart.
Szczęście najmniej dopisywało majorowi Sholto. Z początku zwykł był płacić różnicę złotem i banknotami, ale niebawem musiał wystawiać weksle, i to na grube sumy. Chwilami odegrywał się, jak gdyby po to tylko, żeby nabrać otuchy, potem szczęście odwracało się od niego znowu i wplątywał się coraz gorzej. Całemi godzinami chodził pochmurny, wreszcie zaczął pić aż do utraty przytomności.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Eugenia Żmijewska.