Ziemia Obiecana (Reymont, 1899)/Tom pierwszy/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Ziemia obiecana
Wydawca G. Gebethner i spółka
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.


— Przyjadę w tej chwili. Do widzenia — odpowiadał ze złością Borowiecki do telefonu, bo Lucy go prosiła, aby natychmiast przyjechał do lasku Milscha, bo ma niesłychanie ważny interes.
— Na taki czas jechać do lasku! Waryatka, jak Boga kocham — szeptał ze złością.
Od szóstej bowiem siedział w kantorze, nie miał ani chwili wolnego czasu, chodził do fabryki pilnować drukowania nowych deseni, jeździł do centralnego biura w kwestyi nadużyć, jakie Bucholc odkrył w głównym magazynie, latał, pisał, wydawał tysiące poleceń, tysiące spraw kotłowało mu się w mózgu, tysiące ludzi czekało na jego dyspozycye, setki maszyn oczekiwały rozkazów, kłócił się z Bucholcem, był zdenerwowany do tego kilkodniowem oczekiwaniem na telegram od Moryca, jak stoi bawełna, był zmęczony pracą, tem strasznem, codziennem jarzmem, jakie wyręczając Knolla wziął na swój kark, ogłuszony rozmiarami i ilością interesów, jakie musiał prowadzić, a tu jeszcze ta waryatka woła go gdzieś za miasto, na schadzkę.
Irytował się coraz bardziej.
Nie miał nawet dzisiaj czasu wypić herbaty, bo Bucholc chociaż chory, kazał się zanieść do kantoru z fotelem, do wszystkiego się wtrącał, krzyczał na wszystkich i rozsiewał tylko strach i zamieszanie pomiędzy urzędnikami.
— Panie Borowiecki — zawołał, siedząc z obwiniętemi nogami, w wytartej futrzanej czapce na głowie i z kijem na kolanach. — Zatelefonuj pan do Marksa, żeby nie dawać ani za rubla towaru Milnerowi w Warszawie. On miał u nas kredyt i za dużo już jest winien, a mam właśnie notę o nim, że bardzo prędko idzie do plajty.
Borowiecki zatelefonował i przeglądał jakieś potężne kolumny cyfr.
— Panie Horn! Sprawdź pan ten fracht, tam jest omyłka, kolej pobrała za dużo, musieli z innego numeru taryfy policzyć — zawołał do Horna, który już od kilku dni, to jest od niedzieli, został przeniesiony na żądanie Bucholca z podręcznego kantoru drukarni i blichu do jego osobistego.
Horn bardzo blady, z oczami zaczerwienionemi zmęczeniem i bezsennością, rachował sinemi ustami machinalnie, mylił się, nie mógł skupić uwagi, kolumny cyfr tańczyły mu przed oczami niby kłęb sadzy.
Ziewał ciągle i znudzonym wzrokiem spoglądał na zegar, czekał z utęsknieniem południa.
— Tej babie, którą pan protegujesz, niech dadzą dwieście rubli i niech idzie się zapić. Ona cała ze swoimi szczeniakami nie warta pięćdziesięciu!
— To wydział prawny załatwi tę sprawę?
— Tak, ona musi nas pokwitować urzędownie. Bauer, dopilnuj tej sprawy, niech się to skończy nareszcie, bo babę jeszcze kto namówi, żeby nas zaskarżyła do sądu.
Horn pochylił niżej głowę, aby ukryć złośliwy, tryumfujący uśmiech.
— Pan prezes ma konie w domu?
— Potrzebne panu, to pan bierz, bierz pan ile razy potrzeba. Zaraz zatelefonuję do stajni. Kundel, popchnij — krzyknął na lokaja, który popchnął fotel pod telefon, funkcyonujący w obrębie fabryki jego.
— Stajnia! — krzyknął, dzwoniąc gwałtownie. — Powóz natychmiast do pałacu. Ile razy zażąda konia pan Borowiecki — przyjeżdżać! Bucholc mówi, kundlu! — krzyknął w odpowiedzi telefonistce, zapytującej się kto mówi.
Lokaj z powrotem przysunął go do biurka i stanął z boku.
— Horn, siądź pan przy mnie, podyktuję. Pan się prędzej ruszaj, kiedy ja mówię do pana — krzyknął ze złością.
Horn zagryzł tylko usta, usiadł i pisał po dyktandzie, które mu szybko rzucał Bucholc, nie przestając załatwiać równocześnie innych interesów i krzycząc chwilami:
— Pan nie śpij! Ja panu nie za spanie płacę — i mocno stukał kijem w podłogę.
Horna tak to irytowało, taki był zresztą dzisiaj zniecierpliwiony, że z trudem hamował wybuch, wrzał cały.
Telefon zaczął dzwonić.
— Baron Oskar Meyer pyta się, czy zastanie za pół godziny pana prezesa?
— Panie Borowiecki, powiedz mu pan, że nie przyjmuję nikogo, leżę w łóżku.
Karol odtelefonował natychmiast i słuchał znowu.
— Czego on jeszcze chce?
— Mówi, że ma ważny, osobisty interes.
— Nie przyjmuję! — zakrzyczał. — Baron Oskar Meyer może mieć ważny interes do mojego psa, a nie do mnie. Kundel! Cham! — mruczał w przestankach dyktanda.
Nie cierpiał bowiem Meyera i kpił najgłośniej w Łodzi z baroństwa, jaki sobie kupił w Niemczech Meyer, dawny jego tkacki robotnik, a dzisiaj fabrykant wyrobów wełnianych, rozporządzający milionami.
— Spiesz się pan! — zawołał ze złością na Horna.
— Obu rękami pisać nie umiem.
— Co to znaczy?
— Nie mogę prędzej pisać, niż piszę.
Bucholc dyktował dalej i wolniej nieco, bo Horn, jakby na złość, pisał niesłychanie wolno i coraz mocniej ściągał brwi z gniewu.
W kantorze zrobiło się cicho.
Borowiecki już w palcie stał przed oknem i niecierpliwie czekał na konie.
