Zmartwychwstanie Bogów/Księga V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Zmartwychwstanie Bogów
Podtytuł Leonard da Vinci
Data wyd. 1902
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Eugenia Żmijewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA V.
Bądź wola Twoja.
(1495)
I.

Obywatel medyolański, Carbolo wrócił podchmielony i dostał od żony tyle kijów, że jak powiadał, „możnaby niemi zapędzić najleniwszego osła z Medyolanu do Rzymu.“
Nazajutrz rano, gdy wyszła do sąsiadki, aby się uraczyć galaretą z wieprzowej krwi, zwaną migliacci, Carbolo wyjął z kiesy parę sztuk monety, które był schował na swój własny użytek, zostawił sklepik pod opieką terminatora i wyszedł na spacer. Z rękoma w kieszeniach zagłębił się w uliczkę ciemną, i tak wązką, że jeździec, mijając pieszego, musiał go zadrasnąć ostrogą.
Uliczka była przesiąknięta wyziewami gorącej oliwy, zgniłych jajek, kwaśnego wina i stęchlizny.
Pogwizdując, Carbolo wpatrywał się w skrawek nieba, wyzierający między domami.
Mala femmina, buona femmina, vuol bastone.
— Czy zła czy dobra kobieta, potrzebuje batów — myślał szewc pocieszając się tem przysłowiem, którego zresztą nigdy w czyn nie wprowadzał.
Dla skrócenia sobie drogi, postanowił przejść przez katedrę.
W kościele, jak na jarmarku, panował zgiełk nieustanny. Mimo pięciosoldowej kary, wyznaczonej za przechodzenie przez katedrę, krążyło po niej mnóztwo ludzi — szli z baryłkami wina, z koszami, z pudłami, z deskami; byli nawet tacy, którzy przeprowadzali przez nią konie i muły.
Kobiety szeptały z mężczyznami w konfesyonałach, dzieci goniły się po krużganku, żebracy wiedli ze sobą zacięte boje, słowem, panował oburzający nastrój.
Wyszedłszy z katedry na plac Arrengo, otoczony zewsząd straganami, Carbolo znalazł się wśród gwarnego tłumu przekupniów i nabywców. Śmiano się, kłócono, targowano; było na co patrzeć i czego słuchać.
Carbolo osłonił oczy ręką i przyglądał się murom niedokończonej katedry, którą lud medyolański wznosił na cześć Narodzenia Bogarodzicy — Maria Nascente.
Wszyscy, — dzieci, kobiety, starcy przyczynili się do budowy tej świątyni. Królowa Cypru nadesłała przepyszne złote patyny, biedna śmieciarka, Magdalena, złożyła na wielkim ołtarzu, jako dar dla Matki Boskiej, swój jedyny płaszcz, wytarty, dziurawy, nie wart nawet dziesięciu soldów. Ofiarowała go, mimo nadchodzących chłodów, bo nie miała nic innego do dania.
Robotnicy pięli się po rusztowaniach, jak mrówki po murawie, zgrzytały piły i olbrzymia świątynia rosła, potężniała, zdobiła się w ostrołuki, w wieżyce. Był to hołd ludu dla Matki Zbawiciela.

II.

Carbolo zeszedł po kilku stopniach do piwnicy, zapełnionej beczkami, a należącej do niemieckiego oberżysty Fibaldo.
Szewc ukłonił się grzecznie obecnym, usiadł przy znajomym blacharzu Scarabullo, zamówił szklaneczkę wina i paszteciki z kminkiem i zaczął rozmowę od słów:
— Jeżeli chcesz być szczęśliwy, Scarabullo, to się nie żeń.
— Dlaczego?
— Bo, widzisz: kto się żeni, to jakby brał bilet na loteryę. Lepiej mieć pedogrę, niż żonę, Scarabullo.
Przy sąsiednim stoliku bednarz, Mascarello, opowiadał swojemu towarzyszowi o mlekiem i miodem płynącej krainie, zwanej Berlinsana.
Wtem do piwnicy wbiegł człowieczek malutki, kuternoga, szklarz Gorgolio, wielki gaduła i plotkarz.
— Signori — oznajmił uroczyście, powiewając dziurawym kapeluszem i ocierając pot z czoła — signori, powracam od Francuzów.
