Znachor (Dołęga-Mostowicz, 1938)/Tom drugi/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Znachor
Podtytuł Tom drugi
Wydawca Biblioteka Książek Ciekawych i Pożytecznych
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Polska S. A.
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator „STEPHOT” Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

TADEUSZ
DOŁĘGA-MOSTOWICZ
ZNACHOR
POWIEŚĆ-FILM
TOM DRUGI
DODATEK BEZPŁATNY DLA STAŁYCH  ============
PRENUMERATORÓW (ABONENTÓW) „ORĘDOWNIKA“
POZNAŃ
1938
NAKŁAD, CZCIONKI I DRUK   DRUKARNIA POLSKA S. A. W POZNANIU




ROZDZIAŁ XI

Mijały dni, a młodego Czyńskiego nikt nie widział w miasteczku, ani w okolicy. Tymczasem aż wrzało tu od plotek. Surowy postępek starego Mosterdzieja potępiany był przez jednych, chwalony przez drugich. Wszystkie sądy zgadzały się jednak w dwóch punktach: pierwszym było przeświadczenie, że Zenon Wojdyłło źle skończy, drugim przekonanie, że winowajczynią jest Marysia.
Nawet ci, co dawniej serdecznie ją witali, starali się teraz przejść obok, udając, że jej nie widzą. Inni natomiast głośno i przy każdej nadarzającej się okazji wypowiadali swe sądy, nie żałując wyrazów dosadnych. Nie byli to nawet ludzie ani źli, ani zgorzkniali. Po prostu w życiu miasteczkowym przywykli do pewnych obyczajów i cokolwiek by norm tych obyczajów nie trzymało się, godne było w ich oczach napiętnowania. Biedna dziewczyna pracująca, zadająca się z bogatym paniczem, nie mogła liczyć na małżeństwo, a zatem na co liczyła?...
Logika tego rozumowania szczególniej przemawiała do tych, którzy najżarliwiej pochwalali rymarza za wypędzenie synalka próżniaka i awanturnika z rodzicielskiego domu. Jeżeli do tych lat doszedł i człowiekiem się nie stał, to nic już mu nie pomoże. Nie słuchał ojca i matki, niech słucha teraz psiej skóry. Niech idzie w świat i wstydu porządnej rodzinie nie przynosi.
Zenon jednak widocznie nie zamierzał odchodzić. Pierwszego wprawdzie dnia zniknął gdzieś, nazajutrz jednak wrócił i zaraz swoim zachowaniem się potwierdził najgorsze domysły i przepowiednie. Upił się w karczmie u Judki do nieprzytomności, przepił wszystkie pieniądze, które mu ojciec dał na wyjazd, a później do późnej nocy awanturował się po ulicy, krzycząc, że podpali ojcowski dom, że wystrzela wszystkich Czyńskich, że głowę rozwali tej lafiryndzie Marysi.
W rezultacie rzucił się na policjanta, obrywając mu kieszeń, a siłą doprowadzony na posterunek, powybijał tam okna i połamał meble. Nałożono mu kajdanki i przetrzymano całą dobę w areszcie, a potem spisano protokół, z którego miała być sprawa sądowa i oczywiście ze dwa miesiące kary.
Tymczasem wypuszczony na wolność Zenon znowu znikł z miasteczka, ale opowiadano, że kręci się w okolicy.
Wypadki te nie tylko miasteczkową wstrząsnęły opinią. Dowiedziano się o nich i w Ludwikowie. Pani Czyńska natychmiast posłała chłopca po rymarza i oznajmiła mu, jakkolwiek uważa karę ojcowską, wymierzoną Zenonowi, za słuszną, jednak, pragnąc uratować go przed stoczeniem się w bagno, postanawia przywrócić dawne zamówienia i ma nadzieję, że pan Wojdyłło synowi przebaczy.
Rymarz jednak twardym był człowiekiem. Za zamówienia podziękował, lecz oświadczył, że tego, co raz postanowił, już nie zmieni, i że wyrodnego syna na oczy już widzieć nie chce. Przekonać się nie dał.
— Patrz — mówiła później pani Czyńska mężowi. — Patrz, jaki jest stosunek ojca do dzieci, jeżeli ojciec ma zasady i charakter.
Pan Stanisław udał, że tej przymówki nie zrozumiał i bąknął coś pod nosem, zagłębiając się w lekturze. Natomiast pani Eleonora doszła do przekonania, że z całej tej sprawy można wyciągnąć korzyści wychowawcze w stosunku do Leszka i zabrała się do pisania obszernego listu do jedynaka z dokładną relacją, tudzież z wieloma naukami moralnymi.
List ten zapewne wpłynąłby umoralniająco na Leszka, gdyby go otrzymał. Niestety jednak, w tymże czasie, gdy to arcydzieło matczynych uzdolnień wychowawczych znajdowało się w wagonie pocztowym pociągu, pędzącego w stronę Warszawy, adresat przewracał się z boku na bok w wagonie sypialnym pociągu, dążącego do Ludwikowa.
Przewracał się i usnąć nie mógł dlatego, że wypełniony był wyrzutami sumienia, które nie dawało się oszukać żądnymi pretekstami ni wykrętami. Oczywiście, u wujostwa nudził się, jak mops w szufladzie, lecz nudził się nie z przyczyn obiektywnych. Towarzystwo było liczne, miłe i wesołe, rozrywki urozmaicone i nieustanne, kobiety ładne, kuchnia wyborna, pogoda świetna. Powód nudy tkwił w nim samym. Po prostu tęsknił.
Było to głupie i niepoważne, że on, dojrzały człowiek rozporządzający zdrowym rozsądkiem, tęsknił niczym sztubak za pensjonarką, za tą blondyneczką z małego sklepiku w małym miasteczku, tęsknił mimo najskuteczniejszych autoperswazji, mimo nieodpartej argumentacji, mimo woli i postanowień. Wyjeżdżał przecie z niezłomną decyzją wyplątania się z niedorzecznych sentymentów i z gmatwaniny paskudnych drobnych spraw, które z tych sentymentów wyrosły. Ledwie jednak podróż rozpoczął, opadły go inne myśli, osaczyły, otoczyły, nie dawały spokoju ni wytchnienia.
Zamiast zniechęcenia przychodziły nastroje żałosne, czułe, rzewne, wyobraźnia podsuwała fantastyczne sceny w których widział zapłakaną Marysię w ramionach tego samozwańczego rycerza Sobka, to znów lżoną i poniewieraną przez tłum prostaków, albo też odjeżdżającą w niewiadomym kierunku... w wytartym paletku, w śmiesznym prowincjonalnym kapelusiku, z ubożuchnym swoim dobytkiem w zniszczonej małej walizeczce.
Wizja była tak wyraźna, że aż się przeraził. Zerwał się z łóżka, ubrał się, zapakował rzeczy, kazał obudzić szofera i odwieźć się do Warszawy. Wujostwu zostawił list z wyjaśnieniem, że przypomniał sobie niezwykle ważną i terminową sprawę.
W Warszawie do pociągu miał jeszcze dwie godziny czasu. Włócząc się bez celu po Marszałkowskiej, zatrzymał się przed jubilerską wystawą. Mimo woli dostrzegł piękny platynowy pierścionek z markizą z bladoniebieskich szafirów.
— To jest kolor jej oczu — stwierdził z rozczuleniem i nie zastanawiając się nad tym, co robi, wszedł do sklepu.
Pierścionek nie był zbyt drogi, jego zakup jednak pochłonął resztę gotówki, jaka pozostała w kieszeni Leszka po nabyciu biletu kolejowego.
Teraz, nie mogąc usnąć, wydobył z kieszeni płaszcza pudełko i przyglądał się pierścionkowi. Dotychczas nigdy nie zrobił Marysi najmniejszego prezentu. Nawet należało wątpić, czy ona przyjęłaby cokolwiek.
— Przyjęłaby — błysnęła mu w głowie myśl, — gdyby był to pierścionek zaręczynowy.
I nagle poczuł, że serce przyśpieszyło swoje tętno.
Wyciągnął rękę z pierścionkiem i wpatrywał się w błyski kamieni.
— To jest mój pierścionek zaręczynowy — powiedział głośno.
Podniósł głowę i groźnie rozejrzał się po przedziale, jakby w oczekiwaniu czyjegoś sprzeciwu. Lecz przedział był pusty, ściany milczały, tylko firanki kołysały się lekko w takt pędu pociągu.
Ogarnął go od razu jakiś błogi, do snu podobny spokój. Teraz już wiedział, teraz już nie było żadnych wątpliwości. Tak, ożeni się z nią. Będzie ją miał dla siebie, przy sobie już na zawsze. Koniec tęsknot, koniec niepokojów, koniec rozterek i cierpień.
Niech nazwą to szaleństwem! Nazwą przecie ci, którzy nie wiedzą, jakim szaleństwem, jak beznadziejnym szaleństwem jest walka z miłością!
I zbrodnią! Bo czyż wolno człowiekowi wydzierać sobie z piersi najlepsze, najszlachetniejsze, najpiękniejsze uczucie! Kto wie, może jedyne uczucie, które usprawiedliwia istnienie, które jest kwitnieniem duszy?... Zadeptać, zniszczyć to, wyprzeć się tego?... I w imię jakich racji?... By zyskać uznanie ludzi?... Co za głupota! Dla innych wyrzekać się siebie, wyrzekać się własnej najistotniejszej treści, własnego pragnienia szczęścia!
O, doskonale zdawał sobie sprawę z tych trudności i przeszkód, które spiętrzą się na jego drodze. Nie łudził się ani przez chwilę, iż na to małżeństwo uzyska zgodę rodziców. Nie wątpił, że zrobią wszystko, by mu uniemożliwić osiągnięcie celu. Opinia publiczna, wszyscy znajomi i krewni zmobilizują się przeciw Marysi. Musi być przygotowany na zawziętą walkę.
Lecz walki tej się nie bał. Przeciwnie. Podniecała go myśl, że stanie sam przeciw wszystkim, w obronie swego szczęścia, swego i szczęścia Marysi, że przełamie przeszkody, że wytrzyma ataki, że zwycięży, bo zwyciężyć musi.
W jego umyśle rysował się już plan kampanii. Widział już cały arsenał broni i podstępów, jakich użyją przeciw niemu. Będą to groźby zerwania stosunków, zapowiedź wydziedziczenia, lub nawet rzeczywiste wydziedziczenie, złośliwe żarty i podłe oszczerstwa, sceny i awantury, spazmy i omdlenia, prośby i groźby. A zacznie się od zamknięcia kasy. Przy stosunkach rodziców nie trudno im będzie zapobiec znalezieniu przez syna jakiejkolwiek posady.
— To należy wziąć pod uwagę — zastanowił się.
Nic łatwiejszego, jak stanąć do walki z podniesioną przyłbicą i... przegrać. Lecz tu chodzi nie o samą walkę, chodzi o zwycięstwo. Chodzi o to, by zostać na placu. Wprawdzie mógłby pocichu spieniężyć swe osobiste rzeczy i uciec z Marysią gdzieś na koniec świata. Ona przyzwyczajona jest do biedy, on się przyzwyczai. Jest młody, gdzieś przecie pracę znajdzie. Ale taka ucieczka nie dałaby mu żadnej satysfakcji, umniejszyłaby zdobyte szczęście. I dlatego należało ją z góry wykluczyć.
Miał dość zmysłu praktyczności, by fantazje, które często go pociągały, umieć odsunąć na bok, gdy chodziło o rzeczy ważne. Dlatego i teraz postanowił działać ostrożnie, przezornie i w najgłębszej tajemnicy.
Na razie nie chciał zresztą zaprzątać myśli przyszłą strategią. Tak był upojony odkryciem swoich prawdziwych pragnień, tak uszczęśliwiony powzięciem decyzji, że wszystko inne musiało przy tym maleć, kurczyć się, tracić na znaczeniu.
Zjawienie się rozpromienionego i tryskającego humorem Leszka wywołało w Ludwikowie sensację. Po pierwsze nie spodziewano się go tu wcale, po drugie zbyt widoczna nastąpiła w nim zmiana. Bez śladu nikło dawne rozdrażnienie, gwałtowność odruchów, obojętność dla spraw domowych i majątkowych, znudzenie.
— Co ci się stało, Leszku? — z uznaniem pytała pani Eleonora.
— Zmieniłem się mamo. Jestem wprost innym człowiekiem.
— Ciekawe, czy ta pomyślna zmiana długo potrwa?
— O, tak — uśmiechnął się tajemniczo. — Mam wrażenie, że to ostateczna faza mego rozwoju. Widzicie, dużo przemyślałem i doszedłem do przekonania, że już czas zabrać się do ustatkowania się, do roboty, do uporządkowania sobie życia i tak dalej.
Pan Czyński aż podniósł oczy znad gazety:
— Czy to ma znaczyć, że wreszcie zamierzasz zająć się fabryką?
— Nie mylisz się, ojcze!
— Wobec tego muszę wysłać depeszę dziękczynną do wuja. Czy w ich domu spotkałeś kogoś, kto cię tak odmienił? Było tam, zdaje się, dużo osób.
— O tak, bardzo dużo. Po prostu tłok — skinął głową i dodał po namyśle: — I w tym tłoku spotkałem... siebie.
— Ach?... I jakież odniosłeś wrażenie z tego spotkania?
— Początkowo dość przykre. Usłyszałem wiele krytycznych uwag, nie pozbawionych słuszności. W końcu jednak przekonałem się, że mam do czynienia z człowiekiem, który wie, czego chce. Obaj byliśmy tym bardzo ucieszeni.
Pani Eleonora pochyliła się i pocałowała go w czoło:
— Gratulujemy wam obu, a przy sposobności i sobie.
— Dziękuję, mamo. Na gratulacje zasłużyłem bardziej niż przypuszczasz — odpowiedział poważnie.
Rozmowa ta odbywała się wieczorem po kolacji i napełniła państwa Czyńskich najróżowszymi nadziejami. Jakież było ich zdziwienie, gdy nazajutrz rano służący zapytany, czy panicz jeszcze śpi, oświadczył:
— Panicz kazał podać motocykl i pojechał w stronę Radoliszek.


ROZDZIAŁ XII

Proboszcz, ksiądz Pełka, był już starszym mężczyzną. Sypiał mało i wcześnie się budził. Pewne zaś niedokładności w systemie trawiennym sprawiały, iż na czczo czuł się fatalnie. Dlatego też na mszę w dni powszednie dzwoniono już przed siódmą, a o siódmej ksiądz Pełka wychodził do ołtarza.
Marysia, chcąc zdążyć na mszę, musiała wstawać o szóstej i trochę przez to nie dosypiała. Modlitwa jednak w kościele tyle dawała jej ukojenia, że od szeregu dni nie opuściła ani jednej mszy. Klękała w kącie za amboną i modliła się żarliwie, prosząc Boga, by przebaczył jej grzechy, by zdjął z niej smutki i strapienia, których tyle zwaliło się na nią, by zesłał jej pociechę i jeszcze, by dał szczęście człowiekowi, którego pokochała.
Na chórze organy grały te dziwne kościelne melodie, w których nie było ani smutku, ani wesela, tylko jakiś dziwny, wszechwładny spokój rzeczy wiecznych, taki spokój, jaki w gwiaździste noce zdaje się spływać z nieba.
Spokój ten nasycił całe wnętrze kościoła, zastygł w białych posągach apostołów i proroków, rozpłynął się w zatartych konturach na sczerniałych obrazach, dźwięczał w dolatujących od ołtarza marmurowych słowach łacińskiej modlitwy i napełniał znękane dusze pobożnych, które tu właśnie spokoju tego szukały.
Marysia wychodziła z kościoła. Jakby odurzona tą nieziemską pogodą, uciszona i pogodzona z losem. Nie śmiała przenikać myślą owych wielkich prawd, które objawiały się kiedyś świętym Pańskim w godzinach kontemplacji i zatopienia się w Bogu. Nie potrafiłaby nawet. Jednak jakże wyraźnie odczuwała ten powiew wiekuistości, co ją małą, biedną dziewczynę, przez wszystkich zapomnianą i nikomu niepotrzebną, napawał ufnością i przeświadczeniem, że gdzieś daleko, w niezmierzonych przestworzach ma wielkiego, wszechmocnego Opiekuna i Sprzymierzeńca, którego dobre oczy patrzą na nią niewidzialne, lecz wszystko widzące.
Wychodziła codziennie pod dziwnym wrażeniem, że oto stanie się coś niebawem, że wszystko się odmieni, że jakieś szczęście niespodziewanie spłynie na nią. A przeświadczenie to było tak silne, że owego ranka, gdy wracając z kościoła, zobaczyła pana Leszka przed sklepem, nawet nie zdziwiła się. Tylko, że nie umiała zapanować nad radością.
— Przyjechał pan — powtarzała drżącym głosem — przyjechał...
O ile zdolna była do zaobserwowania czegoś w tym stanie podniecenia, wydał się jej jakiś poważny i skupiony. Zawstydziła się, gdy przy witaniu się pocałował ją w rękę, na ulicy, na ludzkim widoku.
Ledwie znaleźli się wewnątrz, wziął ją za ręce i patrząc w oczy, powiedział:
— Nigdy nikogo tak nie kochałem, jak ciebie. Nie mogę bez ciebie żyć. Czy zgodzisz się zostać moją żoną?
Pod Marysią ugięły się kolana, a w głowie zawirowało:
— Co pan... co pan... mówi... — wyjąkała.
— Proszę cię, Marysiu, byś zechciała zostać moją żoną.
— Ależ... to niepodobieństwo! — prawie krzyknęła.
— Dlaczego niepodobieństwo?
— Niech się pan zastanowi! — wyrwała ręce z jego uścisku. — Przecie pan nie mówi tego poważnie!
Zmarszczył brwi:
— Czy mi nie wierzysz?
— Nie, nie! Wierzę, ale czy pan pomyślał... Boże! Co by to było! Pańscy rodzice... Ci tutaj, w miasteczku... Zatruliby panu życie, zakrakaliby... Znienawidziliby mnie...
Czyński skinął głową:
— Owszem: Przewidziałem to wszystko. Wiem, że czeka nas wiele, może bardzo wiele przykrości, szykan, afrontów. Ale mając do wyboru, albo to albo wyrzeczenie się ciebie, gotów jestem na wszystko. Z bardzo prostego powodu: kocham cię. A jeżeli ty tego nie rozumiesz, to widocznie łudziłem się co do twoich uczuć, i ty mnie wcale nie kochasz.
Spojrzała nań z wyrzutem:
— Ja?... Ja pana nie kocham?...
— Maryśku!
Pochwycił ją w ramiona i obsypał pocałunkami. Jego porywczość i siła, z jaką przyciskał ją do siebie, obezwładniły Marysię. Nie chciała się bronić i nie mogła. Była w tej chwili nieludzko szczęśliwa. Przysięgłaby, że od początku świata żadna dziewczyna takiego szczęścia nie zaznała.
Jeżeli kiedykolwiek w jej rozmyślaniach znalazły się jakieś najdrobniejsze zarzuty przeciw Leszkowi, teraz nie pozostało po nich śladu. Oczywiście, nie wierzyła w to, że ich małżeństwo dojdzie do skutku. To było nieprawdopodobne. Ale już sam fakt jego decyzji, niewątpliwie szczerej, sama jego dobra wola, samo to, że przełamał siebie i uczynił to dla niej, świadczyło o jego szlachetności, o głębi uczuć, o wyjątkowości natury. Gdyby zapytano ją teraz, czy może istnieć człowiek bardziej wartościowy od niego, zaprzeczyłaby z czystym sumieniem.
Przełamał się, bo musiał się przełamać w swojej dumie, w przekonaniu, że najbogatsze i najpiękniejsze panny wzdychają doń, że najlepsze domy pragną go mieć za zięcia, że mało jest równych mu pod względem urodzenia, majątku, wykształcenia. Tak lubił przecie od niechcenia popisywać się nazwiskami utytułowanych przyjaciół, z takim lekceważeniem, z taką pogardą mówił o ludziach z miasteczka.
I nagle chce wziąć ją za żonę. Ją, która nawet w tym wyśmiewanym miasteczku jest przybłędą, ubogą sierotą bez rodziny, bez przyjaciół oprócz wiejskiego znachora, bez grosza przy duszy. Wprawdzie w porównaniu z innymi pannami radoliskimi, jest bardziej wykształcona i może inaczej wychowana, dzięki matce. Ale czyż jej wychowanie, wykształcenie i obycie nie raziłoby w jego środowisku?...
Jej ojciec, którego straciła, gdy miała lat kilka, był podobno lekarzem, jej ojczym, którego jak ojca kochała i nazywała ojcem, był tylko leśniczym, skromnym oficjalistą dworskim, a matka wprawdzie pochodziła ze znanej rodziny, lecz tu w okolicy sama znana była jako biedna nauczycielka muzyki i języków, a później już tylko, jako szwaczka.
Czyż tacy ludzie, jak państwo Czyńscy, ludzie z takiej sfery, gdzie większą zwraca się uwagę na pochodzenie i rodowody, niż u prawdziwej arystokracji, czyż zdołaliby pogodzić się z tym, że ich syn takie zawiera małżeństwo?...
Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, Marysia o tym właśnie zaczęła mówić Leszkowi. Słuchał jej uważnie, nie przerywał, a gdy skończyła, powiedział:
— I cóż z tego wszystkiego?... Czyż to w czymkolwiek zmienia fakt, że się kochamy?...
— Nie, tego nic zmienić nie może. Będę pana kochała zawsze, pana jedynego, aż do śmierci! — szepnęła cicho.
— Ale widocznie dla ciebie to nie jest takie ważne, by o to walczyć, by znieść różne przykrości i zmartwienia?
Potrząsnęła głową:
— O, nie! Nie o mnie mi chodzi! Ja byłabym gotowa na każde poświęcenie, na każde upokorzenie. Ale ty...
— Cóż ja? — zapytał niemal gniewnie.
— Ty... Unieszczęśliwi cię to, zniechęci, złamie...
Zerwał się i załamał ręce:
— Maryśka! Maryśka! Jak ci nie wstyd! Obrażasz mnie! Jak możesz tak nie wierzyć w moje siły?....
— To nie to — zaprzeczyła — wierzę w nie! Ale nie mam prawa narażać cię na to wszystko. Nie chcę stać ci się kulą u nogi. I tak już jestem bardzo, bardzo szczęśliwa...
— O, to bardzo ładnie. Jesteś już szczęśliwa. A o mnie mniejsza! Co?... Ja mogę nadal być szczęśliwy, bo tobie ubzdurało się, że możesz stać się jakąś tam kulą u nogi! Wstydziłabyś się! Żeby taka inteligentna i taka rozsądna panna mówiła podobne nonsensy! I w ogóle kto cię upoważnił do decydowania o moim losie?... Ona nie ma prawa narażać mnie! Ale chyba ja mam prawo?... A ja chcę, ja muszę, i koniec! Czy sądzisz, że jestem takim niedołęgą, że muszę już koniecznie być uzależniony od rodziców? Czyż świat nie jest dość wielki, byśmy się mogli na nim pomieścić? Czy myślisz, że w razie wojny z domem, gdy nam już ta wojna obrzydnie, nie będziemy mogli wyjechać gdzie indziej?... Nie obawiaj się! Jeszcze mnie nie znasz dostatecznie. Nie należę do tych, którym można w kaszę dmuchać. Zobaczysz! A zresztą nie ma o czym mówić. Postanowienie zapadło, i basta!
Uśmiechnął się i znowu przytulił ją do siebie:
— I przynajmniej ty jedna nie utrudniaj mi tej walki walki o moje i twoje szczęście, o nasze szczęście... Bo doprowadzisz mnie do szaleństwa i palnę sobie w łeb!
— Leszku! Najdroższy mój, najukochańszy — kurczowo zaciskała ręce koło jego szyi.
— Zobaczysz, moja Marysieńko, że będziemy najszczęśliwszym małżeństwem na ziemi.
— Tak, tak — tuliła się doń. Nie była już zdolna do myślenia, do protestowania, do sprzeciwu. Wierzyła mu, pokonał jej wątpliwości swoim zapałem i wolą.
Leszek wyjął z kieszeni małe pudełeczko, a z niego wydobył pierścionek z szafirami:
— Oto mój znak ochronny — powiedział wesoło, wkładając pierścionek na jej palec. — Byś pamiętała, żeś jest moją niepodzielną własnością.
— Jaki piękny!
— Te kamyki mają kolor twoich oczu, Marysieńko.
Długo przyglądała się pierścionkowi, wreszcie odezwała się ze zdziwieniem i nabożeństwem w głosie:
— To ja jestem... zaręczona?...
— Tak, kochanie, jesteś moją narzeczoną.
— Narzeczoną... — powtórzyła i ze smutkiem dodała: — Ale ja jeszcze żadnego pierścionka dać nie mogę... Nie mam. Ostatni, mamusiny, został sprzedany na... koszty pogrzebu. Też był z szafirami i mama bardzo go kochała, chociaż był tani, o wiele skromniejszy od tego.
W jej oczach zakręciły się łzy.
— Nie myśl o rzeczach smutnych — powiedział. — A mnie i bez zaręczynowego pierścionka nie uda się zapomnieć, że jestem już niewolnikiem, najszczęśliwszym niewolnikiem, który wcale nie pragnie wyzwolenia.
— Boże! Boże! — szepnęła. — W głowie mi się kręci. Wszystko przyszło tak nagle...
Zaśmiał się:
— Oj, chyba nie nagle. Znamy się przecie od dwóch lat.
— Tak, ale czyż mogłam przypuszczać, że się to w taki sposób skończy!
— Kończy się w najlepszy sposób, jaki można wymyślić.
— Wprost nie mogę przekonać siebie, że to nie sen, że to rzeczywistość. I... doprawdy... boję się...
— Czego boisz się, Marysieńko?
— Że... czy ja wiem, że wszystko to rozwieje się, zniknie, że coś nas rozdzieli.
Wziął ją za rękę:
— Oczywiście, najdroższy mój skarbie, należy zachować jak nawiększą ostrożność, należy uniemożliwić jakiekolwiek intrygi i podobne rzeczy. Dlatego musimy zachować ścisłą tajemnicę. Nikt, ale to absolutnie nikt, nie powinien dowiedzieć się o naszych zaręczynach. Ułożyłem już sobie pewien plan. Gdy doprowadzę do urzeczywistnienia tego planu, szast-prast, bierzemy ślub. Klamka zapadnie i chociażby na głowie stawali, już nic nie wskórają. Tylko pamiętaj: milczenie!
Marysia zaśmiała się:
— I tak nie powiedziałabym nikomu. Wyśmieliby, nikt by nie uwierzył. A zresztą, czy pan sądzi, panie Leszku, że ja mam komu zwierzać się?... Może jednemu stryjciowi Antoniemu...
— Temu znachorowi z młyna?... Nie, jemu też nic nie mów. Dobrze?
— Obiecuję święcie.
I Marysia obietnicy dotrzymała. Dotrzymała, chociaż jeszcze tego samego dnia wyjawienie prawdy mogło uwolnić ją od wielu przykrości.
Przykrości te zaczęły się od przyjścia do sklepu pani Szkopkowej. Kobiecina, z natury poczciwa uległa widocznie nastrojowi, jaki opanował Radoliszki. Zastawszy w sklepie pana Leszka, demonstracyjnie usiadła za ladą, dając do zrozumienia, że nie ruszy się stąd prędko. Gdy młody człowiek odjechał, zaczęła gniewnie:

— Opamiętania żadnego nie masz! Rozum się w tobie, dziewczyno pomieszał! Takiej pociechy od ciebie się doczekałam za moją opiekę i za chleb!
— Boże drogi! — błagalnie spojrzała na nią Marysia. — A cóż ja pani złego zrobiłam?
— Co złego? — wybuchła pani Szkopkowa. — A to złego, że mnie całe miasteczko palcami zacznie wytykać, że pozwalam na takie rzeczy! Co złego?... A to, że w moim interesie takie sprawy się odbywają!...
— Ależ, jakie sprawy?
— Zgorszenie publiczne! Tak, zgorszenie! Hańba! Na to cię hodowałam? Na to o ciebie dbałam, żeby teraz przez ciebie na mnie psy wieszali!?... Czego ten paniczyk, ten donżuan, ten fircyk tu chce?...
Marysia milczała. Pani Szkopkowa zrobiła pauzę i odpowiedziała na własne pytanie:
— Ja ci powiem, czego on chce! Ja ci powiem! Na twoją cnotę on czatuje! Ot, co! Swoją kochanicę chce z ciebie zrobić! A ty, głupia, jaszcze do niego oczy przewracasz i podwabiasz tego ancymonka na własną zgubę, na własne pohańbienie! A wiesz co cię czeka, jeżeli ulegniesz pokusie?... Nędzne życie i ciężka śmierć, a po śmierci wieczne potępienie!... Jak własnego rozumu jeszcze nie masz, to słuchaj mnie, starej! Co ty sobie myślisz, że ja ot tak sobie ozorem trzepię? Dla własnej przyjemności?... Niech psy taką przyjemność mają. Mnie serce się kraje, jakby kto nożem w nie dźgał.
Przylatuje do mnie taka jędza Kropidłowska i już na mnie, że czy ja to oczu nie mam, czy ja nie widzę, że ten, jak go tam, motocykiel znowu pod sklepem stoi?... Że cóż to ja tak wydaję swoją wychowankę na rozpustę i obrazę boską?... To jej mówię: — Moja pani Kropidłowska kochana, nie pani, za przeproszeniem, zafajdany interes, co i jak! Ale jeżeli pani chcesz prawdę wiedzieć, to ciasto, widzisz pani, rośnie, przez makutrę, przez wierzch się przewala, a ja mam do sklepu lecieć?... To ona mi na to: — Patrzaj pani, pani Szkopek szanowna, żeby ci ciasto nie przerosło, bo może ci tymczasem wychowanica przerośnie w wiadomym miejscu!... To jak to posłyszałam, myślałam, że krew mnie zaleje! Że to przez ciebie! Że za moją życzliwość, za moje serce, tak mi się wypłacasz... Że byle łachudra mi w oczy tobą świeci... Na stare lata...
Pani Szkopkowa rozrzewniła się i zachlipała.
Marysia wzięła jej rękę i chciała pocałować, lecz kobiecina, widać, była nie na żarty zła, bo wyrwała rękę i zawołała:
— Tu przeprosiny nic nie pomogą!
— Proszę pani, a za cóż ja mam przepraszać? — odważyła się Marychna.
— Za... za co?... — aż zatknęło panią Szkopkową.
— No, tak. Ludzie, czy i taka pani Kropidłowska, w każdej rzeczy dopatrują się czegoś złego. A tu złego nic nie ma. Pani bardzo niesprawiedliwie osądza pana Czyńskiego. On żadnych takich zamiarów nie żywi. To jest bardzo szlachetny i bardzo uczciwy człowiek.
— Z kieszeni nikomu nie wyciągnie — gniewnie przerwała pani Szkopkowa — ale jak o dziewczynę chodzi, to każdy mężczyzna jednaka świnia.
— Właśnie, że wcale nie. Inni może. Nie wiem, ale on nie taki.
— Mleko masz jeszcze pod nosem, ot co! A ja ci mówię: Wypraszaj panicza za drzwi, jeżeli ci dobre imię miłe. Dobre imię i moja opieka — dodała z naciskiem.
— Jakże ja mam go wypraszać? Mam mu powiedzieć, że nie życzę sobie, by on do sklepu przychodził?
— To właśnie.
— On wówczas ma prawo odpowiedzieć mi, że to nie mój sklep, że do sklepu każdy ma wstęp.
— Wstęp, ale nie miejsce na pogawędki.
— Chyba, że mu powiem, że to pani sobie nie życzy.
— Możesz i tak mu powiedzieć.
— A co będzie, jeśli się obrazi? Jeśli państwo Czyńscy przestaną u nas kupować, tak, jak przestali u Mosterdzieja?

...przylatuje do mnie taka jędza Kropidłowska...