Urzędnicy z przykutemi do pulpitów twarzami, pracowali gorączkowo, bojąc się głośniej oddychać, lub słowo zamienić ze sobą, ze względu na obecność Bucholca, który wszystkich przejmował strachem, prócz jednego Bauera, starego przyjaciela i powiernika prezesa, tego samego, który musiał zakomunikować tajemnie ową depeszę Zukerowi, jak kombinował Karol.
Konie wreszcie przyszły i za wychodzącym śpiesznie Borowieckim zawołał Bucholc.
— Zajrzyj pan jeszcze po przyjeździe.
Nie odpowiedział nic, tylko zaklął po cichu, bo był tak zmordowany robotą i tem wyczekiwaniem denerwującem na depeszę od Moryca, że upadał wprost ze zmęczenia.
Kazał stangretowi jechać do lasku Milscha.
Przed starym browarem, olbrzymim budynkiem, na pół zrujnowanym, który niby trup leżał już za miastem, kazał zatrzymać konie i zaczekać na siebie.
Obszedł te opuszczone mury z powybijanemi oknami, bez drzwi, bez bram, z dachami pozapadanymi, ze ścianami porozwalanemi, co się rudą cegłą rozsypywały w grzęskie błoto, obszedł jakieś parkamy, osłaniające składy i po rozmiękłym zagonie, zapadając po kostki w błoto, wszedł do tak zwanego lasku Milscha.
— Niech dyabli wezmą histeryczki! — klął coraz energiczniej, bo gliniasta, rozmiękła ziemia tak oblepiała mu obuwie, że z trudem wyciągał nogi, — romantyczka jerozolimska! — dodawał ze złością, bo czuł się śmiesznym w tej roli kochanka, zmuszonego po błocie lecieć na schadzkę gdzieś aż na drugi koniec miasta, do lasu, w marcu!
Dzień był posępny, chmury płynęły nizko nad ziemią i rozsączały się zwolna w drobny, przenikliwy deszcz, Łódź tonęła w brudnych, prawie czarnych oparach i dymach, które leżały niby opona nad miastem, jakby się wspierając na tysiącach kominów.
Borowiecki przystanął chwilę pod ścianami restauracyi letniej, przypierającej do lasu, która teraz była zamknięta, okna miały kagańce okiennic, wielkie werandy były zapchane stołami i krzesłami i drzwi pozabijane deskami, tylko pomiędzy nagiemi drzewami, nad żółcącemi się żwirem uliczkami, bieliły się nie posprzątane ławki, zarzucone gnijącymi liśćmi.
Ciszej było za tą zasłoną, ale że stąd nic nie mógł dojrzeć, zapuścił się w lasek.
Lasek był nędzny, świerkowy i konał powoli, zabijało go sądziedztwo fabryk, te niezliczone studnie, wiercone coraz głębiej, które obsuszały okoliczne grunta i zabierały drzewom wszelką wilgoć i ta rzeczka odpływów ścieków fabrycznych, co niby różnokolorowa wstęga przewijała się pomiędzy pożółkłemi drzewami, wsączała rozkład w te potężne organizmy i roztaczała dokoła zabójcze miazmaty.
Pod osłoną drzew, na dróżkach leżał jeszcze śnieg, drogą, którą zimą nikt nie jeździł, a chodzili tylko robotnicy z poblizkich wsi, ciągnęły się głębokie ślady stóp, wyciśnięte, w zielonawym, przemiękłym śniegu.
Borowiecki ślizgał się po błocie i po śniegu, potykał się o korzenie drzew i szedł w głąb, nie mogąc nigdzie dojrzeć Lucy.
Zirytowany bezowocnem poszukiwaniem i zimnem i tą wilgocią przejmującą, miał już zawrócić do powrotu, gdy z za grubszego drzewa, gdzie stała zaczajona rzuciła mu się na szyję Lucy i z taką gwałtownością, że mu zrzuciła kapelusz na ziemię.
— Kocham cię, Karl! — szeptała, całując go namiętnie.
Odpowiedział na pocałunek, ale nie rzekł nic, bo mu się chciało kląć ze złości.
Ujęła go pod ramię i spacerowali tak pomiędzy drzewami, po rozkwaszonym, oślizgłym gruncie.
Las szumiał jakoś smutnie i głucho i trząsł na nich razem z igłami schnących świerków deszcz, co z szelestem coraz głośniejszym trzepał w gałęzie.
Lucy rozmawiała niestrudzenie, przeplatając rozmowę pocałunkami i pieszczotliwem, kociem przytulaniem się do niego. Paplała jak dzieciak, o wszystkiem, przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot, nie kończąc jednego zdania, zaczynała drugie pocałunkiem. Wybuchała wesołym, szczerym śmiechem za najlżejszym powodem.
Wyglądała przytem prześlicznie, w jakimś półwiosennym angielskim kostyumie, w wielkiej futrzanej pelerynie czarnej, z kołnierzem à la Medicis z piór strusich, w ogromnym czarnym kapeluszu, z pod którego jej cudowne oczy świeciły się jak dwa szafiry.
Porywało ją to romantyczne spotkanie z kochankiem.
Nie chciała się z nim spotkać w mieście, bo pragnęła nadzwyczajności jakiejbądź, pragnęła niepokoju, dreszczu emocyi. Wymyśliła więc to spotkanie w lesie i teraz się niem rozkoszowała całą swoją duszą znudzona, nie zwracając nawet uwagi na milczenie Karola, który odpowiadał zaledwie monosylabami i często spoglądał na zegarek.
Co ją to obchodziło, był przy niej, czasem oddawał pocałunek tak namiętnie, że aż białawą mgłą zachodziły jej oczy, mogła mu mówić o swojej miłości, mogła rzucać mu się co chwila w ramiona i mogła uczuwać to słodkie zdenerwowanie, przesycone obawą, aby ich kto nie spostrzegł.
Oglądała się co chwila z przestrachem na wszystkie strony, a gdy drzewa zaszumiały głośniej lub wrony z krzykiem zrywały się z drzew i leciały ku miastu, przytulała się do niego z krzykiem przerażenia i trzęsła się cała, że musiał rozwiewać jej obawy pocałunkami i zapewnieniami, że są zupełnie bezpieczni.
— Karl, masz rewolwer? — zapytała.
— Mam.
— Wyjmij, mój złoty, mój jedyny. Widzisz będę się czuć bezpieczniejszą. Nie dałbyś mnie, prawda? — szeptała, przyciśnięta do niego.