— Co? Więc już są tutaj.
— Tak, są już w Padwie... Dajcie mi odsapnąć... biegłem, jak zając... chciałem pierwszy oznajmić wam tę nowinę.
— Napij-że się wina i gadaj. Jacy są owi Francuzi?
— Nie trzeba im włazić w drogę. Kłótliwi, gwałtowni, bezbożnicy, mają ze sobą ośmiołokciowe łuki i kalubryny, bronzowe bomby i kartacze, wiozą konie cudaczne, jak lwy morskie z obciętemi ogonami i grzywami.
— A dużo ich tam jedzie? — pytał krawiec Moso, rudy z wesołemi oczkami.
— Pokryli już całą dolinę, jak chmara szarańczy, nie widać ziemi. Za wszystkie nasze nieprawości i grzechy Bóg zesłał na nas szatanów północnych.
— Za co im urągasz, Gorgolio — wtrącił Mascarello. — Wszak są naszymi sojusznikami i przyjaciółmi.
— Dyabli z takimi sojusznikami. Tacy przyjaciele gorsi od wrogów.
— Czemuż Francuzi mają być naszymi wrogami?
— Bo tratują nasze pola, nasze winnice, bo rąbią nasze drzewa, porywają bydło, rabują wieśniaków, gwałcą dziewczyny. Król Francyi jest rozpustnikiem. Choć zaledwie nogami powłóczy, myśli tylko o dziewczętach i ma portrety wszystkich pięknych Włoszek, w takim stroju, jak je Pan Bóg stworzył. „Nie zostawimy w spokoju ani jednej dziewczyny od Neapolu do Modyolanu“ zapowiadają jego żołnierze.
— O! nędznicy! — wrzasnął Scarabullo, uderzając w stół pięścią tak silnie, że aż brzękły szklanki.
— Nasz książę — ciągnął dalej Gorgolio — jest pokornym służką francuzkiego króla! Ci barbarzyńcy nie uważają nas za równych sobie. „Jesteście złodzieje i mordercy — powiadają — otruliście własnego monarchę, daliście umrzeć z głodu niewinnej dziecinie. Dlatego Bóg was karze i dozwala, aby wasz kraj przeszedł w nasze ręce“. My ich przyjmujemy szczerem sercem, a oni karmią swoje konie jadłem, przygotowanem dla ludzi. „Niewiadomo, czy nie wsypaliście trucizny — jak waszemu księciu“ — powiadają.
— Kłamiesz, Gorgolio.
— Niech mi oczy wylezą, niech mi język wyschnie, jeżeli choć jedno słowo dodaję. A nie dość na tem. Przechwalają się jeszcze „Zwyciężymy wszystkie narody — mówią — a potem zagarniemy wszystkie morza i ziemię, porwiemy Turczyna i zdobędziemy Konstantynopol; postawimy znowu krzyż na Górze Oliwnej. A wtedy zrobimy sąd nad wami. Jeśli się nie poddacie naszej władzy, zgładzimy was z powierzchni ziemi.“
— Ciężkie czasy, bracia — mówił bednarz Mascarello — nie było jeszcze takich na świecie.
Wszyscy umilkli. Wśród ciszy podniósł głos zakonnik, Brat Tymoteusz, i zawołał:
— Tak mówi prorok Pański, Savanarolla: „Oto nadchodzi człowiek, który podbije Włochy, nie wyjmując miecza z pochwy. O, Florencyo! O, Medyolanie! Pokutujcie! Pokutujcie! krew Jana Galeasa, krew Abla, zabitego przez Kaina, woła o zemstę do nieba!“

III.

Młody robotnik wspinał się po wązkiej drabinie na jedną ze skalistych wieżyczek, strzelającą obok głównej kopuły: niósł posąg świętej Katarzyny męczenniczki, aby go umieścić na szczycie wieży.
Naokoło widział kamienną koronkę, utworzoną z kwiatów, fantastycznych liści, twarzy proroków i aniołów.
Ten cały świat marmurowy był olśniewającej białości. Nad głową robotnika szybowały jaskółki, one jedne mąciły niepokalaną ciszę wyżyn. Głos tłumów, dolatujący z dołu, wydawał się szelestem skrzydeł motyli.