Pani Szkopkowa zachmurzyła się. Tej okoliczności obawiała się sama i argument, chociaż niezbyt szczery, lecz w porę przez Marysię podsunięty, zrobił swoje:
— No — mruknęła. — Tak nie można. Ale co masz mi oczy mydlić. Już ty potrafisz pozbyć się go!
— Niech mnie pani nauczy, jak — upierała się Marysia.
— Więc nauczę cię! — zamknęła dyskusję pani Szkopkowa, postanawiając w duchu udać się po radę do księdza proboszcza.
Tymczasem mijały dni, a nie minął żaden, by młody inżynier nie przyjechał bodaj na pół godzinki do Marysi. Jedno tylko, że siadywał w sklepie krócej niż dawniej, a krócej dlatego, iż mało teraz miał czasu. Ku zadowoleniu rodziców, zabrał się do pracy w fabryce. Kolejno zapoznawał się z księgowością, z administracją, z produkcją, z wydobywaniem surowca i ze sprzedażą. Obliczał, robił notatki, od niechcenia, w rozmowie z rodzicami rzucił kilka projektów reorganizacji, zupełnie trafnych i rozsądnych.
Ojciec chwalił go głośno, matka zaś milczała, co u niej było jeszcze wymowniejszą pochwałą. Pewnego popołudnia zapytała:
— Czy masz zamiar udzielić nam, Leszku, w prowadzeniu fabryki systematycznej i stałej pomocy?
— Tak, mamo, — skinął głową. — Ale pod pewnymi warunkami.
— Jakież to są warunki?
— Chcę, mamo, ustabilizować się.
— Jak to rozumiesz?
— Zwyczajnie. Chcę mieć ramy pracy, swoje kompetencje, słowem, swoje ściśle określone stanowisko.
Pani Eleonora spojrzała nań bez zdziwienia:
— Jesteś naszym synem.
— Czuję się szczęśliwy z tego powodu — ukłonił się z uśmiechem, — ale to nie precyzuje mego stanowiska. Widzi mama, lubię sytuacje wyraźne. Bardzo wyraźne. Pod względem prawnym również. Otóż dotychczas czerpałem z waszej kieszeni tyle, na ile na pewno nie zarobiłem. Obecnie chcę pracować, chcę mieć pensję. Stałą pensję. Nie proponuję wam, byście mi oddali całkowity zarząd. Ale, powiedzmy, powierzcie mi kierownictwo produkcji.
— Przecie i obecnie nic ci nie stoi na przeszkodzie w...
— Owszem. Możecie mnie uważać za dziwaka, ale ja nie potrafię, nie chcę, no i... nie będę pracował inaczej. Wiem doskonale, co mi powiesz, mamo. Powiesz, że jestem waszym spadkobiercą, że wszystko kiedyś będzie moją własnością, i że byłoby śmieszne branie posady w przedsiębiorstwie własnych rodziców. Ale, widzicie, do szczęścia, spokoju ducha i do zadowolenia z siebie, potrzebna mi jest osobista niezależność. Muszę mieć pracę swoją, stanowisko swoje i pieniądze swoje. I to jest mój warunek.
Pan Czyński zrobił nieokreślony ruch ręką:
— Warunek trochę dziwny, ale ostatecznie nie widzę powodu, by uznać go za niedorzeczność.
— Po co ci to? — krótko zapytała pani Eleonora, patrząc badawczo w oczy synowi.
— Czy nie wystarczy ci, mamo, jeżeli powiem, że to pragnienie samodzielności?
— Samodzielność można bardzo źle zużytkować.
— Zapewne. Ale przecie możecie obwarować się zastrzeżeniami. Na przykład, jeżeli zostanie stwierdzone, że spełniam źle swoje obowiązki, że produkcja jakościowo lub ilościowo spada, że organizacja psuje się, że z mojej winy powstają straty, macie prawo mnie usunąć.
Pan Czyński zaśmiał się:
— Mówisz tak jakbyśmy mieli zawierać formalną umowę?
— A dlaczegóż by nie? — udał zdziwienie Leszek — Wyraźne sytuacje ułatwiają stosunki. Chcę być zwykłym pracownikiem, takim, jak pan Gawlicki, czy Słupek. Oni mają kontrakty. Mają w tych kontraktach zastrzeżone pobory, mieszkanie i premie. Nie widzę racji, dla której mielibyście odmawiać mi takiegoż kontraktu.
Zapanowała cisza. Leszek czuł, że za chwilę z ust matki znowu padnie pytanie: — Po co ci to?... Chrząknął więc i dodał:
— Obowiązkowym i sumiennym pracownikiem potrafię być tylko w tym wypadku, gdy będę wiedział, że zobowiązałem się do tego umową. Inaczej, łatwo mi będzie przypomnieć sobie, że jestem synem właścicieli i że ostatecznie moje zaniedbania, czy próżniactwo, łatwo mi oni wybaczą. Powinniście się cieszyć, że dobrowolnie chcę wziąć się w karby.
— Dobrze — odpowiedziała pani Eleonora w zamyśleniu — Zastanowimy się nad tą sprawą.
— Dziękuję wam — Leszek wstał, pocałował matkę w rękę, ojca w czoło i wyszedł.
Nadrabiał swobodą i dobrą miną, lecz w duchu drżał na myśl, że matka przejrzy jego zamiary, i że kategorycznie odmówi. Dlatego też, by odsunąć wszelkie podejrzenia, zaczął bywać w okolicznych dworach, odwiedzać nawet dalszych sąsiadów, a po powrocie, opowiadać nowinki i ploteczki z szczególniejszym uwzględnieniem pochlebnych opisów wyglądu różnych panien. Na rodzicach miało to wywrzeć wrażenie, że stabilizacja, której dla siebie pragnął, łączyła się w jego planach z małżeństwem i że wizyty mają na celu wyszukanie kandydatki na żonę.
Do Radoliszek z Ludwikowa prowadził na zachód bity trakt. Nadłożywszy jednak około dziesięciu kilometrów, można było dostać się do miasteczka, jadąc na Bożyszki i Wickuny. Otóż Leszek, posunąwszy przedsięwzięte ostrożności jak najdalej, odtąd tylko tej drogi używał. Wprost do Radoliszek jechał tylko wtedy, gdy swoją bytność w miasteczku mógł usprawiedliwić potrzebą zakupów i wówczas pędził jak szalony, by urwać sobie dodatkowy kwadrans na dłuższą rozmowę z Marysią.
Ze względu na swoje studia w fabryce, częściej rozporządzał teraz czasem po południu. Toteż nieraz w sklepie spotykał znachora Kosibę z młyna. Trochę obawiał się tego poważnego brodacza o smutnych oczach i olbrzymich barach. Był pewien, że znachor patrzy nań nieżyczliwie, czy nawet groźnie, chociaż Marysia zapewniała, że jest to najlepszy człowiek pod słońcem.
— Może jest odrobinę nieufny w stosunku do ciebie — mówiła. — Ale sam jesteś temu winien. Gdybyś mi pozwolił zwierzyć się mu z naszych zaręczyn, jestem przekonana, że polubiłby cię od razu.
— To już wolę przezorność — uśmiechnął się — A na objawy jego sympatii gotów jestem poczekać. Niech stracę!
Spojrzała nań z wyrzutem:
— Leszku! To nieładnie, że pokpiwasz z najzacniejszego człowieka i z mojego wielkiego przyjaciela.
— Przepraszam cię, kochanie. Ale, uważasz, wydaje mi się, że nie bardzo to odpowiednia lokata sentymentów dla ciebie. Może ten znachor jest wzorem poczciwości, może nawet mnie leczyć, w co nie zanadto wierzę, ale przecie to prosty chłop. Co ci po przyjaźni takiego prostaka?
Potrząsnęła głową:
— Co mi po przyjaźni?... Widzisz, Leszku, ty masz rodziców i nie wiesz, co to jest być sierotą. Tak nie mieć nikogo, absolutnie nikogo. Wtedy każda ręka, wyciągnięta w naszą stronę, każda, chociażby najgrubszą pokryta skórą, choćby najbardziej spracowana, to skarb, wielki skarb. Nieoceniony skarb. Ty tego nie zrozumiesz!
— Ależ rozumiem, Marysieńko, rozumiem — zawstydził się Leszek. — I niech mnie diabli wezmą, jeżeli nie wynagrodzę temu poczciwcowi tego, że tę, moją jedyną, moją najdroższą... Przecież ja go lubię.
Marysia opowiedziała mu, co obiecał jej znachor, gdy bała się, że utraci pracę u pani Szkopkowej.
— Teraz widzisz, jakie on ma serce? — skończyła.
Leszek był wzruszony.
— Tak! To wyjątkowa dobroć! Ale i my nie będziemy gorsi. Niech tylko wszystko mi się ułoży, ten człowiek dostanie w Ludwikowie chałupę porządną i dożywocie. Wiedz, że kto ci kamyk spod nóg usunie, już ma zapewnioną moją wdzięczność. I zaraz przy pierwszym spotkaniu, dam mu trochę pieniędzy...
Marychna zaśmiała się:
— To ty go nie znasz. On, wogóle pieniędzy nie przyjmuje. Przecie leczy przeważnie darmo. A poza tym powiedziałeś, że to prosty chłop. Otóż wyobraź sobie, że ja mam co do tego poważne wątpliwości.
— Niby dlaczego?
— Czy ty wiesz, że on, zdaje się, zna język francuski?
— No, mógł być na emigracji. Dużo chłopów jeździ na roboty do Francji.
— Nie! — zaprzeczyła. — Gdyby tak było, umiałby tylko mówić po francusku. Lecz on czytał i to wiersze. Tylko nie zdradź się przed nim, na miłość boską, że wiesz o tym.
— Dlaczego?
— Bo samo wspomnienie tego wywiera na nim takie straszne wrażenie! Jestem pewna, że w jego życiu jest jakaś wielka tajemnica.
— Czyli przypuszczasz, że jest to człowiek inteligentny, ukrywający się w chłopskim przebraniu?
— Nie wiem, czy ukrywający się. Przysięgłabym, że człowiek taki, jak on, nie mógł popełnić nic hańbiącego i zmuszającego do ukrywania się. Ale on jest inteligentny. Zwróć uwagę na wyraz jego oczu, na niektóre ruchy, na sposób mówienia. Może to moje przywidzenie, lecz gdy z nim rozmawiam, odnoszę wrażenie, iż umysłowo on stoi znacznie wyżej ode mnie.
— Bywają mądrzy chłopi — zauważył Leszek i zamyślił się.
Po chwili zawołał:
— Mam! To jest bardzo prosty sposób. Zupełnie łatwo możemy wybadać go i stwierdzić, czy jest inteligentem, czy chłopem. Byle zręcznie go podejść.
— Leszku! Ależ ja za żadne skarby nie chcę...
— Wiem, wiem! Ja też nie mam takich zamiarów. Ani myślę wtrącać się w jego tajemnice, jeżeli je w ogóle ma. Chodzi mi tylko o sprawdzenie. Ręczę, że się nawet nie spostrzeże.
— Wszystko jedno — zrobiła niezadowoloną minę — To nie jest ładne.
— Jak chcesz. Mogę się bez tego obyć — zgodził się Leszek.
Zgodził się jednak tylko pozornie i postanowił sobie przy pierwszej okazji zrobić próbę. Miał w naturze pasję do rozwiązywania tajemnic. Jeszcze będąc małym chłopcem, zaczytywał się w powieściach Karola Maya, a później w sensacyjnych opowiadaniach Conan Doyle'a. Nawet zwykłe rebusy działały nań urzekająco.
Sposób, który przyszedł mu do głowy, istotnie nie był skomplikowany. Należało po prostu w rozmowie ze znachorem użyć takich słów, których prosty chłop znać nie może. Jeżeli zrozumie sens zdania czy pytania, będzie to oczywistym dowodem, że nie jest tym, za kogo się podaje. Wówczas dopiero można się będzie posunąć dalej w badaniu przyczyn...
Jednego z najbliższych dni, jadąc okólną drogą do Radoliszek, spotkał znachora, widocznie wracającego z miasteczka. Zatrzymał motocykl, ukłonił się i wskazując na pęk jakichś ziół, zebranych widocznie w rowach przydrożnych, zapytał:
— A na jaką to chorobę skuteczne, panie Kosiba?
— To dzięgiel. Na serce pomaga — uprzejmie, ale chłodno odpowiedział znachor.
By go usposobić lepiej i skłonić do dłuższej pogawędki, Leszek zaśmiał się:
— A nie wie pan, jakie jest najlepsze lekarstwo na miłość?
Znachor podniósł oczy i powiedział dobitnie:
— Na miłość, młody panie, najlepsza jest — uczciwość.
Uchylił czapki i ruszył przed siebie.
— Nie można mu odmówić braku bystrości.
Po przejeździe do miasteczka, opowiedział Marysi o spotkaniu i dodał:
— Muszę się przyznać, że speszył mnie trochę, chociaż na taką receptę przecie nie zasłużyłem.
— Ale on o tym nie wie — zauważyła.
— Właśnie. Diabelnie mnie kręciło, by mu wygarnąć prawdę. W ogóle męczy mnie ta tajemnica. Najchętniej roztrąbiłbym wszystkim o naszych zaręczynach. Ale jeszcze nie wolno mi. Nie wolno. Pośpiech mocno pokrzyżowałby moje plany.
Toteż starał się teraz nie tylko w Ludwikowie, lecz nawet w Radoliszkach, nie zwracać niczyjej uwagi swymi wizytami. Czasami motocykl zostawiał przed karczmą lub na podwórku u Glazera, handlarza koni, a do sklepu przychodził piechotą. Zawsze nie tak rzucało się to w oczy.
Widocznie i do Ludwikowa nie docierały nowe plotki, gdyż rodzice nie wspominali o niczym, przeciwnie, przyglądali się życzliwie pracy syna w fabryce. Do decydującej rozmowy nie wracali, nie zaczynał jej też Leszek, w obawie, że w jego niecierpliwości gotowi dopatrzyć się szczególniejszych pobudek.
Pewnego piątku spotkał się znowu ze znachorem Kosibą. Tym razem w sklepie. Stary rozmawiał z Marysią i gdy Leszek wchodził, na jego brodatej, wielkiej twarzy zostały jeszcze resztki uśmiechu. Widocznie był dobrze usposobiony i Leszek postanowił skorzystać z tej sposobności, by przeprowadzić swój zamierzony eksperyment. Przywitał się z niefrasobliwą życzliwością i od niechcenia zapytał:
— Pan z Królestwa pochodzi i nie tęskno panu za swoimi stronami?
— Nikogo tam nie zostawiłem, to i nie tęskno.
— To dziwne. Ja jestem jeszcze zbyt młody i nie mam doświadczenia, ale od starszych słyszałem, że na obczyźnie męczyła ich nostalgia. Pan jej nie odczuwa?
— Czego? — zamrugał powiekami znachor.
— Nostalgii — swobodnie powtórzył Leszek.
— Nie — potrząsnął głową. — Toż ta sama ziemia, nie obczyzna.
Leszek nie był jeszcze pewien i zauważył:
— No tak, ale ludzie inni, inne obyczaje. Zawsze to nie łatwo zaaklimatyzować się.
Znachor wzruszył ramionami:
— Wędrowałem po całym państwie. Wszędzie mi dom i nigdzie.
I to nie zadowoliło Leszka. Znachor mógł sensu nieznanego słowa domyślić się z całego zdania. Należało pytanie zbudować precyzyjniej.
— I tu ludzie dla pana życzliwi — powiedział. — Nieraz to słyszałem. Ma pan dużą frekwencję?
Kosiba kiwnął głową:
— Owszem. Najwięcej wiosną i zimą. Latem mniej chorują.
Leszkowi mocniej zabiło serce. Teraz był już prawie pewien, że domysły Marysi były słuszne. Dorzucił jeszcze:
— Zebrałby pan majątek, gdyby nie to, że pan ma widocznie aspiracje filantropa.
Znachor albo nie spostrzegł się, że jest egzaminowany, albo było mu obojętne, że zastawiają nań pułapkę, gdyż uśmiechnął się dobrodusznie:
— To nie filantropia — powiedział. — Ot, po prostu zależy mi na pomaganiu cierpiącym, a na majątku... nic nie zależy. Panu, jako bogatemu, trudno to będzie zrozumieć.
— A dlaczego?
— Bo bogactwo otumania. Zdobywa się bogactwo po to, by czemuś służyło, by w czym i pomogło. Gdy się je jednak już zdobędzie, ono zagłusza wszystko i każe człowiekowi by jemu, bogactwu, służył.
— Czyli z roli środka przechodzi do rangi celu?
— A no tak.
— Wychodząc z tego założenia, niebezpiecznie jest posiadać cokolwiek w ogóle, bo człowiek może stać się niewolnikiem swojej własności?
— A pewnie — przytaknął łagodnie znachor. — Ale niebezpieczeństwo będzie tylko wtedy, kiedy człowiek tego nie rozumie, kiedy zapamięta się.
Marysia w milczeniu przysłuchiwała się tej rozmowie i odgadła, że Leszek rozpoczął ją w celu sprawdzenia swoich podejrzeń. Teraz nie wątpiła już, że miała słuszność. Znachor Antoni Kosiba na pewno nie był prostym chłopem. Musiał w swoim czasie otrzymać wykształcenie lub też obracać się w środowisku ludzi wykształconych. Do takiego samego wniosku doszedł Leszek.
Po wyjściu znachora, powiedział:
— Wiesz, że to zastanawiające! Ten człowiek myśli o zagadnieniach abstrakcyjnych, umie rozumować logicznie i doskonale zna znaczenie takich wyrazów, których ludzie prości nigdy nie używają. Dam głowę, że kryje się w tym rzeczywiście jakaś tajemnica.
— A widzisz!
— Nie o to jednak chodzi mi w tej chwili — ciągnął Leszek. — Najbardziej zdumiewa mnie inna strona tej kwestii. Otóż ten człowiek niewątpliwie obdarzony jest dużą inteligencją. Przypuśćmy, że dla jakichś, nieznanych nam przyczyn, postanowił udawać zwyczajnie chłopa. Musiało mu na tym zależeć, skoro konsekwentnie żyje jak chłop, pracuje jak chłop, ubiera się i nawet wyraża się jak chłop. I nagle daje się wciągnąć w przygodną rozmowę, w której pozwala mi zdemaskować swoje wykształcenie!... To właśnie jest zupełnie niezrozumiałe! Jak to? Zrobił tyle, by uchodzić za prostaka, zrobił wszystko, a daje się wciągnąć w taką widoczną zasadzkę! To nie trzyma się kupy. Wygląda tak, jakby mu nie zależało na dalszej maskaradzie. Do licha! Pasjonuje mnie ta zagadka.
Marysia wzięła go za rękę:
— A widzisz, jakiś niedobry. Obiecałeś mi przecie, że nie będziesz się tym zajmował. Nie przebaczyłabym ci nigdy, gdyby z twojej, a pośrednio z mojej przyczyny, stryjcia Antoniego mogły spotkać jakiekolwiek przykrości.
— Bądź spokojna, kochanie. Do tego w żadnym razie nie dojdzie. Jeżeli nawet coś wykryję, będzie to naszą tajemnicą. Zresztą czyż my mamy teraz czas zajmować się sprawami innych?... Kochanie!... A jakże z tym pamiętnikiem?
Przyrzekła mu przynieść swój pamiętnik, zaniedbany już wprawdzie od trzech lat, lecz stanowiący niemal codzienne kroniki jej życia, jeszcze od dzieciństwa.
Podała mu gruby tom w płóciennej oprawie:
— Chcę, byś to przeczytał — powiedziała, rumieniąc się. — Ale proszę cię: Nie śmiej się ze mnie. Byłam kiedyś bardzo głupiutka, a... nie wiem, czy z biegiem lat udało mi się zmądrzeć.
— Jesteś najmądrzejszą dziewczyną, jaką widziałem — zapewnił ją z wesołym patosem. — Najlepszy dowód, żeś się poznała na mnie.
— Jeżeli to ma być miarą mądrości — zaśmiała się — to ty złe sobie wystawiasz świadectwo, żeś wybrał takie małe nic, jak ja.
— To małe nic jest dla mnie wszystkim.
Tegoż wieczoru, ułożywszy się do snu, Leszek otworzył pamiętnik na stronie pierwszej i zaczął czytać:
„Nazywam się Maria Jolanta Wilczurówna. Mam lat dziesięć. Mój pierwszy tatuś nie żyje, a z drugim tatusiem i mamusią mieszkamy w naszej kochanej leśniczówce w samym środku olbrzymiej Puszczy Odrynieckiej...“
Niewprawne krzywe literki splatały się w słowa zwyczajne, słowa proste, słowa bezpretensjonalne, wyciągały się w faliste linijki, pokrywały stronicę za stronicą.

Mimo woli uśmiechały się usta i wilgotniały oczy przy wczytywaniu się w te kartki, w te drogie, najdroższe na świecie kartki, które dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku pozwalały mu patrzeć na jej malutkie lecz jakże ważne radości, na dziecinne, lecz wzruszające zmartwienia, na tę jasną duszyczkę, tak czystą, tak czułą, tak wrażliwą, te kartki które pozwalały mu towarzyszyć jej dzieciństwu, jej latom dziewczęcym, wżyć się w nie i jeszcze mocniej zapragnąć, by nic go już z nią nie rozdzieliło.


ROZDZIAŁ XIII

Pierwsze czerwone liście klonów zaczęły opadać z drzew. Jesień była wczesna jeszcze, ciepła, cicha, słoneczna. W dni powszednie pługi wychodziły w pole i traktem ciągnęły furmanki obładowane ciężkimi workami, ale w niedzielę pusto było wszędzie. Tylko świerszcze, ćwierkały, tylko ptak jakiś poderwał się czasem nad rżyskami, spokojnym, niespłoszonym lotem, lub ociężałym kłusem przebiegł spasiony zając.
W tę ciszę, ostrym stentorowym warkotem wdzierał się głos motoru. Motocykl minął dojazd do młyna i skręcił z traktu w boczną drogę między zaroślami. Młody Czyński jeździł szybko, lecz był doskonałym kierowcą i Marysia, która trochę bała się podczas pierwszych wycieczek, teraz już czuła się na tylnym siodełku zupełnie bezpieczna. Tylko na ostrzejszych skrętach instynktownie mocniej trzymała się towarzysza.
Droga prowadziła do Wickuńskiego lasu. Jeździli tu każdej niedzieli. Zwykle po obiedzie Marysia wychodziła na trakt za miasteczko i tu spotykali się z dala od ludzkich oczu. Rzadko spotykali tu kogokolwiek, a i w takich wypadkach Marysia mogła nie obawiać się, że zostanie poznana. Odpowiedni ubiór i okulary zmieniały ją do niepoznania. Do lasu było coś około sześciu kilometrów i tam spędzali czas do wieczora, a wieczorem Leszek odwoził Marysię znowu pod Radoliszki, a sam okrężną drogą wracał do Ludwikowa.
Zachowanie najdalej posuniętych ostrożności było konieczne, gdyż złe języki nie zostawiłyby na Marysi suchej nitki, gdyby się rozeszło, że we dwójkę z młodym inżynierem jeździ do lasu.
Pewnej niedzieli przed wyjazdem do lasu, Leszek, powiedział poważnie:
— To już ostatnia nasza tajemnica.
W jego tonie było coś zastanawiającego.
— Dlaczego ostatnia? — zapytała Marysia.
— Bo jutro ogłosimy wszystkim, że jesteśmy zaręczeni.
Marysia znieruchomiała:
— Co ty mówisz. Leszku! — szepnęła.
Ogarnął ją nagły przestrach przed tym, co miało nastąpić. Oczywiście, wierzyła narzeczonemu. Wierzyła bezgranicznie. Ale przecież gdzieś w głębi, w podświadomości żyło w niej jakieś spokojne i smutne zwątpienie. Wolała nie zastanawiać się nad przyszłością. Teraźniejszość była tak piękna, iż zdawało się, że cokolwiek by przyszło, musiało być gorsze.
— No, siadaj, kochanie — przynaglał Leszek — musimy mieć dziś dużo czasu na uplanowanie wszystkiego.
W milczeniu usadowiła się na siodełku. Pęd powietrza zawsze ją trochę oszołamiał ale dziś czuła się prawie nieprzytomna. Nie przypuszczała, by mogło to nastąpić tak prędko, nie wiedziała zresztą, od czego ujawnienie ich narzeczeństwa było uzależnione. Nie wiedziała i nie umiała się dowiedzieć, gdyż Leszek po gruntownym rozważeniu sprawy postanowił zataić przed nią swoje posunięcia.

Właśnie wczoraj zakończył je i miał teraz w kieszeni najformalniejszy kontrakt. Dokument ten zawierał trzyletnią umowę między rodzicami i synem. Na mocy kontraktu młody Czyński obejmował stanowisko kierownika produkcji w fabryce z niezbyt wprawdzie wysoką, lecz z zupełnie wystarczającą pensją.

Wycyganienie od rodziców takiej umowy nie było zbyt ładnym chwytem. Musiał chwycić się tego podstępu, lecz właśnie dlatego, że nie był to podstęp chwalebny, wolał zamilczeć o nim wobec Marysi. Obawiał się, i zapewne nie bez słuszności, że dziewczyna gotowa byłaby oprzeć się i nie chcieć skorzystać z wygód, zdobytych w taki sposób.
Osobiście Leszek nie zachwycał się swoją machinacją, lecz nie żywił też specjalnych skrupułów. Ostatecznie była to walka o byt, walka o szczęście własne i szczęście kochanej dziewczyny. Musiał zdobyć potrzebne atuty i zdobył je. Musiał wytrącić rodzicom z rąk środki represyjne i wytrącił je.
W poniedziałek — ułożył już to sobie — oświadczy im, że postanowił nieodwołalnie ożenić się z Marysią. Wówczas oczywiście zrozumieją, dlaczego upierał się przy kontrakcie.
— Tak — powie im — to prawda. Przewidywałem, że zechcecie utrudnić mi małżeństwo, przewidywałem, że przekładając swoje przesądy kastowe nad szczęście swego syna będziecie starali się zmusić mnie do zmiany postanowienia i że nie cofniecie się przed użyciem wszelkich środków. Nie widzę wobec tego racji, dla której ja musiałbym z góry wyrzekać się środków obrony. Zresztą nie popełniłem żadnego nadużycia. Będziecie musieli płacić mi przez trzy lata pensję, ale przecie nie za darmo. Otrzymacie w zamian rzetelną i sumienną pracę. A teraz macie do wyboru: albo pogodzicie się z sytuacją, poznacie moją przyszłą żonę i przyjmiecie ją jako nowego członka rodziny, albo wykreślicie i mnie z rodziny.
Och, wiedział doskonale, że rodzice od razu nie ulegną. Wiedział, że posypią się prośby i groźby, że będą łzy i obrazy, że może rzeczywiście dojść do zerwania stosunków i do jawnej wojny. Lecz na to już nie było rady.
W głębi duszy jednak miał nadzieję, że uda mu się wreszcie uzyskać ich zgodę. Byle zechcieli poznać Marysię. Był przekonany, że jej wdzięk, jej inteligencja, jej dobroć i te wszystkie zalety, jakich nie spotykał u tylu innych panien, przemówią najlepiej do przekonania rodziców.
W każdym razie przygotowany był na wszystko i w zależności od tego, jak przyjmą rodzice jego jutrzejsze oświadczenie, układał dalszy plan działania.
Tak czy owak, Marysia zaraz od jutra musiała porzucić pracę w sklepie. Jeżeli rodzice pogodzą się z wolą syna, przeniosłaby się natychmiast do Ludwikowa. Jeżeli nie, musiałaby do czasu ślubu wyjechać do Wilna. Leszek i tam przygotował wszystko. Zamieszkałaby na ten miesiąc u Wacków Korczyńskich. Wacek był szkolnym kolegą Leszka, a pani Korczyńska najserdeczniej zaopiekowałaby się narzeczoną Leszka, którego bardzo lubiła.
Pozostawało omówienie z Marysią spraw, dotyczących jej wyjazdu i rozstania się z dotychczasową opiekunką. Bądź co bądź, nie była jeszcze pełnoletnia i taka Szkopkowa, choć Leszek tego poważnie nie brał w rachubę, mogła robić jakieś trudności. Poza tym w razie wyjazdu do Wilna, wyłaniała się jeszcze drażliwa kwestia pieniężna. Nie wiedział, czy Marysia, która na pewno własnych pieniędzy nie ma, zgodzi się przyjąć potrzebną kwotę od niego. Nie byłaby to zresztą wielka suma. Pani Korczyńska zajęłaby się w Wilnie uzupełnieniem Marysinej garderoby sama. Obliczyliby się później, a na szczęście Wackowi, który jest świetnie zarabiającym adwokatem, te drobne wydatki nie zrobią żadnej różnicy.
O tym wszystkim rozmyślał Leszek podczas drogi. Marysia, siedząc za nim, również pogrążona była w swoich myślach. Droga była, jak zwykle w niedzielę, pusta. Dopiero koło mostku spotkali chłopską furmankę, ciągnioną przez małego konika. Koń przestraszył się maszyny i rzucił się w bok. Woźnica był chyba pijany, bo zamiast ściągnąć w porę lejce, wyskoczył do rowu. Jego pasażer wysypał się za nim. Tumany kurzu zakryły ten obraz, który podziwiali zresztą zaledwie sekundę. Leszek nie zatrzymał się i tylko Marysi przez chwilę się zdawało, że pasażerem furmanki był ktoś znajomy.
I nie myliła się: pasażerem był Zenon Wojdyłło. Gdy motocykl zniknął w obłokach kurzu na zakręcie, Zenon wygramolił się z rowu i wygrażając pięścią, wybełkotał kilka soczystych przekleństw, tym soczystszych, że rzeczywiście był pijany.
Ani Marysia jednak, ani Leszek już tego nie słyszeli. Droga rozszerzała się właśnie i wpadała w stary, wysokopienny las.
Dojechali do niewielkiej polanki i tu rozłożyli się swoim małym obozem. Nieskomplikowana uczta składała się z owoców i z paru tabliczek czekolady. Zostawili to wszystko przy ukrytym w krzakach motocyklu i wziąwszy się za ręce, poszli nad brzeg wąwozu. Zawsze tu siadywali. Wąwóz był głęboki, o stromych zboczach, na dnie płynął wąziutki czarny strumyczek. Nieraz, siedząc tu cichutko, widzieli sarny, przychodzące do wody. Dziś jednak rozmawiali, a ich głosy, odbijając się echem w parowie, musiały wypłaszać sarny.
— Kochanie moje — mówił Leszek — Skończyły się już nasze przykrości. Za miesiąc bierzemy ślub. Wyobrażam sobie minę poczciwego proboszcza, gdy zjawimy się, by dać na zapowiedzi! No, jego minę i innych! Będzie sensacja!
Zatarł ręce i zdziwił się, spojrzawszy na Marysię:
— Jesteś czymś zmartwiona?
— Bo widzisz — westchnęła — dla mnie to wszystko nie będzie rzeczą przyjemną. Łatwo możesz sobie wyobrazić co ludzie powiedzą?
— Cóż mogą powiedzieć?
— Ano, że wychodzę za ciebie dla kariery... dla pieniędzy, dla stanowiska, że robię dobry interes, że udało mi się złapać takiego męża...
Leszek poczerwieniał:
— To są głupstwa! Jak możesz coś podobnego przypuszczać?
— Sam wiesz doskonale, że tak będą mówić.
— Więc im odpowiem — wybuchnął — że są bałwanami. Własną nędzną miarką chcą mierzyć wszystko. Ale wara od ciebie! Wara! Nie bój się, potrafię obronić swoją żonę. Przed samym diabłem! Jeżeli w ogóle takie brzydkie słowo, jak interes, może tu wchodzić w grę, to tylko ja robię dobry interes, żeniąc się z tobą. Tak, tylko ja, bo bez ciebie nie mógłbym żyć. I nie chciałbym. A ty wyszłabyś za mnie, choćbym grosza nie miał, nazywał się Pipcikowski i był zwykłym robotnikiem. Gotów jestem na to przysiąc!
Marysia przytuliła się doń:
— I nie popełniłbyś krzywoprzysięstwa. Na pewno wolałabym, byś był biedny.
— Ależ ja jestem, kochanie, biedny. Nie mam nic. Wszystko należy do moich rodziców i zależne jest od ich fantazji. Ja mam tylko posadę w Ludwikowie. Pensję i niewielki apartamencik. To wszystko. Więc widzisz, że nie robisz żadnej kariery. Największym moim skarbem będziesz ty... Skarbem, którego nikomu nie oddam...
Wpatrywał się z zachwytem w jej pochyloną głowę w złotawe błyski słońca na gładko przyczesanych włosach, w subtelny profil.
— Nawet nie wiesz — mówił — jaka ty jesteś piękna. Przecie widziałem tysiące kobiet. Tysiące. Widziałem te renomowane piękności, za którymi świat szaleje, różne gwiazdy filmowe i inne. Żadna z nich nie mogłaby równać się z tobą. A już na pewno żadna nie ma takiego wdzięku. Ty nie wiesz, że każdy twój ruch, każdy uśmiech, każde spojrzenie to dzieło sztuki. W tych parszywych Radoliszkach też umieli poznać się na tobie! Ale zobaczysz, kiedy wprowadzę cię w wielki świat! Wszyscy głowy potracą! Mówię ci! Najsławniejsi malarze będę dobijać się o portretowanie ciebie. Pisma ilustrowane będą podawać twoje fotografie...
— O Boże! — zaśmiała się — Jak ty strasznie przesadzasz!
— Nic nie przesadzam! Zobaczysz sama. A ja będę chodził dumny jak król. Wiem że to próżność, ale bodaj każdy mężczyzna ma tę wadę. Cieszy go i napełnia pychą to, że ma kobietę której mu wszyscy zazdroszczą.
Marysia potrząsnęła głową:
— Jeżeli nawet znaleźliby się tacy, co dopatrzyliby się we mnie jakiejś urody, to i tak do zazdrości byłoby jeszcze mało. Strach, znów ogarnia na myśl, jak ja będę kompromitowała się swoim brakiem form towarzyskich, swoim nieobyciem i głupotą.
— Maryśka!
— No, tak. Myślisz, że twoi znajomi zapomną mi to, że byłam panienką sklepową u pani Szkopkowej? Będę cały czas jak na cenzurowanym. Bo i rzeczywiście jestem zwykłym kopciuszkiem. prowincjonalną gąską. Nie potrafię wśród twoich ruszać się, nie potrafię z nimi mówić. Przecie moje wykształcenie jest prawie żadne. Wprawdzie mamusia miała zamiar przygotować mnie do matury, ale jak wiesz, matury nie mam. Żenisz się z — prostaczką.
W jej głosie brzmiał smutek. Leszek łagodnie wziął ją za rękę i zapytał:
— Powiedz, Marysieńko, czy uważasz mnie za bezkrytycznego i naiwnego głupca?
— Ale cóż znowu! — zaprotestowała
— Czy sądzisz, że swoimi wymaganiami stoję znacznie niżej od moich krewnych i znajomych?.. Bo z tego co mówisz, może tak wyglądać. Ja, ostateczny głupiec, biorę ciebie za żonę, dopatrując się w tobie zalet, których nie masz, a dopiero oni obejrzawszy cię odkryją, że się myliłem.
— Nie, Leszku — zaprzeczała pojednawczo. — Ty patrzysz na moje braki pobłażliwie, bo mnie kochasz.
— Więc i oni cię pokochają.
— Daj to, Boże.
— A twoje braki są w ogóle urojeniem. Życzyłbym wszystkim pannom, by wyglądały tak rasowo, jak ty, by miały tyle wrodzonej inteligencji i tyle delikatności uczuć. Jeżeli zaś chodzi o obycie, o kulturę towarzyską, jestem przekonany, że przyswoisz ją sobie bez najmniejszego trudu, kształcić się zaś będziesz mogła, ile ci się podoba. Byle nie za wiele, bo nie chciałbym mieć żony o wiele mądrzejszej ode mnie.
— Tego nie obawiaj się — zaśmiała się.
— A właśnie tego boję się najbardziej — zrobił poważną minę. — Czy ty wiesz, kiedy przekonałem się, że moja Marysieńka jest mądraskiem?
— Nie wiem.
— Wtedy, gdy o wszystkich miasteczkowych awanturach nie powiedziałaś mi ani słowa. Przecie mogłem podejrzywać, że ów Sobek, który stanął w twojej obronie, miał do tego jakieś prawa. Ale ty pomyślałaś słusznie: Nie będę się przed Leszkiem tłumaczyć, bo jeżeli zdobył się na takie ohydne podejrzenia, to nie wart jest nawet wyjaśnień.
Marysia nie przypomniała sobie, by wówczas tak rozumowała, lecz nie zaprzeczyła.
— Nie chciałam tylko wciągać cię w te przykre sprawy — powiedziała.
— To znowuż źle. Kogoż masz mieć za obrońcę, jeżeli nie mnie?
Zamyślił się i dodał:
— Swoją drogą muszę jednak któregoś dnia wstąpić na pocztę i uścisnąć rękę temu Sobkowi. To bezczelność wprawdzie, że ośmiela się on cię kochać, ale postąpił jak uczciwy mężczyzna.
Słońce zniżyło się już znacznie. Zwykle o tej porze zabierali się do powrotu, dziś jednak mieli jeszcze wiele rzeczy do omówienia. Ułożyli, że Marysia nazajutrz zakomunikuje pani Szkopkowej o swoich zaręczynach i o tym, że już dłużej nie będzie u niej pracować w sklepie.
— Powiedz też jej — zaproponował Leszek — że jeżeli uważa się za poszkodowaną, zwrócisz jej koszty, jakie sobie policzy.
— Ty jej nie znasz — odpowiedziała Marysia. — Nie policzy żadnych kosztów, bo przecie wyrównałam je swoją pracą. Obraziłaby się śmiertelnie na samą wzmiankę o tym. To bardzo zacna kobieta. Boję się czegoś innego: że nie uwierzy w te zaręczyny.
— Więc przecie przyjadę, przypuszczam, około południa i usłyszy to ode mnie. W każdym razie miej rzeczy spakowane.
— Leszku, kochany mój, czym ja sobie zasłużyłam, że jestem taka szczęśliwa!
Objął ją i z największą serdecznością przytulił. Napełniało go niewymowną radością to, że dla tej dziewczyny, dla tej cudownej dziewczyny, nie mającej na świecie nikogo bliskiego, jest wszystkim i będzie wszystkim. I dziwił się samemu sobie jednocześnie. Tyle przecie razy trzymał w ramionach różne kobiety i nigdy nie czuł nic poza pożądaniem. Dlaczego w stosunku do tej jedynej, której niewątpliwie pragnął bardziej niż czegokolwiek na kuli ziemskiej, nawet pożądanie było w nim inne, przesycone niezmienną miłością i niemal religijnym pietyzmem. Kiedyś podczas pierwszych miesięcy znajomości z Marysią i na nią patrzył tak, jak na wszystkie. Gdyby wówczas znalazła się tak sam na sam z nim... Nic nie zatrzymałoby go zapewne przed popełnieniem okropnego błędu.
— Dzięki Bogu, że tak się nie stało — myślał.
Chodzili jeszcze długo po lesie i już było prawie ciemno, gdy zdecydowali się wracać. Przez kawałek lasu, gdzie było sporo wykrotów i korzeni jechali wolniutko. Zresztą nie było żadnej obawy. Leszek znał drogę jak swoją kieszeń, znał na niej każdą koleinę, każdy kamień, każdy zakręt. Trafiliby do traktu bodaj po ciemku, a przy świetle mocnego reflektora mogli bezpiecznie jechać dobrym gazem.
Tak przynajmniej myśleli.
W tejże chwili, gdy motocykl wypadł z lasu, a jego donośny garg napełnił hałasem śpiącą równinę aż do traktu, na jednym z zakrętów bocznej drogi ukazał się cień mężczyzny.
Zenon eks-kleryk długo tu czekał. Przespał w rowie kilka godzin i bał się nawet, czy podczas jego snu motocykl nie przemknął z powrotem do traktu. Na szczęście niepokój ten okazał się bezpodstawny. Od boru Wickuńskiego zbliżał się warkot maszyny, czasami z wyższych punktów drogi daleko po ciemnych zaroślach łysnął promień jaskrawej zieleni pod dotknięciem reflektora.
— Teraz mi się nie wymkną — mruknął Zenon.
Od tygodnia pił na umór. Wyprosił od ciotki w Święcianach kilkadziesiąt złotych i wracając do Radoliszek czasem pieszo, czasem nadarzającą się furmanką, nie ominął żadnej karczmy, żadnego szynku. Wracał, by jeszcze raz prosić ojca o przebaczenie, nie wierzył jednak, że je uzyska, i z rozpaczy doprowadzał się wódką do zupełnej nieprzytomności. Gdy po południu spotkał na drodze motocykl Czyńskiego i poznał ich oboje, ich, sprawców jego wypędzenia z domu, w pijanej głowie z całą siłą odezwała się nienawiść i pragnienie zemsty.
— Teraz mi zapłacą za moją krzywdę — powtarzał sobie.
Wiedział, że tędy muszą wracać, że innego objazdu nie ma. Usiadł w rowie za skrętem i czatował.
Huczało mu jeszcze w głowie i zataczał się, lecz teraz, gdy usłyszał nadjeżdżający motocykl, przystąpił do działania szybko i planowo. Wykalkulował wszystko dokładnie. Tuż za tym zakrętem, droga wznosiła się dość stromo i Czyński będzie musiał dodać gazu, a zrobi to tym śmielej, że zakręt jest dość łagodny.
Gdy tuż za zakrętem zobaczy nieprzewidzianą przeszkodę, za późno już będzie na hamowanie i nie będzie sposobu uniknięcia katastrofy.
Materiał na przeszkodę Zenon przygotował zawczasu. Były to dwa dość grube nadpróchniałe kloce, znalezione w zaroślach i kupa kamieni, których nie brakowało w rowach.
Teraz bez straty czasu wywindował to na drogę i ułożył systematycznie w poprzek. Przejazd był zatarasowany zupełnie, o wyminięciu przeszkody nie mogło być mowy. Po obu stronach wąskiej drogi były głębokie rowy, a ich brzegi zewnętrzne znacznie wystawały ponad poziom wewnętrznych. Porośnięte zresztą były gęstymi zaroślami, tworzącymi jakby dwie ściany na obu stronach.
Nie było jeszcze zbyt ciemno i Zenon z ponurym zadowoleniem jeszcze raz obejrzał swoją robotę. Już chciał ruszyć w stronę traktu, gdy przyszło mu na myśl, że ukrywszy się w zaroślach obok barykady może bez obawy przyjrzeć się skutkom swej zemsty.
— Przynajmniej zobaczę, jak skręcą kark — uśmiechnął się.
Ześlizgnął się kilka razy po stromym zboczu rowu, lecz wreszcie wdrapał się na górę, rozsunął gałęzie krzaków i ułożył się wygodnie pod nimi. Punkt obserwacyjny był wybrany doskonale. Pozostawało leżeć spokojnie i czekać, a gdy się rozbiją, wyjść na trakt i ruszyć do miasteczka. Nikt nie będzie mógł udowodnić mu, że to on ułożył przeszkodę, nikt go tu nie widział, a ten chłop, z którym od Wickuńskiej karczmy jechał, pojechał przecie w kierunku Oszmiany. Zresztą nie wiedział nawet, kogo woził. A tych tu znaleźć mogą dopiero rankiem. W nocy tą drogą nikt nie jeździ, nie to co traktem, którym idą furmanki na ranny pociąg na stację, lub też po cegłę do Ludwikowa.
— Oczywiście, mogą powstać podejrzenia — myślał Zenon. — Nieraz odgrażałem się. Ale dowodów przeciw mnie nie znajdą żadnych. A za swoją krzywdę odpłacę... I jeszcze będę miał widowisko... Takie nie co dzień się zdarza!...
Mijały minuty, które zdawały się mu godzinami. Warkot motoru zbliżał się, stawał się coraz głośniejszy. Już nie więcej jak pół kilometra dzieliło ich od nieuniknionej katastrofy.
— Chyba, że go jakieś licho ostrzeże — przemknęło Zenonowi przez głową.
Ale Czyńskiego nic nie ostrzegło. Przeciwnie, skonstatował, że robi się dość zimno i że Marysia może się zaziębić. Ponieważ zaś za mostkiem droga była znacznie lepsza, porządnie dodał gazu.
Snop jaskrawego białego światła wbijał się przed nimi w ciemność, rozsuwał ją na obie strony, torując drogę. Jeszcze dwa zakręty, za drugim wzgórek o dość dużej pochyłości i już będzie trakt. Leszek myślał o jutrzejszym dniu, o rozmowie decydującej z rodzicami, o tym, jak przedstawi im Marysię, o swym wielkim szczęściu, o wieczorach, spędzanych we dwójkę, o rankach, kiedy budzić się będą, by po raz tysięczny upewnić siebie, że ich szczęście nie było snem, lecz rzeczywistością... Myślał o stole, nakrytym na dwie osoby, o niej wesołej, promiennej i jasnej, krzątającej się w jego domu, w ich domu... I nagle zobaczył...
Zanim myśl zdołała przebiec przez mózg, zanim zrozumiał, że to śmierć, odruchowo dał hamulec, błyskawicznie opuścił nogi i wbił obcasy w pędzącą pod kołami drogę. Zawyły rozpaczliwym wysiłkiem gumy, dwie fontanny rudego żwiru trysnęły na obie strony i rozległ się głuchy trzask potężnego uderzenia.
A potem wszystko ucichło.
Widowisko istotnie było nie byle jakie, i Zenon nie opuścił zeń ani jednego fragmentu, ani ułamka sekundy. Widział wypadający zza zakrętu motocykl, widział rozpaczliwe wysiłki kierowcy, widział moment, gdy maszyna uderzyła o przeszkodę i dwa ciała pokracznie wylatujące wysoko w powietrze.
Potem zaległa cisza.
Z dziwną jasnością rozumiał, co się stało. Był tak trzeźwy, jakby nigdy nie miał w ustach kropli alkoholu. Dokonał zemsty. Tam na drodze leżą oni albo zabici, albo śmiertelnie ranni. Dokonał zemsty i nic nie czuł, a raczej czuł w sobie zupełną pustkę. I ten dziwny głuchy spokój.
Zszedł na drogę. Z lewej strony daleko odrzucony od przeszkody leżał motocykl. Zenon zapalił zapałkę. Była to kupa pogmatwanego żelastwa. Ruszył dalej i znowu zaświecił sobie.
Leżeli niedaleko od siebie. Ją wyrzuciło dalej. Zenon pochylił się nad nim. Ręce i nogi rozrzucone bezładnie, głowa przykurczona do ramienia. Wyglądał jak miękki manekin. Dół twarzy był zmiażdżony, z szeroko otwartych ust ciekła krew. Oczy miał zamknięte.
O dwa kroki dalej leżała ona. Leżała twarzą ku ziemi ze stulonymi ramionami tak, jakby płakała, jakby sama spokojnie położyła się tu, by popłakać sobie, w ten sposób właśnie położyła się, jak wszystkie kobiety kładą się, gdy płaczą. Nie było na niej znać, że cokolwiek jej się stało. Zenon potarł o pudełko nową zapałkę i nachylił się nad Marysią, by zajrzeć jej z boku w twarz. I wtedy zobaczył niewielką krwawą kałużę we włosach.
Obejrzał się jeszcze za siebie. Zdawało mu się, że Czyński jęknął. Musiało to jednak być złudzenie. Schował zapałki do kieszeni i ruszył przed siebie.
Szedł, nie zdając sobie z tego sprawy, coraz szybciej. W jego głowie działo się coś dziwnego. Czuł, że ogarnia go jakieś nowe, nieznane uczucie, uczucie straszne. Tak bał się, śmiertelnie bał się ale nie tamtych co zostali na drodze jeno siebie samego, samego siebie w tej pustce w ciemności w świadomości, że oto tuż obok, tuż za nim, niemal w nim jest ktoś drugi, potworny groźny, straszliwy...
— Morderca!
I nagle zaczął biec. Ze zdyszanych piersi wyrywał mu się krzyk:
— Ratunku! Ratunku! Ratunku!...
Na trakcie słychać było turkot. Znajdzie tam ludzi.
— Na pomoc! Ratunku! Morderca!
Krzyk przechodził w wycie, dzikie zwierzęce wycie w nieartykułowany skowyt, w którym nie można już było dosłyszeć słów, tylko obłędny strach i rozpaczliwe błaganie.