— O, możesz być pewną. Ale czego się boisz?
— Ja nie wiem czego, ale się bardzo boję, bardzo — i oczy jej biegały szybko po lesie.
— Tutaj niema zbójców, daję ci słowo.
— Gdzieżtam, czytałam niedawno, że w tym lesie zabili powracającego z roboty robotnika, wiem z pewnością, że tutaj zabijają — wstrząsnęła się nerwowo.
— Bądź spokojną, przy mnie nic ci się złego nie stanie.
— Wiem, ty musisz być bardzo odważny. Kocham cię, Karl, pocałuj mnie, tylko mocno, mocno.
Zaczął ją całować.
— Cicho! — zawołała, odrywając usta od jego ust. — Ktoś woła!
Nikt nie wołał, las szumiał i pochylał się wolno i automatycznie, wysokie drzewa zdawały się koronami rozmiatać kłęby mgieł, co płynęły z pól coraz hyżej i coraz niklejsze, bo deszcz poczynał padać rzęsisty i sypał się na las niby grube ziarno i bębnił z łoskotem w blaszane dachy restauracyi
Karol rozłożył parasol i stanęli pod drzewem, które ich nieco ochraniało.
Zamoczysz się, bardzo mi żal, że na taką pogodę jesteś wystawiona.
— Karl, ja to bardzo lubię.
Zdjęła rękawiczkę i wystawiła długą białą rękę na deszcz.
— Jeszcze się przeziębisz i rozchorujesz.
— To byłoby dobrze, leżałabym w łóżku i mogłabym ciągle, ciągle myśleć o tobie.
— Tak, ale ja nie mógłbym cię wtedy widzieć.
— O, to nie chcę. Już całe trzy dni cię nie widziałam i nie mogłam wytrzymać, musiałam koniecznie z tobą się spotkać. A ty czy myślałeś o mnie?
— Musiałem, bo nie potrafiłem myśleć o czem innem.
— Jak to dobrze. Czy ty mnie jeszcze kochasz, Karl?
— Kocham, wątpisz?
— Wierzę ci, że będziesz mnie kochał zawsze.
— Zawsze.
Usiłował zmiękczyć głos i twarzy nadać ton szczęśliwości, ale nie bardzo mu się to udawało, bo kamaszki mu przemiękły, miał pełne kalosze wody i błota, a zresztą tyle jeszcze dzisiaj roboty.
Byli ze sobą z godzinę i zdecydowała się dopiero do powrotu, gdy jej twarz i ręce tak zziębły, że musiał je rozgrzewać pocałunkami, a przy rozstaniu, kiedy zapytał, czy istotnie miała tak ważny interes, o którym telefonowała, rzuciła mu się na szyję.
— Kocham cię, chciałam ci to powiedzieć, chciałam cię widzieć!
Odeszła wreszcie i powracała po kilka razy, żeby się raz jeszcze pożegnać i raz jeszcze zapewnić go o swojej miłości i prosić, żeby się nie wychylał z lasu, póki nie wsiądzie do powozu czekającego w uliczce obstawionej parkanami.
Świstawki obiadowe zaczynały przecinać powietrze ze wszystkich stron, gdy się wydostał do powozu i prawie galopem pojechał do kantoru.
Zastał tylko Bucholca i Horna, bo reszta już się rozprószyła na obiad.
— Pan za mocno akcentujesz swoje słowa — szeptał Bucholc, wyciągając się w fotelu.
— Nie umiem inaczej mówić — warczał Horn.
— Potrzeba, żebyś się pan nauczył, bo ja tego nie znoszę.
— To mi jest Schwam-drüber, panie prezesie — mówił prawie spokojnie, tylko usta mu drgały nerwowo, a niebieskie oczy pociemniały nagle.
— Do kogo to pan mówisz? — podniósł nieco głos.
— Do pana prezesa.
— Panie Horn, ja pana ostrzegam, bo ja za wiele cierpliwości nie mam, ja panu...
— Nie potrzebuję wiedzieć czy pan jest cierpliwy, czy nie, to mnie nie obchodzi.
— Nie przerywaj pan, kiedy ja mówię, kiedy Bucholc mówi!
— Nie widzę przyczyny, dlaczego nie może być cicho Bucholc, kiedy Horn mówi.
Bucholc zerwał się, ale tylko syknął z bólu, gładził przez chwilę okręcone nogi i oddychał ciężko, przykrył powiekami oczy, złość nim trzęsła, ale milczał, bo chciał panować nad sobą.
Horn, który z całą świadomością i nawet z pewną metodą rozdrażniał go coraz bardziej, złożył księgi, najspokojniej zabrał swoje ołówki, gumy i obsadki, owinął je w papier i schował do kieszeni.
Robił to wszystko bardzo wolno i spoglądał na Borowieckiego, który zdumiony jego zachowaniem i tą niesłychaną kłótnią, nie wiedział, co zrobić ze sobą. Nie mógł wziąć strony Horna, bo nie wiedział, o co im poszło, a zresztą nie ująłby się i tak za nim, bo więcej go obchodził Bucholc. Patrzał więc zgorszony na Horna, który spokojnie kładł kalosze i uśmiechał się sinemi z irytacyi ustami.
— Pan u mnie miejsca nie masz, ja pana wyrzucam — szepnął Bucholc.
— Ja sobie robię grubą nieprzyzwoitość z pana i z pańskiego miejsca.
Wsadził drugi kalosz.
— Prócz tego każę cię wyrzucić za drzwi.
— Spróbuj chamie! — krzyknął, ubierając się śpiesznie w palto.
— Kundel, za drzwi z nim! — szepnął jeszcze ciszej Bucholc, ściskając nerwowo kij.
— Daj spokój August, nie próbuj, bo tobie razem z twoim panem nadłamię żeber.
— Verflucht! Za drzwi z nim! — zakrzyczał.
— Milczeć złodzieju — ryknął Horn, chwytając za jakiś ciężki stołek i gotów był bić, gdyby go był ktokolwiek dotknął. — Milczeć ty szwabska mordo! ty szakalu! — rzucił stołkiem pod biurko i wyszedł, trzasnąwszy tak silnie drzwiami, aż wszystkie szyby z nich wyleciały.