Nagle, na placyku zrobiła się cisza; jęknął dzwon. Mularz zatrzymał się, spuścił wzrok na dół, zdało mu się, że cały gmach chwieje się pod jego nogami i że lekka wieżyczka ugina się, jak trzcina.
Zamknął oczy, chwycił się linki ze sznurów i począł szeptać:
Ave Maria piena di grazia!
Powiew wietrzyka otrzeźwił go. Mularczyk zebrał siły i wspinał się dalej ku pogodnemu, czystemu niebu; nie bacząc na głosy ziemi, wciąż powtarzał:
Ave Maria piena di grazia!
W chwili tej na szeroki i prawie płaski dach katedry wstępowali członkowie Rady, kierujący budową świątyni. Zaprosił ich książę, aby wytknęli plan głównej wieży. Między nimi znajdował się Leonard da Vinci. Jego projekt, wydał się radcom za śmiały, niezgodny z tradycyami architektury religijnej.
Obradowali, nie mogąc dojść do porozumienia. Jedni mówili, że zewnętrzne kolumny są za słabe, drudzy, że katedra mogła przetrzymać wieki.
Leonard, jak zwykle, nie brał udziału w dyspucie. Wtem zbliżył się do niego robotnik i list mu wręczył.
— Jakiś jeździec, przybyły z Pawii, czeka na placyku, na dole — rzekł.
Mistrz odpieczętował pismo i czytał:
„Leonardzie, przybywaj do mnie jak najprędzej. Muszę się z tobą widzieć. Książę Jan Galeas, 14 października“.
Artysta przeprosił członków Rady, zbiegł szybko, dosiadł konia i podążył do pałacu w Pawii, odległego o kilka godzin drogi od Medyolanu.

IV.

Kasztany, wiązy i klony olbrzymiego parku nurzały się w potokach słonecznych promieni; zwiędłe liście, spadając z drzew, fruwały, jak motyle. Fontanny były wyschnięte.
Zbliżając się do pałacu, Leonard ujrzał karła. Byłto stary błazen Jana Galeasa, który pozostał wierny swemu panu, choć opuścili go inni słudzy.
Poznał Leonarda; kulejąc i podskakując, wybiegł na jego spotkanie.
Leonard chciał iść główną aleją.
— Nie, nie tędy, jeszczeby nas zobaczyli — szepnął karzeł. — Książę pragnie, aby wizyta Waszej Miłości pozostała tajemnicą, bo księżna, nie dopuściłaby Was przed oblicze małżonka. Pójdziemy boczną ścieżką.
Wstąpili na schody, minęli kilka sal, karzeł otworzył drzwi i wprowadził Leonarda do pokoju ogrzanego i przesiąkniętego wyziewami lekarstw.
Puszczano krew księciu, przy zamkniętych okiennicach i zapalonych świecach, stosując się do przepisów medycyny współczesnej. Cyrulik trzymał blaszaną miednicę. Mistrz fizyki, doctor fisico, z twarzą zamyśloną, w okularach na nosie, w klasycznej todze z fjoletowego aksamitu, przypatrywał się czynności swego pomocnika, nie przykładając do niej ręki, albowiem lekarz, bez ubliżenia swej godności, nie mógł dotykać lancetu.
Po skończonej operacyi doktór i cyrulik odeszli. Karzeł poprawił poduszki i okrył kołdrą swego pana.
Leonard rozglądał się po pokoju. Nad łóżkiem wisiała klatka z zieloną papugą, na okrągłym stole rzucone były karty i kości. U nóg księcia spał mały piesek: wierny sługa obmyślił te rozrywki dla zabawienia swego pana.
— Wasza Książęca Mości, oto mistrz Leonard — szepnął karzeł.
— Jest tutaj?
Blady uśmiech opromienił usta chorego.
— Mistrzu, przybywasz, nareszcie! Obawiałem się, że nie przyjdziesz.
Jan Galeas ujął malarza za rękę; na jego piękne i młode oblicze — miał lat dwadzieścia cztery — wystąpił lekki rumieniec.
Karzeł wyszedł z pokoju i stanął przy drzwiach, na straży.
— Słyszałeś zapewne, co mówią o tobie — szepnął książę — nie? A więc ci opowiem, uśmiejemy się obaj.
