Zmartwychwstanie Bogów/Księga XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Zmartwychwstanie Bogów
Podtytuł Leonard da Vinci
Data wyd. 1902
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Eugenia Żmijewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA XIII.
Monna Liza Gioconda.
(1503—1506)
I.

Osiedliwszy się we Florencyi, Leonard urządził pracownię przy ulicy Martelli. Właściciel domu ser Pierro de Barto był zamiłowanym w matematyce; niebawem zawiązał ściślejszy stosunek z artystą.
Na początku wiosny 1505 r. pewnego poranku lekka mgła, niby dymek, przysłaniała słońce: było to ulubione światło Leonarda; dowodził, że jest najkorzystniejsze dla twarzy kobiecych.
— Czemuż spóźnia się? — może nie przyjdzie? — myślał artysta o tej, której portret malował od lat trzech z niezwykłą wytrwałością.
Krzątał się po pracowni, oczyścił pędzle, zdjął pokrowiec z obrazu, puścił fontannę, bijącą w podwórzu, dla jej zabawy, przyniósł w koszu kawałki chleba, dla oswojonej sarenki, którą lubiła karmić. Wreszcie przed fotelem rozłożył puszysty dywan i usadowił na nim białego kota, kupionego dla jej przyjemności.
Andrea Salaino nastrajał skrzypce; na srebrnej lutni, wynalezionej przez Leonarda, pobrząkiwał muzyk Atalante. Leonard zapraszał najwybitniejszych artystów, śpiewaków i poetów, aby ją rozerwać. Śledził na jej twarzy myśli i wrażenia, budzone rozmową, poezyą i słodkiemi dźwiękami. Z czasem te popisy stawały się coraz rzadsze, wiedział, że już są zbyteczne, że Monna Lisa nie nudzi się w jego towarzystwie; nie przerywano tylko muzyki, gdyż pomagała malarzowi.
I oto teraz wszystko już było gotowe na jej przyjęcie, a ona nie przybywała. Leonard, tak spokojny zazwyczaj, był dziś podrażniony.
— Możeby po nią posłać? — myślał. — Czemuż się spóźnia, wszak wie, że ją czekam z upragnieniem.
Giovanni, śledzący mistrza nieznacznie, widział jego niepokój.
Nagle wietrzyk musnął wodę fontanny, Leonard nastawił ucha, Giovanni po wyrazie jego twarzy domyślił się, że to nadchodzi ona.
Naprzód weszła siostra Kamilla z nizkim ukłonem — była to nowicyuszka jeszcze nie wyświęcona, która jej towarzyszyła zawsze do pracowni malarza. Za Kamillą szła oczekiwana przez wszystkich — kobieta trzydziestoletnia w skromnej szacie, osłonięta czarną gazą. Była to monna Liza Gioconda.
Beltraffio wiedział, że jest Neapolitanką, że pochodzi ze starożytnego rodu. Jej ojciec Antonio Gerardini utracił cały majątek podczas najazdu florenckiego w r. 1495; była trzecią żoną obywatela florenckiego Francesca del Giocondo.
W chwili, gdy Leonard zaczynał jej portret, artysta przekroczył już pięćdziesiątkę, a mąż Lizy miał lat czterdzieści pięć. Należał do Rady Dziesięciu Republiki florenckiej. Był to człowiek przeciętny, taki, jakich spotyka się co krok: ani zły, ani dobry, pracowity, oszczędny, — zajęty sprawami publicznemi i agronomią; żonę uważał za najwytworniejszy sprzęt swego domu, lecz mniej dbał o piękność monny Lizy, niż o wyborowy gatunek sycylijskich byków lub o cło, pobierane za świeże skórki baranie.
Mówiono, że wyszła za mąż nie z miłości, lecz z rozkazu ojca i że jej pierwszy narzeczony z rozpaczy szukał śmierci na polu bitwy. Krążyły też pogłoski, że ma licznych wielbicieli i że dla wszystkich jest chłodna i nieprzystępna; nawet najzłośliwsi, a takich nie brakło we Florencyi, nie mogli nic zarzucić monnie Giocondzie. Skromna, pobożna, miłosierna, była rządną gospodynią, wierną małżonką i czułą matką dla swej Dianory, dwunastoletniej dziewczynki.
Tyle tylko wiedział o niej Beltraffio. Ale monna Liza, przybywająca do pracowni Leonarda, wydawała mu się inną zgoła kobietą.
Przez lat trzy nie osłabło, lecz zwiększyło się jeszcze wrażenie, jakiego Giovanni doświadczał za każdem ukazaniem się tej kobiety. Uważał ją za nadprzyrodzone zjawisko, tłómaczył to sobie, że ponieważ przywykł widzieć jej twarz na portrecie, a sztuka mistrza była niezrównaną, więc żywa monna Liza wydawała mu się mniej rzeczywistą od tamtej. Ale było w tem wrażeniu coś głębszego.
Giovanni wiedział, że Leonard widuje ją tylko w obecności osób trzech, wśród licznego grona gości lub wreszcie wobec nieodłączonej siostry Kamilli, a jednak czuł, że pomiędzy nimi jest tajemnica, która ich łączy węzłem nierozerwalnym, i że to nie jest tajemnica miłosna, lecz coś zgoła innego od uczucia, które ludzie miłością zowią.