Borowiecki wysunął się już przedtem.
Bucholc opadł z jękiem, nieprzytomny prawie z gniewu, miał tyle tylko sił, że nacisnął guzik elektryczny i przyduszonym, ochrypłym głosem szepnął:
— Policya!
Długa cisza zapanowała w pustym kantorze. Lokaj stał bez ruchu, przestraszony i nie wiedział co robić, patrzył na twarz siną Bucholca i na wykrzywione z bólu usta, który oprzytomniał wreszcie, otworzył oczy, popatrzył na pusty kantor, poprawił się w fotelu i po długiej chwili zawołał łagodnie:
— August!
Lokaj podszedł ze strachem, bo jak tylko wołał po imieniu i udawał łagodnego, wtedy był najstraszniejszy.
— Gdzie pan Horn?
— Jaśnie pan go wyrzucił, to i poszedł.
— Dobrze. A gdzie pan Borowiecki?
— Zajrzał tylko i zaraz wyszedł, musiał iść na obiad, bo już po dwunastej, fabryki dość dawno gwizdały na południe — przeciągał umyślnie odpowiedzi.
— Dobrze. Stań z boku.
Lokaj drgnął, ale wypełnił rozkaz.
— Słucham! — rzekł bardzo pokornym głosem.
— Kazałem ci wyrzucić tego psa, dlaczego nie słuchałeś, co?
— Jaśnie panie, on sam wyszedł — zaczął się tłumaczyć ze łzami.
— Milczeć! — krzyknął i uderzył go z całej siły kijem przez twarz.
August bezwiednie cofnął się w tył.
— Stój, chodź bliżej!
I gdy lokaj pod wpływem strachu znowu się przysunął, przytrzymał go za rękę i potężnie obłożył kijami.
August nie próbował się nawet wydzierać, odwrócił tylko twarz, żeby ukryć łzy, które mu się strumieniem lały po wygolonych policzkach, a gdy Bucholc przestał go bić śmiertelnie zmęczony i leżał w fotelu jęcząc, zaczął obwijać mu nogi we flanele, które się pozsuwały podczas gwałtownych poruszeń.
Karol tymczasem, nie chcąc być świadkiem awantury, wyniósł się i pojechał na obiad.
Jadał w tak zwanej „Kolonii” na Spacerowej.
„Kolonię” składało kilkanaście kobiet, Polek, wyrzuconych przez los z różnych części Kraju na bruk łódzki.
Były to przeważnie rozbitki życiowe: wdowy, eks-obywatelki ziemskie, eks-kapitalistki, eks-panie, stare panny i młode dziewczyny, które przyszły tutaj szukać pracy. Bieda je połączyła i bieda wyrównała pomiędzy niemi różne towarzysko-kastowe nierówności.
Zajmowały na ulicy Spacerowej całe piętro urządzone na sposób hotelowy, korytarz biegł wzdłuż całego mieszkania i kończył się przy wielkim, narożnym pokoju, służącym za wspólną dla wszystkich jadalnię.
Karol i Moryc jadali tam obiady razem z kilkoma kolegami.
Przyszedł spóźniony nieco, bo wielki okrągły stół był już obsadzony stołownikami.
Jedzono pośpiesznie w milczeniu, nikt nie miał czasu na pogawędkę, a wszyscy co chwila podnosili głowy i nasłuchiwali, czy nie odzywają się już świstawki.
Karol usiadł obok tej baronowej, która w sobotę przewodniczyła w loży, uścisnął kilka rąk w milczeniu, kiwnął kilka razy głową dalej siedzącym i zabrał się do jedzenia.
— Horna nie było jeszcze? — spytał ktoś przez stół pani Łapińskiej.
— Spóźnia się jakoś dzisiaj — szepnęła.
— Przyjdzie dopiero wieczorem — poinformowała młoda dziewczyna, z obciętymi krótko włosami, które co chwila odgarniała z czoła.
— Dlaczego, Kama?
— Miał dzisiaj zrobić awanturę Bucholcowi i wymówić mu miejsce.
— Mówił Kamie o tem? — zapytał żywo Karol.
— Taki miał plan.
— On nigdy jak widzę, nie robi nic bez planu — chodząca metoda.
— Zawzięty niemczyk!
— O, pan Sierpiński nazwał Horna niemczykiem, ciociu! — zaprotestowała Kama.
— Nietylko zawzięty, on ma nawet w gniewie metodę.
— Ba, widziałem go raz, jak u nas w kantorze kłócił się z Müllerem.
— A ja przed chwilą zostawiłem go w podobnej sytuacyi z Bucholcem.
— Co się stało, panie Karolu? — zawołała żywo Kama i przybiegła do Borowieckiego, zanurzyła mu we włosach swoją drobną, dziecinną jeszcze rączkę i pociągając go za głowę, wołała rozpieszczonym głosikiem: — Ciociu, niech pan Karol powie!
Kilka głów podniosło się z nad talerzy.
— Przy mnie nic się nie stało jeszcze, a co po mojem wyjściu — nie wiem. Szło na ostro. Horn z całą serdecznością przekonywał Bucholca, że jest złodziejem i szwabską mordą.
— Ha, ha, ha, brawo Horn, dzielny chłopak.
— Szlachecka krew, panie dobrodzieju, tak czy owak, a zawsze się pokaże — mruczał Sierpiński ukontentowany, obcierając potężne, wyczernione wąsy.
— A ja pana kocham, bo pan jest porządny szlachcic, prawda ciociu?
— A ja Kamę panie dobrodziejski także...
— Kocham tak czy owak — dokończyła Kama ze śmiechem.
— Nie tyle ma Horn dzielności, ile zwykłego, bezmyślnego zawadyactwa — powiedział Karol niechętnie.
— Zabraniamy tak mówić o Hornie — wołały kobiety, spoglądając na Kamę, która puściła głowę Karola, odsunęła się gwałtownie i rozczerwieniona, a pałającemi oczami mierzyła go gniewnie.