Zatopił wzrok w jego oczach i rzekł z uśmiechem:
— Powiadają, że jesteś moim zabójcą!
Leonard myślał, że chory bredzi.
— Prawda, co za potwarz! Ty — moim zabójcą! — powtórzył książę — Przed trzema tygodniami mój stryj Ludwik Il Moro i jego małżonka Beatrycza przysłali mi koszyk brzoskwiń. Madonna Izabella dowodzi, że od chwili, gdym zjadł te owoce, pogorszyło mi się znacznie i że umieram zatruty; powiada, że w twojem ogrodzie jest drzewo...
— Tak — przyznał Leonard — jest tam jedno drzewo zatrute.
— Więc to prawda?
— Dzięki Bogu, — nie. Choćby nawet Wasza Książęca Mość dostał owoce z mojego ogrodu, jeszczeby nie mogły mu zaszkodzić. Domyślam się teraz źródła tych pogłosek: chciałem wypróbować działania pewnej trucizny na brzoskwiniach. Powiedziałem mojemu uczniowi, Zoroastrowi Peretola, że te brzoskwinie są zatrute. Ale próba zawiodła. Te owoce są nieszkodliwe. Astro powtórzył zapewne moje słowa i w ten sposób urosła plotka.
— Tak, tak, wiedziałem! — zawołał książę — nikt nie jest winien mojej śmierci. A ludzie podejrzewają się wzajem i drżą ze strachu. Och! gdybym mógł im powtórzyć twoje słowa. Stryj uważa się za mego mordercę, a ja wiem, że on dobry, tylko słaby. I czemuż miałby mnie zabijać? Wszak gotów jestem oddać mu władzę. Nie potrzebuję nic zgoła. Chciałem wszystko opuścić, zostać mnichem lub twoim uczniem, Leonardzie. Ale nikt mi nie ufał. Teraz niczego już nie pragnę, niczego się nie boję. Jestem spokojny i wesoły, jak gdybym w dzień upalny zrzucił z siebie zakurzoną szatę i zanurzył się w zdrój chłodny i czysty. Przyjacielu, nie umiem się wyrazić, ale domyślasz się, co chcę powiedzieć. Prawda?
Leonard uścisnął mu rękę w milczeniu.
— Wiedziałem — mówił chory weselej — wiedziałem, że ty jeden mnie zrozumiesz. Pamiętasz? Mówiłeś mi kiedyś, że badanie praw mechaniki uczy nas prawdziwej pokory i wlewa w duszę spokój. Wtedy nie mogłem cię pojąć. Ale dziś, gdy jestem chory, osamotniony, dziś przypominałem sobie twoją twarz, twój głos, każde twoje słowo. Chwilami, zdaje mi się, że doszliśmy do jednego celu drogami różnemi — ty przez życie, ja — przez konanie.
Otworzyły się drzwi i karzeł zameldował:
— Monna Druda!
Leonard chciał wyjść, lecz książę go zatrzymał.
Do pokoju weszła stara mamka Jana Galeasa, z flaszeczką brunatnego płynu. Była to oliwa ze skorpionów, którą nacierano piersi i brzuch chorego. Czarownice upewniały, że niema lepszego lekarstwa przeciw truciznom, a także przeciw urokom.
Ujrzawszy Leonarda, siedzącego na krawędzi łóżka, stara zbladła, ręce jej zatrzęsły się, flaszka omal nie upadła na ziemię.
— Bóg z nami i Matka Boska! — szepnęła Monna Druda.
Żegnając się, wyszła z pokoju i co tchu pobiegła do swojej pani, madonny Izabelli, aby jej donieść straszną nowinę.
Monna Druda była pewna, że niecny Ludwik i jego sługa Leonard, porozumiewali się na zgubę księcia, że chcieli go otruć lub rzucić na niego uroki.
Księżna modliła się w kaplicy przed świętym obrazem.
Słysząc od Monny Drudy, że Leonard jest u księcia, zerwała się na równe nogi, wołając:
— To niemożliwe! Któż go wpuścił?
— Kto? — szepnęła stara. Wyszedł może z pod ziemi albo wleciał kominem. Dla takiego czarownika wszystko możliwe. Opowiadałam już nieraz Waszej Książęcej Mości...