ROZDZIAŁ XIV

W młynie wcześnie układano się do snu. Nawet baby, które pomimo dziennego trudu lubiły kocołować do późna i nigdy nie mogły dość się nagadać, wysiadując nieraz do północy przed chatą, jako że noce zaczęły się chłodnawe, też zabierały się do spoczynku.
Stary Prokop przed obrazami odprawiał swoje długie wieczorne pacierze i wybijał czołem o podłogę tym gorliwsze pokłony, że to był dzień niedzielny. Parobek Witalis chrapał już od dawna w kuchennej izbie. Młody Wasil siedział w przybudówce u Antoniego Kosiby i pogrywał cichutko a majstersko na organkach, pogrywał i przyglądał się znachorowi, który milcząco w niewielkiej miseczce ugniatał tłuczkiem drewnianym łój z jakimś lekarstwem i z żółcią wieprzową. Robił swoją skuteczną maść na odmrożenia. Nagle w tej ciszy zaczął ujadać pies. Zbudzone gęsi odezwały się głośnym gęganiem.
— Ktoś jedzie do nas — powiedział Wasil.
— To wyjrzyj — mruknął znachor.

Prokop odprawiał właśnie swoje wieczorne pacierze.

Wasil obtarł rękawem organki, schował je do kieszeni i nie śpiesząc się wyszedł na dwór. Wyraźnie posłyszał turkot wozu i zmieszane głosy ludzkie. Wiele głosów, musiało ich być z osiem, albo i dziesięć ludzi. Jeden biegł przodem, sapiąc z wysiłku. Gdy dobiegł do Wasila i zatrzymał się w świetle padającym z okna, ten aż cofnął się:
— Co za czort?! — zapytał groźnie, by dodać sobie odwagi.
Przybysz z twarzą i rękami umazanymi krwią i z obłędnym wyrazem twarzy zabełkotał ochryple:
— Do znachora... Ratunku... Oni żyją jeszcze...
— W imię Ojca i Syna, kto?
— Prędzej, prędzej! — zajęczał przybyły. — Znachor, Znachor!
— Co tam? — odezwał się z sieni głos Antoniego Kosiby.
— Ratuj ich! Ratuj! I moją duszę przeklętą! — rzucił się ku niemu. — Oni żyją!
Wasil zajrzał mu w oczy i powiedział:
— To Zenon rymarza Wojdyłły.
— Co się stało? — rozległ się obok głos Prokopa
— Rozbili się z motocyklem! — trzęsąc się jak w febrze mówił Zenon — Ale żyją!
— Kto?! Człowieku, kto?!... —

Ratuj ich! Ratuj!...

Odpowiedzi już nie trzeba było. Właśnie podjechała furmanka. Na wozie leżały dwa nieruchome ciała. Z izby wybiegł Witalis, przyleciały i baby, przyniósły światło.
Oblepiona soplami krwi twarz młodego Czyńskiego robiła straszne wrażenie, ale oczy miał otwarte i zdawało się przytomne. Natomiast blada jak papier twarzyczka Marysi robiła wrażenie umarłej. Wśród jasnych włosów nad skronią sączyła się krew. Znachor pochylony nad wozem badał puls.
Chłopi opowiadali jeden przez drugiego:
— Akurat przejeżdżalim koło Wickuńskiej drogi, kiedy ten wyleciał i krzyczy ratunku. Biegniem zobaczyć, a tu Boże odpuść, leżą na drodze...
— Na tym to motocyklu rozbili się. Pień ktościś na drodze zostawił, a oni o ten pień, i wiadomo...
— To my w radę, co robić, a ten na kolana pada, po rękach całuje. Ratujcie, powiada, wieźcie do doktora do miasteczka, bądźcie, powiada, chrześcijanami...
— Toż my i owszem, ludzkie zrozumienie mamy. Tylko, że jakże ich dowieziem do miasteczka? Dusza się w nich wytrzęsie, jeżeli nawet jeszcze żyją. To i uradzilim tu do znachora.
— Choć i tak ksiądz tu najpotrzebniejszy.
Antoni Kosiba obrócił się do nich. Jego rysy tak skamieniały, że sam do trupa był podobniejszy, niż do żywego człowieka. Tylko oczy się jarzyły.
— Sam nie dam rady — powiedział. — Niech ktoś skoczy konno po doktora.
— Witalis! — zawołał Prokop — zaprzęgaj.
— Nie ma czasu na zaprzęganie — krzyknął znachor.
— Dajcie mi konia, ja pojadę — odezwał się Zenon.
— Wyprowadź mu Witalis! — zgodził się Prokop — a ty tam daj znać do Ludwikowa też, że ichni panicz tu leży.

Niech ktoś skoczy po doktora...

Tymczasem znachor był już w izbie. Jednym ruchem ręki zmiótł z dużego stołu wszystkie stojące na nim przedmioty, drugim tak samo oczyścił ławę. Ręce mu drżały, a pot kropliście wystąpił na czoło.
Wybiegł znowu. Wydawał teraz polecenia. Rannych, ostrożnie podkładając ręce przeniesiono do izby, w której tymczasem Wasil zapalił jeszcze dwie lampy. Olga rozdmuchiwała żar na piecu, Natalka nalewała wodę do garnków. Zonia rozcinała wielkimi nożycami płótno na bandaże.
Za oknami rozległ się gwałtowny tętent. To Zenon na oklep popędził ku miasteczku.
— I ten kark skręci — mruknął za nim Witalis. — Jeszcze konia w pociemkach zabije.
— Co ma zabić — z niepokojem zły na złą przepowiednię odpowiedział Mielnik. — Droga prosta, gładka.
— Boże, Boże, takie nieszczęście! — powtarzała stara Agata.
— Trzeba mu było w dzień święty złego ducha kusić — sentencjonalnie mruknął jeden z chłopów. — Na maszynie rozjeżdżać.
— Toż nie grzech, jakiż tu grzech? — zaoponował któryś młodszy.
— Może i nie grzech, ale zawsze lepiej nie.
— Opowiedzcież, dobrzy ludzie, jak to było, po porządku — zapytał Prokop.
Wszyscy skupili się koło wozu. Wyszli i domownicy z izby, skąd ich widocznie Antoni wyprawił. Zaczęły się szczegółowe opowiadania. Od czasu do czasu któryś ze słuchaczy odchodził od grupki i zaglądał przez okno. Znachor wbrew zwyczajowi zapomniał zaciągnąć firanki.
Ale znachor nie zapomniał. Po prostu wiedział, że nie może sobie pozwolić na najmniejszą stratę czasu. Najpierw zabrał się do oględzin Marysi. Słaby oddech i ledwie wyczuwalny puls zdawały się stwierdzać, że dogorywa. Należało czym prędzej ustalić obrażenia. Rana nad skronią nie mogła być przyczyną takiego groźnego stanu. Była powierzchowna i widocznie powstała od uderzenia przy upadku o jakiś ostry kamyk, który rozciął skórę i ześliznął się po kości. Kość nie była naruszona. Również skóra na rękach i na kolanach w wielu miejscach była starta, lecz kości pozostały całe.
Palce znachora szybko lecz systematycznie badały nierume ciało dziewczyny, żebra, obojczyki, kręgosłup i wróciły ku głowie. Ledwie dotknęły miejsca, gdzie głowa łączy się z karkiem, a Marysia drgnęła, raz, drugi, trzeci...
Teraz już wiedział: podstawa czaszki była wgniecona.
Jeżeli mózg nie został uszkodzony, natychmiastowa operacja mogłaby jeszcze pomóc. Mogłaby... była nikła nadzieja... ale była.
Znachor wierzchem dłoni obtarł spocone czoło. Jego wzrok zatrzymał się na tych prymitywnych narzędziach, których dotychczas używał. Dokładnie zdawał sobie sprawę, że przy ich pomocy nie zdoła przeprowadzić tak niebezpiecznej i trudnej operacji.
— Cały ratunek w doktorze — pomyślał gorączkowo. — Daj Boże, by zdążył.
Tymczasem znachor obmył i opatrzył rany Marysi, po czym zajął się Czyńskim. Młody człowiek odzyskał przytomność i jęczał głośno. Po obmyciu zakrzepłej krwi z twarzy, okazało się, że ma złamaną szczękę. Gorsze było powikłane złamanie lewej ręki. Skośnie załamana kość przebiła mięśnie i skórę.
Paru cięciami noża znachor usunął rękaw i przystąpił do operacji. Na szczęście ranny pod wpływem bólu zemdlał. W dwadzieścia minut operacja była skończona. W każdym razie życiu Czyńskiego nic nie groziło.
Tymczasem Zenon pędził jak szalony do miasteczka. Omal nie stratował jakiejś kobiety przed kościołem i wreszcie zeskoczył z konia przed domem doktora Pawlickiego.
Lekarz nie spał jeszcze i od razu zorientował się, co należy robić. Posłał siostrę, by z agencji pocztowej połączyła się z Ludwikowem, a sam pośpiesznie wydobył z szafy swoją podróżną walizkę z narzędziami chirurgicznymi, sprawdził, czy czego nie brakuje, zapakował jeszcze różne lekarstwa, szpryckę do zastrzyków i bandaże.
Siostra wróciła z oznajmianiem, że państwo Czyńscy już wyjeżdżają samochodem i za pięć, dziesięć minut będą w Radoliszkach.
— Zabiorę się z nimi — postanowił lekarz.
— Niech pan doktór już jedzie, o, jest koń! — naglił Zenon.
— Zwariował pan! — oburzył się Pawlicki. — Mam konno trząść się i to bez siodła?!... A zresztą samochodem będę prędzej na miejscu.
I miał rację. Nadspodziewanie szybko nadjechało wielkie auto ludwikowskie. Przerażeni Czyńscy chcieli wypytywać Zenona, co i jak się stało, lecz lekarz oświadczył, że na to będzie czas później.
W niespełna pięć minut byli już przed młynem. Gdy weszli do izby w przybudówce, znachor kończył właśnie bandażowanie głowy rannego.
— Czy żyje, czy mój syn żyje?! — zawołała pani Czyńska.
— Żyje, proszę pani i nic mu nie będzie — odpowiedział.
— Co ten człowiek może wiedzieć, doktorze, niech pan ratuje mi syna!
— Zaraz zdejmę te szmaty i zbadam go — powiedział lekarz.
— Nie ma po co go męczyć. Powiem panu doktorowi co jest. On ma złamaną szczękę w tym miejscu i lewą rękę, o tutaj. Złożyłem kości jak się należy.
— Proszę mi nie przeszkadzać! — krzyknął doktór. — Ja chyba lepiej wiem od was, co trzeba robić!
— Przy tam tym rannym już nic nie ma do roboty — uparcie twierdził znachor. — Ale ją, tę panienkę trzeba natychmiast ratować.
— Co jej jest? — zapytał.
— Kość wgniecona do mózgu.
— Panie doktorze! — jęknęła pani Czyńska.
Puls był zupełnie zadowalający.
— Zrobię tylko zastrzyk przeciwtężcowy i trzeba go będzie zabrać do szpitala. Należy jak najprędzej zrobić zdjęcia Roentgena. A teraz zbadam tę dziewczynę.

Pochylił się nad Marysią, usiłował namacać puls. Po chwili odwrócił głowę:
— To już ostatnie chwile — oświadczył.
— Ratuj ją pan, panie doktorze — ochrypłym głosem odezwał się znachor.
Lekarz wzruszył ramionami:
— Tu już nic zrobić się nie da. Zbadam to uszkodzenie... Hm... Oczywiście... Złamanie podstawy czaszki.
Nieruchome ciało zaczęło drgać.
— I uszkodzenie opon mózgowych — dodał. — Świadczą o tym drgawki... Tak... Tu i cud nie pomoże. Macie lusterko?
Znachor podał mu kawałek rozbitego lustra. Doktór przyłożył je do rozchylonych ust rannej. Zaszło lekkim oparem.
— No, cóż — rozłożył ręce. — Jedyne co mogę zrobić, to dać jej zastrzyk na wzmocnienie serca. Ale to zupełnie beznadziejne.
Otworzył walizkę pełną błyszczących narzędzi chirurgicznych. Znachor wpatrywał się w nie jak urzeczony, wprost oczu nie mógł od nich oderwać.
Lekarz tymczasem napełnił szpryckę przezroczystym gęstym płynem z ampułki i zastrzyknął go dziewczynie pod skórę na przedramieniu.
— Szkoda zachodu — mruknął — lada chwila będzie koniec.
I zwrócił się znowu do Czyńskiego, zabierając się do odwijania bandaży.

Znachor stojąc przy rannej błagalnie wołał:

— Panie doktorze! Niech pan ją ratuje.
— Głupi człowieku! — z irytacją odwrócił się doń Pawlicki. — Jak ją mam ratować?!
— To nawet pański obowiązek — ponuro odpowiedział Kosiba.
— Nie wy mnie będziecie uczyli obowiązków. A i to wam jeszcze powiem, że jeżeli przez wasze opatrunki ten ranny dostanie zakażenia, to pójdziecie do ciupy. Rozumiecie? Nie macie prawa zajmować się leczeniem.
Znachor zdawał się nie słyszeć tego wszystkiego:
— Niech pan doktór zrobi jej operację — powiedział. — A nuż uda się.
— Odczepcie się do licha! Po diabła tu operacja!
I zwracając się do państwa Czyńskich, jakby biorąc ich na świadków, zawołał:
— Trupa mam operować?!... Tam jest złamana podstawa czaszki. Odłamki kości na pewno skaleczyły mózg. Największy geniusz chirurgiczny tu nie poradzi. No, i przeprowadzać trepanację w dodatku w tych warunkach higienicznych...
Zrobił okrągły ruch ręką, wskazując zakurzone pęki ziół pod powałą, kopcące lampki naftowe i śmiecie na podłodze.
— Żebym miał takie narzędzia, jak pan doktór — z uporem zaczął znachor — to bym sam spróbował...
— Więc całe szczęście, że ich nie macie. Prędzej znaleźlibyście się w kryminale — już spokojniej odpowiedział lekarz, zajęty obmacywaniem szczęki młodego Czyńskiego — Hm... rzeczywiście złamanie, zdaje się że nic niebezpiecznego. Bez Roentgena jednak nic nie jest pewne...

...żebym miał takie narzędzia.

Sprawnie zdezynfekował ranę i nałożył swoje bandaże. Z kolei zbadał rękę i zobaczywszy na niej dwa cięcia, wybuchnął gniewem:
— Jak śmieliście to zrobić!... Jak śmieliście!... Pewno jakimś brudnym kozikiem!.
— Kość sterczała — tłumaczył się Kosiba — a nóż wymoczyłem we wrzątku...
— Ja was nauczę!... Za to już odpowiecie!
— To i odpowiem — z rezygnacją mruknął znachor. — A co miałem robić?
— Na mnie czekać!
— Toż posłałem po pana doktora. Na szczęście zastali pana w domu, a co byłoby, żeby nie zastali?... Miałem rannego bez pomocy zostawić?...
— I za to panu jesteśmy wdzięczni — odezwał się pan Czyński. — Ten człowiek ma rację, doktorze.
— Zapewne — niechętnie zgodził się lekarz. — Istotnie mogło mnie nie być w domu. Strzeż nas tylko Boże od zakażenia.
Pan Czyński wydobył z portfelu stuzłotówkę i podał znachorowi:
— Macie tu za waszą pomoc.
Kosiba potrząsnął głową:
— Nie trzeba mi pieniędzy.
— Weźcie. Że biednym pomagacie darmo, to słusznie, ale od nas możecie wziąć.
— Ja nie pomagam biednym, czy bogatym, tylko ludziom. A temu paniczowi, to gdyby nie sumienie, to bym i wcale nie pomógł. Raczej on powinien był zginąć, a nie ta nieszczęśliwa dziewczyna... Przez niego teraz umiera...
Pani Czyńska zwróciła się do lekarza po francusku:
— Czy można już przenieść go do samochodu?
— Tak!... — odpowiedział. — Zaraz zawołam ludzi.
Prędko zebrał rozłożone przybory opatrunkowe, zamknął walizkę i wyszedł z nią przed dom. Przez okno Antoni Kosiba widział, jak doktor włożył walizkę do wozu. Wówczas zrodziło się w nim postanowienie:
— Muszę tę walizkę z narzędziami zdobyć!

Państwo Czyńscy z rannym synem ruszyli autem ku Radoliszkom.
Korzystając z zamieszania, jakie wytworzyło się podczas przenoszenia młodego Czyńskiego, znachor wyszedł na dwór. Drzwiczki auta były otwarte, szofer stał po drugiej stronie. Wystarczył jeden ruch i wycofanie się z powrotem do chaty. Nikt nie zauważył zniknięcia walizki.

Znachor nie tracił czasu. Zamknął się w izbie, w gorączkowym pośpiechu poukładał na stole obok głowy Marysi zdobyte narzędzia, ustawił najbliżej lampy, po czym z zachowaniem wszelkich ostrożności, ułożył bezwładne ciało w dogodnej pozycji. Teraz przeżegnał się i przystąpił do operacji.
Najpierw należało zgolić włosy nad karkiem. Na odsłoniętej skórze widniała wielka sina plama. Obrzęk był nieznaczny.
Jeszcze raz przyłożył ucho do klatki piersiowej. Serce ledwie drgało. Sięgnął ręką, wybrał ostry, wąski nożyk na długim trzonku. Spod pierwszego cięcia bluznęła ciemna krew, wsiąkając w płócienne szmaty. Drugie, trzecie i czwarte... Pewne, szybkie ruchy jego rąk odsłaniały już przyczepy mięśni. Różowo biała błysnęła kość czaszki.
Tak, doktór Pawlicki nie mylił się, kość była wgnieciona, popękana, a kilka drobnych odłamków wnikało pod jej powierzchnię, naciskając na mózg.
Przede wszystkim należało usunąć je z niesłychaną ostrożnością, by nie zadrasnąć błony, pokrywającej mózg. Było to nad wyraz trudne i męczące. Tym bardziej, że ciało operowanej zaczęło drgać. Nagle drgawki ustały.

... Opadł na ławkę i zaszlochał.

— To już koniec? — pomyślał znachor.
Lecz operacji nie przerwał. Nie miał czasu na zbadanie pulsu. Nie odrywał oczu od rany, nie widział, że za oknami rozpłaszczając nosy o szyby, ludzie uporczywie przyglądają się jego rozpaczliwym wysiłkom.
Piały już pierwsze koguty, gdy skończył i zaszył ranę. Teraz przeżegnał się znowu i przyłożył ucho do klatki piersiowej: nie mógł jednak nic dosłyszeć.
— Zastrzyki — błysnęła mu myśl.
Łatwo znalazł w walizce pudełko z ampułkami i strzykawkę.
— To to samo, co doktór zastrzykiwał — stwierdził.
Po nowym zastrzyku serce zaczęło poruszać się już dosłyszalnie.
Wówczas Antoni Kosiba opadł ciężko na ławkę, podparł głowę rękami i zaszlochał.

Siedział tak nieruchomo może godzinę, może dłużej, doszczętnie wyczerpany, półprzytomny. Potem wstał, by sprawdzić, czy serce Marysi bije. Ledwie wyczuwalne tętno nie wzmocniło się, lecz i nie słabło.
Powłócząc nogami znachor zebrał narzędzia, umył je, ułożył w walizce i po krótkim namyśle zaniósł walizkę do stodoły, w kącie odgarnął siano i wsunął jak najgłębiej. Tu była bezpieczna. Nie znajdą jej, nie odbiorą. A on, posiadając ten skarb, o ileż łatwiej, o ileż lepiej i prędzej będzie mógł przeprowadzać operacje nawet tak trudne, jak obecna.
— Jak ją doktor nazwał? — zastanowił się — Trepanacja czaszki... Tak, trepanacja... To jasne. Znam przecie to słowo. Że mi jakoś dziwnie wyleciało z pamięci...
Wrócił do izby, zbadał puls Marysi, zgasił światło i ułożył się w pobliżu do snu, by móc być w pogotowiu na każde poruszenie się rannej. Nie przewidywał zresztą takich możliwości.
Świeciło już słońce, gdy obudził się. Dobijano się do drzwi. Wyszedł i zobaczył komendanta posterunku z Radoliszek, przodownika Ziomka. Obok stał Mielnik i Wasil.
— Jak tam ta dziewczyna, panie Kosiba? — zapytał przodownik — Żyje jeszcze?
— Żyje, panie przodowniku, ale Bóg jeden wie, czy wyżyje.
— Muszę zajrzeć do niej.
Weszli do izby. Policjant przyglądał się przez chwilę nieprzytomnej i skonstatował:
— O przesłuchaniu nie może być mowy. Ale od was wszystkich muszę mieć zeznania. Hm... Doktór Pawlicki zapowiedział, że powróci dziś wieczór i wystawi świadectwo zgonu. Myślał, że ona już wczoraj...

— To doktór wyjechał? — zapytał znachor.
Trepanacja czaszki... Tak trepanacja... To jasne. Znam przecież to słowo...

— Wyjechał przecie z młodym Czyńskim, odwieźć go do miasta do szpitala. Podobno nic mu nie będzie, ale nie może mówić. Jedna ofiara nieprzytomna, druga pozbawiona możliwości poruszania ustami... I pomyśleć, że gdyby zbrodniarz sam nie przyznał się, to mógłby sobie bezpiecznie zwiać.
— Zbrodniarz? Jakaż tu zbrodnia? Toż wypadek — dziwił się Wasil.
— Tak myślicie?... A był kto z was tam na miejscu, na owym zakręcie?...
— Nie.
— A ja już o świcie byłem. I jak się wam zdaje, że ot pewnego dnia, kłody ze starej poręby same wylezą na drogę i ułożą się w poprzek? A kamienie też podsypią się same?... Takich cudów jeszcze nie bywało. To był zbrodniczy zamach.
— Więc któż to zrobił?
— Kto?.. A no, Zenon, ten notowany osobnik, syn rymarza Wojdyłły.
Obecni spojrzeli po sobie z niedowierzaniem.
— Chyba pomyłka, panie przodowniku — odezwał się wreszcie stary Prokop. — Toż Zenon ich pierwszy ratował, ludzi zwołał, tu do młyna przywiózł i jeszcze po doktora pojechał.
— Patrzcie — pokręcił głową policjant — Więc jednak to prawda, co zeznał. Mówił, ale nie wierzyłem. Myślałem, że chcę siebie wybielić, żeby na sprawie mieć okoliczności łagodzące. Widać naprawdę sumienie go ruszyło.
— I sam przyszedł przyznać się?
— A sam. Powiada, że diabeł go opętał, że pijany był... No, ale zabieram się do pisania.
Prokop poprosił policjanta do pokojów, gdzie też nastąpiło przesłuchanie wszystkich domowników, jako świadków. Zeznał i Antoni Kosiba, ale powiedział niewiele. Do zeznań innych dodał tylko, że udzielił ofiarom pierwszej pomocy. Następnie kobiety podały śniadanie, przy którym, korzystając z okazji, przodownik poradził się znachora, co robić na bóle w prawym boku, jakie odczuwa już od paru miesięcy. Dostał zioła, podziękował, wydał zarządzenie, by w razie śmierci dziewczyny dano znać na posterunek, pożegnał się i odjechał.
Marysia jednak nie umierała. Mijał dzień za dniem, a ona leżała nieruchoma i nieprzytomna. Jedyna zmiana, jaka w jej stanie zdrowia zaszła, to gorączka, która z każdą godziną zdawała się wzrastać. Twarzyczka z kredowo-białej stawała się coraz różowsza, oddech z ledwie dostrzegalnego przeszedł w szybki, gwałtowny, urywany.
Trzy razy dziennie znachor wlewał w jej zaciśnięte usta jakiś brunatny odwar, dzień i noc zmieniał zimne okłady ze szmat umaczanych w chłodnej, studziennej wodzie, na rozpalonej głowie i na roztrzepotanym sercu.
Sam schudł jeszcze bardziej i jeszcze bardziej posiwiał. Jego twarz przypominała trupa, tylko w oczach żarzyła się rozpacz. Tracił już wszelką nadzieję. Na nic wszelkie starania, na nic zabiegi, na nic czuwanie. Widział, jak z jego rąk wymyka się to młode życie, życie jedynej na świecie istoty, dla której bez wahania gotów byłby oddać własne.
Trzeciego dnia uprosił Wasila, by pojechał do miasteczka po lekarza.
— Może on coś pomoże — mówił.
Wasil pojechał i wrócił z niczym. Okazało się, że doktór zatrzymał się w Wilnie na dłużej i że pewnie nieprędko powróci, bo ma odwieźć młodego pana Czyńskiego aż za granicę.
Wieczorem Antoni Kosiba posłał do Pieczek po tamtejszego owczarza. Nie wierzył absolutnie w skuteczność jego „zamawiań“, ale tonący brzytwy się chwyta.
Owczarz przyszedł, pomimo zawodowej niechęci do konkurenta. Widział w tym swoje wielkie zwycięstwo. Popatrzył na umierającą, dotknął jej ręki, potem podniósł jedną powiekę, drugą, odciągnął dolną wargę, przyglądając się uważnie wewnętrznej stronie, nieznacznie uśmiechnął się i zaczął coś mruczeć pod nosem, trzymając jednocześnie ręce nad jej głową.
Jego starcze, sękate palce, pomału kurczyły się, jakby coś zbierał, potem przesuwały się aż do stóp i tu otwierały się znowu, wykonując ruch strzepywania czegoś niewidzialnego. Powtórzył to siedem razy, mrucząc nieustannie swoje zaklęcia, w których tylko końcowe słowa wymawiał głośniej:
—...na szyrokoju reku, na czużuju staranu, pod żarkoje sonce, pod ciomnuju ćmu, pod miesiacznyj swiet, na trysta let, won za okonce!
Przy ostatnich słowach, raptownie skoczył do okna, otworzył je i wystawił przez nie ręce, komenderując:
— Prędzej polejcie mi je wodą z drewnianego wiadra.
Ktoś z obecnych spełnił to polecenie. Wtedy owczarz zgarnął na pokrywkę trochę rozżarzonych węgli z pieca, przysypał je garścią ziół, wydobytych z parcianego worka, który miał zawieszony przez ramię, i zaczął powoli chodzić do każdego kąta izby. W kącie przystawał, dmuchał w węgle póty, póki z ziół nie wznosił się kłąb dymu, odmawiał Ojczenasz i wracał do wezgłowia umierającej, by znowu iść do następnego kąta.
Cała ta ceremonia trwała około godziny. Wreszcie owczarz zbliżył się do Marysi, znowu zajrzał pod powieki i kiwnął głową:
— Będzie żyć — powiedział z przekonaniem. — „Zamówiłem“ śmierć. Ale śmierć jest silna. Ona i największego zamawiania nie posłucha. Jak już gdzie uparła się, to bez zdobyczy, pustymi rękami nie odejdzie. Dlatego wybierzcie kurę i o samej północy tu pod oknem zarżnijcie. Czy ta chora to panienka czyli też mężatka?
— Panienka — odpowiedział Kosiba.
— To trzeba białą kurę. Macie białą kurę?
— Jest — kiwnęła głową Olga, poważnie przejęta.
— To ją zarżnijcie. A potem ugotujcie ją i przez cztery dni dawajcie chorej do jedzenia. Boże broń, nic więcej, tylko tę kurę i tę zupę, co z niej nagotowana. A teraz nie dziękujcie, bo to przeszkadza, a ja już pójdę. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków amen — odpowiedzieli obecni.
Za owczarzem wyszli z izby wszyscy, została tylko Zonia. Lekko trąciła w bok zamyślonego znachora i zapytała.
— Jak, Antoni, pomoże to czy nie pomoże?
— Nie wiem — wzruszył ramionami.
— Bo widzisz, ja myślę, że takie rzeczy, to zawracanie głowy. Czy od owego kadzenia i mruczenia może coś poprawić się choremu?... Mój nieboszczyk mąż, co był w świecie i na wojnie, to śmiał się z tego. Gadanie i kadzenie to nie lekarstwo. Ty inaczej leczysz i po coś wzywał owczarza! On teraz każdemu będzie mówić, że tam, gdzie ty już nic nie mogłeś zrobić, on pomógł. A ta Marysia, jeżeli miała wyzdrowieć, to i tak by wyzdrowiała. Ale teraz to dla ciebie lepiej, żeby umarła, bo...
Umilkła nagle pod wzrokiem Antoniego i cofnęła się pod ścianę.
— Co ty, co ty, Antoni?! — zatrzepała szybko. — Ja przecie nic złego... Tylko z życzliwości do ciebie... Jak Boga kocham. Śmierci nikomu nie życzę... A ty zaraz... O!... Bóg wie co sobie wyobrażasz. No, nie sierdź się, ot, ja sama o północy tu pod oknem kurę zarżnę. Bialutką wybiorę, całkiem bialutką...
— Idź już, Zonia, idź, zostaw mnie samego — szepnął znachor.
— Pójdę. Dobranoc. A ty, Antoni, też połóż się, odpocznij. Zesłabniesz całkiem. A co do kury, bądź spokojny. Zrobię jak owczarz kazał. Dobranoc.
Wyszła i zapanowała cisza. Tylko świszczący oddech Marysi świadczył, że w tej ciszy i spokoju coś się dzieje, że coś śpieszy, śpieszy, ku nieuniknionemu zakończeniu.
Przysunął taboret, oparł się łokciem o brzeg stołu i wpatrywał się w bladoniebieskie żyłki na zamkniętych powiekach dziewczyny. Zrobił wszystko, co dyktowała mu jego umiejętność, co wskazywał rozsądek, a nawet wbrew rozsądkowi, wbrew przekonaniu to, co podpowiadała rozpacz i ukryty gdzieś w zakamarkach duszy instynkt szukania pomocy i ratunku w niezrozumiałych i może nieistniejących potęgach czarów.
Mijał czas, za szybami noc gęstniała. Antoni Kosiba myślał, myślał o sobie, o swoim losie, o swoim życiu tak pustym dotychczas, tak jałowym i z niczym, ni z ludźmi, ni ze światem nie związanym. Tak, nie związanym. Bo wiąże tylko uczucie. Nie chleb, nie byt, nie cudza dobroć i serdeczność, nawet nie przekonanie, iż komuś pożytek się przynosi, tylko własne uczucia. I wystarczyło, by pokochał kogoś całą duszą, a już los mu go zabiera, wydziera, ograbia...

— Znowu tak, jak wtedy — odezwało się coś w nim i przetarł czoło.
I nagle uświadomił sobie, że już kiedyś, niezmiernie dawno, jakby w poprzednim życiu, przeżył podobną stratę. O, był tego pewien. Los odebrał mu kogoś, kogo kochał, bez kogo nie mógł istnieć...
Załomotał puls w skroniach, pod czaszką w szalonym wirze załopotały myśli.
— Jak to było?... Kiedy?... Gdzie?... Bo przecie było... Na pewno było...
Zacisnął zęby i palce, aż paznokcie do bólu wpiły się w dłonie:
— Przypomnieć... przypomnieć... Muszę przypomnieć...
Umęczone nerwy zdawały się drgać w naprężeniu. Myśli rozbijały się w nieuchwytne strzępki, w bezkształtną białą pianę, jak woda na młyńskim kole i nieuchwytnym, mglistym obrazem zaczęły występować rysy... Łagodny owal twarzy... Półuśmiech zdobi usta, jasne włosy i wreszcie — oczy. Ciemne, głębokie, nieodgadnione...
Z suchej, ściśniętej krtani Antoniego Kosiby wyrwało się słowo nieznane i najbardziej znajome, imię niesłyszane nigdy, a najbliższe:
— Beata...
— Powtórzył je w zdumieniu, w przerażeniu i w nadziei jeszcze raz. Czuł, że się w nim coś dzieje, że odkrywa coś niezmiernie doniosłego, że jeszcze sekunda, a otworzy się przed nim jakaś wielka tajemnica...
Zwarł się w sobie, skurczył...
Nagle za oknami ostry, przeraźliwy krzyk ptasi rozległ się w ciszy. Jeden, drugi, trzeci...
Antoni Kosiba zerwał się z miejsca i w pierwszej chwili nie wiedział, co się stało. Dopiero po pewnym czasie zrozumiał:
— To Zonia zarzyna kurę... Białą kurę... To północ...
Prędko zbliżył się do Marysi. Jak mógł tak długo zostawić ją... Dotknął jej ręki, policzka, czoła... Zbadał puls, przysłuchał się oddechowi.
Nie ulegało wątpliwości: gorączka spadała, spadała gwałtownie. Policzki i dłonie były zaledwie ciepłe.
— Ona... stygnie, to już koniec — pomyślał.
Nie tracąc czasu, rozpalił w piecu ogień, do małego garczka wsypał garść ziół. Po kilku minutach napój na wzmocnienie serca był gotowy. Wlał do ust chorej trzy łyżeczki, po upływie godziny puls wydał mu się jakby nieco silniejszy. Powtórzył dawkę.
Minął jeszcze kwadrans i Marysia otworzyła oczy. Zamknęła powieki i znowu podniosła. Jej wargi poruszyły się bezgłośnie i jakby uśmiechnęły się. Oczy patrzyły przytomnie.
Znachor pochylił się nad nią i szepnął:
— Gołąbeczko ty moja, szczęście ty moje... Czy poznajesz ty mnie?... Poznajesz?...
Wargi Marysi poruszyły się, a chociaż słów nie podobna było dosłyszeć, wiedział, poznał z ruchu warg, że wymówiła te same słowa, którymi go nazywała zawsze:
— Stryjciu Antoni...
Zaraz potem odetchnęła głębiej, powieki zamknęły się i równy, rytmiczny oddech zaczął poruszać jej piersi.
Zasnęła.
Znachor upadł twarzą na ziemię i w wielkim szlochu szczęścia powtarzał:
— Dzięki Ci, Boże... Dzięki Ci, Boże...

Świtało już. Mieszkańcy młyna powstawali. Witalis poszedł otworzyć zastawy, młody Wasil do stajni, Agata i Olga krzątały się przy kuchni, a Zonia siedziała na progu i skubała białą kurę.


ROZDZIAŁ XV.