— Nie odwołam com powiedział i nie przestanę tego dalej dowodzić. Chciał rzucić miejsce — mógł; miał jakie pretensye do Bucholca, mógł je wyłuszczyć; z Bucholcem łatwiej się porozumieć niż z innymi, bo Bucholc ma rozum. Ale po co było robić podobną awanturę, chyba tylko dla popisu, żeby o nim w Łodzi mówiono. Tak, chłopaczki będą podziwiać jego śmiałość i odwagę. Wielkie bohaterstwo — nawymyślać choremu człowiekowi. Bucholc mu tego nigdy nie daruje, będzie się na nim mścił do śmierci, on ma dobrą pamięć.
— O, to nie długo, dzięki Bogu, bo on podobno bardzo chory — zawołała z uniesieniem Kama.
— Kama, co ty wygadujesz?
— A zresztą, figę mu zrobi. Horn pojedzie do Warszawy, do domu i będzie sobie kpił z Bucholca. Prawda ciociu.
— A co nawymyślał szwabowi, to mu nikt tego nie odbierze.
— Bucholc ma długie ręce, dostaną i do Warszawy. Znajdzie sposób zwrócenia na niego uwagi, zrobi tak jak zrobił Müller z Obrębskim i Horn może się dobrze przechłodzić, będzie miał czas.
Świstawka gdzieś niedaleko rozległa się przeraźliwie.
— Krzeczkowski to twój słowik cię wabi — zaśmiał się któryś.
— Niechaj straci głos — szepnął wysoki, chudy blondyn w okularach, podniósł się i wyszedł z pośpiechem.
— Czy istotnie szło tak ostro, panie Karolu — pytała pani Stefania, przysiadając się do niego, również dzisiaj liliowa jak i w sobotę była w teatrze.
— Więcej jak ostro, bo Horn gotów był się rzucić na Bucholca.
— Zuch chłopak, panie dobrodziejki, trzeba było szwaba przytrzymać za czuprynę i potem tak i owak, z jednej i drugiej strony nafasonować.
— Panie Sierpiński, to nie sprawa z ratajem.
— A cóż to, wiadomo panie dobrodziejki, że Bucholc traktuje wszystkich jak psów. Psiakrew — zatkał gwałtownie usta. — Przepraszam, panie dobrodziejki, zapomniałem się, ale moje bydlę już na mnie ryczy — mówił śpiesznie, całował wszystkie kobiety w ręce z pośpiechem, bo gruby, huczący świst przedzierał się przez szyby i wołał go do roboty.
I tak prędko po kolei odrywali się od stołu, rzucali niedokończony obiad, kiwali głowami, nie mając czasu na inne pożegnanie i wybiegali, ubierając się już w palta na schodach i lecieli do fabryk, porywani tymi świstami, co jak kanonada rozlegała się nad miastem i zwoływała do pracy. Każdy znał głos swojej świstawki i każdy usłyszawszy ten nienawistny głos, rzucał wszystko i biegł, aby się tylko nie spóźnić.
Borowiecki tylko nie zważał na to i Malinowski, młody technik z biura Szai, który wciąż milczał, jadł i w przerwach pisał coś szybko w notesie, leżącym obok talerza, czasem powłóczył zielonemi oczami po twarzy pani Stefanii, wzdychał cicho, przegarniał włosy i kręcił gałki z chleba, którym się następnie długo przypatrywał.
Twarz miał bladą, jak surowy perkal, zupełnie popielate włosy i wąsy, no i te dziwne oczy zielone, które ciągle zmieniały kolor. Zwracał zawsze ogólną uwagę, bo był bardzo piękny i bardzo nieśmiały i bardzo zamknięty w sobie.
— Ciociu, czy pan Malinowski mówił co dzisiaj? — zapytała Kama, która ze szczególną sympatyą torturowała go codziennie.
Łapińska nic nie odpowiedziała, zajęta rozmową z Borowieckim, a Malinowski opuścił oczy i uśmiechnął się dziwnie słodko i znowu coś pisał w notesie.
I kobiety, siedzące przy stole, zaczęły zwolna podnosić się i wychodzić, każda z nich bowiem pracowała w jakimś interesie.
Dzwonek zadźwięczał w pokoju z gwałtownością.
— To mój Mateusz, telegram! — zawołał Karol, znający dobrze sposób dzwonienia famulusa, który istotnie wszedł zaraz, niosąc telegram od Moryca.
— To przyszło dopiero i zaraz jezdem — meldował.
— A to niech zawsze wyciera nogi w przedpojeśli to ma zabłocone buty! — komenderowała energicznie Kama.
Borowiecki, nie zważając na ciekawe spojrzenia, usunął się pod okno i czytał:
„Dobrze. Knoll, Zucker, J. Mendelsohn — kupują. Pierwszą partyę wysłałem rano. Zwoź do mnie. Piętnaście procent drożej. Zapasy małe. Za tydzień powrócę.”
Karol chciwie przeczytał ten telegram i nie mógł ukryć zadowolenia.
— Dobre wiadomości, panie Karolu? — zapytała pani Stefania, patrząc się liliowemi oczami w jego rozjaśnioną twarz.
— Bardzo dobre!
— Od narzeczonej! — wykrzyknęła Kama.
— Tylko od Moryca z Hambuga. Ładna narzeczona. Niech Kama będzie grzeczna, to wyswatam za Maksa.
— Żydziak, nie chcę, nie chcę — wołała tupiąc nogami.
— No, to za Bauma.
Kamy już nie było w pokoju.
Zaczął się żegnać z pozostałymi.
— Już przecież pana gwizdawki nie wołają.
— Pomimo to, dzisiaj mi pilniej niż kiedykolwiek.
— Prawda, pan dla nas nigdy nie ma czasu, już trzy niedziele z rzędu nie było pana wieczorem — lekki wyrzut brzmiał w jej głosie.
— Pani Stefanio, nie śmiem wierzyć nawet, że brak mój zauważono, nie jestem tak zarozumiały, ale jestem pewny, że opuszczając te wieczory, straciłem daleko więcej, niż pani, daleko więcej.
— Kto to wie? — szepnęła cicho, podając mu rękę na pożegnanie, którą on ucałował bardzo mocno i wyszedł.
W przedpokoju zastąpiła mu drogę Kama.
— Panie Karolu, ja mam do pana bardzo wielką prośbę, bardzo wielką, bardzo...
— Słucham i z góry obiecuję wszystko spełnić. Niech dziecko prosi.