Do kaplicy wszedł paź i przyklękając, oznajmił:
— Serenissima Madonna, czy Wasza Książęca Mość oraz Książę Jej małżonek raczą przyjąć Jego Królewską Mość wielce chrześciańskiego króla Francyi?

V.

Karol VIII, dla którego ojciec jego Ludwik XI, był zawsze postrachem, miał dzieciństwo chorowite, smutne i nudne. Spędził je na odludnym zamku w Amboise, gdzie karmił wyobraźnię rycerskiemi romansami, które oddziałały zgubnie na jego słaby umysł. Gdy doszedł do władzy, wyobrażał sobie, że jest bohaterem bajecznych przygód, w rodzaju tych, jakie spotykały rycerzy Okrągłego Stołu.
Ów młodzian dwudziestoletni, niedoświadczony, nieśmiały, w gruncie niezły, zapragnął wprowadzić w czyn to, co wyczytał w książkach.
„Syn boga Marsa, potomka Juljusza Cezara“, jak go nazywali kronikarze dworscy, wyruszył na podbój Neapolu, Sycylii i Konstantynopola, z zamiarem zdetronizowania Turczyna, wykorzenienia ze szczętem mahometańskiej herezyi i oswobodzenia grobu Chrystusowego z rąk niewiernych.
Owego poranku, po śniadaniu obfitem, marzył o swoich przyszłych zwycięstwach i o czekającej go sławie. Plątały mu się myśli, głowa mu ciężyła, bolał żołądek, po wesołej wieczerzy, spożytej dnia poprzedniego, w towarzystwie dam medyolańskich. Przez całą noc śniła mu się jedna z nich, Lukrecya Civelli.
Karol VIII był niewielkiego wzrostu i szpetny. Miał nogi krzywe i chude, ramiona wąskie, jedno wyższe od drugiego, piersi zapadnięte, nos haczykowaty, ogromny, włosy rzadkie, rude, zamiast wąsów i brody, jasny meszek pokrywał mu twarz całą. Mięsiste wargi, wciąż otwarte jak u dziecka, najeżone brwi, oczy wyłupiaste, wyblakłe, nadawały mu wyraz smutny i roztargniony, jaki mają zwykle ludzie słabego umysłu. Mówił mało i urywanemi słowami.
Przed wyruszeniem w odwiedziny do księcia Jana Galeasa i jego żony Izabelli, wyprawił naprzód heroldów.
Czterech paziów trzymało nad głową króla wspaniały baldachin z niebieskiego adamaszku, utkanego w srebrne lilje. Marszałek dworu zarzucił mu na ramiona płaszcz, podbity gronostajem; szkarłatny aksamit zahaftowany w złote pszczoły nosił rycerską dewizę: „król pszczół nie ma żądła“.
Orszak przechodził przez ciemne i puste sale pałacu, nie spotykając nikogo w swym pochodzie.
U drzwi kaplicy, stała księżna Izabella. Na jej widok Karol VIII zdjął aksamitny beret, zbliżył się, chciał ją pocałować w usta i nazwać „siostrą ukochaną“; ale ona padła mu do nóg.
Monsignore — zaczęła, wypowiadając ułożoną z góry przemowę — niech Wasza Królewska Mość ulituje się nademną, a Bóg jej to wynagrodzi. Rycerzu szlachetny, obroń uciśnionych! Ludwik Il Moro wszystko nam zabrał: przywłaszczył sobie nasz tron; otruł mojego małżonka, prawowitego władcę Medyolanu, Jana Galeasa; otoczył nas mordercami i szpiegami w naszym własnym domu.
Karol nie bardzo rozumiał, o co chodzi i nie słyszał wyraźnie słów księżnej.
— Co? Co? Co się stało? — mruczał, jak człowiek, obudzony ze snu. I wzruszając ramionami, dodał: — Nie, nie trzeba, proszę cię, droga siostro, to zbyteczne... wstań, wstań!
Ale ona klęcząc, chwyciła rękę króla, ucałowała ją, chciała mu obejmować kolana.
— Panie, jeśli mnie opuścisz, targnę się na własne życie — wołała rozpaczliwie!