Po dwutygodniowej nieobecności w Radoliszkach, powrócił dr Pawlicki i zaraz następnego dnia został wezwany do Rajewszczyzny państwa Skirwoynów, gdzie parobkowi sieczkarnia poszarpała rękę.
Wtedy to spostrzeżono brak walizki z narzędziami chirurgicznymi. Doktór zapewniał, że przywiózł wówczas w nocy walizkę, służąca zapewniała, a stara Marcysia przysięgała, że nie przywiózł. Przetrząśnięto dom od piwnic do strychu — bez rezultatu i doktór pojechał do wypadku, zabierając narzędzia podręczne z gabinetu. Wracając wszakże z Rajewszczyzny, zboczył do Ludwikowa, by wypytać tamtejszego szofera.
Szofer pamiętał dokładnie, że pan doktór wyniósł z chałupy walizkę i położył ją w samochodzie, pamiętał, że w drodze powrotnej nic z wozu nie wyjmowano, ani w miasteczku, ani w Ludwikowie, ani na stacji. Przypomniał też sobie, że gdy panicza wynoszono z chałupy, koło auta kręcił się znachor.
— Jeśli kto wziął, to on — pomyślał.
— Oczywiście — uderzył się dłonią w czoło lekarz. — Że też od razu na to nie wpadłem! Naturalnie. To rzecz zupełnie jasna, przecie mówił, że próbowałby operacji na owej dziewczynie, gdyby miał takie narzędzia. No, teraz mam tego ptaszka! Nie wie pan, czy owa Marysia, co z panem inżynierem wówczas rozbiła się, żyje?
Szofer nie wiedział, ale w Radoliszkach było o tym głośno i zaraz na wstępie dr Pawlicki ku swemu szczeremu zdumieniu usłyszał, że dziewczyna żyje i podobno wyzdrowieje. Jedni przypisywali tę zasługę znachorowi z młyna, inni owczarzowi z Pieczek, wszyscy jednak nie bez zadowolenia, właściwego ludziom prostym w takich wypadkach, podkreślali, że tajemna wiedza znachorska pomogła tam, gdzie medycyna orzekła stan beznadziejny.
Niezależnie od rozdrażnienia, w jakie te relacje wprawiły doktora, upewniły go one o słuszności powziętego podejrzenia. Badał przecie wówczas ową dziewczynę i stwierdził ponad wszelką wątpliwość wgniecenie podstawy czaszki. Gdyby nawet był chirurgiem, nie podjąłby się tej operacji, którą uważał za bezcelową. Nie wykluczał wszakże jakiegoś zupełnie wyjątkowego wypadku, w którym (jedna szansa na tysiąc) mogła się ona udać. Natomiast wykluczał z zupełną pewnością, by bez trepanacji i bez usunięcia odłamków kości, ranna mogła wyżyć bodaj kilka godzin. Tym pewniej zaś wykluczał ewentualność przeprowadzenia pomyślnej operacji bez precyzyjnych narzędzi chirurgicznych.
A z tego wynikało, że jego własne narzędzia zostały skradzione przez znachora Antoniego Kosibę.
Takie też argumenty wytoczył nazajutrz rano na posterunku policyjnym, wobec przodownika Ziomka, żądając wszczęcia dochodzenia, przeprowadzenia rewizji i aresztowania znachora pod dwoma zarzutami: kradzieży i bezprawnej praktyki lekarskiej.
Przodownik Ziomek wysłuchał oskarżenia z uwagą i powiedział:
— Moim obowiązkiem jest zapisać do protokółu zameldowanie pana doktora. Pan doktór, ja sam tak sądzę, ma rację. Zabrać walizkę z narzędziami mógł tylko Kosiba. Pewnie, że nie ma on prawa praktyki lekarskiej i za to powinien być pociągnięty do odpowiedzialności. Ale z drugiej strony, jeżeli sam pan doktór mówi, że bez pańskich narzędzi on nic by tu nie wskórał, a przy ich pomocy uratował życie ludzkie, uratował, chociaż mu nie było wolno, to czy za to chce pan zniszczyć człowieka?..
Lekarz zmarszczył brwi:
— Panie komendancie! Nie wiem, czy pan, jako funkcjonariusz policji, jest powołany do osądzania przestępstw. Ja jako obywatel wiem, że to należy do sądów. Kwalifikowanie złej czy dobrej woli przestępcy nie leży w naszej kompetencji. Dlatego, składając doniesienie, mam prawo oczekiwać, że nada mu pan bieg zgodny z procedurą. Żądam przeprowadzenia rewizji i aresztowania złodzieja.
Policjant skinął głową:
— Dobrze, panie doktorze, zrobię to, nakazuje mi obowiązek służbowy.
— Czy ja, jako poszkodowany, mam możność asystowania przy rewizji?
— Oczywiście — sucho odpowiedział Ziomek.
— A kiedy zamierza pan komendant to zrobić?
Ziomek spojrzał na zegarek:
— Natychmiast. Nie chcę być przez kogokolwiek pomówiony o opieszałość.
— Teraz mam obiad — zauważył lekarz. — Może pojedziemy do młyna za jakie dwie godzinki?
— Nie, panie doktorze. Rewizja będzie przeprowadzona zaraz. Jeżeli pan chce być przy niej obecny...
— Trudno, pojadę z panem.
Ziomek wezwał jednego z dwóch swoich podkomendnych i kazał mu wyszukać furmankę.
W młynie nie spodziewano się wcale przyjazdu jakichś gości. Życie tu płynęło dawnym trybem, z tą jeno różnicą, że Antoni Kosiba prawie wcale nie przychodził teraz do młynarskiej roboty i że chorych mniej przyjmował niż dawniej, a i tych załatwiał na dworze lub w dnie słotne w sionce, nie wpuszczając do izby.
W izbie, na czysto zasłanym łóżku leżała Marysia. Dziewczyna nadspodziewanie szybko wracała do zdrowia. Żywotność młodego organizmu zrobiła swoje. Pooperacyjna rana goiła się prawidłowo, apetyt wzrastał. Początkowe obawy znachora, że skutki wypadku mogą przejawić się w szwankowaniu tych czy innych czynności, okazały się na szczęście niepotrzebne. Swobodnie poruszała ramionami i rękami, a także nogami. Widocznie mózg nie doznał żadnego trwałego uszkodzenia, gdyż wzrok i słuch działały bez zarzutu, a mówiła po dawnemu swoim dźwięcznym głosem, całe godziny spędzając na rozmowach ze swym opiekunem.
Pierwszą jej troską po odzyskaniu przytomności było, co się dzieje z Leszkiem? Gdy usłyszała, że nie odniósł żadnych niebezpiecznych obrażeń i że rodzice wywieźli go za granicę na kurację, odetchnęła z ulgą.
— Żeby tylko wyzdrowiał!
Przebiegu katastrofy nie pamiętała wcale. Nie zauważyła by coś leżało na drodze. Wiedziała, że jechali dość szybko i że nagle wyleciała w powietrze. To wszystko. Nie czuła ani bólu, ani potem gorączki. Gdy ocknęła się, była zdziwiona, że znajduje się w nieznanej sobie izbie, nie zaś na motocyklu, wśród zarośli. Nie zdawała też sobie sprawy z tego, że była już jedną nogą na tamtym świecie. Antoni Kosiba nie wspominał jej ani słowem o swojej tragicznej walce o jej życie, nie powiedział, jak poważnym i ciężkim uległa okaleczeniom.
— Masz, gołąbeczko, na karku tam jedną kostkę złamaną i dlatego ten niewygodny opatrunek ci założyłem. A nie ruszaj, złotko, głową, broń Boże, nie staraj się ruszać, bo się całe zrastanie popsuje.
Przyrzekła posłuszeństwo, lecz już nazajutrz zaczęła dopytywać się, czy prędko wstanie.
— Jakiś czas musisz poleżeć — wymijająco odpowiedział znachor. Wiedział, że jest to sprawa dwóch miesięcy, lecz nie chciał jej smucić. Toteż, gdy biadała, że straci posadę u pani Szkopkowej, jeżeli dłużej poleży, gdy napierała się, że spróbuje wstać, ofuknął ją:
— Nie kuś Opatrzności! Dziękuj Bogu, że żyjesz. A mnie słuchaj, bo nieszczęścia napytasz!
— Już dobrze, dobrze, kochany stryjciu Antoni — uśmiechała się doń, składając ręce. — Nie gniewaj się!
— Gdzieżbym się gniewał! — rozpromienił się. — Jakże mógłbym gniewać się na ciebie, słoneczko ty moje!
— Tyle kłopotu sprawiam...
— Jakiego znowuż kłopotu! — oburzył się. — Toż dla mnie radość największa. A co do tej pani Szkopkowej, to i nie myśl o powrocie.
— Jak to?
— A po co ci to, gołąbeczko?... Ot, wyzdrowiejesz i u mnie tu zostaniesz...
Uśmiechnął się i dodał:
— Jeżeli zechcesz.
Antoni nie przyznawał się do kłopotów, o których mówiła Marysia, bo też tych wszystkich zajęć, jakie miał przy niej, za kłopot nie uważał. A zajęć tych było dużo. Codziennie brał ją na ręce, przenosił na swoje łóżko do alkowy, a jej pościel starannie prześcielał, codziennie ręcznikiem umaczanym w ciepłej wodzie wycierał jej twarz i ręce, no i przy pomocy łyżki, karmił ją, jak niemowlę.
Do innych zabiegów przy chorej wzywał którąś z kobiet, najczęściej małą Natalkę, która Marysię wręcz uwielbiała, lecz i sam musiał przy tym pomagać, bo żadna z kobiet nie miałaby tyle sił, by Marysię unieść. Z początku dziewczyna bardzo krępowała się jego obecnością, przyzwyczaiła się jednak wkrótce, uważając „stryjcia Antoniego“ za opiekuna, niemal za ojca.
Rozmawiała z nim szczerze o wszystkim, nie poruszając wszakże jednego tematu. Zauważyła, że na każdą wzmiankę o młodym Czyńskim, jego twarz pochmurnieje. Domyślała się, że uważa Leszka za winowajcę katastrofy i że przez katastrofę dowiedział się o ich samotnych wycieczkach do lasu, czego mu również nie wybacza. Gdybyż mogła powiedzieć otwarcie:
— Nie miej stryjciu Antoni, żalu do niego, bo jest uczciwym chłopcem, kocha mnie i ożeni się ze mną.
Ale powiedzieć tego nie miała prawa. Musiała czekać na wiadomość od narzeczonego. I dlatego od czasu do czasu zapytywała, czy nie ma do niej listu.
Znachor odgadywał, jakiego listu wypatruje, i za każdym razem mrukliwie i krótko odpowiadał:
— Nie ma.
A mówił to takim tonem, jakby chciał dodać:
— I nie będzie.
Sam w głębi duszy był zupełnie tego pewny, tak pewny, jak Marysia pewna była czegoś wręcz przeciwnego.
— Bałamucił młodzik, lekkoduch dziewczynę — myślał znachor — omal na tamten świat nie wyprawił, pokaleczył, a teraz za granicą inną sobie znajdzie. Nawet słówka do niej nie napisze.
I przeświadczenia Kosiby zdawały się być uzasadnione. Od dnia katastrofy pół miesiąca już minęło, a listu nie było, nawet nikt nie przyjechał z polecenia Czyńskiego, dowiedzieć się o zdrowie dziewczyny.
Marysia jednak nie traciła nadziei i wciąż tego oczekiwała. Ile razy po turkocie, zbliżającym się do młyna rozpoznawała, że to nie zwykły wóz chłopski, lecz bryczka, tyle razy serce zaczynało jej mocniej bić.
— A nuż to bryczka z Ludwikowa.
Tak było i tego dnia. Nie była to jednak bryczka z Ludwikowa, lecz pożyczona przez posterunek policyjny w gminie. A w bryczce siedział przodownik Ziomek, jeszcze jeden policjant i dr Pawlicki.
Znachor właśnie zajęty był karmieniem Marysi i rzuciwszy spojrzeniem przez okno, znowu zanurzył łyżkę w misce, gdy otworzyły się drzwi.
— Dzień dobry — powiedział od progu przodownik. — My w sprawie do was, panie Kosiba. Jakże tam panna Marysia się miewa?
— Dziękuję, panie przodowniku. Już mi lepiej — wesoło odezwała się dziewczyna.
— To i chwała Bogu.
— Pozwólcie panowie — ponuro zaczął znachor — że dokończy chora obiadu.
— Cóż, niech dokończy. Zaczekamy — zgodził się Ziomek i usadowił się na ławie.
Dr Pawlicki zbliżył się do łóżka i przyglądał się Marysi w milczeniu.
— Gorączki nie ma? — zapytał wreszcie.
— Była, ale nie ma — odpowiedział Kosiba.
— A nogi i ręce funkcjonują?... Porażenie nie wystąpiło nigdzie?
— Ależ, panie doktorze — zawołał Marysia. — Ja jestem zupełnie zdrowa. Tylko trochę osłabiona. Żeby nie ta kosteczka w karku, która ma zrosnąć się, zaraz bym wstała.
Lekarz zaśmiał się sucho:
— Kosteczka?... Dobra kosteczka! Nie rozumiesz się na tym, panieneczko. To było strzaskanie podstawy czaszki...
Znachor przerwał:
— Jestem gotów. Czego panowie sobie życzą?
Odstawił pustą miskę i stanął tak, że odgradzał doktora od łóżka Marysi.
— Panie Kosiba — odezwał się przodownik. — Pan przeprowadziłeś po katastrofie operację?... Trepanację czaszki?...
Znachor wbił wzrok w ziemię:
— A jeżeli tak, to co?
— Przecie pan nie jesteś dyplomowanym lekarzem. Pan wie, że prawo tego zabrania?
— Wiem. Ale wiem też, że dyplomowany lekarz, który według prawa ma obowiązek ratować, tu ratować nie chciał.
— To nieprawda — wtrącił się dr Pawlicki — Chciałem i zbadałem ranną. Uważałem, że stan jest beznadziejny. To była agonia.
Znachor dostrzegł szeroko otwarte oczy Marysi i jej nagle pobladłą twarzyczkę:
— Wcale nie — zaprzeczył. — Nie było żadnego niebezpieczeństwa.
Lekarzowi z oburzenia krew uderzyła do głowy:
— Jak to?! A coście sami wówczas mówili?
— Nic nie mówiłem.
— To jest łgarstwo!
Znachor milczał.
— Mniejsza o to — wmieszał się przodownik. — Tak czy owak, panie Kosiba, jest pan za to odpowiedzialny. Chociaż muszę panu wyjaśnić, że odpowiedzialność jest niewielka, bo tu nie ma poszkodowanego. Nie tylko nie ma kogoś, kto by na pańskim przekroczeniu ucierpiał, ale jest ktoś, komu uratowało to życie. Ważniejsza wszakże będzie druga kwestia: przy pomocy jakich narzędzi dokonałeś pan operacji?
— Czy to nie wszystko jedno?...
— Nie. Bo oto pan doktór Pawlicki oskarża pana o przywłaszczenie jego narzędzi.
— Nie o przywłaszczenie, bo o kradzież — twardo podkreślił lekarz.
— Więc, o kradzież — powtórzył przodownik. — Czy przyznaje się pan, panie Kosiba?...
Znachor opuścił głowę i milczał.
— Panie komendancie! — zawołał lekarz. — Niech pan przystąpi do rewizji. Walizka na pewno jest tu, czy też ukryta gdzie w zabudowaniach gospodarskich.
— Przepraszam, panie doktorze — zastrzegł się policjant, — ale proszę mi nie dyktować, co mam robić. To moja sprawa.
Zrobił pauzę i znowu zwrócił się do znachora:
— Czy przyznaje się pan?
— Tak — kiwnął głową po chwili wahania.
— Dlaczego pan to zrobił?... Czy z chęci zysku, czy dlatego, że bez tych narzędzi nie mógłby pan ratować ofiary katastrofy.
— To nie jest pytanie — zawołał dr Pawlicki. — To podpowiadanie! A zresztą, naciąganie, bo gdyby temu.. znachorowi o to chodziło, zwróciłby walizkę, którą ukradł.
— Czy ma pan tę walizkę? — zapytał policjant.
— Mam.
— I zwróci ją pan dobrowolnie?
— Zwrócę.
— Gdzie ona jest?
— Zaraz ją przyniosę.
Powoli przeszedł obok nich, otworzył drzwi. Widzieli przez okna jego wysoką, pochyloną postać. W izbie nikt się nie odezwał słowem. Po upływie kilku minut, Kosiba wrócił z walizką.
— Czy to ta? — zwrócił się przodownik do lekarza.
— Tak, to moja walizka.
— Może pan doktór sprawdzi, czy niczego w niej nie brakuje.
Pawlicki otworzył i pobieżnie przejrzał zawartość.

— Nie, zdaje się, że nie brakuje niczego.
— Na „zdaje się“ nie mogę się opierać — urzędowym tonem powiedział Ziomek. — Proszę o stwierdzenie z całą pewnością albo o podanie nazw przedmiotów, które zginęły.
— Niczego nie brakuje — poprawił się lekarz.
— Zatem spiszemy protokół.
Ziomek wyjął z teczki papiery i przystąpił do pisania. W izbie zaległa cisza.
Dr Pawlicki był dość wrażliwy, by odczuć niechęć, z jaką odnosili się doń wszyscy obecni, nie wyłączając milczącego posterunkowego. Niechęć i potępienie. Czyż mieli rację? Przecie samemu sobie nie miał nic do wyrzucenia. Postępował zgodnie z sumieniem, postępował tak, jak mu nakazywał obowiązek obywatelski i lekarski. Jeżeli spełniając ten obowiązek, jednocześnie zyskiwał osobiście na utrąceniu konkurenta, to i tu był w porządku. Walczyć o byt wolno, a on walczy w dodatku środkami legalnymi. Prawo i moralność publiczna jest po jego stronie. Gdyby nawet nie był lekarzem, gdyby ten znachor nie odbierał mu pacjentów, i wówczas musiałby żądać unieszkodliwienia tego człowieka.
Państwo otacza zdrowie swych obywateli opieką, setkami ustaw i rozporządzeń. Od lekarza wymaga długoletnich studiów, żmudnej praktyki, wiedzy i poziomu etycznego. Tymczasem tutaj zwykły ciemny chłop łamie to prawo. Nie ma żadnego znaczenia, że mogło mu się udać kilka operacji. W tysiącu innych wypadków może okazać się wręcz zabójcą. W imię czego tedy doktór medycyny, który na swoje fachowe wykształcenie wydał moc pieniędzy i stracił wiele lat, ma wyrzekać się dobrowolnie przysługujących mu uprawnień, obojętnie przyglądać się szkodliwej i niebezpiecznej działalności jakiegoś prostaka, no i przymierać głodem?
— W imię czego?!
Czy dlatego, że nie pochwalają jego stanowiska ci poczciwi zapewne, lecz nieinteligentni ludzie?... Ależ właśnie jako inteligent, jako jedyny tu człowiek z wyższym wykształceniem, powinien by ich pouczyć, powinien im wytłumaczyć, że postępuje sprawiedliwie i słusznie, iż proceder znachorski stanowi niebezpieczeństwo publiczne, że prawa muszą być szanowane, że wreszcie kradzież jest zawsze kradzieżą, niezależnie od takich czy innych pobudek działania. Że społeczeństwo cywilizowane, że państwo i wszyscy świadomi obywatele mają obowiązek przestrzegania w każdej okoliczności ustalonego porządku.
Oczywiście w motywach postępowania Kosiby znajdzie się wiele podstaw do łagodnego wyroku. Ale to należy do sądów...
Nie, doktór Pawlicki nic tu sobie nie miał do wyrzucenia. Chyba to tylko, że wrodzona duma nie pozwalała mu zniżyć się do usprawiedliwienia się przed tymi ludźmi, co zresztą na nic by się nie zdało.
Stał więc w milczeniu, z podniesioną głową i z zaciśniętymi ustami, udając, że nie dostrzega nieżyczliwych spojrzeń.
Przodownik Ziomek skończył protokół, odczytał, obecni podpisali.
— Musi pan jeszcze podpisać zobowiązanie o niewydalaniu się — zwrócił się do Kosiby — o tutaj. Nie wolno panu wyjeżdżać bez zawiadomienia policji.
— Jak to? — zdziwił się doktór. — Pan go nie aresztuje?
— Nie widzę powodu — wzruszył ramionami przodownik.
— Chyba udowodniona kradzież?...
— I cóż z tego?... Aresztuje się wówczas, gdy są powody obawiać się ucieczki oskarżonego, a ja jestem pewien, że on nie ucieknie.
— Ta pewność może być zawodna.
— Za to już ja ponoszę odpowiedzialność, panie doktorze. Zresztą kieruję sprawę do sędziego śledczego. Może on zarządzi aresztowanie, jeżeli pan o to będzie zabiegał. Ale wątpię. Po wyroku zamkną go, oczywiście, w tym wypadku, jeśli wyrok będzie skazujący. No, to już tu nie mamy nic do roboty. Do widzenia, panie Kosiba! Życzę zdrowia, panno Marysiu!
Wyszli i po chwili turkot bryczki oznajmił, że odjechali.
Znachor stał nieruchomo przy drzwiach. Gdy odwrócił się, zobaczył Marysię zalaną łzami.
— Co ci, gołąbeczko, co ci? — zaniepokoił się.
— Stryjciu, kochany stryjciu Antoni, co ci przykrości narobiłam. To wszystko przeze mnie!
— Uspokój się, gołąbeczko, nie płacz. Jakie tam przykrości. Nic mi nie będzie.
— Jeżeli wsadzą cię do więzienia, ja chyba umrę z rozpaczy!
— Nie wsadzą, nie wsadzą!... A jakby i wsadzili, to co? Korona mi z głowy nie spadnie.
— Nie mów tak, stryjciu. To byłaby straszna niesprawiedliwość.
— Duszyczko droga, na świecie więcej jest niesprawiedliwości, niż sprawiedliwości. A tutaj, prawdę mówiąc, na karę zasłużyłem. Ukradłem.
— Żeby mnie ratować!
— To prawda, ale zawszeć to kradzież. Inna rzecz, że żalu nie czuję. Bo jak miałem zrobić?... Ale nie ma o czym gadać. Nawet przodownik będzie mnie bronić.
— Tylko ten zły człowiek, ten doktór...
— Czy on zły, gołąbeczko?... Nie wiem, czy zły. Twardy jest. A za twardość nikogo winić nie można. Charakter już taki. Może jemu nikt serca nie okazał, to i jego stwardniało. A i to jeszcze pamiętaj, że jemu ciężko pogodzić się z myślą o tym, że on już na ciebie machnął ręką, a ja przy pomocy Boskiej odratowałem cię, gołąbeczko. Umyślnie nie mówiłem ci dotychczas, jak było już z tobą kiepsko. Chorym nie trzeba mówić takich rzeczy, bo przejmują się, a to przeszkadza w powrocie do zdrowia.
— Czym ja ci się wywdzięczę, stryjciu Antoni, za tyle dobroci, za tyle poświęcenia!
Złożyła ręce i oczyma pełnymi łez patrzyła mu w oczy. A znachor uśmiechnął się i powiedział:
— Czym?... Ot, pokochaj mnie troszkę.
— Pokochać? — zawołała. — Ależ ja cię, stryjciu, tak kocham, jak tylko mamusię kochałam!
— Bóg ci zapłać, gołąbeczko — odpowiedział drżącym głosem.


ROZDZIAŁ XVI

Sprawa Zenona Wojdyłły odbyła się w połowie października w Wilnie. W Radoliszkach dowiedziano się o tym dopiero nazajutrz, po wyroku, gdyż wobec przyznania się oskarżonego, świadków nie wzywano do sądu żadnych, poza poszkodowanymi, którzy z powodu stanu zdrowia stawić się nie mogli.
Jeżeli zaś w gazetach ze sprawy tej zrobiono wielką sensację, to dlatego, że oskarżony sam prosił o najsurowszy wymiar kary. Sąd jednak dopatrując się w tym żądaniu skruchy Zenona i uwzględniając wiele innych okoliczności łagodzących oraz będąc przeświadczonym o szczerym zamiarze poprawy ze strony oskarżonego, skazał go tylko na dwa lata więzienia.
Do młyna wiadomość o tym przyniósł Wasil, który z interesami ojca jeździł do Wilna i, korzystając z okazji był obecny na rozprawie. Od niego też Marysia dowiedziała się, że młody Czyński nie stawił się w sądzie, gdyż przebywa na kuracji za granicą. Dokładniej miejsca jego pobytu określić nie umiał, bo chociaż słyszał w sali sądowej nazwę owej miejscowości, jako cudzoziemskiej, nie zapamiętał.
Marysia zastanawiała się, czy nie poprosić go, lub kogoś innego o wywiedzenie się adresu Leszka. W Ludwikowie na pewno adres ten znali nie tylko jego rodzice. Obawiała się jednak, że z takiego dowiadywania się mogą wyniknąć jakieś komplikacje i postanowiła cierpliwie czekać na list.
Postanowić było łatwo, trudniej wszakże było zdobyć się na cierpliwość. Mijał tydzień za tygodniem, a Leszek nie pisał. Coraz smutniejsze myśli przychodziły do głowy, coraz bardziej topniały nadzieje.
Tymczasem stan zdrowia Marysi poprawiał się nadspodziewanie szybko. Już od dawna siadywała na łóżku, a w pierwszych dniach listopada znachor pozwolił jej wstać.
Rany nad skronią i pooperacyjne zagoiły się zupełnie. Po starciach skóry na nogach i rękach zostały ledwie widoczne blizny. Siły odzyskiwała stopniowo, lecz stale. Zaraz nazajutrz po wstaniu, zaczęła się krzątać przy gospodarstwie znachora. Po tygodniu, izba i alkowa już inaczej wyglądały.
— Nie męcz się, gołąbeczko — usiłował ostudzić jej zapał znachor. — Po co to wszystko?...
— Czyż teraz nie czyściej tu i nie ładniej, stryjciu Antoni?
— Sił twoich szkoda.
Zresztą na porządkowanie, szorowanie i odkurzanie nie wiele było czasu. Jesienne chłody przysporzyły znowu znachorowi pacjentów. Bywały dni, gdy zjeżdżało się ich po trzydzieści i więcej osób. Wszyscy wiedzieli o tym, że Antoni Kosiba był wzywany do sędziego śledczego i że będzie miał sprawę sądową w Wilnie. Opowiadano, że zamkną go w więzieniu, toteż należało śpieszyć się z zasięgnięciem u niego porady.
Sam Antoni też spodziewał się wyroku skazującego i przygotować chciał do tego Marysię, lecz ona oburzała się i zapewniała, że mowy o tym być nie może:
— Przecież stanę jako świadek, któremu uratowałeś życie. Czy to nie wystarczy?
Po trochu i znachor liczył na to, liczył również na wielu innych swoich pacjentów, którzy zgłaszali się masowo, ofiarując się na świadków.
Termin sprawy był wyznaczony na koniec listopada i wszystko zdawało się zapowiadać nieźle, gdy Marysia nagle zachorowała. Wydelikacony przez długie przebywanie w łóżku jej organizm, łatwo poddał się chorobie. Sprzątając w chłodnej sionce, zaziębiła się. Bańki i zioła na poty nie wiele pomogły. Musiała leżeć w łóżku.
O jej wyjeździe na sprawę nie było co myśleć i Antoni Kosiba pojechał sam.
Zaraz po przyjeździe, zgłosił się do poleconego mu przez Judkę z Radoliszek adwokata Makłaja. Adwokat po rozejrzeniu się w sprawie, określił swoje niewielkie na szczęście honorarium, lecz powiedział od razu, że uniewinnienia spodziewać się nie można:
— Postaram się uzyskać dla was jak najłagodniejszy wyrok.
Przyszedł dzień rozprawy. Już wchodząc do gmachu sądowego, Antoni zobaczył doktora Pawlickiego i to napełniło go niedobrymi przeczuciami.
Istotnie, zeznając jako świadek, dr Pawlicki, chociaż mówił szczerą prawdę, obciążył oskarżonego bardzo poważnymi zarzutami. Mówił o brudzie panującym w jego izbie, o zaduchu, o tym, że osobiście ostrzegał go przed prowadzeniem tego niebezpiecznego procederu, a wreszcie o kradzieży walizki z narzędziami chirurgicznymi. Przyznał, że Kosibie udało się kilka operacyj nawet trudnych, lecz złożył to na karb przypadku.
Drugi świadek oskarżenia, delegat Izby Lekarskiej, przedstawił sądowi dane statystyczne, dotyczące znachorstwa na Kresach Wschodnich. Dane te stwierdzały, że olbrzymi odsetek śmiertelności wśród ludności wiejskiej jest skutkiem leczenia znachorskiego. Dalej przytoczył wiele przykładów metod „leczniczych“, stosowanych przez znachorów, a przykłady te wywołały u słuchaczy zgrozę, wstręt i oburzenie.
Świadkowie wezwani przez obronę, wszystko chorzy wyleczeni przez Antoniego Kosibę, w pokaźnej liczbie dwudziestu kilku, znowu przechylili swymi zeznaniami szalę nieco na stronę oskarżonego.
I zapewne inaczej skończyłaby się sprawa, gdyby nie to, że w procesie tym oskarżał młody, po raz pierwszy występujący podprokurator, doktór praw Zgierski. Z sumiennością i z pasją nowicjusza prokurator Zgierski przygotował swe oskarżenie. Ujął rzecz ze społecznego i prestiżowego stanowiska.
— Jak długo — wołał — będziemy pozwalać, by gnieździły się w naszym kraju potworne zabobony średniowiecza? Jak długo pozwolimy krzewić się ciemnocie i bezmyślnej zbrodni praktyk znachorskich?... Wyrok dzisiejszy powinien być odpowiedzią na pytanie, czy jesteśmy państwem cywilizowanym, czy nie tylko geograficznie, lecz i kulturalnie należymy do Europy, czy też tolerować chcemy nadal barbarzyństwo.
Mówił jeszcze dużo i pięknie o polskiej misji cywilizacyjnej na Wschodzie, o tragicznej ciemnocie ludu białoruskiego, o tysiącznych zastępach młodych lekarzy, gotowych nieść pomoc cierpiącym, a skazanych na bezrobocie, o eugenice i o podnoszeniu rasy, o wojsku potrzebującym zdrowego rekruta, a wreszcie o pedagogicznych celach wyroków sądowych i o tym, że ten wyrok winien się stać ostrzeżeniem dla innych hien, żerujących na ciemnocie mas.
Na zakończenie potrącił też o strunę patriotyzmu regionalnego, zaznaczając, że pobłażliwy wyrok na tego rodzaju przestępstwa, dałby powód i podstawę opinii publicznej innych dzielnic Polski do mniemania, że ręka sprawiedliwości na Kresach Wschodnich toleruje zacofanie i groźne jego następstwa.
Mecenas Makłaj ani w dziesiątej części nie rozporządzał darem krasomówczym przeciwnika. Toteż jego przemówienie, aczkolwiek rzeczowe, nie zdołało zatrzeć wrażenia po piorunującej mowie prokuratora. Nawet nie próbował odpierać jego argumentów, a obronę oparł na samej osobie oskarżonego, człowieka bezinteresownego, który wprawdzie przywłaszczył narzędzia chirurgiczne, lecz wyłącznie w celu ratowania umierającej dziewczyny.
— Nie pokazano tu nam nikogo — zakończył — komu by pomoc lekarska Antoniego Kosiby zaszkodziła, nie wymieniono ani jednego nazwiska pacjenta, który by z jego winy stracił życie. Natomiast widzieliśmy cały korowód ludzi wdzięcznych, wyleczonych przez niego. Dlatego proszę o uniewinnienie.
Jeżeli w tej chwili odżyły w Antonim nadzieje, zgasły one bardzo szybko pod ciosami repliki prokuratora:
— Zdumiewa mnie — zaczął — zdumiewa i zawstydza stanowisko zajęte przez pana obrońcę. Zawstydza, gdyż usłyszałem w jego obronie zarzut, iż rozpatrując winę oskarżonego, zająłem się zagadnieniem, a zapomniałem o człowieku. Istotnie, Wysoki Sądzie, poważne to przeoczenie ze strony oskarżyciela publicznego. Ale zdumiewa mnie, że właśnie z ust pana obrońcy pada to przypomnienie. Tak! Bo czyż po przyjrzeniu się moralnej sylwetce Antoniego Kosiby, możemy z czystym sumieniem nie uznać jego przewinień za tym bardziej zasługujących na surową karę?... Ten rzekomy dobroczyńca ludzkości, sprzykrzył sobie pewnego dnia uczciwą pracę fizyczną i zatęsknił do lekkiego chleba. Z parobka młynarskiego stał się szarlatanem. Niewątpliwie, łatwiej jest wygłaszać nad ogłupionym chłopem bzdurne zaklęcia, czy poić go odwarem z ziół, niż dźwigać worki z mąką. I oskarżony to wybrał. Legendę zaś jego bezinteresowności rozwiewają świadkowie, którzy zeznali, że wprawdzie nie płacili za porady, ale przynosili... dobrowolne prezenty. Sam Kosiba na pytanie zadane przez pana przewodniczącego oświadczył, że żyje dostatnio. A to dość jest wymowne w czasach dzisiejszego kryzysu i nędzy wieśniaków. Ci tylko na wsi żyją dziś dostatnio, którzy obdzierają biedotę, którzy szalbierskimi praktykami wyłudzają od niej resztki ubogich zapasów.
Prokurator uśmiechnął się:
— Tak, Wysoki Sądzie, to jest jedna strona sylwetki oskarżonego, to jego przeszłość. A jakaż będzie jego przyszłość? Co zrobi, jeżeli wolny wyjdzie z tej sali?... Co do tego, nie możemy mieć wątpliwości. Sam oskarżony rozwiał je doszczętnie, odpowiadając podczas przewodu sądowego na moje pytania. Przyznał, że do ostatniej chwili uprawiał swoją praktykę i że w razie uwolnienia, będzie znowu „leczył“ ludzi. Nie odczuwa tedy najmniejszej skruchy, nie obiecuje poprawy. A w sprawie kradzieży? Przyznał się do czynu, lecz otwarcie powiada, że ukradłby drugi raz, gdyby zaistniały podobne okoliczności. Jest to przestępca, który nie może, a raczej nie chce zrozumieć swojej winy, przestępca, zacięty w swym uporze. Oto jest człowiek, którym na życzenie pana obrońcy, musiałem się zająć. Człowiek ten głuchy na wszelkie upomnienia, stanowiący niebezpieczeństwo publiczne, powinien być natychmiast odseparowany od społeczeństwa i unieszkodliwiony surową karą więzienia.
Po kolejnej replice mecenasa Makłaja, sąd udał się na naradę.
W pół godziny potem, już późnym wieczorem, wyrok został ogłoszony.
Brzmiał on: — trzy lata więzienia.
Prokurator Zgierski przyjmował w kuluarach gratulacje od swoich krewnych i znajomych. Antoniego Kosibę aresztowano na sali i odprowadzono do więzienia. Adwokat zapowiedział wniesienie apelacji.
Wiadomość o skazaniu i uwięzieniu Antoniego Kosiby przywieziona została do młyna przez chłopów, wracających z rozprawy. W pierwszej chwili nikt nie chciał wierzyć, a Marysia nawet zaśmiała się:
— Ależ, ludzie! Przekręciliście coś! To zupełnie niemożliwe!
— Może na trzy miesiące? — podpowiadał Wasil.
— Nie, na trzy lata — upierali się chłopi. — A to przez to, że prokurator już strasznie na niego nastawał.
I jak umieli, opowiedzieli przebieg rozprawy.
— Zmiłujcie się! — zawołał stary Prokop. — Toż to tak wychodzi, że ten, co pokaleczył ich, omal nie zabił, został wsadzony na dwa lata, a ten, co ratował, na trzy. Jakże to tak?
— A no, tak wychodzi...
Marysia rozpłakała się. Właśnie tego dnia wstała z łóżka, chociaż kaszel jeszcze ją męczył.
— Co robić, panie Mielnik, co robić? — zwróciła się do Prokopa.
— A ja skądże wiedzieć mogę?...
— Trzeba jechać do Wilna, żeby mu jaką pomoc obmyślić.
— Jakaż tu pomoc? Więzienia nie rozwalisz.
Wasil odezwał się rozsądnie:
— Ja pannie Marysi powiem: żadnej tu pomocy być nie może, ale jak będzie apelacja, to wtedy. Pewno ten adwokat kiepski. Od adwokatów dużo zależy... Innego znaczy się trzeba. Trzeba dowiedzieć się, jaki tam jest w mieście najważniejszy i do niego.
Radę Wasila wszyscy pochwalili.
— A kiedy może być apelacja?
— To nieprędko — powiedział jeden z chłopów. — Jak ja miałem sprawę za te chojaki z Wickuńskiego lasu, to apelacja przyszła w cztery miesiące.
— To i tak szparko! — zauważył inny. — Czasem do roku trzeba czekać.
Całą noc Marysia przepłakała, nazajutrz zaś zapakowała tobołek. Włożyła tam bieliznę stryjcia Antoniego, półkożuszek, cały zapas tytoniu, co było kiełbas i słoniny.
Właśnie przy tym pakowaniu zastała ją Zonia.
— Co to? — zapytała. — Posyłkę dla Antoniego szykujesz?
— Tak.
— A przez kogo poślesz?
— Będę pytać. Przecie często się zdarza, że zajeżdża tu kto, co do Wilna się wybiera.
Zonia zamyśliła się, a po chwili wyciągnęła chusteczkę, rozwiązała węzeł i wydobyła dwie monety pięciozłotowe:
— Masz, to i te pieniądze jemu poślij.
— Jakaś ty dobra, Zoniu! — powiedziała Marysia.
Ale Zonia nastroszyła się:
— Dla jednych dobra, dla drugich niedobra. Jemu daję, nie tobie!
Marysia od dawna zauważyła, że u Zoni nie cieszy się specjalnymi łaskami. Powiedziała pojednawczo:
— Więc dziękuję ci za niego.
Zonia wzruszyła ramionami:
— Ty jemu taki swat, czy brat, jak i ja. Co masz za niego dziękować. On sam podziękuje, jak wróci. I za to i za to, że tu koło jego dobytku będę chodziła, że mu tu wszystkiego dopilnuję, żeby nie zmarniało.
— Po cóż, Zoniu, masz się tym zajmować?
— A kto ma się zajmować?
— Ja.
— Ty?... Jakimże sposobem ty?... Czy ty myślisz przez trzy lata, tu u mego teścia siedzieć?...
Marysia zaczerwieniła się:
— Dlaczego trzy lata?... W apelacji przecie uwolnią stryjcia Antoniego...
— Albo uwolnią, albo nie. A on tobie nie żaden stryj. Jakże ty myślisz żyć tu?... Z czego?...

Zobaczyła w Marysinych oczach łzy i dodała:
— No, nie płacz. Przecie nikt cię stąd nie wypędza. Dachu nad głową starczy... A jedzenia też. Tylko tak mówiłam. Przez ciekawość. Nie płacz, głupia. Czy ci kto żałuje? No?...
Pomimo tych zapewnień, Marysia uświadomiła teraz swoje położenie. Istotnie, gdy zabrakło stryjcia Antoniego, nie miała tu prawa pozostać. Dano jej to do zrozumienia z większą delikatnością, niż zwykle u prostych ludzi, ale wyraźnie.
Toteż gdy usłyszała wołanie na obiad, nie ruszyła się z miejsca. Drżała na myśl, że cała rodzina Mielników będzie przyglądać się jej przy stole, będzie liczyć łyżki strawy, darowanej strawy i każdy kęs podnoszony do ust... Między sobą po cichu będą nazywać ją przybłędą, darmozjadem póty, póki nie powiedzą jej tego głośno.
— Muszę stąd odejść, muszę... Tylko dokąd?...
Wiedziała od ludzi, że w sklepie pani Szkopkowej pracuje już jakaś inna dziewczyna. W całej okolicy na żadną posadę nie mogła liczyć. Nikt przecie nie wiedział, że była zaręczona z Leszkiem, nikt by nie uwierzył, gdyby nawet zdobyła się na powiedzenie tego głośno. Natomiast wszyscy wiedzieli zwłaszcza po katastrofie, że spotykała się z nim, że jeździli na samotne spacery do lasu... Z taką opinią nie mogła spodziewać się jakiejkolwiek posady.
A odejść... dokąd?...
Rzuciła się na łóżko i płakała. Płakała nad swoim okrutnym losem, nad swoją wielką, jedyną miłością, która nie dała jej nic tylko ból, nic tylko wstyd, nic tylko nieszczęście...
— Leszku, Leszku, dlaczego zapomniałeś o mnie!... — powtarzała zalewając się łzami.
— Hej, panno Marysiu, obiad! — rozległ się za oknem głos Wasila.
Nie poruszyła się, a on po chwili wszedł:
— Czego panna Marysia płacze? — zapytał.
— Nie wiem — odpowiedziała wśród szlochu.
— Jakże to tak?... Skrzywdził kto pannę Marysię?... No, proszę powiedzieć!...
— Nie, nie...
— To czego płakać?... Nie trzeba...
Zadreptał na miejscu bezradnie i dodał:
— Jak panna Marysia płacze, to ja patrzeć na to nie mogę. No, dosyć... dosyć... A może kto co powiedział?
— Nie, nie...
Chłopak nagle przypomniał sobie, że widział niedawno Zonię wychodzącą z przybudówki. Ogarnęła go złość.
— Dobrze — mruknął i wyszedł.
Cała rodzina siadała już do stołu. Wasil stanął na progu kuchni i odezwał się spokojnie:
— Dlaczego Marysi nie ma?
— Wołałam, nie wiem dlaczego nie przyszła — wzruszyła ramionami Olga.
— Nie wiesz?...
— Nie wiem.
— To może Zonia wie?
Zonia odwróciła się doń plecami:
— Skąd ja?...
— To ja wiem, cholero ty zatracona!
— Co ty, Wasil, co tobie? — szczerze zdziwił się stary Prokop.
— A to mnie, że ona tam płacze! A przez kogo może płakać, jak nie przez tę wiedźmę?... Coś jej tam nagadała?!
Zonia wzięła się w boki, podniosła wojowniczo głowę:
— Co chciałem to i nagadałam. Rozumiesz!? Nie twoja sprawa.
— Cicho! — zniecierpliwił się Prokop.
— To czego on na mnie!.. Ja jej nic takiego nie powiedziałam, ale choćby, to co?... Na naszej łasce tu jest, to niech nie będzie taka honorowa.
— Nie na twojej łasce! — ryknął nie panując już nad sobą Wasil.
— To niech sobie idzie na cztery wiatry! — zawołała Zonia w podnieceniu.
— Ona?... — zaśmiał się Wasil, usiłując nadać swemu śmiechowi złowrogie brzmienie. — Ona?... Pierwej ty pójdziesz. Jeszcze nie wiadomo, czy ona tu nie będzie większą gospodynią od ciebie, ty szlajo!... Nie zapominaj, że ojciec już stary, a potem moje panowanie. Ciebie wypędzę na cztery wiatry, ciebie! A zechcesz mój chleb jeść, to będziesz musiała buty jej czyścić!

Marysia podoba się Wasilowi...

Zapanowało milczenie. Domyślali się wprawdzie już wcześniej, że Marysia podoba się Wasilowi. Ale teraz usłyszeli to wprost z jego ust. Podobanie zaś to było widać, nie byle jakie, skoro spokojnego zazwyczaj chłopca przyprawiło o taki gniew, że zagroził nawet bratowej, którą przecie lubił, wypędzeniem.
Stał blady ze skurczoną twarzą i wściekłym wzrokiem wodził po obecnych.
— Cicho! — odezwał się Prokop, chociaż w izbie i tak panowała zupełna cisza. — Cicho, mówię! Ty, Wasil, wybij to sobie z głowy. Nie bądź durny. Nie dla ciebie ona, a ty nie dla niej. Sam pomyślisz, to i oprzytomniejesz. A ty Zonia idź do niej; patrz żeby zechciała przyjść. I to jeszcze ci powiem, Zonia, że źle jest tak sierotę, biedaczkę, krzywdzić. Bóg za to karze.
— Jaż jej nie krzywdzę, Bóg świadkiem — uderzyła się w piersi.
— No to idź. A wiedz i to, iż Antoni ją jak rodzoną kocha. Jakże to?... Jego nieszczęście spotkało, a ja mu tymczasem mam chleba i dachu żałować dla tej dziewczyny?... Boga się bój, Zonia. Idź... idź.
— Co nie mam pójść. Pójdę.
Zonia pobiegła do przybudówki. Żal już ją odszedł, a może i myśl, że ta panieneczka nie będzie jej rywalką, bo juści mając do wyboru starego Antoniego i Wasila, młodego i bogatego, raczej wyjdzie za niego, może i ta myśl sprawiła, że z rozczuleniem zaczęła przepraszać Marysię, tulić ją i całować.
— Co, co, nie płacz, ja dla ciebie wszystko, nie to żebyś przeze mnie miała łzy wylewać. Chcesz tę zieloną chustkę w kwiaty? Chcesz, to dam ją tobie... No, nie płacz, nie płacz..

Głaskała ją po włosach, po mokrej twarzy, po rękach, aż wreszcie Marysia uspokoiła się. Gdy wróciła do kuchni, nie było już więcej mowy o całej sprawie.