Kama nie patrzyła na niego; te krótkie czarne włosy, poskręcane w pierścionki, zasłoniły jej całe czoło, nie odgarniała ich wcale, oparta plecami o drzwi, z piąstkami zaciśniętemi, zbierała długo całą swoją odwagę.
— Niech pan nie prześladuje Horna, niech mu pan pomoże. On wart tego, on taki dobry, taki szlachetny, a jemu tak źle w Łodzi, tak źle, jego nikt nie lubi i wszyscy się z niego śmieją, a ja tego nie chcę, mnie to tak bardzo boli, jabym tak pragnęła, Jezus Marya... ja tego nie chcę! — wykrzyknęła, wybuchając płaczem i uciekła do saloniku, gubiąc jeden pantofel z nogi.
— Dziecko się kocha — pomyślał, postał chwilę, podniósł pantofelek i poszedł z nim do saloniku, otworzył drzwi i stanął zdumiony.
Kama w pończochach tylko goniła naokoło stołu małego białego bonończyka, który z pantoflem w zębach biegał dookoła.
Śmiała się do rozpuku i koniecznie usiłowała go złapać, ale mądry pies umiał się jej zawsze wykręcić w ostatniej chwili i uciec, a gdy zwalniała pogoń, kładł pantofelek i szczekał wesoło.
— Picolo, daj Kamie, słuchaj Kamy Picolo — wołała do niego, zdradziecko się podsuwając, ale pies przeczuwał manewr, chwytał w zęby pantofel i uciekał.
— Za to ja Kamie oddaję zgubę, chociaż mógłbym śmiało zatrzymać.
— Ciociu! — zawołała przestraszona, przykucając na środku pokoju, aby ukryć nogi.
Postawił pantofelek na podłodze i wyszedł szczerze rozbawiony.
Pobiegł do kantoru Moryca obejrzeć składy, gdzie miała być ładowana bawełna.
Powracając, natknął się na Kozłowskiego, tego operetkowego warszawiaka, poznanego u Murray'a.
— Bon jour, dyrektorze — zawołał, wyciągając rękę w eleganckiej czerwonej rękawiczce.
— Morgen!
— Pójdę z panem kawałek.
Zsunął gałką laski cylinder nieco w tył.
— A i owszem, będzie mi przyjemniej. Jakże interesa.
— Świetnie ma się wie. Pomysł doskonały już mam, szukam tylko pieniędzy. Rzepa nie facetka, o! — zawołał, wykręcając się za jakąś kobietą i z ukontentowaniem nasunął sobie cylinder mocno na czoła.
— Cóżto, w tej branży chcesz pan pracować.
— Nie zrobiłbym na tem w Łodzi żadnego interesu. Wczoraj dopiero spotkałem pierwszą ładną kobietę w Łodzi, ma się wie, że musi być nie tutejsza do tego.
— Są i w Łodzi ładne kobiety.
— Słowo honoru, że tego nie powiem. A przecież ciągle jestem na mieście, ciągle szukam, no bo ma się wie, bez kobiet i do tego pięknych, nie rozumiem życia.
— No, a ta wczorajsza? — Wywabiał go Karol, bo go facet zaczął interesować i bawić.
— Aha, zaraz. Idę Piotrkowską, powracałem z Grandu. Patrzę wali wprost na mnie jakaś niewiasta. Kostyum — szyk, buzia — caca, figura zacna, włosy — smoła, oczy — szafir przykopcony, biodra — wal czwórką, wzrost — grzeczny, a jakże. No, smok nie kobieta! A usta, no, mówię dyrektorowi, dwa najwspanialsze zraziki.
— Musiał pan jeszcze nie jeść obiadu? — przerwał mu Karol.
— Dlaczego? — zapytał ostro, zsuwając cylinder w tył.
— Że panu przyszło takie kulinarne porównanie.
— Z dyrektora wesoły pasażer! — zawołał i po przyjacielsku klepnął go w brzuch. — Ma się wie, wykręciłem z miejsca i walę za nią. Ona furt idzie, a ja za nią. Za Nowym Rynkiem, tam na dole, błoto było na trotuarze, więc moja facetka parasolik pod pachę, sukieneczkę w obie rączki i jazda dalej! U! frajdę miałem zacną, nóżki wprost boskie, możnaby bucik całować. Obejrzałem ją ze wszystkich boków, a ta wciąż udaje, że mnie nie widzi. Wyprzedziłem i stanąłem przed jakąś wystawą, a kiedy nadchodziła, patrzę się jej w oczy. Uśmiechnęła się cudownie, buchnęło na mnie jak z pieca, spaliła mnie oczami. Idziemy dalej, ona naprzód, ja krok w krok za nią. Kto to może być? Za bardzo ostentacyjnie nie zwraca na mnie uwagi, to coś podejrzanego. A że ja mam pewną metodę, podług której oceniam kobiety, więc zaczynam oglądać ją na fest. Pozory miała wielkiej wytworności, ale zobaczyłem, że uczesana była niedbale, to pierwszy minus; kapelusz miała z pewnością paryzki, to znowu plus; kostyum drogi, wełna w najlepszym gatunku, solidnie zrobiony i dobrze przystosowany do obecnej pory, to plus drugi; ale patrzę lepiej i nad bucikami rudzieją zwykłe, ordynarne fil de cosy; to mnie zmieszało, powinna była mieć jedwab — to minus podwójny!
— Pan pracował w damskim interesie? — przerwał mu roncznie.
— Nie, ale ja się znam na tych rzeczach, badałem je metodycznie, ja panie po sposobie ubrania, po szczegółach garderoby poznaję: kto? skąd? ile?
— Więc któż była owa piękność?
Nie powiedział mu, że z opisu poznał Zuckerową.
— Otóż, nie wiem, pierwszy raz zawiodła mnie metoda. Kapelusz i twarz miała kobiety z towarzystwa — milionerki; suknia osoby zamożnej — powozowa; fil de cosy — to znowu coś: nauczycielki, żony urzędnika małego kupca; spódniczka spodnia, bo to zobaczyłem, z żółtej glasy jedwabnej, w tanim gatunku — uszłaby, ale cóż, kiedy była ozdobiona bawełnianemi koronkami. Uważ dyrektor — bawełnianemi! — akcentował prawie ze zgrozą.