Giovanni słyszał nieraz z ust Leonarda, że artysta dąży zwykle do oddania podobieństwa własnej twarzy i postaci w rysach osób, które maluje. Mistrz tłómaczył to sobie w ten sposób, że dusza ludzka będąc twórczynią cielesnej powłoki, za każdem nowem odtworzeniem ludzkich kształtów, powtarza bezwiednie rysy, które wytworzyła niegdyś dla siebie samej, a ta dążność jest tak silna, że nawet w portretach, po przez zewnętrzne podobieństwo pierwowzoru przebija, jeśli już nie twarz, to dusza malarza.
To, co się działo pod oczyma Beltraffia, było jeszcze dziwniejsze. Młodzieniec dostrzegł, że nietylko monna Liza, oddana na płótnie, lecz i ta druga, żywa, staje się coraz podobniejszą do Leonarda, jak to się zdarza ludziom, żyjącym ze sobą przez lat szereg. Podobieństwo istniało nietyle w samych rysach, choć i tu było zdumiewające — ile w wyrazie oczu i uśmiechu.
Giovanni przypomniał sobie, że już widział ten uśmiech w pierwszym obrazie mistrza na twarzy Ewy, matki rodzicielki, stojącej wobec drzewa wiadomości złego i dobrego. Anioł w „Madonnie wśród skał“, Leda z łabędziem i wiele innych główek niewieścich, namalowanych przez Leonarda, miały ten sam uśmiech zagadkowy. Możnaby sądzić, że artysta całe życie szukał odbicia własnej piękności i znalazł ją wreszcie na twarzy Giocondy.
Giovanni wpatrywał się nieraz w ten uśmiech wspólny im obojgu, i jej, i jemu, ogarniał go lęk, zdawało mu się snem, a sen rzeczywistością; jak gdyby monna Liza nie była istotą żywą, ani małżonką florenckiego obywatela imć Gioconda, najpospolitszego z ludzi, lecz istotną wyśnioną, wymarzoną przez mistrza, jego sobowtórem niewieścim.
Artysta zaczął malować. Nagle odłożył pędzle, wpatrywał się w twarz Lizy — najlżejszy cień, najmniejsza zmiana wyrazu nie uchodziła jego baczności.
— Madonno — rzekł — coś was trapi.
Liza podniosła na Leonarda oczy głębokie, spokojne.
— Istotnie — odrzekła — Dianora zasłabła... Przez całą noc nie spałam.
— Jesteście może zmęczeni. Odłóżmy seans na inny dzień — rzekł malarz.
— Nie, nie — broniła się — Czyż wam nie żal tracić takiego dnia? Patrzcie światło tak blade, a cienie tak przejrzyste. Lubicie takie oświetlenie. — Wiedziałam — dodała, po chwili milczenia — wiedziałam, że będziecie na mnie czekali. Przyszłabym wcześniej, ale zatrzymała mnie madonna Sofonisba — swojem gadulstwem...
— Więc to dlatego! Nie dla choroby Dianory! Ha! prawda, nieraz czcze gadaniny zasępiają nam duszę i drażnią nas bardziej od naszych własnych zmartwień.
Kiwnęła głową, widać było, że już oddawna przyzwyczaili się rozumieć bez słów: dość im było spojrzenia.
Zabrał się znowu do roboty.
— Opowiadajcie mi — prosiła monna Liza.
— O czem? — zapytał.
Po chwili namysłu, rzekła:
— Opowiedzcie historyę o królestwie Wenery.
Lubiła najbardziej opowieści, na tle osobistych wspomnień Leonarda, jego podróży, jego spostrzeżeń nad przyrodą.
Na dany znak mistrza, Andrea Salaino wziął skrzypce, zaś Atalanta — srebrną lutnię; przy tym wtórze Leonard opowiadał głosem dźwięcznym, przyciszonym. — Była to jakby kołysanka.
„Ci, którym przeznaczono zginąć na morzu, wśród burzy, widzą wyspę Cypr, królestwo bogini miłości. Wielu kapitanów, zwabionych jej pięknością, kierowało ku niej swe statki, a zawsze pochłaniały je fale zburzone. Ileż to okrętów poszło na dno, ile rozbiło się o skały, stojące na straży tej wyspy. Do dziś dnia sterczą tam ich szkielety, nawpół zagrzebane w piaskach nabrzeżnych, pokryte morskiemi trawami. Tyle tułowiów bieleje tam na słońcu, że patrząc, możnaby przypuścić iż nadszedł już dzień Sądu Ostatecznego, w którym morze wyplunie wszystkie pożarte okręty. A nad wyspą rozpościera się niebo, wciąż pogodne, słońce świeci blaskiem słodkim, powietrze jest tak przejrzyste i ciche, że płomień palących się kadzideł u podnóża świątyni strzela w górę tak prosto, jak marmurowe kolumny i czarne cyprysy, odbijające się w gładkiej tafle jeziora. Fontanny szepcą o miłości do ucha rozbitków, wiatr niesie im zapach kwiatów i drzew mirtowych, a im sroższa burza wre i kipi na morzu, tem większy spokój w królestwie Wenery“.
Umilkł, a wraz z jego głosem zgasły dźwięki lutni i skrzypiec. Zapanowało milczenie, piękniejsze i wymowniejsze od pieśni. Słychać było tylko szmer fontanny. Monna Liza utopiła wzrok w oczach artysty z uśmiechem tajemniczym, podobnym do cichej, przejrzystej wody, której dna dojrzeć nie sposób.
A Giovanniemu zdało się, że w chwili tej Leonard i monna Liza podobni są do dwu źwierciadeł, odbijających wzajem swój obraz w nieskończoność.