Pomimo to, pomimo całej życzliwości, jaką rodzina młynarza otaczała Marysię, jej wrażliwość, raz zbudzona, nie dawała jej spokoju. Uczucie, że jest dla tych ludzi ciężarem, że korzysta z ich dobroci, nie mogąc niczym wywdzięczyć się za to, wciąż odzywało się z jednakową siłą. Wielokrotnie ofiarowała się z pomocą w gospodarstwie, lecz kobiet tu było dość i żadna nie dawała się wyręczyć.
Dręczyła się więc myślą, co ma z sobą począć i coraz wyraźniej widziała, że jest bezradna. O wyjeździe bez grosza przy duszy i mowy być nie mogło. Pozostawała jedna tylko nadzieja, że pani Szkopkowa przyjmie ją z powrotem do siebie.
Na krótko przed świętami Bożego Narodzenia wybrała się Marysia wreszcie do miasteczka. Wyszła dość późno, by w Radoliszkach nie pokazać się przy jasnym dniu. Nie chciała ludziom leźć w oczy.
Toteż był już zmierzch, gdy stanęła przed domkiem pani Szkopkowej. W pokoju jeszcze nie zapalono światła i mały Józiu nie poznał Marysi:
— Mamy nie ma — powiedział — ale niech pani zaczeka, zaraz przyjdzie.
— Nie poznajesz mnie, Józiu? — wyciągnęła doń ręce.
— O... Marysia!
Rzucił się jej na szyję i zaczął paplać, opowiadając najważniejsze nowiny. Jedną z nich było to, że w sklepie pracuje teraz ciocia Zosia. Na stałe, czy też nie — nie umiał tego wyjaśnić.
Nadeszła właśnie pani Szkopkowa.
— O! Marysia! — powiedziała z nadrabianą serdecznością. — Jak się masz, drogie dziecko.
Marysia pocałowała ją w rękę.
— Dziękuję pani, już teraz dobrze, ale omal nie umarłam.
— Tak, tak... Trzeba zapalić lampę...
— Zaraz zapalę — ruszyła się Marysia, lecz pani Szkopkowa sama wzięła zapałki:
— Nie, daj spokój. U siebie w domu to już ja — powiedziała z wyraźną intencją. — A to wiem, żeś była umierająca. Cóż, własna twoja wina. Ja swój obowiązek spełniłam. Przestrzegałam, że nic z tego dobrego nie wyjdzie. Nie słuchałaś starej Szkopkowej. Tak... tak... Przyszłaś pewno po rzeczy?
— Po rzeczy — potwierdziła Marysia i odwróciła głowę, by ukryć łzy.
— Możesz je zabrać. Nie podźwigasz się. Dawno już je spakowałam i miałam zamiar odesłać ci je do młyna. Tylko okazji nie było.
Zapanowało milczenie.
— Jakże ci tam? — zapytała Szkopkowa, krzątając się przy komodzie.
— Tak sobie.
— No, to pewnie i nie szkodujesz, żeś tam u nich.
— Wolałabym, by było jak dawniej — bąknęła Marysia.
— I ja bym wolała — z naciskiem przytaknęła Szkopkowa. — Cóż począć, kiedyś wybrała inaczej. Wolałaś śmierć na siebie ściągnąć i hańbę, a mnie wstyd... Matka tam twoja w grobie się pewno przewróciła... Byłam na cmentarzu w Zaduszki, byłam, lampkę na mogiłce postawiłam i wianek z nieśmiertelników zaniosłam, by ją biedną pocieszyć. Cóż, mówię, pani Okszyna kochana, nie wiń mnie, bo nie raz, nie dziesięć upomniałam córkę twoją. Ale młodość nie wierzy doświadczeniu starych. Módl się tam za opamiętanie swego dziecka... Pomodliłam się i ja, byś lepszych opiekunów ode mnie znalazła... No i tak. Marysi po policzkach spływały łzy.
— Proszę pani, przysięgam pani, że nic złego nie zrobiłam, przysięgam!
— Moje dziecko. Chciałabym ci wierzyć. Ale cóż moja wiara pomoże? Wszyscy widzieli, żeś się zadawała z tym lekkoduchem, którego dotychczas Bóg miłosierny w swojej łaskawości jeszcze nie pokarał. Wszyscy wiedzą, że cię omal nie zabił, a potem rzucił... I jeżeli chcesz ode mnie rady, to ci ją dam: Jedź stąd jak najdalej, do obcych, na drugi zaś raz unikaj takich elegantów i wariatów. A żebyś miała za co jechać i żebyś nie wspominała mnie takim ciężkim sercem, jak ja ciebie, to tam w swoim koszyku znajdziesz parę złotych... Na początek ci wystarczy. Najlepiej do Warszawy jedź. Tam zajdź do jakiego księdza i poproś o radę. W wielkim mieście o pracę łatwiej. Wytarła nos i dodała:
— Tak sobie obmyśliłam. Tylko pewno znowu na próżno. Nie posłuchasz ty mojej rady.
Marysia chwyciła ją za rękę i pocałowała.
— Na pewno tak zrobię. Dziękuję pani, dziękuję... Nigdy nie zapomnę...
— No to idź, dziecko, z Bogiem. Niech cię Najświętsza Panienka błogosławi i strzeże.
Uściskała Marysię, a odprowadziwszy ją za próg, krzyknęła jeszcze:
— A napisz tam do mnie!
— Napiszę.
Koszyk z wikliny nie był ciężki, uboga jego zawartość również, a przecież ręka wciąż drętwiała i coraz częściej trzeba ją było zmieniać.
Od paru dni mróz zelżał, a teraz zaczął padać śnieg wielkimi płatami, które spadały wolno, leniwie, lecz tak gęsto, że na kilka kroków wokoło nic już widać nie było. Na szczęście wysokie drzewa po obu stronach gościńca nie pozwalały zabłądzić. Jeżeli zaś Marysia szło coraz wolniej to nie z obawy o zgubienie drogi. Tyle myśli przebiegało przez jej głowę, tyle sprzecznych uczuć odzywało się w sercu. Przyznawała zupełną słuszność dawnej opiekunce. Istotnie, należało wyjechać, wyjechać najdalej, choćby do Warszawy. Ma teraz pieniądze na drogę i każdy dzień zwłoki byłby nonsensem...
Ale porzucić te strony, ale wyrzec się raz na zawsze nadziei zobaczenia Leszka, choćby z daleka... I tak zostawić stryjcia Antoniego?!... On przecie tu wróci... Tyle dobroci jej okazał, tyle wzajemnych uczuć wzbudził... Oczywiście, trzeba jechać. Lecz raczej do Wilna. Pewno pozwolą jej odwiedzić go w więzieniu... Naradzą się, co począć... Tak, to najważniejsze, to przecie teraz jedyne. Cóż jej innego pozostało?...
Z trudem odszukała boczną drogę do młyna. Śnieg padał tak gęsto, że gdyby nie szum wody na kole i nie prychanie koni pod młynem, nie dostrzegłaby go wcale. Światła zobaczyła dopiero z bliska i zdziwiła się: w oknach przybudówki też było jasno.
— To chyba Natalka przyszła tu odrabiać lekcje — pomyślała Marysia.
Otrzepała w sionce buciki ze śniegu, otworzyła drzwi i stanęła jak wryta.
Izba nagle zawirowała przed jej oczyma, serce uderzyło gwałtownie, z ust wyrwał się cichy okrzyk i — straciła przytomność.


ROZDZIAŁ XVII

W sanatorium doktora du Chateau w Arcachon we Francji zwykle z początkiem grudnia zaczynał się zimowy sezon i masowy napływ paryskich artretyków. Toteż, gdy w połowie grudnia przybył pan Stanisław Czyński i oznajmił doktorowi, że chce zabrać syna do kraju, lekarz nie sprzeciwiał się wcale.

Leszek w czasie kuracji za granicą wciąż myśli o tej strasznej chwili, kiedy ją stracił...
— Owszem — powiedział, — pański syn jest właściwie zupełnie zdrów. Wykluczyłbym dlań na razie wszelkie forsowniejsze sporty, ale kości zrosły się bez zarzutu, mięśnie pod wpływem masażu zjędrniały dostatecznie, co zaś się tyczy usposobienia, myślę, że jest ono skutkiem nostalgii. Powrót do kraju, do rodziny ożywi go i rozrusza.

— I ja mam taką nadzieję — potrząsnął jego ręką pan Czyński.
A teraz, siedząc w wagonie naprzeciw syna, nie miał już z tej nadziei nic. Umyślnie po naradzie z żoną wyjechał sam do Arcachon, by zabrać Leszka na święta. Przerażeni byli jego listami. Przysłał im po długim bombardowaniu tylko dwa, i to krótkie, kostyczne, obojętne.
Równie obojętnie powitał ojca i zgodził się na powrót.
— Wszystko mi jedno — powiedział tylko.
Siedział milczący, ze zgasłym od dawna papierosem w ręku i zdawał się nie słyszeć opowiadań ojca o polityce, o poprawie koniunktury, o nowych zamówieniach. Zdawało się, że nic go nie obchodzi, nic nie może zainteresować, nic poruszyć. Czyżby nerwowy wstrząs, jakiego doznał przy tej nieszczęsnej katastrofie miał na zawsze już zmienić tego wesołego chłopca w apatycznego melancholika?...
Pan Czyński na próżno wysilał się, by czymkolwiek zająć uwagę syna. Leszek ograniczał się do krótkich odpowiedzi, bezmyślnie przyglądał się końcom własnych butów i był w nim jakiś zastygły, bezwładny spokój.
W nocy pan Czyński nie mógł zasnąć i zajrzał do przedziału syna. Miał jakieś złe przeczucia i niewiele omylił się: Leszek pomimo mroźnej nocy otworzył okno i w cienkiej jedwabnej pidżamie stał, wychylając głowę na zewnątrz. Poryw lodowego wiatru przy otwarciu drzwi wtargnął do przedziału.
— Co ty wyprawiasz, synu! — przeraził się pan Czyński — Dostaniesz zapalenia płuc!
— Możliwe, ojcze — odwrócił się Leszek.
— Proszę cię, zamknij okno.
— Gorąco mi.
— Chcę z tobą pomówić.
— Dobrze.
Zamknął okno i usiadł.
— Jesteś bardzo nieostrożny, Leszku — zaczął pan Czyński — Nie tylko nie dbasz o swoje zdrowie, lecz świadomie się narażasz.
Milczenie było jedyną odpowiedzią.
— Czemu nie położyłeś się?
— Nie jestem senny.
— Jednak powinieneś. Twój stan zdrowia wymaga jeszcze dużej dbałości.
— Po co? — Leszek spojrzał ojcu w oczy.
— Jak to po co?!
— Tak, po co? Czy sądzisz, że zależy mi na tym?
— Powinno ci zależeć.
— Ach! — machnął ręką.
— Leszku!
— Mój ojcze! Czy ty naprawdę sądzisz, że życie jest czymś godnym dbałości, niepokoju, zabiegów?... Wierzaj mi, że osobiście nie zależy mi na nim wcale.
Pan Czyński uśmiechnął się z przymusem:
— Gdy byłem w twoim wieku — skłamał, — miewałem również tego rodzaju nastroje, lecz miałem dość rozsądku, by uważać je jako stany przemijające.
— I w tym różnimy się, ojcze — skinął głową. — Ja wiem, że to nie są przelotne nastroje.
— Więc upewniam cię, że tak. Ufaj memu doświadczeniu. Oczywiście, szok fizyczny i psychiczny musi mieć swoiste następstwa. Ale to przejdzie. Przejdzie tym prędzej, im rozumniej ustosunkujesz się do swego obecnego usposobienia. Uświadomienie sobie powodów depresji jest najskuteczniejszym środkiem jej zwalczania.
Pan Czyński nie odniósł wrażenia, by jego przekonywająca argumentacja przemówiła do syna i dodał:
— A jeszcze i to. Nie wolno ci zapominać o nas, o twoich rodzicach, dla których jesteś wszystkim. Jeżeli twój rozsądek nie może cię poruszyć, odwołuję się do twoich uczuć.
Leszek drgnął i po pauzie zapytał:
— Czy rzeczywiście uważasz, ojcze, uczucia za siłę tak potężną i godną szacunku, że należy je brać w rachubę wówczas, gdy zjawia się w nas zagadnienie: być albo nie być?...
— Oczywiście, Leszku.
— Dziękuję ci. Jestem tego samego zdania.
— A widzisz, synku. No, połóż się teraz i spróbuj zasnąć. Nad ranem będziemy w domu. Tak... Nie możesz sobie wyobrazić, jak twoja matka tęskni za tobą. Zawsze usiłuje udawać naturę silną... Ale ty sam wiesz, ile pod tą powierzchnią kryje się najgłębszej czułości. No, śpij, synu. Dobranoc.
— Dobranoc, ojcze — drewnianym głosem odpowiedział Leszek.
Zgasił światło, lecz nie położył się. Miarowy stukot kół pociągu, lekkie kołysanie się wagonu, jaskrawe smugi iskier na czarnej szybie... Tak samo wtedy wracał. Tylko wtedy pragnąłby przyśpieszyć bieg pociągu. Wiózł dla niej pierścionek zaręczynowy, a dla siebie szczęście.
Czy w ludwikowskiej oranżerii są już bzy?... Tak, bzy i heliotropy, mocno pachnące... Każe wszystkie pościnać. I może... Tam napewno leży głęboki i biały śnieg. A na śniegu nawet śladu niczyjego nie ma. Zapomniany mały wzgórek...
Będzie szedł po tej niepokalanej białej powierzchni. Pierwszy... ostatni... Tam cel. A już stamtąd żadna droga nie prowadzi... Ułoży kwiaty, całą mogiłkę zasypie kwiatami... Czy przez śnieg, przez warstwę ziemi i przez drewniane wieko, dotrze do niej zapach bzu i heliotropu?... Czy dotrze jego szept powtarzający najdroższe imię, najczulsze zaklęcia, najrozpaczliwsze przysięgi?... Czy usłyszy ona słabnące, zamierające tętno jego serca wśród umierających kwiatów, czy przygotuje się na przywitanie go, czy zarzuci mu, jak dawniej ręce na szyję i pozwoli mu do syta patrzeć w te promienne oczy?... Już na zawsze, już na wieczność...
Jakże błoga wiara ogarniała go, gdy o tym myślał. Jaki spokój opływał nań, odkąd się z tym pogodził. Ilekroć został sam, pogrążał się w tych beznamiętnych, ogromnych i, jak pustka kosmiczna, niezmierzonych przestrzeniach śmierci. Należał już do nich bez reszty.
O ileż gorszy, o ileż boleśniejszy był pierwszy okres. Gdy tylko mógł wymówić kilka sylab, zapytał ich:
— Co z nią?
Matka wówczas drgnęła i powiedziała krótko:
— Nie żyje, ale nie myśl o tym.
A doktór Pawlicki dodał:
— Strzaskanie podstawy czaszki. Z tym nie można żyć dłużej, niż kilkadziesiąt minut.
Wówczas stracił przytomność ponownie. A ile razy odzyskiwał ją, świadomość śmierci Marysi zdawała się być zaprzeczeniem jego własnego życia. Leżąc z zamkniętymi oczyma, słyszał rozmowę, prowadzoną półgłosem. Doktór robił pani Czyńskiej wyrzuty:
— Nie należało mu mówić o śmierci tej dziewczyny. To było nieostrożne. Może pogorszyć stan nerwów.
A matka na to:
— Nie umiem kłamać, doktorze. A jeżeli o mnie chodzi, zawsze wolałam bodaj przykrą prawdę, niż złudzenia. Zresztą, mój syn nie ponosi przecie odpowiedzialności za wypadek.
— Myślałem — zawahał się lekarz — o czym innym. Mógł mieć jakiś sentyment do tej Marysi...
— To jest wykluczone — przerwała pani Czyńska z takim naciskiem, jakby samo domniemanie było dla niej obrazą.
Stan fizyczny Leszka poprawiał się z dnia na dzień. W wileńskim szpitalu zrobiono wiele zdjęć roentgenowskich, rany i okaleczenia goiły się normalnie. Natomiast duchowy stan chorego budził coraz większe obawy. Toteż skoro to tylko nie mogło zagrażać jego zdrowiu, przewieziono go najpierw do kliniki chirurgicznej w Wiedniu, następnie zaś na okres rekonwalescencji do Arcachon. W Arcachon wesołe międzynarodowe towarzystwo miało wpłynąć na usposobienie Leszka zbawiennie. Niestety wyraźnie unikał ludzi. Nie brał udziału w zabawach i wycieczkach, a chociaż automatycznie stosował się do przepisanej kuracji, jego nastrój nie uległ żadnym zmianom.
Przynajmniej pozornie. W gruncie rzeczy i niewidocznie dla otoczenia, dojrzewała w nim decyzja.
Dojrzała i przyniosła ukojenie...
Oczywiście, kochał rodziców i zdawał sobie sprawę z tego, jaki ból im wyrządzi. Byłby nawet gotów do dużych poświęceń, lecz myśl o skazaniu siebie na całe życie, na długoletnią katorgę cierpień, których nic już złagodzić nie mogło, wydawała mu się czymś potwornym i o wiele przerastającym jego siły.
A nadto, pragnął śmierci, właśnie takiej śmierci, pragnął jak ekspiacji. Przecie wtargnął w życie, w spokojne i radosne życie tej najcudniejszej istoty, nie proszony, nie wołany, niemal przemocą. Gdyby nie on, wiodłaby do dziś dnia swoją, może prostą i ubogą, lecz pogodną egzystencję. On zburzył jej spokój, przez niego wreszcie zginęła i jeszcze po śmierci została na jej pamięci zła sława. Przez niego. Nie miał dość odwagi, by stawić od razu czoło wszystkim przeciwnościom. Był zbyt małoduszny. Ukrywaniem swoich zamiarów chciał zapewnić sobie wygodny byt. Za cenę jej opinii!
To wołało o karę! I musiał ją sobie wymierzyć, bo tylko ta kara stanie się rehabilitacją dla Marysi, bo tylko ta kara oczyści pamięć kochanej ponad wszystko istoty...
Pociąg zatrzymał się na małej, jakże znajomej stacyjce. Na peronie stała pani Czyńska, Tita Zenowiczówna, jej siostra Anielka, kuzyn Karol, jego żona Zulka, i jeszcze kilka osób z rodziny, która do Ludwikowa zwykle zjeżdżała na święta Bożego Narodzenia.
Zdawkowy półuśmiech, z jakim Leszek witał wszystkich, nikogo nie wprowadził w błąd; był zaledwie konwencjonalny. Umyślnie wyjechali na jego spotkanie owacyjnie i gwarnie, by z miejsca go rozruszać, rozbawić, wciągnąć w swoje beztroskie codzienne sprawy. Jedna tylko Anielka przyglądała mu się w milczeniu i jakby ze współczuciem.
— Jak on zmizerniał i jaki jest smutny — powiedziała pani Czyńskiej półgłosem.
— Postaraj się go rozbawić i udawaj, że nie spostrzegasz w nim żadnej zmiany — ścisnęła ją za rękę pani Eleonora. — Zawsze cię bardzo lubił.
Czworo sań z pobrzękiwaniem janczarów zajechało przed ludwikowski pałac, niczym kuligiem. Przez cały dzień nie zostawiono Leszka ani na chwilę samego. W salonie hałasowało na zmianę radio z gramofonem.
Po kolacji, nareszcie znalazł się u siebie. Nic tu nie zmieniono podczas jego nieobecności. Z niepokojem zajrzał do biurka. Pamiętnik Marysi leżał na swoim miejscu.
Przez całą noc czytał, po kilkakroć wertował te same stronice, których treść, ba, niemal każde słowo, tak dobrze pamiętał. Zasnął dopiero nad ranem i obudził się późno. Służący przyniósł śniadanie i oznajmił:
— Pan starszy jest w fabryce i kazał zapytać, czy panicz nie zechce tam wstąpić?
— Nie — potrząsnął głową. — Ale proszę zawołać ogrodnika.
— Słucham, paniczu!
— Czy w oranżerii jest dużo kwiatów?
— Jak zwykle na święta. Szczególniej róże w tym roku udały się.

Po śniadaniu zjawił się ogrodnik i przeszli razem do oranżerii. Leszek wskazywał nieco zdziwionemu człowiekowi coraz nowe kwiaty i na zakończenie powiedział:
— To wszystko proszę ściąć.
— Ściąć?...
— Tak. I opakować.
— A dokąd to pójdzie, proszę pana?
— Ja sam zabiorę.
— To pan inżynier wyjeżdża?
Leszek nic nie odpowiedział i skierował się do wyjścia.
— Proszę pana — zatrzymał go ogrodnik. — Ale pan kazał ściąć prawie wszystkie kwiaty. To nie moja sprawa. Tylko, że ja nie wiem, czy pani...
— Dobrze. Proszę powiedzieć pani i zapytać, czy nie ma nic przeciw temu.
— Pani wyjechała samochodem na stację i wróci dopiero na obiad.
— Więc po obiedzie Jan spyta. Ja też jadę dopiero po obiedzie.
Leszek nie wątpił, że matka zgodzi się nawet na największe spustoszenie w oranżerii. Oczywiście, od razu domyśli się, po co mu kwiaty są potrzebne.
Wrócił do siebie i zabrał się do pisania pożegnalnych listów. Najdłuższy był do rodziców. Krótkie i serdeczne do paru przyjaciół, oficjalny do policji i wreszcie do pani Szkopkowej. Na tym ostatnim szczególnie mu zależało. Miał on stanowić rehabilitację dla Marysi w opinii miasteczka.

Właśnie skończył pisanie, gdy do drzwi zapukała gospodyni, pani Michalewska. Wczoraj nie zdążyła przywitać się z Leszkiem. Była strasznie zapracowana, jak to przed świętami. A teraz dowiedziała się, że już po obiedzie Leszek wyjeżdża, więc oderwała się od ciast, zdając je na łaskę i niełaskę kucharza, by tylko zobaczyć się z panem Leszkiem i wyrazić mu swoją radość, że go znowu, dzięki Bogu, widzi w zdrowiu. Zaczęła opowiadać, jak tu wszyscy w okolicy dopytywali się o niego, co kto mówił, co kto zrobił...
Leszek słuchał tej paplaniny i przyszło mu na myśl, że ta kobiecina, ta żywa kronika całego powiatu, musi wiedzieć też dokładnie to, o co nie chciałby wypytywać w miasteczku.
— Moja Michalesiu! — odezwał się. — Mam do Michalesi prośbę.
— Prośbę?
— Tak. Czy Michalesia nie wie... — głos mu się załamał — Czy Michalesia nie może mi powiedzieć... gdzie... pochowano...
— Kogo?
— Gdzie pochowano tę... panienkę, co zginęła wówczas w katastrofie?...
Kobieta szeroko otworzyła usta:
— W jakiej katastrofie?
— No, razem ze mną! — zniecierpliwił się.
— Jezus Maria! — krzyknęła. — Co pan Leszek mówi? Jakże ją mogli pochować?!... Ta Marysia?... Od Szkopkowej? Toż ona żyje!
Wszystka krew uciekła mu z twarzy. Zerwał się z krzesła i omal nie upadł:
— Co?!... Co?! — zapytał przeraźliwym szeptem, aż zalękniona Michalewska cofnęła się do drzwi:
— Klnę się Bogiem! — zawołała — Jakże ją mieli grzebać? Wyzdrowiała. Ten znachor ją wyleczył i zamknęli go do więzienia. A ona w tym-to młynie żyje. Przecie wiem od ludzi. A ot i nasz Pawełek, ten z kuchni, na własne oczy ją widział... Boże! Ratunku!...
Leszek zachwiał się, zatoczył i upadł na ziemię. Przerażona gospodyni sądziła, iż zemdlał, lecz usłyszała szloch i jakieś bezładne słowa. Nie rozumiejąc, o co chodzi, i w poczuciu własnej odpowiedzialności za to wszystko, wybiegła, wołając o pomoc.
W hallu siedziało całe towarzystwo. Wpadła tu i zdyszanym głosem powiadała, że panu Leszkowi coś się stało.
Nim jednak zdążyła skończyć, wbiegł sam Leszek, przeleciał przez hall i, nie zamykając za sobą drzwi, wypadł na taras.
— Jeszcze się zaziębi! — jęknęła Michalewska. — Bez palta! Co ja narobiłam!...
On tymczasem biegł ku stajniom.
— Prędzej zaprzęgać! — krzyknął pierwszemu spotkanemu fornalowi. — Prędzej! Prędzej!
I sam zabrał się do pomocy. Zrobił się ruch. Z pałacu nadbiegł lokaj z futrem i z czapką. W pięć minut później sanie mknęły drogą do Radoliszek, mknęły zaś jak szalone, bo Leszek odebrał stangretowi lejce i sam powoził.
W głowie mu się kręciło, serce waliło jak młotem. Myśli też wpadły w jakiś opętańczy galop. Wprost rozsadzały go sprzeczne uczucia. Przepełniało go wielkie, radosne szczęście, a jednocześnie targał jego mięśniami taki gniew. Gotów był wszystkim wszystko przebaczyć, gotów był rzucić się w objęcia największemu swemu wrogowi i nagle wściekłość zaciskała mu szczęki. Okłamywano go! Tak niskiego, tak haniebnego użyto podstępu! Ukrywali przed nim przez tyle czasu, że ona żyje. Zemści się za to, zemści się bez litości!
I nagle przychodziło rozczulenie: a ona ile wycierpieć musiała! Na pewno czekała od niego wiadomości, listu, znaku życia. Stopniowo traciła nadzieję, samotna, opuszczona, zapomniana w nieszczęściu przez człowieka, który przysięgał jej miłość.
— Czyż nie uważa mnie teraz za szubrawca?...
Zgrzytnął zębami.
I to przez nich! O, nie puści im tego płazem. Tego doktora Pawlickiego spoliczkuje i obetnie mu uszy w pojedynku. Niech wie na całe życie, że postąpił, jak szelma. A matka?... O, ona jeszcze srożej odpokutuje za swój nędzny czyn. Powie jej tak:
— Twój syn, przez twoje podłe kłamstwo, byłby popełnił samobójstwo. Kłamstwo wydało się wbrew tobie. Uważaj zatem, żeś zabiła swego syna. A w każdym razie wszystkie jego synowskie uczucia. Na zawsze jestem i pozostanę ci obcy.
I więcej nigdy już nie odezwie się do niej ani jednym słowem. Wyjedzie, wyjedzie stąd na zawsze i to natychmiast. Bo i ojca nie chce już widzieć. Jak mógł on pokrywać milczeniem kłamstwo matki!
— Oto miłość rodzicielska, niech ją piekło pochłonie!
I tylko pomyśleć, jak bliskie było przez nią nieszczęście: przecie tam we Francji, już dawno chciał z życiem skończyć. Powstrzymało go tylko pragnienie spełnienia ostatniego obowiązku w stosunku do Marysi. Dlatego czekał, dlatego tu wrócił...
— Bóg widocznie kierował moimi krokami...
I nagle wydało się mu, że przenika tajemnicę swojego przeznaczenia, że przeznaczeniem tym ma być wielkie, niezmierzone szczęście i że ogromu tego szczęścia nie potrafiłby nigdy należycie ocenić, gdyby nie owe cierpienia, gdyby nie owa rozpacz bez granic, która przetrawiła jego duszę.
I zastanowił się: przecie w życiu nieraz spotykały go radości, powodzenia, pomyślności. Przyjmował wszystko to jako rzecz naturalną, należną mu i zwykłą. I nie przypominał sobie, by chociaż w jednym wypadku odczuł wdzięczność, by obudziła się w nim chęć wplecenia do z przyzwyczajenia odmawianych pacierzy, jednego chociażby dziękczynnego westchnienia. Czyż trzeba było aż tak ciężkich doświadczeń, by nauczyć się cenić te wielkie dary i zdobyć się na ciche, serdeczne i szczere westchnienie do Boga?... By zrozumieniem ich wartości na nie zasłużyć?... By stać się dojrzałym do przyjęcia takiego szczęścia?...
Tak myślał sobie, a że myśl u niego musiała, jak zawsze, natychmiast znaleźć wyraz w czynie, na pierwszym rozstaju pod krzyżem, ściągnął konie, aż tylnymi kopytami zaryły się w śniegu, rzucił lejce stangretowi, wyskoczył i klęknąwszy z obnażoną głową, wpatrzył się w małą figurkę Chrystusa, wyciętą z blachy i sczerniałą od rdzy:
— Dzięki Ci, Boże, dzięki Ci, Boże!... — powtarzał.
Zawsze uważał się za wierzącego, uważał się tym pewniej, że nie trapiły go nigdy żadne wątpliwości natury zasadniczej. Od dziecka wychowany religijnie, nie odznaczał się nigdy szczególniejszą gorliwością, lecz i nie zaniedbywał praktyk nakazanych przez Kościół. Dlatego też ta modlitwa pod krzyżem, na rozdrożu dla niego samego była rewelacją. Nie wiedział dotychczas, co to jest modlitwa i jak głębokich doznań może być źródłem.
Gdy wsiadł ponownie do sanek, czuł, że się w nim uciszyło, wypogodziło, pojaśniało. Złagodniały też myśli o postępku matki, przyszły refleksje. A jednocześnie, jakby wzmogła się świadomość szczęścia, które go czeka.
Przez Radoliszki przejechali pędem i skręcili w gościniec ku młynowi Prokopa. Zapadł już wczesny zimowy zmierzch, gdy stanęli przed młynem.
Przed drzwiami stał robotnik, Witalis.
— Czy tu mieszka panna Wilczurówna? — zapytał go Leszek.
— Kto taki?
— Panna Wilczurówna.
— Nie wiem. Tu nie mieszka. Chyba, że to ta panna Marysia?
— Tak, tak! — wyskoczył z sanek. — Gdzież jest panna Marysia?
— A poszła do miasteczka. Jadąc od Radoliszek, musiał pan ją spotkać.
— Nie spotkałem. A czy prędko wróci?
— Pewno prędko.
— To ja zaczekam.
Z drzwi wychyliła się głowa Zoni.
— Jak pan łaskaw zaczekać, to może najwygodniej będzie w pokojach. Albo może w przybudówce, u Marysi... Proszę pan pozwoli tutaj.
Obtarła ręce fartuchem i wprowadziła Leszka do izby w przybudówce. Znalazła na przypiecku zapałki i zapaliła lampę. Rozejrzał się po izbie. Było tu ubogo, lecz schludnie.
— Marysia na pewno niedługo przyjdzie. Do miasteczka poszła — zagaiła rozmowę Zonia. — A pan inżynier, to widzę, wyzdrowiał całkiem, dzięki Bogu.
— Wyzdrowiałem.
— To szczęście prawdziwe. Jak pana inżyniera i Marysię tu przywieźli, to aż strach było spojrzeć. Krwi tyle, że niech Bóg uchowaj! Już i modlitwy za konających odmawialiśmy. I żeby nie Antoni!... Szkoda gadać!... — machnęła wymownie rękami.
— Jaki Antoni? — zastanowił się Leszek.
— Antoni Kosiba, znachor, co tu mieszka.
— Tu mieszka?
— No, a gdzie? Teraz to on w więzieniu. Ale tu mieszka, tu wróci. To przecież on tutaj, o na tej ławie pana inżyniera ratował, a sklejał, a zszywał — zachichotała Zonia. — Plamy po krwi to aż szkłem musiałam zeskrobywać. Zejść nie chciały. A ją, Marysię, to na tym stole reperował. Z panem źle było, ale już z nią, to i nadziei żadnej nie było. I nie dychała wcale. Kości w mózg powchodziły. Doktór, jak pana zabierał do samochodu, to mówił, że ona już kaput. Dla tej biedaczki — powiada — tylko trumna — powiada — a szkoda, bo ładna. I prawdę powiedzieć, to przez tydzień nikt nie myślał nawet, że ona dożyje. Antoni nawet czemodan z tymi przyborami doktorskimi ukradł, żeby ją ratować. Dniami i nocami koło niej chodził. Już sam nie wiedział, co począć. Nawet owczarza z Pieczek kazał wołać, żeby uroki odczynił. A ona wciąż niczym martwa. Na koniec, jak ja białą kurę pod oknem zarżnęłam, to i pomogło.
Leszek słuchał z największym zajęciem i przyszło mu do głowy, że być może niesłusznie posądzał matkę i doktora Pawlickiego o świadome kłamstwo. Prawdopodobnie oboje byli przeświadczeni, że umierająca podczas ich wyjazdu Marysia, nie zdoła już wrócić do zdrowia. Opowiadanie tej młodej kobiety zdawało się świadczyć na ich korzyść. Później jednak matka niewątpliwie dowiedziała się, że Marysia żyje. Dlaczego tedy nie napisała mu o tym ani słowa?... Dlaczego ojciec nie wspomniał, dlaczego dopiero w Ludwikowie i to przypadkowo dowiedział się o tym!?... Tu była ich wina i o to do nich czuł żal. Żal ten jednak osłabiony teraz był poczuciem własnej niesprawiedliwości. Zbyt surowo i zbyt pochopnie osądził rodziców i Pawlickiego.
— A czy teraz już panna Marysia zupełnie zdrowa? — zapytał.
— Niczego jej nie brakuje. Nawet wyładniała po dawnemu — zaśmiała się Zonia. — Tylko wielkie zmartwienie ma, bo widzę, że zapłakana chodzi.
— Jakie zmartwienie?
— Ja tam nie wiem. Ale zmartwień, myślę, jej nie brakuje. Bo raz, że pracę straciła przez tę chorobę. Pani Szkopkowa inną do sklepu wzięła. Podobnież swoją krewniaczkę.
— No, to głupstwo! a cóż jeszcze?
— A no przez Antoniego. Za tę kradzież i za to niby, że bezprawnie leczy, do więzienia go na trzy lata wsadzili.
— To chyba niemożliwe!
— Możliwe, bo zamknęli.
I Zonia obszernie opowiedziała Czyńskiemu, jak i co było.
— Radzilim, jak go ratować, ale jakiż tu może być ratunek — zakończyła. — A teraz przepraszam, bo muszę już do gospodarstwa. Marysia pewnikiem niedługo nadejdzie.
Wyszła, a Leszek z rozczuleniem zaczął przyglądać się wszystkim szczegółom urządzenia izby. Wszędzie tu było znać Marysine upodobanie do czystości i do estetyki. Ileż musiały się napracować te biedne rączęta!
— Już teraz to się skończy! — myślał i ogarniała go ogromna radość.
Za oknami padał śnieg wielkimi płatami, coraz gęściej i gęściej.
— Żeby tylko nie zabłądziła — zaniepokoił się.
Nagle usłyszał tupanie w sieni. Był pewien, że to ona. Stanął na środku izby i czekał. Drzwi otworzyły się. Marysia zatrzymała się w progu, krzyknęła i byłaby padła, gdyby w porę nie porwał jej w ramiona. Obsypywał pocałunkami jej usta, oczy, pod dotykiem jego rąk tajał śnieg na płaszczu.
Zwolna odzyskiwała przytomność.

— Kochanie moje jedyne — szeptał. — Szczęście moje... Nareszcie cię mam przy sobie żywą i zdrową i moją... Wszystko się spiętrzyło przeciw nam, ale teraz już nic nas nie rozłączy, nic nie rozdzieli.. Pewno myślałaś o mnie, że jestem zły, że zapomniałem cię... Ale to nieprawda! Przysięgam ci, że to nieprawda! Powiedz, że mi wierzysz!
Przytuliła się doń:
— Wierzę, wierzę, wierzę...
— I kochasz mnie jeszcze?...
— Kocham. Kocham cię bardziej, niż kiedykolwiek cię kochałam.
— Słońce ty moje! Cudzie mój! A powiedz, czy nie myślałaś o mnie źle?...
Dostrzegł w jej oczach wahanie.
— Źle nie myślałam — odezwała się wreszcie. — Wcale nie. Tylko mi było ogromnie smutno. Tak czekałam... Tak strasznie czekałam... Tyle dni.
— Wierz mi — spoważniał nagle — żeś i tak była szczęśliwsza ode mnie. I ja tyleż dni przeżyłem, lecz były one stokroć, milionkroć cięższe od twoich. Bo ja niczego nie czekałem.
Umilkł i dodał:
— Wprowadzono mnie w błąd.
— Nie rozumiem — potrząsnęła głową.
Jemu jednak trudno było powiedzieć prawdę. Wreszcie ją wykrztusił:
— Zatajono przed mną, żeś ty... ocalała. O, nie sądzę, że zrobiono to ze złej woli. Z początku twój stan był beznadziejny, a później... Przecie nikt nie wiedział, że ty dla mnie jesteś całym światem. Więc nie zawiadomili mnie.
Kiwnęła głową, a w oczach jej zaświeciły łzy:
— Teraz wiem, teraz rozumiem... I... i smutno ci było, że ja nie żyję?...
— Czy smutno?! — krzyknął. — Marysiu! Oto masz dowody! Masz!...
Sięgnął do jednej kieszeni, do drugiej, obszukał wszystkie.
Musiałem te listy zostawić w Ludwikowie na biurku. Ale przeczytasz je jutro.
— Pisałeś do mnie, Leszku? — zdziwiła się.
— Nie do ciebie, szczęście moje! — zaprzeczył, przygryzając wargi. — To były listy pożegnalne. Do rodziców, do przyjaciół. Przyjechałem wczoraj, dziś rano je napisałem. A wieczorem...
Spojrzał na czarne szyby, do połowy zasypane śniegiem:
— A o tej porze... już bym nie żył.
— Leszku! — zawołała ze zgrozą.
— Pocóż mi było żyć bez ciebie!

Przytulili się do siebie i łzy spływały im gęstymi kroplami po policzkach, mieszając się razem. Płakali nad minioną złą przeszłością, nad smutkami serdecznymi, nad rozpaczą, która w nich wypaliła się do dna, płakali nad szczęściem swoim, tak wielkim, tak nieogarnionym, że sami w jego ogromie czuli się zgubieni, maluczcy i nieśmiali.