— Cóż to oznacza?
— Tandetę, panie, trotuarową facetkę, a w najlepszym razie wystrojonego parzygnata. To mnie dobiło. Nie przedstawia już dla mnie żadnego interesu. Obejrzałem ją po raz ostatni, musiała się obrazić, bo opuściła suknię w błoto i przeszła na drugą stronę ulicy.
— No i pan za nią znowu poszedłeś?
— Nie, panie, nie warto było. Gdybym się mylił w poprzedniej ocenie, to to spuszczenie sukni i zamiatanie nią błota, samo już wystarczyło, aby mnie przekonać, że to zwykła łódzka flondra. Żadna warszawska szwaczka nawet tego nie zrobi, raz że mają ładne nogi, i lubią je pokazywać, a po drugie — błocić suknie... fe?...
Skrzywił się pogardliwie i przystanął.
— Do widzenia. Muszę tutaj wstąpić — rzucił mu Karol i aby się go pozbyć, wstąpił na rogu pasażu Meyera do cukierni.
Przyszło mu zaraz na myśl, żeby „Kolonii” sprawić uciechę.
Kupił wielką tacę ciastek, pudełko cukierków i dołączył następujący bilet pod adresem Kamy:
„Niechaj dziecko nie płacze, i cukierkami podzieli się z Picolem, może drugi raz nie będzie kradł pantofelka i będzie pewne, że ten niegodziwy Karol zrobi wszystko, co tylko będzie można dla H.”
Wszystko to kazał posłać na Spacerową.
— Niechaj i one zarobią coś na moim interesie — szepnął wychodząc na ulicę.
Był tak zadowolony z siebie i ze świata, że kłaniał się na lewo i na prawo licznym znajomym, śpieszącym z obiadów do fabryk i kantorów i z pewną pobłażliwością spoglądał na Kozłowskiego, który po drugiej stronie ulicy szedł za jakiemiś kobietami i co chwila zaglądał im w oczy.
Wydał mu się śmiesznym, w palcie nakształt najzwyklejszego worka, z majtkami jasnemi ostentacyjnie zawiniętemi z ćwierć łokcia nad lakierkami i cylindrem na tyle głowy i z tą ruchliwą niesłychanie twarzą, podobną do mopsika.
Trotuary były literalnie zapchane robotnikami, biegnącymi z pośpiechem do fabryk na głos tych niezliczonych świstawek, które przedzierały powietrze; niektórzy biegnąc dojadali jeszcze obiadów. Stukot drewnianych podeszew zapełnił całą ulicę klekotem, który się rozpraszał razem z tą falą zakopconych, czarnych, wynędzniałych i obdartych robotników, po bramach i bocznych uliczkach.
Bokiem ulicy szedł jakiś ubogi pogrzeb. Białą trumienkę, z niebieskim krzyżem po środku, niosło czterech czarno ubranych wyrostków, za kościelnym, który w niebieskiej pelerynce, zgarbiony, z przekrzywioną łysą głową, niósł krzyż człapiąc się sennie, po olbrzymiem błocie; za trumienką kilkoro dzieci pod parasolami szło przy samym trotuarze, bo ich co chwila dorożki, powozy i olbrzymie platformy naładowane towarem, spędzały ze środka ulicy i obryzgiwały czarnem lepkiem błotem trumienkę, którą co chwila obcierała fartuchem jakaś stara kobieta.
Nikt nie miał czasu zwracać uwagi na pogrzeb, czasem tylko jakiś robotnik uchylił czapki, albo robotnica przeżegnała się pobożnie, westchnęła — i biegli dalej, porywani temi świstami, co jak ostra zimne pruły powietrze ciężkie, szare, przesycone dymami, które strugami brudnemi buchały z niezliczonych kominów. Darły się o dachy i napełniały ulice trudnym do zniesienia zapachem.
Borowiecki przystanął, oglądając się za dorożką, aby prędzej znaleźć się w kantorze, gdy zobaczył, że mu się kłaniają z przejeżdżającego powozu. To Mada Müller z bratem, który w czerwonej, burszowskiej czapeczce, z zielono-czerwoną wstęgą korporacyi przez piersi i z wielkim czarnym pudlem na kolanach, siedział rozwalony w powozie.
O kilkanaście kroków dalej powóz przystanął przy trotuarze.
Mada z uśmiechem zwróciła się do Borowieckiego.
— Panie, a obiecane tytuły książek! To pan taki słowny — zaczęła zaraz po przywitaniu się.
Borowiecki patrzył w jej złotawe oczy.
— Przyznaję się szczerze do zapomnienia, ale że się poprawię i dzisiaj jeszcze pani przyszlę, przyrzekam uroczyście.
— Nie wierzę, żądam solidniejszego zapewnienia — szczebiotała wesoło.
— Gotów się jestem na to podpisać.
— Mało! Podpis nie wiele kosztuje — śmiała się rozbawiona humorem, z jakim kładł rękę na piersiach i obiecywał.
— Więc opatrzę swój podpis żyrem jakiej firmy wielkiej.
— Chyba pani Likiertowej — zawołała prędko i schowała szybko twarz w jedwabną mufkę, przestraszona własnemi słowami, które się jej niechcący wyrwały.
— Mówię jej tyle razy, że głupia, to mi nie chce wierzyć — zamruczał Wilhelm.
— Gdzie pan idzie? — zaczęła znowu, chcąc naprawić złe jakie zrobiła i podniosła twarz zaczerwienioną jak burak.
— Do roboty — odpowiedział swobodnie, chociaż ta wzmianka o Likiertowej zabolała go mocno.
— Podwieziemy pana, dobrze Mada?
— O, z przyjemnością. Pan się przecież zgodzi?
— Siadam w miejsce odpowiedzi.
— Wilhelm, siądź razem z psem, a panu ustąp miejsca — zawołała energicznie.
— Dziękuję usiądę sobie nizko, będę mógł wygodniej patrzyć; śliczny pies.
— Trzy tysiące marek kosztuje. Był medalowany na wystawie i przedstawiany Caprivi'emu.
— A więc psia znakomitość!
— Zły pies, szczeka na mnie i podarł mi zupełnie nowy fartuszek.