II.

Nazajutrz, w Palazzo Vecchio malarz pracował nad „Bitwą pod Aughiari“, obrazem, obstalowanym przez Republikę. Wracając do domu, Leonard zatrzymał się na placu przed Dawidem Michała Anioła.
Ten posąg z białego marmuru, odrzynający się na tle wieży, strzegł, jakby Ratusza Florencyi. Ciało młodzieńca było chude, muskularne, ręka prawa trzymała procę, w lewej był kamień. Było to dzieło Michała Anioła, największego wroga Leonarda, choć ten był zawsze gotów służyć mu radą i pomocą.
I oto teraz stojąc przed tym posągiem, czuł w nim duszę, równą swojej, lecz odmienną, tak jak czyn jest odmiennym od rozmyślania, namiętność od chłodu, burza od spokoju. Ta obca siła pociągała Leonarda, budziła w nim ciekawość, żądzę zbadania jej głębi.
Podczas budowy florenckiej katedry niezręczny rzeźbiarz uszkodził marmurową bryłę. Za przybyciem Leonarda do Florencyi ofiarowano mu ją do obrobienia, ale podczas gdy on namyślał się, wahał, obliczał i mierzył ze zwykłą sobie powolnością, inny artysta, młodszy od niego o lat dwadzieścia trzy, Michał Anioł Buonarotti, odebrał mu obstalunek i pracując z nadzwyczajną szybkością we dnie i nocami, w ciągu dwudziestu pięciu miesięcy ukończył posąg Dawida.
Leonard pracował szesnaście lat nad pomnikiem Sforzy, kolosem glinianym, a nie śmiał nawet w duchu określić, ile czasu zajęłoby mu wykonanie marmuru tak olbrzymich rozmiarów, jak Dawid.
Florentyńczycy uznali Michała — Anioła, jako szczęśliwego współzawodnika Leonarda w sztuce rzeźbiarskiej.
Obecnie ów rywal, choć nie był oswojony z pędzlem, malował scenę wojenną do Sali Rady i ze zdumiewającą śmiałością wytaczał walkę Leonardowi na polu malarstwa.
Im większą dobroć i pobłażliwość spotykał Buonarotti u swego rywala tem bardziej go nienawidził. Jego zimną krew brał za pogardę, zbierał skwapliwie wszystkie pogłoski, nieprzychylne dla swego współzawodnika, szukał z nim kłótni i korzystał z każdej sposobności, aby urazić tego, którego nienawidził, uznając w duchu jego wyższość.