ROZDZIAŁ XVIII

Leszek nie omylił się. Wyjeżdżając z domu półprzytomny, rzeczywiście listy zostawił na biurku obok niezaadresowanych jeszcze kopert. Po jego wyjeździe w Ludwikowie zapanował chaos. Gospodyni, pani Michalewska, od nadmiaru wzruszeń sama dostała spazmów, a później doprowadzona do stanu jakiej takiej równowagi, opowiadała przebieg rozmowy z Leszkiem tak zawikłanie, że minęło sporo czasu, zanim zdołano ustalić, co właściwie i dlaczego zaszło.
Ustalenie stanu faktycznego było zasługą pana Czyńskiego, po którego oczywiście natychmiast posłano do fabryki. Nie ograniczył się on do wybadania Michalesi. Od służby dowiedział się, że Leszek wzywał ogrodnika, od ogrodnika zaś, że ten otrzymał polecenie pościnania wszystkich najpiękniejszych kwiatów w oranżerii.
Ma się rozumieć, że nie zaniedbał pan Czyński również stwierdzenia przy pisaniu jakich to listów zastała Leszka gospodyni. Był przy tym tak ostrożny, że mimo dość energicznych upominań się rodziny, nikogo do pokojów syna nie wpuścił. Dlatego też mógł w skupieniu listy przeczytać.
Skupienie nie wykluczało jednak bynajmniej tego, że podczas lektury ręce pana Czyńskiego zaczęły drżeć, a na czoło wystąpiły mu krople potu. Treść listów w zestawieniu z relacją gospodyni, nie zostawiała żadnych wątpliwości, i aż nadto dobitnie wyjaśniała przyczyny apatii Leszka i potem nagłego jego wyjazdu.
Toteż gdy wróciła pani Czyńska, i gdy pan Stanisław poprosił ją do gabinetu, mógł zwięźle opisać niedawne zdarzenia a także przedstawić sytuację:
— Leszek dziś rano zawezwał ogrodnika i polecił mu pościnać wszystkie niemal kwiaty w oranżerii. Oświadczył, że sam je zabierze i nie wyjaśnił dokąd. Potem siadł do pisania listów. Zanim ci je dam, droga Elu, do przeczytania, muszę cię zapewnić, że już nie są aktualne i że to niebezpieczeństwo minęło.
— Jakie niebezpieczeństwo? — rzeczowo zapytała pani Czyńska.
— Samobójcze zamiary Leszka.
Pani Eleonora zbladła:
— To nonsens! — zmarszczyła brwi.
— Czytaj! — odpowiedział jej mąż, podając zapisane arkusiki papieru.
Czytała szybko i tylko przyśpieszony jej oddech świadczył, że jest to wielkie dla niej przeżycie. Po skończeniu siedziała milcząca z zamkniętymi oczyma. Twarz jej nagle postarzała.
— Gdzie on jest? — zapytała cicho.
— Posłuchaj dalej. Otóż listy zostały tutaj, ponieważ do pokoju weszła Michalewska. Leszek zapytał ją, na którym cmentarzu pochowano ową dziewczynę, o której tak rozpaczliwie pisze w swoich listach. Oczywiście, Michalewska była zdziwiona i wyjaśniła mu, że dziewczyna żyje. Powiedziała mu też, gdzie ją może znaleźć. Możesz sobie wyobrazić, jakie wrażenie ta wiadomość na nim wywarła. Dostał ataku nerwowego, czy czegoś w tym rodzaju. Potem jak nieprzytomny pobiegł do stajen zaprzęgać konie. Nim odjechał, ledwie zdążono przynieść mu futro i czapkę. Pojechał w stronę Radoliszek, oczywiście do owego nieszczęsnego młyna, gdzie, jak ci wiadomo, mieszka owa Marysia.
— Czy posłałeś za nim kogo?
Pan Czyński wzruszył ramionami:
— Byłoby to bezcelowe. Zresztą jest z nim stangret. W oczekiwaniu na twój powrót nie powziąłem żadnej decyzji. Zastanawiałem się jednak nad sytuacją i doszedłem do pewnych wniosków. Jeżeli pozwolisz...
— Słucham cię.
— Otóż wiemy przede wszystkim, że uczucia Leszka do tej dziewczyny nie są przelotnym upodobaniem, lecz głęboką miłością.
— To absurd! — przygryzła wargi pani Czyńska.
— Osobiście zgadzam się z tobą. Ale musimy liczyć się z obiektywnymi faktami. Jest faktem, że on ją kocha. Nikt sobie nie odbiera życia z rozpaczy po kimś zaledwie sobie miłym. To jedno. Teraz dowiaduje się, że ona żyje. Doznaje takiego wstrząsu, że przeraża domowników. Nic dziwnego. Człowiek, który od paru miesięcy znajduje się w skrajnym przygnębieniu i obmyśla tylko rodzaj samobójstwa, nagle odzyskuje wszystko co utracił. Wówczas przypomina sobie, że to właśnie ty, jego rodzona matka, powiedziałaś mu o śmierci owej panienki. Zdaje też sobie sprawę, że my oboje nie powiadomiliśmy go o jej powrocie do zdrowia. Zastanów się tedy, jak on nas osądza, jak musi osądzać!
Pani Czyńska wyszeptała:
— Przecież mu nie kłamałam. W każdym razie byłam przeświadczona, że mówię prawdę.
— Gdy jednak przekonałaś się, że to nie była prawda, postanowiłaś zataić to przed nim.
— Nie zataić. Po prostu nie uważałam, by to była sprawa o tyle obchodząca Leszka, by o tym pisać.
Pan Czyński zrobił nieokreślony gest ręką.
— Mylisz się, droga Elu. Wyraźnie powiedziałaś mi wówczas, że trzeba przed Leszkiem zamilczeć fakt wyzdrowienia Marysi.
— Przecież dla jego dobra.
— To inna kwestia.
— Dla jego dobra. Chciałam, by ten romans wywietrzał mu z głowy.
Pan Czyński niecierpliwie poruszył się w fotelu.
— Czy możesz to jeszcze teraz nazywać romansem?... Teraz po przeczytaniu tego listu?...
— Nie kładłam wcale akcentu na tym słowie.
— Pisze poza tym, że był z nią zaręczony, nazywa ją swoją narzeczoną, zapewnia, że wkrótce miał się odbyć ślub.
— Nigdy nie zgodziłabym się na to — wybuchła pani Eleonora. — Nigdy nie dałabym swego błogosławieństwa!...
Pan Czyński wstał.
— Teraz wątpię, czy on, czy nasz syn... przyjąłby nasze błogosławieństwo, choć byśmy go o to błagali! Choć byśmy błagali! Elu, czy ty nie rozumiesz, co się stało i co mogło się stać? Czy ty nie zdajesz sobie sprawy, że omal nie zabiliśmy naszego dziecka?!... Że, daj Boże, byśmy go i tak nie stracili na zawsze?!...
Spokój opuścił go zupełnie. Chwycił się za głowę i chodząc po pokoju powtarzał:
— Ja go znam. On nam tego nie przebaczy! Ja go znam. On nie przebaczy!
— Opanuj się, Stasiu — lekko drżącym głosem odezwała się pani Czyńska. — Rozumiem twój niepokój, a może nawet podzielam obawy. Chcę jednak podkreślić, że nic sobie nie mam do wyrzucenia. W dalszym ciągu uważam, że obowiązkiem rodziców jest dbać o przyszłość dziecka...
— On ma trzydzieści lat!
— Właśnie. Tym bardziej, jeżeli pomimo swoich trzydziestu lat chce źle rozporządzać swoim życiem. Byłoby słabością z naszej strony rezygnować z zasad dla egoistycznej przyjemności uzyskania zgody syna, który chce głupio ułożyć swoją przyszłość.
— Mówiąc inaczej — zaśmiał się pan Czyński — wolisz stracić syna, niż zrezygnować z własnych urojeń o jego szczęściu?...
— Tego nie powiedziałam.
— Więc cóż powiedziałaś?!
— Że powinnam trzymać się zasad... ale...
— Jakie ale?...
— Ale sama nie mam dość siły, u ciebie zaś, niestety, nie znajduję jej również.
Pani Eleonora ciężko opuściła głowę.
— Głupstwo, moja droga — z przekonaniem zawołał jej mąż. — Przypuśćmy, że jesteśmy silni, że nie odstąpimy od naszych zasad. Czymże wówczas będzie nasze życie?... Wykopiemy przepaść między nami a istotą, która jest jedynym celem naszej egzystencji, która jest jedynym jej owocem, jedynym uzasadnieniem.
Położył żonie rękę na ramieniu:
— Powiedz, Elu, kto nam zostanie?... Co nam zostanie?... Czy wyobrażasz sobie nasze dalsze życie?...
— Masz rację — skinęła głową pani Czyńska.
— Niewątpliwie. A weź jeszcze i to pod uwagę: Nie znamy tej dziewczyny. Swoją niechęć do niej opieramy tylko na jej niskiej pozycji społecznej. Nie wiemy o niej nic poza tym, że była ekspedientką w sklepiku, ale wiemy jeszcze i to, że pokochał ją nasz syn. Czy sądzisz, że mógłby pokochać istotę wulgarną, nieinteligentną, głupią, słowem pozbawioną wszelkich zalet? Czyż nie przypominasz sobie, żeś sama spostrzegła jego zmysł obserwacyjny, jego trafne uwagi o znajomych i krytyczne ustosunkowanie się do kobiet?... Dlaczego, nic nie wiedząc o tej dziewczynie, którą on sobie wybrał, dopuszczamy rzeczy najgorsze? Równie dobrze moglibyśmy mniemać, że jest ona nadludzkim zjawiskiem. I jestem przekonany, a wiesz, że słów na wiatr rzucać nie lubię, iż większość naszych uprzedzeń zniknie z chwilą, gdy ją poznamy.
Pani Czyńska siedziała milcząc z głową wspartą na ręku i zdawała się wpatrywać w dywan.
— Jeżeli zaś nasze zastrzeżenia przy tej znajomości wzrosną, to wierzaj mi — ciągnął pan Stanisław, — że i Leszek je z czasem podzieli, gdy będzie mógł obserwować ją na naszym tle, w naszym środowisku.
— Co przez to rozumiesz?
— Sądzę, że najrozsądniej będzie zabrać tę Marysię do nas.
— Do nas?... Do Ludwikowa?...
— Naturalnie. I dodam jeszcze, że z tym zaproszeniem musimy się spieszyć.
— Dlaczego?
— Bo jeżeli nie okażemy Leszkowi natychmiast jak najlepszej woli, jeżeli przez jedną chwilę pomyśli, że działaliśmy z premedytacją i że w dalszym ciągu pragniemy oderwania go od Marysi... Wtedy będzie już za późno. Kto wie, czy nie zabrał jej z owego młyna i nie wywiózł do kogoś ze swoich przyjaciół?
— Więc co robić? — Ręce pani Czyńskiej zacisnęły się.
— Jak najprędzej jechać tam.
— Dokąd?... Do młyna?
— A więc, dobrze. Poślij szofera, by podjeżdżał.
— Tak. Jeżeli już nie jest za późno.
Pani Czyńska szybko wstała:
— Dziękuję ci, Elu — przytulił ją do siebie. — Nie pożałujemy tego. Starzejemy się, kochanie, i coraz więcej nam trzeba ciepła.
Gdy wyszedł z pokoju, pani Czyńska otarła łzy.
W dziesięć minut później wielka, czarna limuzyna ruszyła sprzed ganku. Pogrążeni w swoich myślach państwo Czyńscy nie mówili ani słowa, zapomnieli nawet podać szoferowi cel podróży.
On jednak sam dobrze wiedział. W Ludwikowie wszyscy wiedzieli, dokąd państwo jadą i po co. Bo jakżeby inaczej? Są prawa, które rządzą wszystkimi sercami, jednakowo, przez wszystkich są odczuwane i dla wszystkich zrozumiałe.
Długa, ciężka maszyna z równego gościńca zjechała w boczną drogę. Tu liczne sanie ładowane zbożem pofalowały jezdnię w głębokie wyboje i trzeba było jechać wolno, ostrożnie. Jaskrawe światła reflektorów słupem błękitnej jasności wodziły z dołu do góry, wywołując, wyczarowując z pustki niespodziewane sylwetki olch, porośniętych śnieżną okiścią, czarne maczugi wierzb, czubate cienkimi gałązkami, wreszcie spadziste dachy zabudowań Prokopa i stalaktyty sopli lodowych, zwisające zmarzniętą kaskadą.
Śnieg ustał i szofer już z daleka zobaczył stojące przed młynem sanki ludwikowskie.
— Nasze konie przed młynem — powiedział, nie odwracając się.
— Chwała Bogu, że są tu jeszcze — pomyśleli oboje państwo Czyńscy.
Blask reflektorów wywołał z domu stangreta, który, okrywszy konie derami, sam grzał się w kuchni przy piecu, oraz starego Mielnika, który uważał za swój obowiązek powitać ludwikowskich państwa.
— Syn wasz, panoczku, — oznajmił — jest tu w przybudówce u panny Marysi. Pozwólcie, przeprowadzę.
— Dziękuję, Prokopie! — powiedział pan Czyński, a wziąwszy pod rękę panią Eleonorę, szepnął: — Pamiętaj Elu, że chcąc serce pozyskać, trzeba całe serce okazać.
— Wiem, mój dobry przyjacielu — ścisnęła jego ramię. — I nie obawiaj się.
Przełamała się już w sobie, w głębi duszy pogodziła się z tym co jeszcze tak niedawno uważałaby niemal za pohańbienie. Oto drugi raz w życiu los zmusił ją do przestąpienia tych progów. Jaki los znowu odwróciło koło i znowu zatrzymało się w groźnej chwili, w momencie niepokoju i niepewności przed chatą o małych kwadratowych okienkach.
Na pukanie do drzwi, Leszek mocnym, pewnym, może nawet wyzywającym głosem odpowiedział:
— Proszę wejść!
Już przed paru minutami uprzedziły go o przybyciu rodziców światła reflektorów. Wiedział, że to oni. Ale nie wiedział, z czym tu przyjdą. Toteż zerwał się i stanął przed Marysią, jakby chcąc ją zasłonić przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Twarz mu się ściągnęła i przybladła. Zacisnął zęby, gdyż usta miał pełne słów ostrych, gwałtownych, bezlitosnych. I czekał.
Drzwi otworzyły się. Weszli. Trwało to może sekundę, gdy tak zatrzymali się przy progu, lecz już ich zrozumiał. Na twarzy ojca był dobry, cichy uśmiech, oczy matki były zaczerwienione od łez, a usta jej drgały.
— Synku mój! — szepnęła prawie bezdźwięcznie.
Rzucił się jej do rąk i zaczął całować porywczo.
— Mamo! Mamo!...
W tych dwóch stłumionych wzruszeniem okrzykach, zawarło się wszystko: i ból, i wyrzuty, i nadzieja, i żal, prośba o przebaczenie i przebaczenie samo. Całe dzieje cierpień obojga, walk wewnętrznych, wzajemnych oskarżeń i dojmujących trosk, okrutnych postanowień i najtkliwszych rozczuleń, zamknęły się w tych dwóch słowach: synku, mamo, w tych wyrazach, którymi pisane są najtrwalsze traktaty, najbardziej niewzruszalne przymierza, najświętsze konkordaty.
Padli sobie w objęcia, już nic nie mówiąc, już nic myśląc, już niczego nie pragnąc poza tym jednym, by to, co w nich odżyło tak olśniewającą prawdą, już nigdy nie uległo najmniejszemu przyćmieniu.
Pani Czyńska ochłonęła pierwsza i odezwała się ciepło:
— Pozwól, Leszku, niechże poznam twoją przyszłą żonę.
— Mamo! Przyjrzyj się tej najbardziej kochanej dziewczynie na świecie... Kochanej jeszcze nie tak mocno, jak na to zasługuje.
Marysia stała z opuszczonymi oczami, zmieszana i onieśmielona.
— My z ojcem — powiedziała pani Eleonora — dodamy nasze uczucia do twoich, synu, a wówczas może jakoś się to zrównoważy.
Zbliżyła się do Marysi, objęła ją i pocałowała serdecznie:
— Jesteś śliczna, moje dziecko, a wierzę, że twoja młoda duszyczka jest równie piękna. Mam nadzieję, że zaprzyjaźnimy się i że nie zechcesz uważać mnie za swoją rywalkę, chociaż obie kochamy jednego chłopca.
Zaśmiała się i pogłaskała zarumienione policzki dziewczyny.
— Spójrz na mnie, chcę popatrzyć w twoje oczy, by sprawdzić, czy bardzo kochasz.
— Och, jak bardzo, proszę pani! — cicho powiedziała Marysia.
— Nie jestem dla ciebie, drogie dziecko, panią. Chcę być twoją matką.
Marysia pochyliła się i przywarła ustami do rąk tej wyniosłej damy, która tak niedawno była dla niej obcą surową panią, groźną i niedosięgalną, a którą teraz miała prawo nazwać matką.
— Pozwólże i mnie — wyciągnął do Marysi obie ręce pan Czyński — bym podziękował ci za szczęście naszego syna.
— To ja dzięki niemu jestem szczęśliwa! — uśmiechnęła się wreszcie nieco ośmielona Marysia.
— Spójrzcie tylko, jaka ona piękna! — zawołał z egzaltacją Leszek, który dotychczas przyglądał się całej scenie w jakimś radosnym osłupieniu.
— Winszuję ci, chłopcze! — poklepał go po ramieniu ojciec.
— Jest czego, prawda? — zarozumiale potrząsnął głową Leszek. — Ale wy jej jeszcze nie znacie. Gdy ją poznacie tak, jak ja, zobaczycie, że to prawdziwy klejnot, że to jest wprost ucieleśniony cud!
— Leszku! — zaśmiała się Marysia. — Jak ci nie wstyd tak kłamać! Po takiej reklamie państwo będą doszukiwali się we mnie bodaj czegokolwiek na jej uzasadnienie. Tym przykrzejsze będzie rozczarowanie, gdy się okaże, że jestem prostą i głupiutką dziewczyną...
— Twoja skromność — przerwała jej pani Czyńska — jest już dużą zaletą.
— To nie jest skromność, proszę pani — potrząsnęła głową Marysia. — Proszę nie myśleć, że ja nie zdaję sobie sprawy z tego, czym jestem i jak bardzo trudno mi będzie, ile wysiłku, ile trudu będzie mnie kosztowało przynajmniej o tyle zbliżyć się do poziomu i Leszka i państwa, i ich świata, by w nim nie razić i nie zawstydzać Leszka moimi brakami wykształcenia i wychowania. Przyznaję się otwarcie, że boję się tego, że nie wiem, czy temu podołam. A jeżeli odważyłam się na to, jeżeli pomimo wszystko, zdecydowałam się na wszelkie możliwe... zawody... na upokorzenia... to tylko dlatego, że tak bardzo go kocham...
Mówiła szybko, nie patrząc na nich, a jej przyśpieszony oddech świadczył, że wypowiada najgłębiej nurtujące je myśli.
Leszek powiódł triumfującym wzrokiem po twarzach rodziców, jakby mówił:
— Widzicie, jaką wybrałem dziewczynę!?
— I jeżeli jestem dziś taka szczęśliwa i taka dumna, że mam zostać jego żoną — ciągnęła Marysia — to bynajmniej nie dlatego, że każda uboga dziewczyna sklepowa marzy o wyjściu za mąż za bogatego i wytwornego mężczyznę. Wprawdzie cieszę się, że on, znając tyle świetnych panien, dorównujących mu i majątkiem i pozycją, wybrał mnie, nikomu niepotrzebną sierotę, ale jestem szczęśliwa i dumna dlatego, że właśnie on, najszlachetniejszy i najlepszy człowiek, jakiego znam.
Pani Czyńska przygarnęła ją do siebie:
— Rozumiemy cię, kochane dziecko. I tym bardziej gotowiśmy cię zapewnić, że potrafiliśmy już ocenić uczciwość twoich intencyj. Bądź też przekonana, że nie tylko nie spotkają cię wśród nas żadne przykrości, lecz znajdziesz otwarte serca i najżyczliwszą pomoc we wszystkim. Nie mów też nigdy więcej, że jesteś sierotą, gdyż od dzisiejszego dnia masz nas, kochane dziecko, i dom, który odtąd stał się również i twoim domem.
Marysia znowu pochyliła się do jej rąk, by je ucałować i by ukryć łzy, które zakręciły się w oczach:
— Taka pani dobra — szepnęła. — Nawet nie wyobrażałam sobie, że pani jest taka dobra... mamo.
Pan Czyński, jakkolwiek również przejęty, uśmiechnął się pod wąsem i chrząknął:
No, a teraz — powiedział — skorośmy o istnieniu naszego domu przypomnieli, byłoby, sądzę, najlepiej, byśmy doń wszyscy pojechali. Pomożemy Marysi spakować jej rzeczy i zabieramy ją do Ludwikowa.
— Oczywiście! — przytaknęła pani Eleonora. — Nie ma żadnego powodu, by zostawała tu dłużej.
Marysia zarumieniła się znowu, a Leszek powiedział:
— Widzisz, mamo... Obawiam się, że mojej Marysieńce byłoby trochę przykro. W Ludwikowie tyle gości, ludzi dla niej jeszcze zupełnie obcych...
— Więc chcesz pozwolić jej, by nadal została tu? — zdziwiła się pani Czyńska.
— Broń Boże! Ale mam pewien pomysł. Chciałbym z Marysią pojechać do Wilna.
— Teraz?... Na święta?
— Do świąt mamy jeszcze pięć dni. Musimy zaś tam pojechać, bo chodzi o dwie rzeczy: po pierwsze, mamy dług wobec tego zacnego Kosiby, którego wsadzono do więzienia za to, że nam uratował życie. Chcę powierzyć jego sprawę Wackowi Korczyńskiemu. Taki adwokat jak on, potrafi wszystko. A nie przebaczyłbym sobie najmniejszego zaniedbania w stosunku do człowieka, któremu tyle zawdzięczam i który okazał Marysi tak bezgraniczne przywiązanie.
— To zupełnie słuszne — przyznała pani Eleonora.
— A druga sprawa, to pewne uzupełnienia, jakich domaga się garderoba mojej królowej. Ja osobiście, nie przywiązuję do tego najmniejszego znaczenia, ale nie chciałbym, by wśród ludwikowskich gości czuła się skrępowana. Toteż mam nadzieję, że przy pomocy Wackowej załatwimy to jakoś.
— I tu przyznaję ci rację — skinęło głową pani Czyńska. — Jednak nie całkowitą. Mianowicie, nie polegam bez zastrzeżeń na guście Korczyńskiej. Toteż sama z wami pojadę, by się tym zająć.
— Mamo! Jesteś aniołem — zawołał Leszek.
I rzeczywiście był wdzięczny matce za to postanowienie. Wolał, by Marysia, zanim przyjedzie do Ludwikowa, zbliżyła się do kogoś z jego rodziny, by miała możność oswojenia się z nową swoją sytuacją. Znając prawdziwy talent matki w obcowaniu z ludźmi, nie wątpił, że pod jej wpływem dziewczyna tak inteligentna i tak wrażliwa, jak Marysia, nawet w tym krótkim czasie zyska wiele, a przede wszystkim tę swobodę bycia, która w nowym otoczeniu każdemu dość trudno przychodzi.
W pół godziny później państwo Czyńscy odjechali, gdyż pani Eleonora musiała spakować się do podróży. Leszek i Marysia zostali i mieli wyruszyć w dwie godziny później, by z matką spotkać się na stacji. Tymczasem w przybudówce zjawił się stary Prokop i zaprosił oboje na wieczerzę. Fakt, że młody dziedzic ludwikowski bierze żonę spod jego dachu, był dlań — jak zapewniał — zaszczytem godnym uczczenia. Toteż na stole zjawiła się nawet butelka nalewki wiśniowej, a na cześć narzeczonych gospodarz wypowiedział długą mowę, gęsto przetykaną sentencjami z Pisma Świętego i z osobistych rozważań filozoficznych.
Na nocny pociąg mało przybywało zwykle pasażerów. Tego dnia, jak to w okresie przedświątecznym, w poczekalni było sporo kupców z miasteczka, udających się do Wilna dla uzupełnienia zakupów. Zjawienie się Leszka z Marysią w towarzystwie pani Czyńskiej wywołało zrozumiałą sensację. Naczelnik stacji uważał za swój obowiązek przywitać się z panią Czyńską i zapytać:
— Szanowna pani ucieka z naszych stron na święta?
— Nie. Wracamy za kilka dni — odpowiedziała pani Czyńska — Jadę tylko z synem i przyszłą synową załatwić różne sprawunki.
Naczelnik aż usta otworzył ze zdziwienia. Leszek zaś uśmiechnął się i pomyślał z zadowoleniem:
— No, jutro będą mieli o czym gadać w Radoliszkach i w całej okolicy.


ROZDZIAŁ XIX

Za piekarnią więzienną pękła rura kanalizacyjna. Więźniowie, których wyroki jeszcze nie uprawomocniły się, nie mieli obowiązku pracy, ale Antoni Kosiba zgłosił się na ochotnika. Wolał ciężki fizyczny trud, niż bezczynność w dusznej celi, gdzie trzeba było wysłuchiwać opowiadań towarzyszów o różnych wyprawach złodziejskich, o bójkach i o planowanych przedsięwzięciach tegoż typu na przyszłość. Po takich pustych dniach przychodziły najbardziej męczące bezsenne noce. Toteż napraszał się do każdej pracy. Gdy trzeba było zsypywać węgiel, oczyszczać podwórza lub dachy z śniegu, nosić kartofle do kuchni, — pierwszy zgłaszał się na ochotnika. Potem zmęczony zasypiał kamiennym snem i nie miał czasu rozmyślać o sobie, ani o Marysi, ani o czymkolwiek.
Wyrok przyjął z rezygnacją. Aczkolwiek uważał wymiar kary za krzyczącą niesprawiedliwość, nie buntował się przeciw niej. Do niesprawiedliwości nawykł już od dawna. Nie oburzała go, nie dziwiła, nie smuciła nawet. Wiedział, że człowiek biedny tak musi do niej przywyknąć, jak do słoty i mrozów. Bóg, który je zsyła, stworzył też ludzi złych, zawziętych, surowych, nieczułych.
Po apelacji Antoni Kosiba też wiele sobie nie obiecywał. Jedno trapiło go tylko, jedno nie dawało mu spać po nocach, jedno zmartwienie: — Jak tam da sobie radę Marysia?
Wprawdzie znając Prokopa Mielnika nie przypuszczał, by w jego domu dziewczynę mogła spotkać jakaś krzywda, lecz czyż dla takiej panienki jak ona, już sama samotność na odludziu nie jest krzywdą?... A tyle obiecywał sobie! Tak pięknie wyobrażał sobie ich wspólne życie pod jednym dachem. Oczywiście zacząłby brać od swoich chorych pieniądze, zwłaszcza od bogatych, by miała na książki, za którymi tak przepada i na ładne sukienki, które bardziej pasują do jej delikatnej urody od zwykłych perkalikowych kiecek. Rano pracowałby w młynie, po południu przy jej pomocy przyjmowałby chorych, a wieczorami Marysia czytałaby głośno różne wiersze i powieści swoim dźwięcznym głosikiem.
I oto wszystko poszło w niwecz. Trzy lata to wielki kawał czasu. Przez trzy lata wiele może, wiele musi się zmienić. Po odbyciu kary wróci do młyna, ale jej już tam nie zastanie.
— I co wtedy?...
Wtedy znowu zacznie się puste, bezcelowe życie, życie ani dla siebie, ani dla ludzi, ani dla Boga, bo sam go nie pragnie, ludzie potępiają, a Bóg skądś z wysoka patrzy na to życie obojętnie.
— I co wtedy?...
Tyle lat włóczył się po świecie, niczym wałęsające się zwierzę, które nie miało innego celu, jak tylko zdobyć na dzień każdy strawę i kąt do przespania się. Aż oto gdy zaświtało w tej pustce pierwsze, jedyne światło, gdy zaczął czuć w piersiach żywsze tętno serca, a w sercu ciepłe ludzkie uczucie, gdy poznał, że jest też człowiekiem, że znalazł cel i potrzebę istnienia, spadł nań cios i wszystko zdruzgotał.
Jakże żywo przypomniał sobie teraz owe straszne chwile konania Marysi, gdy półprzytomny z bezsilnej rozpaczy siedział przy niej, niezdolny już do żadnego wysiłku, do żadnej nadziei, nawet do modlitwy. I tu podczas nocy więziennych przeżywał to samo. Tak samo i tu myśl jego uporczywie kołowała nad tym wirem, co wciągał w otchłań wszystko to, co kochał, dla czego chciał żyć, dla czego żyć mógł.
I powtórnie budziło się w nim wspomnienie, mgliste i niewyraźne, że już kiedyś bardzo dawno przeżywał podobne nieszczęście, że już kiedyś utracił wszystko. I na próżno wysilał pamięć. Tylko jedno w niej rysowało się wyraźniej: owo imię dziwne, nigdy nie słyszane, a tak bardzo znajome — Beata.
Dlaczego wracało tak niezmiennie, dlaczego samym swym dźwiękiem wzniecało niepokój? Co oznaczało?...
Leżał z otwartymi oczami na twardym sienniku więziennym i wpatrywał się w ciemność, jakby pragnąc ją przeniknąć. Lecz pamięć zatrzymywała się zawsze w jednym miejscu, zatrzymywała się przed jakąś niebotyczną ścianą poza którą sięgnąć nie mogła.
...Była to jesień i błotnista droga i zwykła chłopska furmanka z niewielką brzuchatą szkapą... Leżał na wozie i spał a głowa uderzała o deski, mocno boleśnie. Ten ból właśnie go obudził...
Lecz co było przedtem?...
Tak, tu zaczynała się owa niebotyczna ściana, a za nią kryła się tajemnica nie do odgadnięcia. Jakieś życie nieznane, zapomniane, przekreślone, zmazane z rzeczywistości Jedno wiedział: było ono inne od dzisiejszego. Musiało mieć jakiś związek z życiem ludzi bogatych i z tym zagadkowym imieniem: Beata.
W pierwszych latach swojej włóczęgi usiłował przeniknąć tę zaporę, która zamykała jego pamięci dostęp do przeszłości. Zdawał sobie przecie sprawę, że musiał mieć swoje lata młodzieńcze i dziecięce. W ostrożnych rozmowach z przygodnie spotkanymi wywiedział się, że wszyscy pamiętają swój wiek dziecinny. Nie zdradzał się też później przed nikim ze swej dziwnej ułomności, bo nikt mu uwierzyć nie chciał. Wyśmiewano go tylko i wyrażano przypuszczenia, że musi mieć powody do niepamiętania własnej przeszłości, lecz sam wciąż wysilał mózg, wciąż ponawiał ataki na ową ścianę, by po każdym zmęczony, wyczerpany do ostateczności, półobłąkany wracać do rzeczywistości i przysięgać sobie, że już więcej żadnej próby nie zrobi.
Mijały lata. Przyzwyczaił się, pogodził się z tym i już nawet przysięgać nie było trzeba. Czasem tylko jakieś zdarzenie zewnętrzne mimo jego woli budziło w nim nagle niepokój i ten strach, który każdy człowiek odczuwa w obliczu niezrozumiałych dla siebie sił, które w nim samym działają. Najlepszym sposobem oderwania myśli od tych spraw była zawsze praca i Antoni Kosiba dlatego tym chętniej brał się do najcięższej.
Tego dnia od wczesnego ranka wespół z kilkoma innymi więźniami zajęty był przy odkopywaniu pękniętej rury kanalizacyjnej. Wskutek już kilka dni trwającej odwilży powierzchnia ziemi zmieniła się w błotnistą paćkę, za to warstwa głębsza pamiętała niedawne ostre mrozy i trzeba było ciężko pracować rydlem i kilofem.
Około dziesiątej od strony kancelarii nadszedł starszy dozorca, Jurczak.
— Oho, kogoś na „widzenie“ wołają — zaopiniował jeden z bardziej doświadczonych więźniów.
I nie omylił się. Wzywano Antoniego Kosibę.
— Jacyś młodzi państwo do ciebie — wyjaśnił dozorca
— Do mnie?... To chyba pomyłka!...
— Nie gadaj, tylko chodź do rozmównicy.
W rozmównicy Antoni jeszcze nigdy nie był. Nikt go przecie nie odwiedzał i teraz łamał sobie głowę, kto to może być. Jeżeli Wasil z Zonią, dozorca nie nazwałby ich „państwem“.
W pierwszej chwili zmrok, panujący w salce, przedzielonej kratami, nie pozwolił mu poznać Marysi, tym bardziej, że ubrana była nie w swoje paletko i w beret, lecz w eleganckie futro i w kapelusz. Obok niej zobaczył młodego Czyńskiego.
Nagłym odruchem Kosiba chciał cofnąć się. Przeczucie mówiło mu, że czeka go coś przykrego, jakaś zła nowina, jakiś niespodziewany cios. Dlaczego oni są razem i co znaczy to przebranie Marysi?...
— Stryjciu Antoni! — zawołała dziewczyna. — Stryjcio mnie nie poznaje?...
— Dzień dobry, panie Kosiba — zawołał Leszek.
— Dzień dobry — powiedział cicho.
— No, widzi pan, nie ma czego się martwić — wesoło mówił Czyński. — Teraz wszystko pójdzie dobrze. Gdybym wcześniej dowiedział się o przykrościach, które pana przez nas spotkały, zająłbym się pańską sprawą. Teraz już niedługo będzie pan tu siedział. Zrobimy wszystko, by przyśpieszyć apelację, a po apelacji, jestem przekonany, wypuszczą pana. Jakże się pan czuje?
— Dziękuję, ot, jak w więzieniu...
— Kochany stryjcio tak zmizerniał — powiedziała Marysia.
— A tyś wydobrzała, gołąbeczko — uśmiechnął się do niej.
Skinęła głową:
— To ze szczęścia.
— Ze szczęścia?...
— Tak z wielkiego szczęścia, jakie mnie spotkało.
— Jakież to szczęście? — zapytał Kosiba.
Marysia wzięła Leszka pod rękę i powiedziała:
— On wrócił do mnie i już nigdy nie rozstaniemy się.
— Marysia zgodziła się zostać moją żoną — dodał Czyński.
Znachor chwycił się oburącz za kratę, która oddzielała go od nich, jakby bojąc się, że zachwieje się i upadnie.
— Jakto? — zapytał zdławionym głosem.
— Tak, stryjciu — z uśmiechem odpowiedziała Marysia — Leszek wyleczył się i wrócił. Widzisz, że niesprawiedliwie go potępiałeś. On mnie bardzo kocha, prawie tak mocno, jak ja jego...
— Przeciwnie — przerwał wesoło Leszek — ja znacznie mocniej!
— To niemożliwe. I wkrótce się pobierzemy. Przyjechaliśmy tu razem z mamą Leszka. I mama kupiła mi te wszystkie wspaniałości. Jakże ci się podobam, stryjciu?...
Dopiero teraz spostrzegła dziwne przygnębienie swego starego przyjaciela:
— Nie cieszysz się, stryjciu, moim szczęściem? — zapytała i nagle zrozumiała: — Ależ to bardzo niedelikatnie z naszej strony, gdy ty tutaj musisz przebywać. Nie gniewaj się za to!
Znachor wzruszył ramionami..
— A któż się gniewa... Ot... nie spodziewałem się... Daj wam Boże, jak najlepiej...
— Dziękujemy, serdecznie dziękujemy — podchwycił Leszek. — Ale proszę nie smucić się swoim losem. Powierzyliśmy pańską sprawę najlepszemu tutejszemu adwokatowi, mecenasowi Korczyńskiemu. Korczyński twierdzi, że potrafi pana uwolnić. A jemu można wierzyć.
Kosiba machnął ręką:
— A, szkoda zachodu!...
— Co stryjcio mówi! — oburzyła się Marysia.
— Niczego nie szkoda — zapewniał Leszek. — Pan jest naszym największym dobroczyńcą. Przez całe życie nie zdołamy wywdzięczyć się panu. I niech pan wierzy, że na głowie się stanę, a odzyska pan wolność, panie Kosiba.
Na twarzy znachora zjawił się smutny uśmiech.
— Wolność?... A... co mi po wolności?...
Młodzi zdumieni spojrzeli na siebie i Leszek potrząsnął głową:
— To chwilowe przygnębienie. Niechże pan tak nie myśli...
— Dlaczego stryjcio tak mówi?
— Pewno, gołąbeczko — westchnął Antoni — i mówić nie trzeba. Nie ma o czym mówić. Daj ci, Boże, radość i spokój gołąbeczko... No, na mnie czas, żegnajcie... A mną, starym, nie zawracajcie sobie głowy...
Skłonił się ciężko i zawrócił do drzwi.
— Panie Kosiba! — zawołał Leszek.
Lecz on przyśpieszył kroku i już był na korytarzu. Szedł coraz prędzej aż dozorca nie mógł za nim nadążyć i zirytował się:
— Co tak lecisz! Wolniej tam! Nogi mam przez ciebie pogubić?
Znachor zwolnił i szedł z opuszczoną głową.
— Kto ona dla ciebie jest ta panienka? — zapytał dozorca. — Krewna, czy dobra znajoma?...
— Ona? — nieprzytomnie spojrzał nań znachor — Ona?... Czy ja mogę wiedzieć...
— Niby w jaki sposób nie możesz wiedzieć?
— A no, człowiek dla człowieka jednego dnia może być wszystkim, a drugiego... niczym.
— Nazywała cię stryjem.
— Nazywać różnie można. Nazwa to pusta rzecz.
Dozorca aż sapnął z gniewu:
— Za wielki jesteś dla mnie filozof... Tfu!
Czyż mógł domyślić się, co dzieje się w duszy tego człowieka. Czyż mógł przypuścić, że więzień Antoni Kosiba przeżywa najcięższą chwilę w swoim ubogim życiu?... Zarówno on, jak i towarzysze z celi zauważyli tylko, że w znachora jakby coś uderzyło, jakby go coś przywaliło i przygniotło. Zaniemówił zupełnie, przez całą noc przewracał się na swoim sienniku, a z rana nie zgłosił się na ochotnika do pracy i został sam w celi.
I nie było w tym kłamstwa, gdy powiedział Czyńskiemu, że nie pragnie wolności. Nie pragnął teraz niczego.
Po wielu latach samotności wśród obcych ludzi po to tylko znalazł czyjeś serce, by je utracić, gdy odczuł tę sympatię, którą w niej wzbudził, gdy zrozumiał, że ta dziewczyna jest dlań droższa niż wszystko inne, — zaczął już wierzyć, że znalazł wreszcie cel życia.
Nie, nigdy nie robił żadnych planów. Podejrzenia Zoni o jego projektach małżeńskich wydawały mu się nawet dziwaczne. Po prostu chciał mieć Marysię przy sobie. Oczywiście, gdyby zechciała zostać jego żoną, gdyby w ten sposób mógł zapewnić jej spokojny byt i jaki taki dostatek oraz opiekę i osłonę przed złymi językami, poślubiłby ją. Ale bodaj wolałby, żeby zwyczajnie została przy nim. Niechby nawet wyszła za mąż za takiego Wasilkę...
Mieszkaliby razem, nie rozstawaliby się nigdy, codziennie widziałby jej niebieskie oczy, słyszałby jej dźwięczny głos, grzałby swoje stare serce jej wiosennym uśmiechem. Każdy dzień wówczas miałby jakiś sens, wieczorem wiedziałby, dlaczego pracuje, po co zarabia...
I nagle rozbiły się wszystkie nadzieje. Antoni Kosiba bynajmniej nie widział szczęścia Marysi w tym, że zostanie ona wielką panią, że będzie miała bogatego męża. Nie lubił bogactwa, chociaż sam nie wiedział dlaczego, nie ufał mu. Nie ufał też młodemu Czyńskiemu. W samym fakcie, że ten paniczyk pokochał Marysię nie było nic dziwnego. Któż bowiem poznawszy tę dziewczynę przeszedłby obok niej obojętnie. Toż i w Radoliszkach wszyscy młodzi ludzie zalecali się do niej. A to, że Czyński zdecydował się na małżeństwo... A no, pańska zachcianka. Nie mógł inaczej ją zdobyć, ale czy potrafi, czy zechce zapewnić jej szczęście?... Czy zdoła pojąć jak wielki skarb posiada, czy oceni ten skarb należycie, czy go nie zmarnuje?...
Podczas pobytu Marysi w młynie Antoni Kosiba ani słówkiem nie wspomniał o Czyńskim. Rozmyślnie milczał, a przecież widział strapienie dziewczyny, przecież nie uszło jego uwadze jej wyczekiwanie listu. Gdy mijały długie tygodnie, a list nie nadchodził, w głębi duszy cieszył się;
— Pocierpi, gołąbeczka — myślał i zapomni. Tak lepiej będzie dla niej.
Ale Czyńskiemu nie umiał przebaczyć milczenia. Potępiał go najsurowiej. I teraz jeszcze nie mógł mu tego darować. Wyobrażał sobie, że Leszek po wyzdrowieniu przyjechał, przypadkowo spotkał znowu Marysię, o której tak długo nie pamiętał i odżył w nim dawny kaprys. A jak długo trwają kaprysy takich lekkoduchów?...
Zresztą nie tylko te obawy nękały Antoniego Kosibę. Dręczyła go jego własna klęska. Jakże będzie żył dalej i po co?... Marysia, zostawszy panią, nie będzie potrzebowała ani jego opieki, ani pomocy, wejdzie w krąg innego życia, stokroć dalszego od poprzedniego niż pałac ludwikowski od młyna Prokopa Mielnika.
— Nawet widywać jej nie będę — myślał.
Im dłużej myślał, tym bardziej gorzkie były te myśli, tym mniej chciało mu się żyć, starać się o zmianę wyroku, powracać do owej izby w przybudówce, gdzie tak pięknie, tak jasno, tak dobroczynnie zaczynała się układać przyszłość, gdzie każdy przedmiot przypomniałby Marysię od chwili, gdy wydarł ją śmierci...
— Moja była, tylko moja, a teraz mi ją odebrano...
Siedział całymi dniami skulony i milczący w kącie celi. Nie interesował się nawet przysyłanymi mu teraz często paczkami z żywnością i tytoniem. Bez sprzeciwu oddawał je do podziału towarzyszom.
Tak minęły święta.
Po świętach wezwano Antoniego do kancelarii. Okazało się, że przyszedł doń nowy jego obrońca, adwokat Korczyński. Był to wysoki i dość zażywny, chociaż młody jeszcze brunet o poważnej twarzy i żywym przenikliwym spojrzeniu.
— No, panie Kosiba, — wyciągnął na powitanie rękę — zaznajomiłem się już z pańską sprawą. Widziałem się z kolegą Makłajem, przejrzałem dokładnie akty. Proces w pierwszej instancji nie był przeprowadzony zachwycająco i jestem zdania, że wiele mamy tu do zrobienia. Jeżeli nie wygramy sprawy całkowicie, w co wierzę, to wyrok zmniejszymy do paru miesięcy. Czyniłem nawet starania, by pana już wypuszczono...
— Nie zależy mi na tym — mruknął Kosiba.
— Otóż sądzę, że ma pan rację, tym bardziej, że rozprawa apelacyjna wyznaczona została na pierwszego lutego. Pozostał zatem panu niecały miesiąc. Dla tak krótkiego czasu nie opłacało się załatwiać wszystkich formalności z kaucją...
— Ja nic nie mam, skądże kaucja?...
— Pan Czyński chciał ją złożyć za pana.
— Zbytek łaski. Nie potrzebuję pomocy pana Czyńskiego.
— A dlaczego?... On jest dla pana bardzo życzliwie usposobiony. Zresztą zrozumiałe. Uratował pan życie jego narzeczonej i może jemu O, w pełni oboje zasługiwali na to. Ale wróćmy do sprawy. Otóż zebrałem już trochę materiału, który posłuży mi do obrony. Nie mam wiele czasu i będę się streszczał. Zatem przede wszystkim kazałem zrobić zdjęcia Rentgenowskie Leszka i jego narzeczonej. Pokazywałem je wielu lekarzom. Opinia wszystkich brzmiała jednogłośnie, że operacje przeprowadzone przez pana były nie tylko zupełnie prawidłowe, lecz świadczą o wprost wyjątkowej pańskiej umiejętności. Zwłaszcza ta podstawa czaszki. To było podobno fenomenalne. Muszę tedy wiedzieć, skąd i od kogo pan się tego nauczył?...
Znachor wzruszył ramionami:
— Nie uczyłem się.
— Niechże pan tego nie zataja przede mną, panie Kosiba — łagodnie powiedział adwokat — jeżeli pan sobie życzy, mogę to zachować przy sobie, ale ja muszę wiedzieć. Może pan pracował kiedy jako pielęgniarz w jakim szpitalu? Albo był pan sanitariuszem podczas wojny?...
— Nie.
— A od jak dawna leczy pan ludzi?... W jakich stronach pan był, zanim osiedlił się w młynie pod Radoliszkami?
— Dawniej nie leczyłem. Dopiero tam.
— Hm... Nie wmówi pan przecie we mnie, że bez żadnej praktyki umiał pan zestawiać złamane kości, prymitywnymi narzędziami przeprowadzać amputacje i temu podobne rzeczy.
— Ja też niczego panu wmawiać nie chcę.
— Tym brakiem szczerości utrudnia mi pan obronę.
— A czy ja prosiłem pana mecenasa o obronę? Nie potrzebuję żadnej obrony.
Adwokat przyjrzał mu się z zaciekawieniem:
— Woli pan siedzieć w więzieniu.
— Wszystko mi jedno — ponuro odpowiedział znachor.
Adwokat rozgniewał się:
— Ale mnie nie jest wszystko jedno. Postanowiłem sobie i obiecałem przyjacielowi, że pana z tego wyciągnę. I wiedz pan, że nie zaniedbam niczego. Nie chcesz pan sam mówić, dowiem się od innych.
— Nie warto się trudzić — machnął ręką znachor — Mnie wolność nie jest potrzebna, a co komu innemu po mojej wolności?... Czy będę w więzieniu, czy na swobodzie nikomu nic z tego nie przyjdzie.
— Głupstwa pan mówi, ale chociażby miał pan słuszność, to i tak w interesie samej sprawiedliwości...
— Nie ma sprawiedliwości — przerwał Kosiba. — Skąd panu przyszło, że jest sprawiedliwość?...
Adwokat skinął głową:
— Oczywiście, nie mówię o absolutnej sprawiedliwości. Taka może istnieć, lecz nie posiadamy w naszym umyśle żadnego sprawdzianu, by jej istnienie skonstatować. Mówiłem o sprawiedliwości względnej, ludzkiej.
Znachor zaśmiał się szyderczo:
— Żadnej nie ma. Ludzka?... Ot, widzi pan mnie tu, skazanego na trzy lata?... Pan mecenas w umyśle pewno nie znajdzie sprawdzianu jej istnienia. Nie w umyśle go trzeba szukać, ale w uczuciach, w sumieniu. A jeżeli ktoś w tym sumieniu znajdzie tylko krzywdę, to gdzież ta sprawiedliwość absolutna? Bo nie kara!... Kara przychodzi za winy. Tylko krzywda! Niczym nie zasłużona!
Oczy mu błyszczały, a grube palce rąk zaciskały się nerwowo. Adwokat milczał chwilę i niespodziewanie zapytał:
— Jakie jest pańskie wykształcenie?
— Żadnego nie mam wykształcenia.
— W pańskich papierach podano, że skończył pan dwa oddziały szkoły ludowej w powiecie kaliskim. Ale mówi pan jak człowiek inteligentny.
Znachor wstał:
— Życie człowiekowi różne myśli podsuwa... Czy mogę już odejść?
— Zaraz, chwileczkę. Więc nie chce pan ze mną pomówić otwarcie?
— Nie mam o czym mówić.
— Jak pan chce. Nie mogę pana zmusić. A teraz... może panu tu czego potrzeba?... Ciepła bielizna, może książki?...
— Niczego mi nie potrzeba — z naciskiem powiedział znachor — a jeżeli czego, to tylko, żeby mnie ludzie zostawili w spokoju.
Adwokat uśmiechnął się pojednawczo i wyciągnął rękę:
— No, dobrze. Do widzenia, panie Kosiba.
Wyszedłszy z więzienia, mecenas Korczyński miał już gotowe postanowienie: należało pojechać do Radoliszek, do młyna, do okolicznych wiosek, wyszukać świadków, byłych pacjentów znachora i później sprowadzić ich do sądu na rozprawę.
— Przy sposobności wpadnę do Ludwikowa na dzień lub dwa — pomyślał — a z tej sprawy zrobię wielką sprawę i jeżeli jej nie wygram, okaże się, że jestem patałachem.
Korczyński był młodym adwokatem, wrodzone jednak zdolności, pracowitość, gruntowna wiedza prawnicza, no i stosunki wysuwały go szybko naprzód, ambicja zaś kazała mu wciąż iść w górę, by wybić się nie tylko w tutejszej palestrze, lecz zdobyć sobie nazwisko w całym państwie.
Sprawę Antoniego Kosiby przyjął nie tylko przez wzgląd na przyjaźń z Leszkiem Czyńskim, nie tylko dla dobrego honorarium, którego przyjęcia nie mógł odmówić, ale głównie i przede wszystkim dlatego, że sama sprawa zainteresowała go bardzo i że wyczuł w niej te efektowne walory, które pewnym procesom nadają szczególniejszy rozgłos, a obrońcy w razie zwycięstwa przynoszą sławę.
Ponieważ zaś, raz podjąwszy się obrony, nie zaniedbał nigdy niczego, już nazajutrz wyjechał do Radoliszek. Dwa dni upłynęły mu na rozjazdach po okolicy, na żmudnych rozmowach z ludźmi, na zbieraniu materiałów. Dlatego też musiał skrócić swoją wizytę u Czyńskich.
Przyjęto go z otwartymi rękami. Świąteczni goście już rozjechali się i w domu byli tylko państwo Czyńscy, Leszek i Marysia.
Korczyński opowiadał szczegółowo, co udało mu się zebrać i zacierał ręce:
— Staję się coraz silniejszy. Zobaczycie, że gdy wytoczę na wały wszystkie moje armaty i otworzę huraganowy ogień, z oskarżenia zostaną gruzy i popioły. Przecież ten Kosiba to świetny lekarz! Ani jednego śmiertelnego wypadku, a wyleczonych przedstawię sądowi kilkadziesiąt sztuk. Z tych prawie połowa takich, co nie tylko mu za leczenie nie płacili, lecz jeszcze od niego otrzymywali wsparcie. Motywy zysku zupełnie odpadają. Zobaczycie! Ale główny nacisk kłaść będę na jego umiejętność. Dlatego wpadłem na pewien pomysł.
— A mianowicie? — zapytał Leszek.
— Oto wszystkich świadków, a przedewszystkim ciebie i twoją uroczą narzeczoną muszę mieć w mieście już w przeddzień rozprawy. Nie wiem, czy Sąd przyjmie mój wniosek i zechce powołać ekspertów. Toteż mam w zapasie coś również mocnego, jeżeli nie mocniejszego. Mianowicie przyszło mi na myśl, by jakiś znakomity chirurg zbadał wszystkich pacjentów przed rozprawą. Oczywiście musi to być taka znakomitość, że gdy stanie przed Sądem jako świadek powołany przez obronę, Sąd tym nie mniej będzie musiał uznać jego opinię za miarodajną. Musi to być gwiazda chirurgii.
Pani Czyńska skinęła głową:
— Taki jest w Polsce tylko jeden. Profesor Dobraniecki z Warszawy.
— Zgadła pani! — klasnął w ręce adwokat.
— No, to nie było trudne — zaśmiał się pan Czyński. — Myślę, że trudniej będzie nakłonić Dobranieckiego do przyjazdu.
— Jeżeli to kwestia honorarium — wtrącił Leszek — to proszę cię, Wacku, nie krępuj się.
— No, honorarium też nie będzie małe — zaśmiał się Korczyński, — ale mam jeszcze i inne sposoby. Żona Dobranieckiego jest kuzynką mojej żony. Jakoś to się zrobi. Musi być zrobione, bo sprawę muszę wygrać.
Marysia uśmiechnęła się doń serdecznie:
— Tak wdzięczna jestem panu za ten zapał i za otuchę. Nie ma pan pojęcia, jak bardzo jestem przywiązana do tego najlepszego na świecie człowieka, jak go kocham. Nie może pan sobie nawet wyobrazić, jakie on ma serce.
— Tego nie wiem, ale wierzę pani na słowo. Natomiast zdziwił mnie Kosiba swoją inteligencją. Mówi jak zupełnie wykształcony człowiek, co jakoś nie pasuję mi ani do jego wyglądu, ani do nieukończonej szkółki ludowej, ani do zawodu parobka młynarskiego, czy znachora.
— A widzisz! — zawołała Marysia, zwracając się do Leszka.
— Tak, tak — przyznał Leszek — Wyobraź sobie, Wacku, że Marysia od dawna zwróciła na to uwagę. A ja nawet przeprowadziłem pewną próbę, która potwierdziła nasze przypuszczenia.
— I jakaż to była próba? — zaciekawił się Korczyński.
— Dość naiwna w gruncie rzeczy. Zacząłem z nim rozmawiać, używając wielu słów, których znaczenia nie może znać prosty chłop, czy choćby półinteligent.
— No i...?
— Rozumiał wszystko. Mało tego. Kiedyś zastał Marysię nad wierszami Musseta, w oryginale. I zupełnie poprawnie przeczytał całą strofę.
— Dałabym głowę, że nie tylko czytał, lecz i rozumiał — dorzuciła Marysia.
Adwokat zamyślił się:
— Tak. To rzeczywiście dziwne... Zdarzają się jednak takie samouki. Ta teza też mogłaby mi się przydać, gdyby Kosiba zechciał otworzyć usta.
— Jak to?
— No, bo milczy uparcie. Nie chciał mi udzielić żadnych informacyj. Popadł w jakiś pesymizm, mizantropię, diabli wiedzą co.
— Biedak — westchnęła Marysia — Myśmy z Leszkiem też byli tym zaskoczeni. Dlatego nie chcieliśmy narzucać się mu powtórnie. Przyjął nas prawie opryskliwie. Nie dziwię się mu zresztą. Tyle przejść...
— To minie, gdy znajdzie się znów na wolności — z przekonaniem powiedział Leszek.
— Zrobię wszystko, co w mojej mocy — zapewnił adwokat.
— Jaki pan dobry! — zawołała Marysia.
— Ja?... Dobry?... Ależ proszę pani! Tu nie ma miejsca na dobroć. Zbijam na tej sprawie pieniądze...
— No, no — zaśmiał się Leszek. — Nie przesadzajmy...
— ...a po wtóre, gdy taki proces wygram, zdobędę jeszcze większą popularność, jeszcze lepszą markę i... więcej forsy.
— Fe — zgorszyła się pani Czyńska — wstydziłby się pan udawać karierowicza.
— O, ja nie udaję. Ja jestem karierowiczem. I wcale się tego nie zapieram. Wprost przeciwnie. Popisuję się tym, ile razy mogę. Jeszcze będąc studentem powiedziałem sobie, że zrobię karierę i robię ją konsekwentnie. U nas panuje śmieszne nagminne potępianie karierowiczów. Zrobiono z tej nazwy obraźliwe słowo. A tymczasem co znaczy robienie kariery? — Znaczy dążenie do wyzyskania wszelkich atutów, którymi obdarzyły nas natura, środowisko, wychowanie, wykształcenie, do zdyskontowania w życiu swoich uzdolnień, inteligencji, energii, umiejętności obcowania z ludźmi. Kto nie umie wykorzystać posiadanych warunków, ten je marnuje. Jest marnotrawcą i gamoniem. Oczywiście są także nieuczciwi karierowicze, tak samo jak są nieuczciwi bokserzy, używający w walce niedozwolonych ruchów. Ale to już inna sprawa. Ja naprzykład najwięcej żywię zaufania do karierowiczów, wiem, że na nich nigdy się nie zawiodę, bo mają ambicję, mają pęd, mają wolę osiągnięcia najlepszych możliwości dla siebie, a zatem i dla sprawy, której służą.
Zaśmiał się i dodał:
— Gdybym był dyktatorem, wszystkie dygnitarskie stanowiska poobsadzałbym karierowiczami.
Pan Czyński potrząsnął głową:
— Rozumowanie pana wydaje mi się zbyt uproszczone, mecenasie.
— A to dlaczego?
— Bo w karierowiczu owa wola pchnięcia własnej kariery jest czasem tak silna, że znalazłszy się w konflikcie z poczuciem obowiązku musi zwyciężyć.
— Czasem? — podchwycił adwokat — Zgadzam się z szanownym panem. Ale czyż nie więcej strat ponosimy przez nieudolność i ospałość różnych niedojdów i dobrowolnych pariasów?... Myślę, że dlatego właśnie jesteśmy narodem ludzi biednych, że panuje u nas psychoza pogardy dla wszystkich tych, którzy zdobyli czy to majątek, czy pozycję. Mamy szacunek dla tych, co otrzymywali to wszystko bez żadnej osobistej zasługi i bez żadnego wysiłku, to znaczy drogą spadku.
— Jest pan, widzę, zwolennikiem amerykańskiego kultu dla milionerów.
— W Ameryce nie wszystko jest głupie — uśmiechnął się Korczyński.
Pani Eleonora jednak przerwała dyskusję, wracając znowu do sprawy znachora. Potem poproszono do stołu, a wieczorem Korczyński odjechał na stację.
— Sprawia wrażenie człowieka, który nie umie ustępować z drogi — zaopiniowała po jego wyjeździe pani Czyńska.
— O, tak — potwierdził Leszek. — Dlatego też jeżeli chodzi o sprawę, mam najlepsze nadzieje. I sądzę, że trzeba przyśpieszyć odnowienie tego domku w ogródku, w którym ulokujemy Kosibę.
Domek istotnie był już od tygodnia remontowany pod pieczołowitym doglądem obojga narzeczonych, którym nawet do głowy nie przychodziło, że ich praca jest daremna i że przyszłość inaczej ułoży się, niż sobie uplanowali.