Król zmieszał się jeszcze bardziej, jego twarz wykrzywiła się, jak do płaczu.
— Mój Boże — mruczał — ja nie mogę — Cóż znowu! Cóż znowu! Proszę cię, Briçonnet... powiedz jej, że...
Izabella nie wzbudzała w nim współczucia. Nawet wśród upokorzenia, była tak dumną i tak piękną, że wyglądała na bohaterkę tragedyi.
— Uspokójcie się, Serenissima Madonna. Jego Królewska Mość uczyni dla was i dla waszego małżonka, co będzie w jego mocy — rzekł kardynał grzecznie, lecz chłodno i wyniośle.
Księżna rzuciła okiem na Briçonneta, przyjrzała się baczniej królowi i nagle umilkła, zrozumiawszy, z kim ma do czynienia.
Monarcha był brzydki i śmieszny. Stał z otwartemi ustami i wodził dokoła okiem błędnem.
— Ja u nóg tego dzieciucha, tego idyoty, ja, wnuczka Ferdynanda Aragońskiego!
Wstała, jej matowe policzki oblały się rumieńcem. Król uczuł, że powinien przerwać to kłopotliwe milczenie. Podniósł ramiona, mruknął: „Co? Co? Co to znaczy“, machnął ręką i umilkł.
Księżna przypatrywała mu się z nietajoną pogardą. Karol spuścił głowę, zmięszany.
— Briçonnet... idziemy dalej... Co? — szepnął.
Paziowie otworzyli podwoje. Król wszedł do komnaty księcia Jana Galeasa.
Okiennice nie były zamknięte: ostatnie promienie jesiennego słońca wpadały przez okna.
Król zbliżył się do łoża chorego, nazwał go „kuzynem“ i zapytał go o zdrowie.
Jan Galeas odpowiedział z uśmiechem tak pogodnym i uprzejmym, że Karol ośmielił się odrazu.
— Oby Najwyższy zesłał zwycięstwo Waszej Królewskiej Mości! — rzekł książę. — Gdy staniecie u Grobu Zbawiciela, pomódlcie się za moją biedną duszę, bo już wtedy...
— Nie, nie, kuzynie — po co tak mówić? — przerwał mu król, — Bóg miłosierny. Wyzdrowiejesz! Pojedziemy razem na wojnę. Pokonamy niewiernego Turczyna!
Jan Galeas wstrząsnął głową.
— Nie, to już nie dla mnie — rzekł.
Spojrzał na króla badawczo i dodał:
— Po mojej śmierci, sire, nie opuszczaj mojego syna Franciszka ani Izabelli, mej małżonki. Ona nie ma nikogo na świecie.
— O! mój Boże! mój Boże! — zawołał Karol z nagłem i szczerem wzruszeniem; zadrżały mu usta, twarz oblokła się wyrazem niezwykłej u niego dobroci.
Nachylił się nad chorym i ucałował go z serdecznością gwałtowną, porywczą.
— Mój drogi kuzynie, mój drogi kuzynie! — bełkotał.
Uśmiechnęli się do siebie, jak dwoje chorych dzieci, usta ich złączyły się w pocałunku braterskim.
Wyszedłszy z pokoju księcia, Karol przyzwał kardynała.
— Briçonnet! co? Briçonnet... wiesz... trzeba będzie... wiesz bronić ich... nie trzeba ich opuszczać... Ja jestem rycerzem... Trzeba ich bronić... Słyszysz?.. Ja tak chcę...
Sire — odpowiedział kardynał wymijająco — on umrze, niema na to rady... Więc jakże mu przyjść z pomocą? Zaszkodzilibyśmy tylko sobie... Ludwik jest naszym sprzymierzeńcem.
— Ludwik Il Moro jest nędznikiem, mordercą. Ot, co jest! — zawołał król z nagłym przebłyskiem rozsądku.
— Cóż na to poradzić? — pytał Briçonnet, wzruszając ramionami — Ludwik nie jest, ani lepszym, ani gorszym od innych. To polityka Sire. Jesteśmy wszyscy ludźmi.
Podczaszy wzniósł puhar z winem. Karol VIII wychylił go do dna. Trunki orzeźwiały go i odganiały smutne myśli.