III.

W owym czasie ważna sprawa zmusiła Leonarda do opuszczenia Florencyi. Wyruszył z Machiavelem.
Od dawien dawna Republika prowadziła walkę z sąsiedniem miastem Pizą — ta walka wycieńczała obie strony. Rada Dziesięciu poleciła Leonardowi urzeczywistnić jego własny projekt, polegający na odwróceniu wód Arna przed Pizą i przelaniu ich za pomocą kanału na moczarów Liwurny. Miało to przeciąć komunikacyę oblężonego miasta z morzem, przeszkodzić dostawie żywności i zmusić Pizańczyków do poddania się.
Początkowo robota zapowiadała się dobrze. Poziom wód rzeki został obniżony, lecz niebawem wynikły trudności, pociągające za sobą wielkie nakłady i koszty, a oszczędni ojcowie miasta targowali się o każdego dukata.
Latem 1505 r. po burzy, wezbrane wody rzeki wystąpiły z łożyska, zalały i zniszczyły część usypanej grobli. Leonard został wezwany na miejsce robót.
W wilię wyjazdu artysta wyszedł wieczorem na przechadzkę za miasto. W oddali w świetle widać było Florencyę; w podwójnem świetle zmierzchu i księżyca miasto wydawało się, jak olbrzymi kwiat srebrny.
Leonard zauważył, że każde miasto, tak, jak każda osoba ma swój zapach odrębny. Zdawało mu się, że Florencya pachnie wilgotnym pyłkiem irysów, zmięszanym z wonią werniksu i farb starych, bardzo starych obrazów.
Począł myśleć o Giocondzie. Znał jej życie nie lepiej od Giovanna. Dziwił się, że była żoną imć Francesco, człowieka pospolitego tak pod względem powierzchowności, jak i umysłu, zajętego jedynie handlem. Artysta podziwiał nieziemską piękność monny Lizy, wydawała mu się istotą wyśnioną, ale bliższą od wielu rzeczywistych. Były jednak chwile, gdy czuł, że jest ziemianką.
Monna Liza nie należała do rzędu kobiet uczonych, zwanych wówczas dotte eroine. Nie popisywała się nigdy swojemi wiadomościami literackiemi. Leonard dowiedział się przypadkowo, że zna język grecki i łacinę. Była skromna, cicha, mówiła mało, ale zawsze rozumnie. Niektóre jej odezwania chwytały go za serce i były jakby łącznikiem pomiędzy ich duszami. Gdy takie słowo z ust jej padło, Leonard czuł, że jest mu najbliższą istotą na świecie, miał ochotę przycisnąć ją do piersi i złożyć pocałunek na jej czole. Tłumił jednak to pragnienie, starał się patrzeć na nią, jak na istotę bezcielesną, czysto duchową.
Czy łączyła ich miłość?
Leonard nie znał uczucia, zwanego zwykle tem mianem. Tak, jak nie jadał mięsa, nie dlatego, żeby to uważał za karygodne, lecz że wydawało mu się to wstrętnem, tak samo strzegł się stosunków z kobietami, albowiem miłość fizyczna w małżeństwie czy w cudzołóztwie wydawała mu się nie tyle grzeszną, ile brutalną i obrzydliwą.
Lecz jeśli nawet kochał tę istotę wyjątkową, to jednak nie pragnął niczego więcej, nad duchowe z nią obcowania, nad mistyczną rozkosz przelewania jej rysów na płótno. Ten portret był jakby dziecięciem, zrodzonem z niej i z niego.
Artysta czuł wszelako, że ów stosunek idealny i czysty, był niebezpieczniejszym od zwykłych węzłów miłosnych. Kroczyli oboje nad brzegiem przepaści, po ścieżynie, której nikt jeszcze przed nimi nie deptał. Chwilami malarz zastanawiał się, czy ma prawo w tę duszę, tak sobie pokrewną, siostrzaną, zapuszczać ten sam wzrok ciekawy, którym badał tajemnice prawa mechaniki i matematyki, lub rozkład trupa.
Czyż ta przyjaciółka, ta siostra nie odtrąci go za taką ciekawość, jakby to uczyniła każda inna kobieta?
Zdawało mu się czasami, że ją skazuje na śmierć powolną i straszną. Przerażała go jej uległość. Dopiero w ostatnich czasach zrozumiał, że będzie musiał postanowić, czem ona ma być dla niego na przyszłość: istotą z krwi i kości, czy tylko snem. marzeniem, odbiciem jego własnej duszy w źwierciedle niewieściem? Liczył jednak, że rozstanie oddali konieczność decyzyi i rad był niemal, że musi opuścić Florencyę. Lecz — teraz gdy wybiła godzina rozłąki, pojmował, że rozłąka nie odwlecze, lecz przeciwnie przyspieszy chwilę stanowczą.
Pogrążony w tych myślach, szedł bezwiednie, jak lunatyk, obudziły go z tego pół snu dźwięki pieśni. Na rogu uliczki był balkon; pod nim mężczyzna śpiewał serenadę swej ukochanej.
Była to stara pieśń miłosna, skomponowana niegdyś przez Wawrzyńca Medyceusza, do karnawałowego korowodu Bachusa i Ariadny, pieśń smutna, przeplatana wesołemi dźwiękami i zwrotkami. Leonard lubił ją, bo mu przypominała lata młodzieńcze, więc łowił uchem te słowa:

Ouant'è bella giovinezza,
Che si fugge tuttavia,
Chi vuol esser lieto, sia:
Di doman non c'è certezza[1]

Ostatni wiersz wzbudził w artyście smutne przeczucia.

U progu starości, wśród smutku i osamotnienia los zsyłał mu duszę bratnią. Czyż ją odtrąci, wyrzecze się jej, jak nieraz wyrzekał się życia dla marzenia? Czy znowu poświęci teraźniejszość przyszłości, rzeczywistość — urojeniu. Cóż wybierze: Giocondę żywą czy też istotę nieśmiertelną? Wiedział, że wybierając jedną, utraci drugą, a obie było mu równie miłe; wiedział też, że nie może już dręczyć dłużej monny Lizy. Ale miał wolę słabą, chwiejną. Żal mu było zarówno: poświęcać żywą nieśmiertelnej, jak nieśmiertelną żywej, tę, która istniała, tej, która miała żyć wiecznie na obrazie.
Szedł powoli, a za nim biegły słowa pieśni:

Di doman non c’è certezza.


IV.

Dnia następnego monna Liza przybyła do pracowni Leonarda o zwykłej godzinie, ale po raz pierwszy przybyła sama, bez swej nieodstępnej towarzyszki, siostry Kamilli. Gioconda wiedziała, że to ich ostatnia rozmowa.
Pokój był zalany oślepiającem światłem. Leonard spuścił firankę i nagle zapanował półmrok tajemniczy, przeźroczysty, w którym piękność monny Lizy zajaśniała żywszym blaskiem.
Byli sam na sam.
Artysta pracował w milczeniu, zapomniał o myślach, które go trapiły dnia poprzedniego, o koniecznej rozłące, o wyborze pomiędzy dwoma rodzajami uczuć. Zdawało mu się, że teraźniejszość i przyszłość nie istnieją, że czas stanął w swym biegu, że ta istota ukochana siedzieć tak będzie w nieskończoność z tym swoim dziwnym uśmiechem.
Wiedział, że wszystko przecierpi, że gotowa umrzeć dla niego. Chwilami patrzał na nią z taką samą ciekawością, z jaką przyglądał się skazańcom, idącym na śmierć, gdy badał każde drgnienie ich twarzy.
Nagle spostrzegł, że jakaś myśl obca, którą nie on wzbudził, odbiła się na twarzy jego modelu, jak wietrzyk na zwierciadlanej tafli wód. Chcąc tę myśl odegnać i wprowadzić znowu Giocondę w zaczarowane koło swoich własnych złudzeń i marzeń, począł głosem śpiewnym, stłumionym opowiadać jej zagadkową opowieść.
„Nie mogłem oprzeć się pokusie obejrzenia tajników natury nieznanym ludziom — mówił; — szedłem wśród nagich, ponurych skał i wreszcie dotarłem do jaskini. Stanąłem u wejścia, pełen trwogi.
„Po krótkiem wahaniu, spuściłem głowę, przyłożyłem lewą dłoń do prawego kolana i zasłoniłem sobie oczy ręką prawą, aby przywyknąć do ciemności. Wszedłem i postąpiłem parę kroków. Marszczyłem brwi, mrużyłem oczy, chcąc wzrok zaostrzyć; szedłem poomacku, nie widząc nic przed sobą. Ciemności były nieprzeniknione. Po dłuższej chwili poczęły walczyć we mnie dwa uczucia: strachu i ciekawości, obawy przed ciemną grotą i żądzy zbadania jej tajemnic“.
Umilkł. Cień nie zchodził z czoła Giocondy.
— I które z dwóch uczuć przemogło? — spytała.
— Ciekawość — odparł.
— Zgłębiliście tajemnicę jaskini?
— Przekonałem się, że można ją zgłębić.