ROZDZIAŁ XX

Niewielka sala Sądu Apelacyjnego szybko się zapełniła publicznością o dziwnym składzie. Ceglaste kożuchy chłopów z okolic Radoliszek mieszały się z eleganckimi futrami panów z miasta. Sprawa wywołała wielkie zainteresowanie nie tylko w kołach prawniczych, gdzie już od dawna krążyły ekscytujące pogłoski o rewelacyjności obrony, przygotowanej przez Korczyńskiego, lecz i w świecie lekarskim wzbudziła sensację, tak ze względu na swoje tło, jak i na fakt, że na rozprawie wystąpić miał w charakterze świadka profesor dr Dobraniecki, najwybitniejszy chirurg polski, cieszący się powszechnym uznaniem, szacunkiem i sławą.

Wśród obecnych w Sądzie lekarzy nie brakło dawnych wychowanków słynnego profesora, nie było zaś ani jednego, który by z najwyższą ciekawością nie oczekiwał jego opinii o praktykach znachorskich. Jeżeli dziwiono się, to dziwiono się tylko temu, że profesor został powołany do świadczenia przez obronę, nie zaś przez oskarżenie, i dlatego też spodziewano się usłyszeć rzeczy rewelacyjne.

Że tak miało być istotnie, można było wywnioskować i z miny mecenasa Korczyńskiego. Wesoły i rozmowny półsiedział na swoim stole w rozpiętej todze i z rękami w kieszeniach spodni, gawędząc z paru kolegami z palestry. Obok na stole piętrzyły się stosy akt i notatek, do których jednak nawet nie zaglądał. Musiał tedy materiał opanować wyśmienicie i miał już szczegółowo opracowaną linię obrony.
I rzeczywiście, był pewien siebie, zwłaszcza od wczoraj. Wczoraj wczesnym rankiem przywitał na dworcu profesora Dobranieckiego i odwiózł go do jednej z lecznic prywatnych, gdzie już byli zebrani dawni pacjenci znachora Kosiby. Prawie cały dzień z niedużymi przerwami spędził profesor na ich badaniu, na studiowaniu zdjęć Roentgenowskich i na dyktowaniu stenotypistce orzeczeń.
Mecenas Korczyński nie zaniedbał niczego, co mogło się przyczynić do wygrania sprawy. Dopilnował sprowadzenia wszystkich potrzebnych mu świadków, gruntownie przewertował akty i spokojnie mógł teraz czekać na rozprawę.
Wprowadzono oskarżonego, który apatycznie zajął swoje miejsce pod strażą policjanta. Wygląd Antoniego Kosiby zdawał się być najjaskrawszym sprzeciwieństwem pogodnego zadowolenia z siebie jego obrońcy. Usiadł zgarbiony, opuścił głowę i wpatrywał się nieruchomo w podłogę. Jego broda jeszcze bardziej posiwiała, skóra na twarzy zżókła, pod oczami zaznaczyły się wyraźnie sinawe worki. Nawet nie rozejrzał się po sali, jakby nie słyszał życzliwych znajomych głosów, wymawiających jego nazwisko, zresztą może nie słyszał ich rzeczywiście, gdyż na skierowane doń pytania obrońcy, również nie zareagował wcale. Dopiero ostry odgłos dzwonka i rozkaz policjanta, który kazał mu wstać rozbudziły Kosibę. Podniósł się ciężko i usiadł, znowu pogrążony w swoich myślach.
W tej sali był jedynym człowiekiem, którego zupełnie nie obchodził przebieg rozprawy i jej wynik.
Jak automat odpowiedział na skierowane doń pytania, zmierzające do ustalenia personaliów i zatonął znowu w apatycznym bezruchu.
— Gdybym miał do czynienia z ławą przysięgłych — pomyślał z uśmiechem Korczyński — sam wygląd tego biedaka wystarczyłby mi do uzyskania uniewinnienia.
Tymczasem rozpoczął się korowód świadków. Przed pulpitem stanął przodownik Ziomek. Na precyzyjnie skonstruowane pytania prokuratora musiał odpowiedzieć wyjaśnieniami, silnie obciążającymi oskarżonego. Kosiba przyznał się do kradzieży walizki z narzędziami, walizki tej nie zwrócił, ukrył ją i przetrzymał kilka tygodni, oddał zaś wobec groźby rewizji, która i tak doprowadziłaby do odnalezienia skradzionego przedmiotu.
Z kolei wystąpił z pytaniami obrońca:
— Czy świadek, jako komendant posterunku w Radoliszkach, otrzymywał jakieś zażalenia od ludności na Kosibę?
— Nie, żadnych.
— Czy przed wypadkiem przywłaszczenia narzędzi, uważałby pan za możliwe wystawienie mu świadectwa moralności?
— Oczywiście. To był bardzo porządny człowiek.
— Dlaczego pan nie aresztował Kosiby po ujawnieniu kradzieży?
— Bo nie zachodziła, moim zdaniem, obawa ucieczki. Wystarczało zobowiązanie się Kosiby do niewydalania się.
— Czy świadek wiedział, że Kosiba przybył do waszej okolicy względnie niedawno i że od wielu lat bardzo często zmieniał miejsce zamieszkania?
— Wiedziałem.
— I pomimo to, ufał mu pan, że nie naruszy zobowiązania?
— Tak. Zresztą nie omyliłem się, bo przecie nie uciekł.
— Dziękuję. Więcej pytań nie mam.
Następnym świadkiem był dr Pawlicki. Początkowo oświadczył z niechęcią, że nic dodać nie może do swoich poprzednich zeznań, jednak pod naciskiem prokuratora zaczął odpowiadać:
— Byłem trzykrotnie w izbie, gdzie mieszkał oskarżony.
— W jakim celu?
— Najpierw, by go ostrzec przed uprawianiem bezprawnej praktyki lekarskiej, później, wezwany do wypadku i wreszcie, celem odszukania skradzionych narzędzi chirurgicznych.
— Jakie warunki higieniczne zastał pan w tej izbie?
— Wręcz opłakane. Ubranie oskarżonego było wysmolone, ręce bardzo brudne. Pułap w wielu miejscach pokryty był pajęczynami. Zauważyłem, że garnki, w których gotowano zioła, porośnięte były tłustym brudem. Prawdopodobnie służyły również do gotowania strawy i robiły wrażenie nigdy nie mytych. Podłoga była zawalona śmieciami i różnymi rupieciami. Zaduch panował taki, że trudno było oddychać.
— Gdzie Kosiba przeprowadzał operacje?
— Właśnie w tej izbie.
— Czy w takich warunkach przy poważniejszych zabiegach może pacjentowi grozić zakażenie?
— Oczywiście, i to nie tylko w poważniejszych. Przy każdej najdrobniejszej rance, jeżeli dostanie się do niej brud, lub kurz, czy coś podobnego, możliwe jest zakażenie lub tężec.
— Jak odpowiedział oskarżony na upomnienia pana doktora?
— Zlekceważył je całkowicie.
— Czy widział pan narzędzia chirurgiczne, których używał znachor do operacyj?
— Widziałem, lecz nie były to narzędzia chirurgiczne. Widziałem zwykłe ślusarskie młotki, dłuta, obcęgi i t. p. Oraz zwykły nóż kuchenny i piłkę ogrodniczą.
— W jakim stanie znajdowały się te narzędzia.
— Na niektórych była rdza. Na jednym dłutku zauważyłem starą, zakrzepłą krew. Wszystkie czuć było naftą czy też benzyną, której używał oskarżony widocznie jako środka dezynfekcyjnego.
— Czy nafta lub benzyna mają wartość jako środek odkażający?
— Tak, ale w nieznacznym stopniu.
— Czy w okolicy Radoliszek praktykuje wielu znachorów?
— W bliższej, kilkunastu. W całym powiecie jest ich chyba kilkudziesięciu. To istna plaga.
— Czym pan doktór to tłumaczy?
— Ciemnotą ludności.
— Czy śmiertelność wśród niej jest duża?
— Bardzo duża.
— Czy bywał pan doktór wzywany do wypadków, gdzie śmierć następowała wskutek zabiegów znachorskich?

Antoni Kosiba odmawia szczegółowych zeznań.
— Nader często. W aktach sprawy znajduje się odpis mego memoriału, złożonego władzom, gdzie podaję cyfry. Osobiście zanotowałem siedemdziesiąt dwa wypadki w ciągu dwóch lat. W całym powiecie, według danych wszystkich lekarzy, znachorskie zabiegi przyprawiły o śmierć dwieście kilkadziesiąt osób.

Teraz do świadka zwrócił się obrońca:
— Pan doktór powiedział przed chwilą, że nader często bywa wzywany do ofiar znachorskiego leczenia?
— Tak jest.
— Ile razy miał pan do czynienia z ofiarami Antoniego Kosiby?
—...Nie przypominam sobie.
— Ach, tak. Czy przypomina pan doktór sobie wobec tego chociażby jeden wypadek tego rodzaju?
— Nie.
— To dziwne. Kosiba leczył w bezpośrednim sąsiedztwie Radoliszek, leczył w fatalnych warunkach higienicznych, używał najprymitywniejszych narzędzi do operacji i pomimo to, nie słyszał pan doktór o żadnym wypadku śmierci z jego winy? A może pan słyszał.
— Nie — po chwili namysłu, odpowiedział lekarz.
— Czym to sobie należy tłumaczyć? Czy Kosiba miał małą praktykę?
— Nie liczyłem jego pacjentów.
— Pan się myli, doktorze. Pańskie zeznania w pierwszej instancji stwierdzają, że pan liczył. Upraszam Wysoki Sąd o odczytanie odnośnego ustępu zeznań świadka. Tom drugi strona trzydziesta trzecia, ustęp pierwszy.
— To dla sprawy nie jest istotne — skrzywił się przewodniczący.
— Chcę wykazać, że Kosiba miewał do dwudziestu pacjentów dziennie, według obliczeń świadka doktora Pawlickiego.
Odczytano wskazany ustęp, po czym obrońca znów zwrócił się do świadka:
— Na pytanie pana prokuratora, oświadczył pan, że był trzykrotnie w izbie Kosiby, w czym raz na wezwanie?
— Tak jest.
— Po co pana wzywano?
— Po katastrofie motocyklowej do dwojga ciężko rannych.
— Kto pana wzywał?
— Niejaki Wojdyłło, jak się później dowiedziałem, właśnie sprawca katastrofy.
— A na czyje polecenie pana wzywał?
— Zdaje się, że na polecenie Kosiby.
— Czy nie przypomina pan doktór sobie, czym tłumaczył panu Kosiba, że go wzywał?
— Owszem. Było dwoje poważnie rannych i twierdził, że sam nie może dać sobie rady.
— Czy błagał pan doktora o ratowanie rannej dziewczyny?
— Tak, ale uznałem jej stan za beznadziejny. Zastosowałem tylko zastrzyk na wzmocnienie serca.
— Czy Kosiba prosił pana doktora o pozwolenie skorzystania z pańskich narzędzi chirurgicznych, celem operowania rannej?
— Owszem, ale żaden lekarz na moim miejscu nie spełniłby takiej prośby.
— Czy też lekarz, nie zechciałby operować umierającej tylko dlatego, że pobieżne oględziny nasunęły mu przypuszczenie, że operacja nie uratuje chorej?
Dr Pawlicki poczerwieniał:
— Pan nie ma prawa mnie obrażać!
— Uchylam to pytanie — powiedział przewodniczący.
Adwokat skinął głową:
— Co skłoniło pana doktora do mniemania, że stan rannej jest beznadziejny?
— To było wgniecenie podstawy czaszki! Puls zanikł niemal zupełnie.
— A wie pan doktór o tym, że znachor Kosiba przeprowadził operację i uratował pacjentkę?
— Wiem.
— Czym to można wyjaśnić?
Lekarz wzruszył ramionami:
— Najbardziej zdumiewający wypadek w mojej praktyce. Sądzę, że też stało się to tylko nader dziwnym przypadkiem.
— Czy gdy pan doktór przyjechał do młyna, znachor zakomunikował panu własną diagnozę?
— Tak.
— A była ona zgodna z pańską?
— Tak.
— Czy zatem nie wydaje się panu doktorowi, iż Antoni Kosiba, ustalając trafną diagnozę i pomyślnie przeprowadzając wysoce niebezpieczną operację, wykazał duży talent chirurgiczny?
Lekarz zawahał się:
— Owszem. Lojalnie muszę przyznać, że w wielu wypadkach zastanawiało mnie to.
— Dziękuję. Więcej pytań nie mam — skinął głową adwokat i z uśmieszkiem spojrzał na prokuratora.
Z kolei odczytano zeznania kilku świadków oskarżenia z poprzedniej rozprawy, po czym jeden po drugim zjawiali się świadkowie powołani przez obronę. A więc zeznawał stary młynarz, jego syn, państwo Czyńscy, pani Szkopkowa, wreszcie cały szereg byłych pacjentów Antoniego Kosiby.
Zeznania ich brzmiały niemal identycznie: byłem chory, groziło mi kalectwo, on mnie uratował, o zapłatę nie upominał się. Niektórzy oświadczyli, że jeszcze od znachora otrzymali to i owo, że w całej okolicy wiedziano o jego bezinteresowności. Zaświadczył to i pan Czyński, od którego Kosiba nie przyjął stu złotych, chociaż musiała to być dlań suma znaczna, a zasłużył na nią w zupełności.
Wzruszające było zeznanie Prokopa Mielnika, który zakończył je słowami:
— Bóg go do mego domu sprowadził czyniąc tym wielką łaskę mnie grzesznemu, mojej rodzinie i ludziom sąsiedzkim. A że od Boga on, nie od złego ducha przyszedł, to i stąd wiem, że od pracy, która jest Bogu miła, nigdy się nie uchylił. Mógł ode mnie wszystkiego żądać, mógł bezczynnie za piecem siedzieć, jeść i spać. Ale on nie taki. Do każdej roboty był pierwszy, czy do przemyślnej, czy do czarnej. I tak do końca, aż do sprawy. A człowiek przecie niemłody. Tak ot my prosim wielmożnego Sądu, żeby go uwolnił na chwałę Bogu i na pożytek ludzki.
Siwa głowa starca pochyliła się w niskim pokłonie, prokurator zmarszczył brwi, a wszyscy obecni spojrzeli na oskarżonego.
Antoni Kosiba jednak siedział wciąż obojętny, z opuszczoną głową. Nie słyszał ani zręcznych pytań prokuratora, ani kontrataków obrońcy ani zeznań świadków. Na chwilę krótką obudził go cichy, drżący głos Marysi. Podniósł wówczas wzrok i poruszył bezgłośnie wargami, by znowu zapaść w apatię.
— Nic mi nie zostało — myślał, — nic mnie nie czeka...
Tymczasem przed pulpitem stanął świadek najważniejszy, do którego zeznań mecenas Korczyński największą przywiązywał wagę. Nie tylko on zresztą, zarówno sędziowie, jak i publiczność, oczekiwali jego zjawienia się z napięciem. Miał zabrać głos luminarz nauki, świetny chirurg, a także pierwsza osoba w świecie lekarskim.
Kto nie znał go osobiście lub nie widział go nigdy, pomimo to tak właśnie musiał sobie wyobrazić profesora Dobranieckiego. Wysoki, w sile wieku mężczyzna, o nieco zażywnej postawie, o pięknym orlim profilu, i wysokim czole. Z każdego jego ruchu, z brzmienia jego głosu, z pełnego powagi spojrzenia, przebijała ta pewność siebie, którą daje tylko poczucie własnej wartości, wartości powszechnie uznanej i udokumentowanej pozycją w życiu.
— Zwróciło się do mnie, jako do chirurga — zaczął — kilkanaście osób z prośbą, bym zbadał stan ich zdrowia. Ulegli w swoim czasie różnym poważniejszym urazom, względnie schorzeniom, po czym poddali się zabiegom chirurgicznym, przeprowadzonym przez wiejskiego znachora, nazwiskiem Kosiba. Auskultacja i prześwietlenia przy pomocy aparatu Roentgena wykazały co następuje...
Tu profesor zaczął kolejno wyliczać nazwiska przed chwilą przesłuchanych świadków wraz z opisem uszkodzeń z oceną dokonanych zabiegów operacyjnych oraz wyników kuracji. Gęsto padały łacińskie nazwy, lekarskie terminy, fachowe określenia.
— Reasumując — kończył profesor — muszę stwierdzić, że we wszystkich wyżej wymienionych przypadkach, operacje przeprowadzone zostały zupełnie prawidłowo, z niewątpliwie gruntowną znajomością anatomii i uchroniły ofiary od śmierci, względnie nieusuwalnego kalectwa.
Przewodniczący skinął głową.
— A czym pan profesor może wytłumaczyć fakt, że człowiek, nie posiadający żadnego wykształcenia, mógł dokonywać tak ryzykownych zabiegów z pomyślnym skutkiem?
— Sam sobie zadawałem to pytanie — odpowiedział profesor Dobraniecki. — Otóż chirurgia jest z natury rzeczy wiedzą empiryczną, opartą na doświadczeniach i obserwacjach tysięcy pokoleń. Początki zabiegów operacyjnych sięgają nader odległych okresów prehistorycznych. Archeologom znane są wykopaliska z epoki bronzu, sprzed kilku tysięcy lat, pozwalając stwierdzić, że już wówczas umiano zestawiać złamane kości, przeprowadzać amputacje kończyn i t. p. Otóż sądzę, że wśród ludności wiejskiej, obeznanej z anatomią zwierząt domowych, mogą się zdarzać wyjątkowo bystrzy obserwatorzy, którzy z czasem przychodzą z pomocą ludziom, nabierając wystarczającej w drobniejszych i mniej skomplikowanych wypadkach praktyki.
— Tu jednak — odezwał się przewodniczący — pan profesor określił większość przypadków, jako uszkodzenia skomplikowane i groźne.
— Istotnie. Toteż przyznaje, że byłem zdumiony. Ten znachor musi mieć nie tylko doświadczenie, lecz i wręcz fenomenalny talent...
Zamyślił się i dodał:
—...intuicję... Tak, intuicję chirurgiczną, rzecz bardzo rzadko spotykaną. Osobiście znałem kiedyś jednego tylko chirurga o tak pewnej ręce i o takiej intuicji.
— A co oznacza pewność ręki?
— Pewność ręki?... — przede wszystkim trafne cięcia.
— Dziękuję — powiedział przewodniczący. — Czy strony mają pytania?
Prokurator przecząco potrząsnął głową, zaś mecenas Korczyński zawołał:
— Ja mam. Czy pan profesor znalazł u któregoś z badanych przez siebie pacjentów Kosiby ślady zakażenia?
— Nie.
— Dziękuję. Więcej pytań nie mam.
Profesor skłonił się i usiadł w pierwszym rzędzie krzeseł obok państwa Czyńskich. Teraz też po raz pierwszy rzucił okiem na ławę oskarżonych. Zobaczył barczystego, wychudłego brodacza, wyglądającego na lat niespełna sześćdziesiąt.
— Więc taki jest ten znachor — pomyślał; już chciał odwrócić głowę, gdy zastanowiło go dziwne zachowanie się oskarżonego.
Antoni Kosiba wpatrywał się weń intensywnym i jakby nieprzytomnym wzrokiem.
Na jego ustach zjawił się niezrozumiały uśmiech, niepewny i pytający.
— Cóż za dziwaczny jegomość — skonstatował profesor w myśli i odwrócił się. Po dłuższej chwili jednak znowu musiał spojrzeć na znachora. Wyraz jego wychudzonej twarzy nie zmienił się, a oczy wprost wlepiał w profesora.
Dobraniecki nerwowo poprawił się na krześle i zaczął przyglądać się prokuratorowi, który właśnie rozpoczął swoją mowę. Mówił głosem dość monotonnym i to może odbierało sugestywność jego argumentom, plastykę jego krótkim rzeczowym zdaniom, beznamiętnym, ale nieomylnie logicznym.
Prokurator przyznawał, że wyrok pierwszej instancji przez ludzi kierujących się uczuciami może być uznany za zbyt surowy. Przyznawał, że oskarżony Kosiba nie należy do najgorszego gatunku szarlatanów. Przyznawał nawet, że do uprawiania tego procederu mogły go skłonić pobudki szlachetne.
— Ale my tu — ciągnął — nie reprezentujemy miłosierdzia. Jesteśmy przedstawicielami prawa. I nie wolno nam zapominać, że oskarżony łamał je...
Prof. Dobraniecki starał się skupić uwagę na wywodach prokuratora, lecz nie dawało mu spokoju nieznośne wrażenie: wprost czuł na karku wzrok tego Kosiby.
— Czego on ode mnie chce? — irytował się w duchu. — Jeżeli w ten sposób wyraża wdzięczność za moje zeznania...
—...Niewątpliwie, są tu okoliczności łagodzące — ciągnął oskarżyciel. — Ale nie możemy ignorować faktów. Kradzież zawsze pozostanie kradzieżą. Ukrywanie skradzionego przedmiotu...
Nie. Niepodobna było w tych warunkach ześrodkować uwagi. Oczy tego człowieka miały jakiś wpływ magnetyczny. Dobraniecki prawie z gniewem odwrócił się do niego i zdziwił się: znachor siedział z opuszczoną głową. Przed nim na balustradzie leżały bezwładnie jego wielkie ręce.
I nagle w umyśle profesora zrodziło się niedorzeczne przypuszczenie:
— Musiałem już kiedyś widzieć tego człowieka.
Pamięć zaczęła pracować. Profesor wierzył w swoją pamięć. Nigdy go jeszcze nie zawiodła. I teraz, po dłuższej chwili doszedł do przeświadczenia, że przez moment złudziło go jakieś nieistotne podobieństwo. Zapewne do jakiegoś przelotnego pacjenta sprzed lat.. Zresztą, nie miał czasu zastanawiać się nad tym dłużej, bo właśnie wstał mecenas Korczyński i jego metaliczny głos zabrzmiał elektryzująco:

— Wysoki Sądzie! Ślepy los tylko i nieporozumienie zrządziły, że ten oto człowiek znalazł się w tej sali i przed tym trybunałem. Nie tu jego miejsce, i nie ten trybunał jest właściwy dla oceny jego czynów. Antoni Kosiba powinien w tej chwili znajdować się w auli naszego Uniwersytetu, powinien stać w obliczu senatu akademickiego i nie na wyrok powinien czekać, lecz na wręczenie mu dyplomu doktora honorowego.
— Zjawili się tu, jako Łazarze, którym powiedział: — Wstańcie... i przyszli dać świadectwo prawdzie, przyszli, by palcem wskazać na swego dobroczyńcę i zawołać: — Ten ci jest! Byliśmy kalecy, a on nam chodzić pozwolił, byliśmy chorzy, a on nas uzdrowił, byliśmy nad grobem, a on nam żyć kazał!
— Lecz pan prokurator widzi w tym grzech i winę, że Antoni Kosiba, nie posiadając dyplomu, ośmielał się ratować bliźnich. Czy jeżeliby skoczył do wody dla ratowania tonących, musiałby również posiadać świadectwo z ukończenia szkoły pływackiej?...
— Nie jestem demagogiem i bynajmniej nie staję tu w obronie znachorstwa. Ale tym ostrzej protestować muszę przeciw użytemu przez oskarżenie sposobikowi. Mianowicie, zestawiono tu pozornie przypadkowo dwie prawdy: pierwszą, że Antoni Kosiba jest znachorem, i drugą, że znachorzy są szarlatanami, operującymi całym arsenałem tricków i sztuczek, zaklęć, zamawiań, odczyniania uroków i innej blagi. Za pozwoleniem! W tym zestawieniu tkwi perfidia, gdyż, jak nam wiadomo z przewodu sądowego, oskarżony nigdy, ani w jednym wypadku nie posługiwał się żadnymi zaklęciami ni innymi bzdurami.
— W świetle tegoż przewodu upadł też z kretesem zarzut, według którego Kosiba działał z chęci zysku. A skoro w jego działalności akt oskarżenia upatruje przestępstwo, jedyny zaś motyw tego przestępstwa rozwiewa się niczym mgła, jedynym motywem do naszego użytku może być tylko mania. Tak, Wysoki Sądzie! Ten człowiek jest maniakiem. Opanowała go mania pomagania cierpiącym, pomagania za darmo, ba, więcej! bo za cenę utraty własnej wolności, za cenę piętna zbrodniarza, za cenę twardej pryczy więziennej i hańbiącego miejsca na tej ławie.
— Nie będę tu dłużej zatrzymywał się nad kwestią, czy Antoni Kosiba był dobrym lekarzem. Wyręczyli mnie świadkowie, wyręczył przede wszystkim luminarz naszej chirurgii, którego opinia starczy za najcenniejsze świadectwo. Nie będę wyzyskiwał łatwej możności podkreślenia, że dr medycyny Pawlicki nie miał, jak sam zeznał, ani jednego wypadku, by zgłosił się doń o ratunek pacjent tego znachora, że natomiast ten znachor uratował od kalectwa w jednym wypadku i od śmierci w drugim dwie osoby, od których doktór Pawlicki odszedł bezradny.
— Chcę mówić, panowie sędziowie, o największej winie Antoniego Kosiby, chcę mówić o tym, co oskarżenie na pierwszy wysunęło plan; chcę mówić o antysanitarnych warunkach, jakie panowały w tej izbie, w której dokonywał on operacyj. Otóż byłem w tej izbie i muszę przyznać panu prokuratorowi, że świadkowie, których powołał, z dużym umiarkowaniem scharakteryzowali antyhigieniczne warunki, które tam panują. Zapomniano dodać, iż w oknach są szczeliny, skąd zawiewa wiatr, że w wypaczonej podłodze są szpary, skąd ciągnie wilgoć, że pułap zacieka, że piec dymi, że w izbie nie tylko nie brakowało brudu, pajęczyn i kurzu, lecz gnieździły się tam również karaluchy!... Widziałem też i narzędzia, przy których pomocy Kosiba robił operacje. Jest to stare, zużyte i zardzewiałe żelastwo, poszczerbione i pokrzywione, powiązane drutem i sznurkami. W takiej to izbie i takimi narzędziami Kosiba operował ludzi.
— Lecz, na miły Bóg!... Przecie żaden z operowanych nie umarł? Przecie żaden nawet zakażenia nie dostał!
— Widzę tu na sali kilkunastu wybitnych i doświadczonych lekarzy i zapytuję ich! Zasługa to Kosiby, czy jego wina?! Zapytuję ich: Czy sam fakt, iż tylu niebezpiecznych operacyj dokonał ktoś w tak straszliwych warunkach, świadczy przeciw niemu, czy za nim?!... Czy za to, właśnie za to, ma dostać cztery ściany więzienne, czy wart jest sali operacyjnej z porcelany i szkła?!...
Przez salę przeszedł głośny szmer, gdy zaś ucichło, mecenas Korczyński mówił dalej:
— I jeszcze jeden zarzut ciąży na tym oto starcu, na którego życiu nie było dotąd żadnej plamy, na człowieku, któremu bez wahania ufała nawet podejrzliwa policja: — popełnił kradzież. Tak. Skusił go połysk precyzyjnych, lśniących narzędzi chirurgicznych i ukradł je. Najpierw wprawdzie próbował wyprosić pożyczenie tych narzędzi, a spotkawszy się z kategoryczną odmową — ukradł. Lecz po cóż to uczynił?... Co tego uczciwego człowieka pchnęło do przestępstwa?... W jakiej sytuacji i z jakich pobudek sięgnął po cudzą własność?...
— Oto w izbie w tej właśnie chwili konała na stole młoda dziewczyna, rozkwitające życie pogrążało się w otchłań śmierci, a on, Antoni Kosiba, wiedział, czuł, rozumiał, że bez tych lśniących narzędzi nie zdoła przyjść ze skuteczną pomocą. Zapytuję: jak miał postąpić Antoni Kosiba?...
Adwokat powiódł rozpłomienionym spojrzeniem po sali:
— Jak miał postąpić?! — zawołał. — Jak postąpiłby każdy z nas na jego miejscu?!... Jedną znajduję tylko na to odpowiedź: — Każdy z nas zrobiłby to samo, co Antoni Kosiba, każdy z nas ukradłby te narzędzia! Każdemu z nas sumienie wskazałoby, że to jest jego obowiązkiem, obowiązkiem moralnym!
Uderzył pięścią w stół i wzburzony umilkł na chwilę.
— W dawnej Austrii — ciągnął — istniał pewien szczególniejszy order wojskowy. Dawany był za czyn dziwny, za nieusłuchanie rozkazu, za złamanie dyscypliny, za bunt przeciw karności. Był to jeden z najwyższych i najrzadziej rozdawanych orderów, lecz stanowił odznaczenie najchlubniejsze, gdyby Sądy polskie rozporządzały prawem rozdawania nie tylko kar, lecz i nagród, taki właśnie order za złamanie prawa powinienby zawisnąć na piersi Antoniego Kosiby, gdy będzie wychodził z tej sali.
— Ponieważ zaś nagroda ta niestety, nie istnieje, niech mu nagrodą będzie to, że każdy uczciwy człowiek za zaszczyt sobie będzie uważał uściśnięcie tej spracowanej i brudnej ręki, tej najczystszej ręki na świecie.
Korczyński skłonił się i usiadł.
Prof. Dobraniecki nie bez zdziwienia zauważył w jego twarzy i w spuszczonych powiekach wyraz wzruszenia. Sam zresztą był wzruszony, jak i publiczność. Jeden z sędziów raz po raz nieznacznie ocierał zgiętym palcem kąciki oczu. Drugi siedział z oczyma, wbitymi w papiery.
Wyrok uniewinniający zdawał się być przesądzony, tymbardziej, że prokurator zrezygnował z repliki.
— Oskarżonemu przysługuje prawo głosu — powiedział przewodniczący.
Antoni Kosiba nie poruszył się.
— Ma pan prawo ostatniego słowa — potrząsnął go za łokieć mecenas Korczyński.
— Ja nic... nie mam do powiedzenia. Wszystko mi jedno...
I usiadł.
Gdyby czyjekolwiek oczy zwróciły się w tej chwili na profesora Dobranieckiego, zdziwiłby się każdy. Profesor zbladł nagle, zrobił ruch, jakby chciał zerwać się z krzesła i otworzył usta...
Lecz nikt tego nie zauważył. Właśnie wszyscy wstawali, gdyż sędziowie udawali się na naradę. Po ich wyjściu głośne rozmowy wypełniły salę, wiele osób otoczyło Korczyńskiego, winszując mu świetnie przeprowadzonej obrony. Niektórzy wyszli na korytarz, by wypalić papierosa.
Profesor Dobraniecki poszedł za nimi. Drżały mu ręce, gdy wyjmował papierośnicę. Wyszukał pustą ławeczkę w dalszym kącie i ciężko na nią opadł.
Tak. Poznał go, wiedział teraz napewno: znachor Antoni Kosiba był kiedyś profesorem Rafałem Wilczurem.
— Ten głos!
O, nigdy nie zapomniał tego głosu. Latami przecie wsłuchiwał się w jego brzmienie. Najpierw jako młody student medycyny, później jako asystent, wreszcie jako początkujący lekarz, przygarnięty przez wielkiego uczonego... Jakże mógł nie poznać tych rysów od razu! Jakże mógł nie widzieć ich pod tym szpakowatym zarostem!
Ba! Jakimż głupcem był już wcześniej, gdy jeszcze nie widział Antoniego Kosiby, gdy tylko zdumiony oglądał ślady pooperacyjne na jego pacjentach! Pojąć nie mógł, by wiejski znachor tak genialnie umiał dokonywać tak złożonych zabiegów, przed którymi zawahałby się on sam, profesor Dobraniecki!
— Powinienem był od razu poznać w tym jego rękę! Cóż za głupiec ze mnie!
A miał przecie i inne poszlaki w tym kierunku. Między badanymi znajdowała się ta panienka operowana na wgniecenie podstawy czaszki, Dobranieckiego wprawdzie zastanowiło jej nazwisko: — Wilczurówna, ale w pośpiechu nie pomyślał o wypytaniu dziewczyny. Nazwisko to zresztą było dość częste, sam miał kilku pacjentów Wilczurów. Jednak należało zastanowić się. Wiek tej Wilczurówny zdaje się odpowiadałby wiekowi córki profesora Wilczura... Gdy zniknęła wraz z matką z warszawskiego horyzontu, miała lat... siedem. Tak to jasne...
— To nie mogło być przypadkowe! Znachor Kosiba... i ona.
Profesor odrzucił niezapalonego papierosa i przetarł czoło. Było wilgotne.
— Więc nie umarł, więc nie został zabity!
Ukrył się tu na kresach w przebraniu chłopskim i pod cudzym nazwiskiem, ukrył się razem z córką, lecz dlaczego jej nazwiska również nie zmienił?... Dlaczego ojciec i córka udawali tu obcych względem siebie ludzi?...
Teraz przypomniał sobie słowa, wypowiedziane doń przez tę panienkę podczas badania:
— Stryjciu Antoni okazał mi więcej poświęcenia, niż tego można byłoby oczekiwać od prawdziwego stryja.
Po co ta komedia?... No, i jej ojciec! Wystarczyłoby przecie, by wstał i powiedział:
— Miałem prawo operować i leczyć. Nie jestem znachorem Kosiba. Jestem profesorem Rafałem Wilczurem.
Byłby wolny.
— Więc dlaczego tak kurczowo trzyma się swej fałszywej skóry? Mógł ujawnić swoje prawdziwe nazwisko już w pierwszej instancji, a wolał przyjąć wyrok, skazujący na trzy lata.
Gdyby profesor Dobraniecki nie znał tak dobrze swego dawnego szefa i nauczyciela, jak go znał, pomyślałby może, iż do ukrywania się skłoniło Wilczura jakieś popełnione przestępstwo czy zbrodnia. Ale i teraz wzruszyłby tylko ramionami, gdyby mu ktoś podobną myśl podsunął.
Nie, tu musiała kryć się jakaś głębsza tajemnica.
Jak żywe obudziły się w pamięci owe dni, pierwsze dni po zniknięciu profesora. Czyżby rzekoma ucieczka pani Beaty z córką i zaginięcie później profesora Rafała było ukartowaną komedią?... Jakież były tedy jej motywy?... Zostawili swoje bogactwo, swoją pozycję, jego sławę — wszystko. I uciekli, ale w jakim celu?
Pozytywny umysł Dobranieckiego nie znosił żadnego tłumaczenia, którego nie dałoby się ugruntować jakimikolwiek logicznymi przesłankami, którego nie wyjaśniałyby normalne, ludzkie pobudki działania.
Teraz jednak nie miał czasu na rozwiązywanie zagadek. Lada chwila wyrok będzie ogłoszony. Oczywiście, będzie to wyrok uniewinniający, ale może być i skazujący.
— Moim obowiązkiem jest natychmiast zawiadomić adwokata i zażądać wznowienia rozprawy, by zeznać, kogo poznałem w znachorze Kosibie.
Dobraniecki przygryzł wargi i powtórzył:
— Tak, to mój obowiązek.
Nie poruszył się jednak. Zbyt szybko tłoczyły się myśli, zbyt gwałtownie narastały w wyobraźni następstwa.
Przed powzięciem decyzji, należało trzeźwo i gruntownie wszystko posegregować, przefiltrować, ułożyć... No, i przewidzieć konsekwencje. Nie lubił, nie umiał działać na ślepo pod wpływem impulsów.
— Przede wszystkim opanować się — mruknął do siebie z taką intonacją, jakiej używał do poskramiania nerwowych pacjentów.
Wyjął papierosa, uważnie go zapalił. Stwierdził, że tytoń jest zbytnio wyschnięty, że dziś mniej wypalił papierosów niż zwykle i że należałoby ograniczyć się w ogóle do dwudziestu sztuk dziennie. Te proste czynności i uboczne refleksje przyczyniły się do przywrócenia mu równowagi, a skutek był natychmiastowy: oto przypomniał sobie szczegół niezmiernie ważny, szczegół, którego dotychczas nie brał w rachubę, a który z gruntu zmieniał sytuację. Przecie znachor Kosiba podczas rozprawy uśmiechał się doń, najwyraźniej uśmiechał się!
— Przyglądał się mi, jak komuś dobrze znajomemu, którego nie daje się rozpoznać. I nie ukrywał bynajmniej tego, że usiłuje mnie poznać!... Cóż to może oznaczać?
Mogło oznaczać tylko jedno: profesor Wilczur nie obawiał się, że zostanie odkryty pod przebraniem znachora. Profesor Wilczur nie obawiał się! Dlaczego tedy nie przerwał procesu prostym oświadczeniem, że jest Wilczurem? — Na to zaś również jedna tylko mogła być odpowiedź:
— On nie wie sam, kim jest..
Pod wpływem tego odkrycia, Dobraniecki zerwał się na równe nogi:
— Amnezja. Utrata pamięci. Boże! On przez tyle lat błąkał się... Spadł do poziomu prostego wyrobnika... Utrata pamięci.
Profesor Dobraniecki wiedział doskonale, co należy uczynić, by nieszczęśliwego uleczyć. Wystarczyło po prostu powiedzieć mu kim jest, przypomnieć kilka szczegółów, pokazać jakiś znany mu przedmiot.
Oczywiście, może nastąpić wskutek tego poważny wstrząs psychiczny. Lecz choćby wstrząs taki był najsilniejszy, nie może być niebezpieczny.
Po paru godzinach, czy po kilku dniach, Wilczur odzyska pełną świadomość...
— A co wtedy?...
I tu przed oczami Dobranieckiego wyraźnie zarysowała się kolejność nieuniknionych skutków. Więc przede wszystkim wiadomość o całej tej tragedii i o jej szczęśliwym finale rozbrzmi po całym kraju. Profesor Wilczur wróci do stolicy. Wróci do swojej willi, do swego majątku, do swojej lecznicy, wróci do swoich praw, do swoich stanowisk, do swojej przodującej pozycji w świecie lekarskim. Wróci jeszcze sławniejszy, jeszcze bardziej uwielbiany, jeszcze znakomitszy, bo otoczony aureolą znachora-cudotwórcy, który potrafił być równie genialnym chirurgiem bez sal operacyjnych, bez sztabu asystentów, bez narzędzi...
— Wróci... a co wtedy, ze mną się stanie?...
I profesor Dobraniecki poczuł w ustach smak goryczy. Co się z nim stanie?... Z nim, co mozolna pracą, lat kilkunastu wydźwignął się na szczyty, zdobył pierwszeństwo, osiągnął szczebel najwyższy?...
Niewątpliwie, wszyscy przyjmą oklaskami jego odkrycie. Przeżyje jeszcze jeden dzień triumfów. Ale później?... Później będzie siłą rzeczy usunięty na drugi plan, siłą rzeczy znajdzie się w cieniu wielkości Wilczura... Katedry mu nie odbiorą co prawda, ale pod presją opinii będzie musiał ustąpić z niej dobrowolnie. Zarząd lecznicy... gabinet dyrektora... Wszystkie od lat utrwalone inowacje... Prezesury w różnych stowarzyszeniach i związkach...
Tak, wejść tam na salę sądową i powiedzieć, że ten znachor jest profesorem Rafałem Wilczurem, to zrezygnować z własnych zdobyczy, z własnych osiągnięć, z własnych stanowisk. To przekreślić najświetniejszy okres swojej kariery i dobrowolnie wyrzec się wszystkiego, co tak ukochał...
I jeszcze jedno: w życiorysie profesora Wilczura znajdował się pewien niewielki ustęp, którego Dobraniecki przez tyle lat nie umiał zapomnieć, którego nie mógł sobie wybaczyć jako karygodnego wybryku próżności. Skłamał tam pisząc o pewnym przypadku w klinice uniwersyteckiej, o pewnej śmiałej a trafnej diagnozie, której zasługę przypisał sobie. I teraz jeszcze zarumienił się, gdy to głupie niepotrzebne kłamstwo sobie przypomniał.
A kłamstwo to, chociaż drobne, chociaż w ogólniejszym sensie nieważkie, mogło być odkryte tylko przez jednego człowieka, przez profesora Wilczura.
Mogło być odkryte... tylko w tym wypadku, gdyby Wilczur odzyskał pamięć...
Ręce i nogi profesora Dobranieckiego były jak z lodu, ale w skroniach gwałtownie pulsowała krew.
— Jak postąpić?...
Czy popełni łajdactwo, jeśli nie powie?... Czy dla Wilczura będzie taką tragedią pozostanie w tych warunkach, w jakich żyje, do jakich przecie musiał już przyzwyczaić się?...
— Przecie to prosty przypadek, że mnie Korczyński wezwał na świadka! To przypadek, że na to, do stu diabłów, zgodziłem się! Gdyby nie to... Antoni Kosiba do śmierci zostałby Antonim Kosibą i wcale nie czułby się tym pokrzywdzony.
Właśnie! To należy wziąć jako miarę, jako sprawdzian. Skoro ktoś nie wie, że dzieje mu się krzywda, krzywdy nie ma. Wilczur nie zdaje sobie sprawy z tego, że był kimś innym. Swój los uważa za rzecz normalną. Nie ma szczęścia bez uświadomienia go sobie i nie ma nieszczęścia...
Ostry dźwięk dzwonka rozległ się w kuluarach.
— Proszę wstać. Sąd wchodzi — dobiegł uszu Dobranieckiego głos woźnego z progu sali.
Nie ruszył się z miejsca. Tam czytano wyrok.
— A co będzie, jeżeli zostanie skazany? — przebiegła mu przez rozpalony mózg dojmująca myśl.
Zacisnął pięści:
— Nie będzie, nie może być skazany — wmawiał w siebie.
Po chwili z sali rozległ się gwar, hałas przesuwanych krzeseł i jakieś okrzyki. Drzwi otworzyły się. Publiczność wysypywała się na korytarz.
Nietrudno było z wyrazu twarzy tych ludzi odgadnąć, że zapadł wyrok uniewinniający. Dobraniecki odetchnął z ulgą. Zdawało mu się, że cały ciężar odpowiedzialności spadł mu z serca.
Przechodzili obok niego, gestykulując i rozmawiając głośno. Chłopi w ceglastych kożuszkach i lekarze, adwokaci, młynarz z synem, państwo Czyńscy. Na końcu w największej grupce szedł znachor Kosiba ze swym obrońcą z młodym Czyńskim i z jego narzeczoną.
Mecenas Korczyński zatrzymał wszystkich przy profesorze Dobranieckim. Coś mówił wesoło, za coś dziękował.
Profesor starał się uśmiechać, ściskał ich ręce, lecz oczy miał spuszczone. Przez krótkie mgnienie, gdy je podniósł, spotkał się z wzrokiem Antoniego Kosiby. Najwyższym wysiłkiem woli zapanował nad sobą, by nie krzyknąć. Wzrok Kosiby był niespokojny, natarczywy, półprzytomny.
Wreszcie odeszli i Dobraniecki, wyczerpany doszczętnie opadł na ławkę.
Ciężką miał noc. Nie zmrużył oka ani na chwilę, przewracając się z boku na bok. W najlepszym hotelu wdzięczny Korczyński zarezerwował dlań najlepszy apartament. Cicho tu było i wygodnie. Nie mógł jednak usnąć. Nad ranem zmęczony bezsennością nacisnął guzik dzwonka: kazał sobie podać mocną herbatę i koniak.
Dopiero wypicie całej prawie butelki przyniosło pożądany skutek i zasnął.
Obudził się późno z bólem głowy. Przyniesiono mu depesze z Warszawy. W jednej asystent z lecznicy przypomniał o terminie zjazdu w Zakopanem, gdzie profesor miał jutro przewodniczyć, druga była od żony. Nagliła do powrotu.
— Było jeszcze kilku panów — oznajmił służący hotelowy. — Pytali kiedy ich pan profesor może przyjąć?
— Nikogo nie przyjmę. Jestem niezdrów. Proszę tak powiedzieć.
— Słucham, panie profesorze. A mecenasowi Korczyńskiemu?
— Wszystkim.
Wstał dopiero późnym wieczorem. Należało spakować walizki i wracać do Warszawy. Nie mógł jednak zdobyć się na żaden wysiłek. Kilka godzin włóczył się bez celu po mieście, potem kupił wszystkie dzienniki i wrócił do hotelu. W dziennikach znalazł obszerne sprawozdania z rozprawy sądowej i motywy wyroku uniewinniającego.
— No, więc wszystko w porządku — wmawiał w siebie. — Po prostu jestem przewrażliwiony. Trzeba się wziąć w karby.
Postanowienie jednak nie wiele pomogło. Gdy zabrał się do pakowania, ogarnęło go znowu zniechęcenie i takie rozdrażnienie, że kazał podać sobie znowu koniak do pokoju. Pomimo to, noc spędził prawie bezsennie.
Wczesnym rankiem wstał z gotową decyzją. Wyszedł bez śniadania, wsiadł w pierwszą spotkaną taksówkę i podał adres Korczyńskiego.
Zastał go jeszcze w szlafroku.
— Witam drogiego profesora — zawołał adwokat. — Byłem u pana wczoraj dwa razy, ale powiedziano mi, że profesor niezdrów...
— Tak, tak... Czy możemy, mecenasie, pomówić na osobności?
— Ależ proszę! — wstał i zamknął drzwi gabinetu. — O co chodzi, profesorze?
— Jak się nazywa ta panna?... Ta narzeczona Czyńskiego?
— Wilczurówna.
— Czy Maria Jolanta?
— Że Maria, wiem na pewno, a czy ma drugie imię, zaraz sprawdzimy.
Wyjął z szuflady tekę z papierami. Szukał chwilę, wreszcie znalazł:
— Tak. Maria Jolanta Wilczurówna, córka Rafała i Beaty z Gotyńskich.
Podniósł oczy. Profesor Dobraniecki siedział blady z przymkniętymi powiekami.
— Mecenasie — powiedział jakby z wysiłkiem. — Muszę panu zakomunikować, że to jest... że ona jest... jego córką.
— Czyją córką? — zdziwił się adwokat.
— Córką Antoniego Kosiby.
— Nie rozumiem, panie profesorze.
— Czy Kosiba o tym nie wiedział?... Czy ona też nie wiedziała?...
Korczyński spojrzał nań nieufnie:
— Panie profesorze — zaczął — to jakieś nieporozumienie. Kosiba wprawdzie opiekował się tą panienką, ona żywi dlań wiele serdeczności, ale upewniam pana, że żadnego pokrewieństwa tu być nie może...
Dobraniecki potrząsnął głową.
— A ja pana upewniam, że to ojciec i córka. Antoni Kosiba naprawdę nazywa się... Rafał Wilczur.
Wyrzucił to z siebie i oddychał ciężko.
— Jak to?
Profesor milczał długo:
— Tak — zaczął mówić jakby do siebie. — Poznałem go. Nie mogę się mylić i nie omyliłem się. Ten znachor jest profesorem Wilczurem, który zaginął przed trzynastu laty...
Nagle wstał:
— Gdzie on jest, niech pan zaprowadzi mnie do niego.
Adwokat obawiał się, że Dobraniecki uległ jakiejś przypadłości nerwowej:
— Niechże pan usiądzie, drogi profesorze — powiedział łagodnie — wydaje mi się, że zaszła tu jakaś pomyłka.
— Żadnej omyłki. To jest Wilczur. Czy słyszał pan kiedy o znakomitym chirurgu warszawskim tego nazwiska?
— Oczywiście. Przecie pan profesor prowadzi lecznicę imienia profesora Wilczura.
— Tak. Przed trzynastu laty Wilczur zaginął. Wszyscy myśleli, że popełnił samobójstwo... Miał pewną tragedię rodzinną. Zwłok nie znaleziono... Byłem jego asystentem, prawą ręką. Objąłem po nim katedrę, zarząd lecznicy... Tak... To jest on.
— Nadzwyczajne! — już z większą wiarą powiedział Korczyński. — Ale myli się pan chyba, profesorze. Wynikałoby stąd, że przez trzynaście lat ukrywał się pod cudzym nazwiskiem?... Dlaczego?
— Amnezja. Utrata pamięci.
— Chyba... nieprawdopodobne. Przez trzynaście lat?...
— Na pewno.
— Daruje pan profesor. Właściwie, słysząc to z pańskich ust nie powinienem mieć żadnych wątpliwości, ale czy z naukowego punktu widzenia jest to w ogóle możliwe?
— Zupełnie. Amnezja retrograda. Medycyna zna wiele podobnych wypadków. Niepamięć wsteczna... Wymazuje z pamięci człowieka całe poprzednie życie. Po wojnie światowej zanotowano setki wypadków tego rodzaju.
— Czy to skutek wstrząsu psychicznego?
— Przyczyna nie odgrywa roli. Amnezja występuje zwykle po krótkiej lub dłuższej utracie przytomności.
— A czy to jest nieuleczalne?
— Zdarzają się i takie wypadki. Na ogół jednak... Lecz nie traćmy czasu. Gdzie on jest?
— Kosiba?... Wyjechał razem z Czyńskimi. Zabrali go. Ale to jest rzeczywiście rewelacja! I pan profesor jest tego absolutnie pewien?
— Absolutnie!
— Do licha! Gdybym to wiedział podczas procesu! Zastrzeliłbym prokuratora i sędziów! Wyobraża pan sobie taki efekt?!...
Dobraniecki wszakże nie był usposobiony do zajmowania się tą stroną sprawy:
— Uprzytomniłem to sobie dopiero później — powiedział wymijająco. — A teraz... Czy może mi mecenas podać adres tych państwa Czyńskich?...
— Z przyjemnością. Zamierza pan tam pojechać?
— Oczywiście.
— I ma pan nadzieję wyleczyć Kosibę, czy raczej Wilczura z tej choroby?
— Tu nie potrzeba żadnego leczenia. Po prostu wystarczy przypomnienie mu, kim jest. Jeżeli to nie pomoże... to nie ma żadnej rady.
— Zastanawiające! Jednak coś nie coś musiał on pamiętać, skoro na przykład nie zapomniał swojej wiedzy lekarskiej?
— Tak. Dlatego też mam najlepsze nadzieje — powiedział wstając Dobraniecki.


ROZDZIAŁ XXI

Pociąg sapiąc zatrzymał się na małej stacyjce. Był jasny słoneczny ranek. Dachy budynków pokrywała gruba warstwa śniegu, gałęzie drzew uginały się pod obfitą okiścią. Szeroki widok roztaczający się z peronu zdawał się w swojej bieli i jasności czymś odświętnym, zdawał się zalotnie uśmiechać i wabić swoją puszystą przytulną ciszą.
Profesor Dobraniecki stał i wpatrywał się w tę białą przestrzeń. Tak dawno nie był na wsi. Krajobraz wydał mu się w pierwszej chwili czymś sztucznym, jakąś dekoracją przesadnie realistyczną, pretensjonalną i piękną aż do nieprawdopodobieństwa. Upłynęło kilka minut, zanim w swej pamięci odnalazł dawne odczucia, dawne kontakty z tym na nowo odkrytym światem, dawne związki... Urodził się przecie na wsi, na wsi spędził dzieciństwo i pierwsze lata młodości.
— Też amnezja — myślał. — Człowiek, żyjący życiem miejskim, zapomina o tym świecie. Wpada w chorobliwy rytm kariery, pracy, wyścigu... I po prostu przestaje wiedzieć o istnieniu tej pogody, tej ciszy... tej innej ziemi, gdzie prawda tak bezpośrednio przemawia do człowieka nie przez głośnik radia, nie czarnymi czcionkami druku... Zapomina się o tym...
Usłyszał za sobą lekko skrzypiące kroki i głos:
— A pan pewno do Radoliszek?
— Nie, do Ludwikowa. Czy można tu dostać jakąś furmankę?
— Dlaczego nie. Można. Jeżeli pan każe, skoczę tu do Pawlaka, on migiem zaprzęgnie.
— Proszę pana bardzo.
To „migiem“ trwało jednak prawie godzinę. Jazda do Ludwikowa po nieprzetartej drodze dobre pół. Gdy sanki stanęły wreszcie przed pałacem, było już południe. Zwabiona szczekaniem psów w drzwiach, ukazała się pani Michalesia i przysłaniając oczy dłonią, bo blask był wielki, przyjrzała się nieznajomemu:
— Pan zapewne w interesie do fabryki? — zapytała.
— Nie. Chciałbym widzieć się z panem Czyńskim.
— To proszę do środka. Ale państwa nie ma w domu.
— Nic nie szkodzi. Właściwie zależy mi na zobaczeniu się z narzeczoną pana Czyńskiego, z panną Wilczurówną.
— Jej też nie ma.
— Nie ma?
— Tak. Wszyscy, proszę pana, pojechali do Radoliszek.
Profesor Dobraniecki zawahał się:
— A prędko wrócą?
— Nie wiadomo, proszę pana. Pojechali dać na zapowiedzi. No, to już pewno ksiądz proboszcz ich nie puści. Na obiedzie zatrzyma.
— Tak?... To nie dobrze. A czy może mi pani powiedzieć... Mecenas Korczyński w Wilnie poinformował mnie, że państwo Czyńscy zabrali do siebie niejakiego Antoniego Kosibę, znachora?
— A jakże, prawda, zabrali. Tylko, że on nie chciał tu u nas zostać.
— Nie rozumiem?..
— Ot, nie chciał. Taki ładny domek wyszykowali tu dla niego, o tam, za ogrodem. A on nie chciał.
— Więc gdzie jest?
— Gdzieżby? Do młyna pojechał, do Prokopa Mielnika. Powiadał, że tam mu lepiej będzie. Zdziwaczał stary. Ale ja tu gadam na mrozie, choć co prawda, mróz dziś nie wielki, a pana do środka nie proszę. Niechże pan będzie łaskaw...
Dobraniecki zamyślił się:
— Nie, dziękuję pani. Muszę pojechać do Radoliszek. Mam bardzo mało czasu i czekać nie mogę.
— Jak pan woli. A jeżeli państwo chce pan zobaczyć, to na plebanię proszę wstąpić.
— Dobrze. Dziękuję pani.
Woźnica podciął konia, profesor szczelniej owinął nogi baranicą i sanki ruszyły.
Widocznie jednak jakiś pech prześladował go tego dnia. Gdy zajechał przed plebanię, dowiedział się, że są tu tylko starsi państwo Czyńscy, do których właśnie żadnego interesu nie miał. Ich stangret poinformował profesora, że pan Leszek z narzeczoną pojechali na cmentarz, gdzie pochowana jest jej matka, a po drodze mieli wstąpić do młyna, żeby zobaczyć się ze znachorem.
— Albo tam, albo tam pan ich znajdzie — zakończył stangret i zwracając się do woźnicy profesora, zapytał: — A ty, Pawlak, znasz ludwikowskie srokate?
— Co nie mam znać...
— No, to uważaj. Młody panicz srokatym pojechał. Jak je zobaczysz, to znaczy się, że i panicz tam jest
— Wiadomo — kiwnął głową woźnica i cmoknął na konika.
Do Radoliskiego cmentarza były dwie drogi. Bliższa, którędy zawsze pogrzeby chodziły, wiodła koło Trzech Gruszek. Nadkładając zaś około wiorsty można było jechać koło młyna Prokopa Mielnika. Tę właśnie drogę wybrał Leszek nie tylko dlatego, że była już dobrze przetarta, ale i w tym celu, by przy okazji odwiedzić znachora.
W głębi duszy Leszek był nań trochę rozgoryczony. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Kosiba nie przyjął proponowanej mu gościny w Ludwikowie, dlaczego nie chciał zamieszkać w domku za ogrodem, nad którego odrestaurowaniem tyle kłopotali się z Marysią. Wiedział zresztą jak Marysia lubi swego „stryjcia Antoniego“ i jak bardzo chce mieć go przy sobie. Dla obojga odmowa znachora była przykrą niespodzianką.
Toteż teraz, po daniu na zapowiedzi, uradzili zaatakować go prośbami jeszcze raz. Marysia wprawdzie, znając usposobienie „stryjcia Antoniego“, słabe miała nadzieje. Leszek jednak, z natury uparty zapewniał ją, że zdoła go skłonić do przeprowadzki.
Znachora zastali przed młynem z workiem mąki na plecach. Właśnie ładowano sanie, zwane w tych okolicach „rozwalenkami“.
Przywitał się z młodymi bez uśmiechu, otrzepnął ręce i zaprosił ich do swojej przybudówki.
— Dzień nie zimny — powiedział — ale zaraz samowar podgrzeję i herbata gorąca nie zaszkodzi.
— Z przyjemnością — zawołał Leszek. — My się tu u pana nie krępujemy... Jak u siebie w domu.
— Dziękuję za łaskę.
— Łaski tu z naszej strony rzeczywiście wiele, bo pan pogardził naszą gościną w Ludwikowie, a my pańską przyjmujemy.
Znachor nie odpowiedział. Wyciągnął zza pieca stary but, naciągnął go cholewą na rurę samowaru i zaczął rozdmuchiwać przygasłe wewnątrz węgle aż z dołu wylatywał popiół i iskry.
— Pan, panie Antoni — odezwał się znowu Leszek — na prawdę robi nam krzywdę. Toż i koło Ludwikowa nie zabraknie chorych, potrzebujących pańskiej pomocy. A my mamyż tęsknić za panem?...
Kosiba uśmiechnął się blado:
— Żarty, panie! Po co ja wam potrzebny...
— Wstydziłby się pan — Leszek udał oburzenie. — Już nie mówiąc o mnie, ale nie będzie pan przecie twierdził, że Marysia nie jest do pana przywiązana!
— Bóg jej zapłać!.
— No, więc?
— A ot, przywiązanie przywiązaniem, a życie życiem. Nowe życie, nowe przywiązania.
— To ładnie! — zawołał Leszek. — Widzisz, Marysiu?... Pan Antoni daje nam do zrozumienia, że już ma dość nas, że sam do innych ludzi teraz przywiąże się.
— Stryjciu Antoni — wzięła go pod ramię Marysia — Ja tak proszę, tak bardzo proszę...
Znachor wyciągnął rękę i pogłaskał ją po ramieniu:
— Gołąbeczko kochana... Ja dla ciebie wszystko, ale nie do was ja, nie do was. Stary jestem i smutny. Samym swoim widokiem psułbym wam szczęście. Nie trzeba, nie. Nie trzeba. Ot, jak zechcecie mnie zobaczyć czasami, zajedziecie tu do młyna... Dajmy już temu spokój.
Odwrócił się do samowaru, z którego zaczęło się wydobywać mruczenie.
Leszek rozłożył ręce:
— Ha, to szkoda. Bo ja uplanowałem sobie, że na „nowosielie“, w dniu kiedy by pan wprowadził się do Ludwikowa ofiarowałbym panu komplet narzędzi chirurgicznych...
Czekał efektu, lecz znachor udał, że nie słyszy tego kuszenia. Zdjął szklanki z półki, przejrzał je pod światło i zabrał się do nalewania herbaty.
Gdy już siedzieli przy stole, Marysia powiedziała:
— Daliśmy dziś na zapowiedzi. Za cztery tygodnie nasz ślub.
— Ale na wesele to już pan Antoni musi do nas przyjechać! — zawołał Leszek.
— Obejdzie się tam i beze mnie. Nie pasuję ja do tych państwa, co tam będą. A i stąd życzyć wam będę tak serdecznie, jak i z bliska.
— Nie chce pan być świadkiem naszej radości, naszego święta!
— Stryjciu Antoni!
— Czemu nie — kiwnął głową znachor. — Do kościoła przecie przyjdę, a świadkiem... Toż ja od początku jestem świadkiem wszystkich waszych zmartwień i radości. Dzięki Bogu, że po waszej myśli wszystko kończy się.
— O, panie Antoni — sprostował Leszek — to dopiero się zaczyna. Dopiero początek naszego wielkiego szczęścia, które zdobyliśmy po tylu przeszkodach, kosztem tylu łez i smutków i rozpaczy... Aż dziwno pomyśleć, ileśmy tego zła przecierpieć musieli...
— Tym lepiej dla was — powiedział poważnie znachor.
— Dlaczego tym lepiej?
— Bo szczęście póty trwa, póki je człowiek ocenia należycie. A dla człowieka wartość ma tylko to, co ciężko się zdobyło.
Zamyślili się wszyscy troje. Młodzi nad otwierająca się przed nimi szczęśliwą przyszłością, Antoni Kosiba nad swoją samotnością, w której już będzie musiał żyć do śmierci. I on przecie wiele przeżył, wiele przecierpiał, a nic dla siebie nie zdobył, bluźniłby przeciw własnemu sercu, gdyby żałował, że oto tę cząstkę szczęścia, jakiego dla siebie pragnął, oddał im, dorzucił jak ubogi datek do ich wielkiego skarbu... Nie, nie żałował, ale przecież ciężko mu było na duszy, jak musi być ciężko każdemu, co już niczego nie oczekuje, niczego się nie spodziewa, niczego nie pragnie...
Zapukano do izby. To stangret wszedł z pudłem:
— Boję się, paniczu, że kwiaty zmarzną. Za długo im na mrozie.
— A dobrze. Niech tu postoją — powiedział Leszek. — Chociaż i tak niedługo musimy jechać.
— Dokądże to z kwiatami? — zaciekawił się znachor.
— Pojedziemy na cmentarz, na grób Marysinej mamy. Chcemy podzielić się z nią naszą radością i poprosić o błogosławieństwo — odpowiedział poważnie Leszek.
— Twojej matki, gołąbeczko?
— Tak.
— To ładnie... Bardzo ładnie... Wspomniałaś mi kiedyś, że tu na Radoliskim cmentarzu spoczywa. Tak, tak... Kiedyś, tu, gołąbeczko, w tej izbie leżała między życiem i śmiercią, chciałem i ja pójść na jej grób, pomodlić się o twoje wyzdrowienie... Zawsze wstawiennictwo matki to nie tylko u ludzi, ale i u Boga musi najwięcej znaczyć... Ciężkie były to godziny. Tylko nie wiedziałem, gdzie jej mogiłka.
Zasępił się, potem przetarł czoło i wstał. Z kąta z alkowy przyniósł wielki pęk nieśmiertelników:
— Macie i to. Zawieźcie. Te kwiaty nie pomarzną, nie powiędną. To kwiaty umarłych. Złóżcie je tam ode mnie.
Marysia ze łzami w oczach zarzuciła mu ręce na szyję:
— Kochany stryjciu, kochany stryjciu...
— A może i pan, panie Antoni, pojechałby z nami. Złożyłby pan te kwiaty osobiście? — zaproponował Leszek.
Znachor spojrzał w oczy Marysi, zastanowił się i kiwnął głową:
— Dobrze, pojadę z wami. Stąd od cmentarza nie daleko, to jak będę wiedział, gdzie ta mogiłka, czasami sobie pójdę zielsko powyrywać, kwiatki położyć.
Wiedział Antoni Kosiba, jaką przykrość robi Marysi, nie chcąc przyjąć gościny w Ludwikowie, i pragnął teraz dać jej dowód, że nic, co ją blisko obchodzi, nie przestanie nigdy być bliskie i dla niego.
W kwadrans później we trójkę siedzieli w saniach. Konie ruszyły dobrym kłusem i już po chwili znaleźli się na zakręcie, skąd jak na dłoni widać było kapliczkę i całe wzgórze, na którym znajdował się tak zwany Nowy Cmentarz. Z nowości właściwie pozostała mu tylko nazwa, o czym świadczyły rozsypujące się płoty, pochylone krzyże i świecące w wielu miejscach czerwoną cegłą ściany kapliczki świętego Stanisława Kostki.
Stary cmentarz, położony za kościołem niemal w środku miasteczka, od trzydziestu z górą lat był już tak przepełniony, że nie pozostało na nim ani metra wolnego od mogił. Tu natomiast, na kiedyś łysym, a obecnie gęsto drzewami porośniętym pagórku chowano zmarłych radoliskich i okolicznych wzdłuż alejek. Między alejkami duże kawałki były jeszcze wolne i od mogił i od drzew. Snać i drzewa w sypkim piasku nie chciały rosnąć.
Droga szła obok cmentarza i sanie zatrzymały się przy bramie. Stąd już trzeba brnąć nietkniętym białym śniegiem, który miejscami sięgał do kolan. Nawiało go tu bez miary. Za to, gdy tylko minęli wierzchołek wzgórza, mogli już iść bez trudu.

Marysia zatrzymała się przy mogile swojej matki, uklękła i modliła się. Leszek poszedł za jej przykładem. Znachor zdjął czapkę i stał za nimi w milczeniu.
Była to zwykła wiejska mogiłka z niewielkim czarnym krzyżykiem, zawieszonym zeschniętymi wianuszkami. Właśnie młodzi skończyli modlitwę. Leszek wyjął z pudła kwiaty, Marysia zaś zaczęła oczyszczać z krzyża śnieg. Wówczas ukazała się blaszana tabliczka z napisem...
Antoni powiódł po niej wzrokiem i przeczytał:
„Ś. p. Beata z Gotyńskich...“
Zrobił krok naprzód, wyciągnął ręce przed siebie...
— Co panu, co panu jest? — krzyknął przerażony Leszek.
— Stryjciu!...
— Boże! — jęknął znachor. W jego mózgu z przeraźliwą jasnością odżyło wszystko.
Trząsł się na całym ciele, a z jego gardła wydobywał się jakiś głuchy, nieludzki jęk. Siły opuściły go zupełnie i byłby runął na ziemię, gdyby Leszek i Marysia nie chwycili go mocno pod ramiona.
— Co ci, co ci, stryjciu? — szeptała przerażona Marysia.

— Mariolo, córeczko moja... córeczko moja — wymówił rozedrganym głosem i wybuchnął łkaniem.
Nie mogli utrzymać tego bezwładnego ciężaru i jak najostrożniej opuścili go na ziemię. Słowa wypowiedziane przezeń napełniły ich zdumieniem, zwłaszcza zdziwiło Marysię, że nazwał ją imieniem, którym kiedyś, i to bardzo rzadko, w chwilach czułych pieszczot nazywała ją matka. Nie mieli jednak czasu na dociekania. Antoni Kosiba doznał widocznie jakiegoś ataku nerwowego. Skulony na klęczkach w śniegu z rękami przyciśniętymi do twarzy nie ustawał w łkaniu.
— Musimy go przenieść do sanek — zdecydował się Leszek, pobiegnę po stangreta, bo sami nie damy rady.
Już chciał iść, gdy w alejce ukazał się profesor Dobraniecki. Jego niespodziewane zjawienie się tutaj zaskoczyło ich, lecz i ucieszyło.
— Uszanowanie profesorowi — zaczął Leszek — On dostał ataku nerwowego. Co robić?...
Ale Dobraniecki stał nieruchomo, wpatrując się w tabliczkę na krzyżu.
— Musimy go przenieść do sań — odezwała się Marysia.
Dobraniecki potrząsnął głową.
— Nie, niech pani pozwoli wypłakać się swemu ojcu.
A widząc szeroko otwarte oczy obojga, dodał:
— To jest ojciec pani, profesor Rafał Wilczur... Dzięki Bogu, odzyskał pamięć... Chodźmy, odejdźmy dalej... Pozwólmy mu płakać.
Stanęli opodal i Dobraniecki urywanymi zdaniami opowiedział im wszystko.
Tymczasem łzy przyniosły widocznie znachorowi ulgę. Podniósł się ciężko z ziemi, lecz nie odchodził. Marysia podbiegła doń i przytuliła twarz do jego ramienia. Nie widziała nic, bo łzy zalewały jej oczy, lecz słyszała jego cichy głos:
— Wieczne odpoczywanie racz jej dać Panie, a światłość wiekuista niech jej świeci na wieki wieków amen!

Zachodziło słońce, czerwienią i złotem jarzyło się niebo na widnokręgu, na śniegu kładły się niebieskawe cienie pierwsze muśnięcia wczesnego zimowego zmierzchu.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.