Wraz z podczaszym, do sali wszedł goniec Ludwika, z prośbą, aby król przybył na wieczerzę. Karol odmówił. Wysłaniec ponowił swą prośbę, lecz widząc, że na tej drodze nic nie wskóra, podszedł do kamerdynera Thibauld i szepnął mu parę słów na ucho. Ten głową kiwnął i zbliżając się do króla, rzekł głosem przyciszonym:
— Wasza Królewska Mości, madonna Lukrecya...
— Co? Co się stało? Jaka Lukrecya?
— Donna, z którą Wasza Królewska Mość raczył tańczyć zeszłej nocy.
— A! tak! Prawda! Przypominam sobie! Madonna Lukrecya! Czarująca! Powiadasz, że i ona będzie na wieczerzy?
— Będzie napewno i błaga Waszą Królewską Mość...
— Błaga? Więc to tak! Co robić, Thibauld? Co? Jak ci się zdaje?.. Ja sądzę... wszak jutro wyruszam na wojnę... warto się zabawić... Podziękuj waszmość księciu, przyjmuję zaprosiny — rzekł do gońca.
Król wziął na bok Thibaulda.
— Słuchaj — szepnął — co to za jedna — ta madonna Lukrecya?
— Kochanka ks. Ludwika, Wasza Królewska Mości.
— Kochanka! Szkoda!
— Dość będzie Waszej Królewskiej Mości szepnąć słówko, a rzecz ułoży się po Jego myśli. Il Moro będzie to sobie uważał za zaszczyt — dowodził Thibauld.


VI.

W tydzień potem, młody książę oddał Bogu ducha.
Przed śmiercią prosił żonę, aby wezwała Leonarda, Izabella odmówiła mu tej ostatniej pociechy, albowiem sądzono, że osoby, dotknięte czarami, pragną zawsze widzieć tego, który na nie rzucił uroki. Stara mamka nacierała chorego maścią i oliwą ze skorpionów, a lekarze do ostatniej chwili krew mu puszczali.
Zmarł cicho i słodko.
Bądź wola Twoja!
Takiemi były jego ostatnie słowa.
Il Moro kazał przewieźć zwłoki do Medyolanu i wystawić je na widok publiczny w katedrze. Wobec zgromadzonego licznie dworu, biadał, że przedwczesna śmierć kuzyna jest dla niego ciosem okropnym, chciał niby obwieścić księciem małego Francesca, syna Galeasa, prawowitego spadkobiercę do tronu. Ale wszyscy oparli się temu, twierdząc, że nie należy powierzać władzy tak rozległej w ręce dziecka i prosili Ludwika, w imię ludu, aby przyjął berło książęce.
Naprzód odmówił chytrze, potem udał, że zgadza się wbrew własnej woli, ulegając ich prośbom jedynie.
Wniesiono wspaniały płaszcz ze złotolitej brokateli; nowy książę zarzucił go na ramiona, wsiadł na koń i pojechał do kościoła św. Ambrożego w otoczeniu swoich stronników, którzy wołali: Viva Il Moro, viva Il duca! Głosy ich zlewały się z dźwiękiem trąb, z hukiem armat i głosem dzwonów. Tylko lud milczał ponuro.
Wobec syndyków, konsulów, znaczniejszych obywateli, heroldowie na placu rynkowym z wysokości Loggia degli Otii, odczytali „przywilej“, nadany ks. Ludwikowi Il Moro przez cesarza Maksymiliana, głowę świętego rzymskiego Imperium.
Maximilianus divina favente clementia Romanorum Rex semper Augustus. Wszystkie posiadłości, obejmujące miasta, ziemie, wsie, zamki, fortece, góry, pastwiska i równiny; lasy, łąki, bagna, rzeki i jeziora; polowania, rybobrania i kopalnie; wszystkie posiadłości wasalów, margrabiów, hrabiów, baronów; wszystkie klasztory, opactwa, kościoły, parafie, wszystko to ofiarujemy tobie, Ludwiku Sforza, tobie i twoim spadkobiercom. Utwierdzamy cię we wszystkich twoich prawach i mianujemy ciebie, twoich synów, twoich wnuków i prawnuków, panami wszechwładnymi Lombardyi po wiek wieków“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Eugenia Żmijewska.