— Czy objawicie to światu?
— Wszystkiego powiedzieć nie mogę, ale chciałbym natchnąć ludzi tak wielką siłą ciekawości, aby zdołali zwyciężyć obawę.
— A jeśli ciekawość nie zdoła, mistrzu Leonardzie? — zagadnęła z roziskrzonym wzrokiem, — a jeśli potrzeba czegoś więcej, czegoś potężniejszego dla zbadania najdalszych, a może najcudniejszych tajemnic jaskini?
Zajrzała mu w oczy z uśmiechem, którego nie widział jeszcze na jej ustach.
— Czegóż potrzeba więcej? — zapytał.
Milczała.
W chwili tej promień światła przeniknął przez szparę firanki i odegnał z twarzy Giocondy ów cień zagadkowy.
— Wyjeżdżacie jutro? — szepnęła.
— Nie, dziś wieczorem — odparł.
— I ja wyjadę niebawem.
Malarz spojrzał na nią, chciał coś powiedzieć, ale milczał. Domyślał się, że wyjeżdża, by nie pozostać we Florencyi sama, bez niego.
— Imć Francesco, mój mąż — ciągnęła dalej monna Liza — wyrusza na trzy miesiące do Kalabryi dla interesów. Prosiłam go, aby mnie wziął ze sobą. — Artysta odwrócił się, brwi zmarszczył i spojrzał jakby z urazą na ów promień słońca brutalnie szczery.
— Zasłońcie okno — rzekła monna Liza, — mam jeszcze chwilę czasu i nie jestem zmęczona. Możecie malować dalej.
— Nie. Już dość! — zawołał, odrzucając pędzle.
— Nie ukończycie tego portretu nigdy.
— Dlaczego? — spytał z obawą. — Czy to wasze ostatnie odwiedziny w pracowni?
— Będę przychodziła, gdy wrócę, ale za trzy miesiące mogę być tak zmienioną, że mnie wcale nie poznacie. Wszak mówiliście sami, że twarze kobiece zmieniają się szybko?
— Chciałbym skończyć — mówił jakby do siebie — ale dziwny ze mnie człowiek: chwilami zdaje mi się, że chcieć nie potrafię, lub że to, czego pragnę, jest niemożliwem do osiągnięcia.
— Niemożliwem? — powtórzyła ze zdziwieniem. — Słyszałam zresztą, że nie kończycie nigdy waszych prac, bo wymagacie za wiele od siebie.
W słowach jej odczuł skargę nieśmiałą, pełną pobłażliwości.
Ogarnęła go rozpacz.
Ona wstała i rzekła, jak zwykle:
— Czas już na mnie. Żegnam was, mistrzu Leonardzie. Szczęśliwej podróży.
Zdało mu się znowu, że widzi na jej twarzy rozpaczną wymówkę i prośbę.
Wiedział, że to chwila niepowrotna. Wiedział, że nie powinien milczeć, a jednak im bardziej pragnął, wytężał wolę dla zdobycia się na decyzyę, tem większą czuł niemoc, tem większą przepaść dostrzegał pomiędzy nią a sobą. A monna Liza uśmiechała się swoim zwykłym, pogodnym uśmiechem. Ale teraz dopiero spostrzegł, że był on podobnym do uśmiechu, na twarzach zastygłych od dotknięcia śmierci. Ogarnęła go litość bezmierna i obezwładniła do reszty.
Monna Liza podała mu rękę, ucałował ją w milczeniu, po raz pierwszy od czasu, jak się znali. W chwili tej uczuł, że ona się nachyla i muska ustami jego włosy.
— Niech Bóg ma was w swojej opiece! — rzekła.
Gdy oprzytomniał, już jej nie było. W pracowni panowała cisza letniego popołudnia, straszniejsza od ciszy podziemi.
Zadźwięczały mu w uszach słowa pieśni:

Di doman non c’è certezza.


V.

W dwa miesiące potem Leonard dowiedział się o śmierci Giocondy z ust starego kupca, przybyłego z Florencyi. Doniósł mu o tem bez ogródki:
— Prawda, nie słyszeliście zapewne — rzekł w toku rozmowy. — Co za nieszczęście! Biedny imć Giocodno! Owdowiał po raz trzeci! Już miesiąc upływa, jak monna Liza umarła! Niech się dzieje wola Boża!
Leonardowi pociemniało w oczach. Był blizkim omdlenia. Lecz nadzwyczajnym wysiłkiem woli zapanował nad sobą. Jego twarz pozostała nieprzenikniona.
Po pierwszem wstrząśnieniu wewnętrznem, wywołanem tą wiadomością, zaczął wmawiać w siebie, że kupiec skłamał, żeby zobaczyć, jak on przyjmie tę nowinę i żeby módz potem opowiadać o jego przerażeniu, dając nową podstawę plotkom, krążącym już oddawna o uczuciach wzajemnych Leonarda i Monny Lizy.
Jak to zwykle bywa w podobnych razach, w pierwszej chwili straszna rzeczywistość wydała mu się niemożliwą. Ale wieczorem usłyszał potwierdzenie tej wieści z ust wiarogodnych: Imć Giocondo wracał z żoną z Kalabryi, monna Liza Gioconda zasłabła w drodze w małem miasteczku Lagonera i zmarła na febrę, jak mówili jedni, na zapalenie gardła — jak twierdzili inni.


VI.

Kanał, który miał pozbawić Pizę wód Arna, okazał się chybionem przedsięwzięciem.
Podczas jesiennych wylewów, rzeka zalała rozpoczęte roboty, zamieniając kwitnącą i żyzną dolinę w moczary. Olbrzymia praca i ogromne pieniądze zostały zmarnowane napróżno. Kierownicy robót ziemnych składali całą winę na Leonarda i Machiavela. Biedny Niccolo zachorował ze zmartwienia.
Wkrótce potem zmarł ojciec Leonarda. Artysta zapisał ten fakt w swoim dzienniku ze zwykłą sobie zwięzłością.
„9-go lipca 1504 roku, we środę, o siódmej zrana, wyzionął ducha mój ojciec ser Piotr da Vinci, notaryusz nadworny Podestatu. Dożył lat dziewięćdziesięciu. Pozostawia dziesięciu synów i dwie córki“.
Ser Piero kilkakrotnie wobec świadków wyrażał zamiar przypuszczenia do równego działu z innemi dziećmi swego pierworodnego, nieślubnego syna Leonarda. Czy zmienił to postanowienie, czy też dzieci ślubne nie zastosowały się do jego woli? — Bądź co bądź, oświadczyły one jednogłośnie, że Leonard nie ma prawa do spadku i że nic nie otrzyma. Malarz, za radą swoich wierzycieli wszczął proces o swój dział, wynoszący zaledwie trzysta dukatów. Proces ciągnął się długo i tylko mu wydatków przysporzył.
Spadały na niego wciąż nowe utrapienia. Rząd Republiki czynił mu gorzkie wyrzuty, że wziął z góry pieniądze, a obstalunku na czas nie skończył.
Pewnej nocy zimowej Leonard siedział sam w swojej pracowni. Wiatr huczał i dudnił w kominie, mury domu drżały, jak gdyby do nich szturm przypuszczono, płomień świecy dygotał, krople deszczu smagały szyby.
Po dniu spędzonym w ciężkiej pracy, Leonard czuł się zmęczonym, złamanym. Chciał czytać, ale nic nie rozumiał, słowa tańczyły mu przed oczyma. Patrzał na stos ksiąg, na instrumenty fizyczne, astronomiczne, na globusy i ogarniało go dziwne zniechęcenie. Czuł się niepotrzebnym, bezużytecznym na świecie. — Przypominał sobie, jak bezwiednie był szczęśliwym w dzieciństwie, gdy błądził po górach, przysłuchując się śpiewom ptasząt, wchłaniając zapachy ziół i marząc o wielkich przedsięwzięciach.
I jakiż był plan jego życia? Cóż ziściło się z owych marzeń? Wszystkie jego dzieła poszły na marne, wszystkie zamierzenia chybiły. Pozostało tylko zniechęcenie i nuda. Przypominał sobie słowa Machiavela:
„Najgorszą rzeczą na świecie nie są ani kłopoty, ani zmartwienia, ani choroby, ani ubóstwo, ani nawet śmierć, lecz — nuda“.
Zbliżył się do obrazu, stojącego na stalugach i pokrytego ciężką makatą, podobną do całunu.
Był to portret monny Lizy Giocondy.
Nie odsłonił go nigdy od ostatniego seansu, i oto teraz zdawało mu się, że widzi go po raz pierwszy. Taka siła życia biła z tej twarzy, że artyście przyszły na myśl opowieści o zaczarowanych portretach, które, przekłóte igłą, sprowadzają śmierć osoby odmalowanej. Tu stało się przeciwnie: artysta zabrał życie istocie żywej, aby niem obdarzyć umarłą. Fałdy sukni i gazy zdawały się poruszać od oddechu; wpatrując się w tę twarz cudną, widziało się jakby tętnienie żył pod skórą i mruganie powiek i uśmiech, rozchylający usta.
Ta postać była niby żywą, a jednak nieuchwytną w swej niezmiennej młodości, bardziej starożytną od skał fantastycznego, przedhistorycznego krajobrazu, który jej tło stanowił.
Teraz dopiero, jak gdyby śmierć otworzyła mu oczy, Leonard zrozumiał, że piękność Monny Lizy uosabiała to wszystko, czego on szukał w przyrodzie z ciekawością nienasyconą; zrozumiał, że tajemnica świata była tajemnicą monny Lizy.
Zeszła z nią do grobu. I cóż znaczyło jej spojrzenie, w którem tak długo odbijała się jego własna dusza, jak w źwierciedle?
Co mówił jej uśmiech? Czy to, czego nie dopowiedziały usta podczas ich ostatniego widzenia, gdy mówiła, że dla zbadania cudownych tajników jaskini trzeba czegoś więcej, oprócz ciekawości.
A może był to uśmiech obojętny, z jakim umarli patrzą na żywych?
Artysta czuł, ze śmierć Giocondy nie była przypadkową i że gdyby chciał, mógł ją ocalić. Zdało mu się, że nigdy jeszcze nie widział tej twarzy tak blizko i tak bezpośrednio. Od chłodnego a pieszczotliwego spojrzenia Giocondy dreszcz go przenikał.
Pierwszy raz w życiu Leonard bał się spojrzeć w przepaść, nie chciał poznać jej głębi.
Zasłonił tę twarz ukochaną, której widok sprawił mu rozkosz i męczarnię jednaką.


Na wiosnę, skutkiem próśb namiestnika króla Francyi, Karola d’Amboise, Republika zwolniła Leonarda od jego zobowiązań, pozwalając mu opuścić Florencyę na trzy miesiące i udać się do Medyolanu.
Rad był opuścić swe miejsce rodzinne, tak, jak przed laty dwudziestu, gdy z przed jego oczu znikały śnieżne szczyty Alp, strzegące zielonych łąk i dolin Lombardyi.





  1. Jakże młodość jest piękną I przemijającą! Spiewaj więc, śmiej się, Bądź szczęśliwym. Chwytaj szczęście w przelocie, Bo jutro jest niepewne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Eugenia Żmijewska.