— I pani go nie ukarała za taką zbrodnie?
— Dałby mi Wilhelm go bić.
— A państwo gdzie jedziecie?
— Mada coś oglądała w Salonie Artystycznym, pewnie znowu kupuje jaki głupi malunek. A ja chciałem swojego Cezara przewieść trochę, bo się nudzi w domu, zupełnie jak i ja.
— Kiedyż pan wraca do Berlina?
Mada zaczęła się śmiać bardzo głośno i szczerze.
— Od miesiąca już wyjeżdża i codzień o to kłóci się z papą.
— Cicho Mada, kiedy głupia jesteś, to nie podnoś kwestyj, których nie rozumiesz — zaczął mówić zirytowany aż mu owa kresa na twarzy poczerwieniała.
Wyprostował swój olbrzymi korpus i siedział chmurny.
— Proszę pana, czy ja panu także się wydaję głupią? Tak mi o tem wszyscy w domu mówią i tak ciągle, że w końcu ja sama będę musiała uwierzyć. A pomimo to, wiem naprzykład, że Wilhelm narobił długów w Berlinie, papa ich płacić nie chce i dla tego siedzi w Łodzi — mówiła złośliwie, patrząc na brata. — Ha, ha, ha, jaką on ma zabawną minę.
— Mada, bo zejdę i pójdę prosto powiedzieć fatrowi co ty wygadujesz.
— A zejdź, będzie nam wygodniej z panem Borowieckim. Ale pan mi nie odpowiedział.
— Bo takie pytanie musi pozostać bez odpowiedzi.
— Nie chce pan powiedzieć mi prawdy.
— Bo, jak w tym wypadku, tej prawdy nie znam.
— Kiedyż mieć będę tytuły?
— Przyszlę pani jeszcze dzisiaj.
— Nie wierzę. Wolę, abyś je pan przyniósł sam za karę.
— Jeśli to kara, to cóż dopiero będzie za wspaniała nagroda!
— Dostanie pan dobrej kawy! — powiedziała naiwnie.
Wilhelm parsknął głośnym śmiechem, aż Cezar zaczął szczekać.
— Czy ja powiedziałam jakie głupstwo? — pytała, czerwieniąc się z niepokoju.
— Pan Wilhelm śmieje się z psa, o widzi pani, jaki zabawny.
— Pan dobry chłopak, to papa nawet mówi i wszyscy u nas w domu, prócz Wilhelma.
— Mada!
— Dobrze mi tak z państwem i bardzo mi żal, że to już moja fabryka. Dziękuje i mówię do widzenia.
— Czekamy na pana w niedzielę po południu.
— Pamiętam i żałuję, że ta niedziela nie jest jutro, we czwartek.
Mada roześmiała się wesoło i rzuciła na niego bardzo serdeczne spojrzenie.
Stał chwilę na trotuarze i wiedział, że kilka razy odwracała się za nim.
— Czemu to Anka nie ma miliona! Szkoda... — pomyślał, biegnąc do fabryki, która już po obiadowym odpoczynku była w całym zwykłym szalonym ruchu.
Z bocznych zabudowań wyjechał oddział straży ogniowej ochotniczej. Wozy, sikawki beczki wyjeżdżały w wielkim porządku i z pośpiechem ogromnym leciały, aż błoto otwierało się do dna pod uderzeniem kół i kopyt końskich; na platformach robotnicy zamienieni w strażaków mundurowali się pośpiesznie.
— Gdzie się pali, panie Rychter? — zapytał Karol naczelnika straży, jednego z dyrektorów przędzalni, którego szwajcar fabryczny w swojej izbie ściągał pasem i upinał.
— Pali się Albert Grosman! Ściągaj-że pan lepiej — krzyczał na szwajcara, który nie mógł zmieścić jego potężnego brzucha w mundur strażacki, nieco zaciasny, bo aż przy dopinaniu odlatywały guziki.
— Dawno?
— Od pół godziny, ale już pono wszystko się pali. Mocniej, panie Szmit.
— I dla tego ten pośpiech?
— Grosglück telefonował do starego, prosząc na wszystko, aby na złość Grünspanowi nie pozwolić się spalić zięciowi.
— Dla czego? Aha, chcą go zrujnować.
— To już trzeci ogień dzisiaj.
— Fabryki?
— A tak.
— Odbijają straty na bankructwach ostatnich.
— Niech ich pioruny spalą kajdaniarzy psiakrew, oni zarabiają, a my jak psy z wywieszonymi ozorami ze zmęczenia latamy od pożaru do pożaru.
— Co pan chcesz, to im potrzebne do zamknięcia bilansu.
— Do widzenia! Uf, pęknę, jak Boga kocham! — wykrzyknął, siadając do oczekującej przed bramą doróżki i zaraz z miejsca ruszył galopem za wozami straży, które pokryte błyszczącemi kaskami strażaków, niby samowarami, widne były już w górze ulicy.
— Ho, ho! Sezon się zaczyna gorący — szepnął i pobiegł do telefonu, aby powiedzieć Maksowi Baumowi o telegramie Moryca.
Jeszcze nie odszedł, kiedy go znowu przywołał dzwonek.
Mówił Trawiński, że zaraz przyjedzie z bardzo pilnym interesem.
— Czekam cię w drukarni — odpowiedział i pobiegł w głąb fabryki.
Wpadł pomiędzy nieustannie krążące wózki, maszyny w ruchu, stosy materyałów, które się snuły we wszystkie kierunki sal, jak wstęgi różnokolorowe nigdy się nie kończące, w ten las transmisyj, pasów, kół, ludzi, turkotu piekielnego, par, co jak obłoki podnosiły się znad pralni; chaosu splątanych szumów, drgań, krzyków, chrzęstów, energii rozdrganej i szalejącej, która porywała wszystko i wszystkich i zdawała się rozsadzać potężne mury fabryki szalonem natężeniem; zatopił się zupełnie w tem dzikiem, porywającem życiu fabryki.
Przebiegał sale, oglądał towary, wydawał rozkazy i leciał dalej, do innych sal, zapomniawszy zupełnie o wszystkim, co nie było w związku z fabryką.
Po tem ogromnem wyczerpaniu nerwowem dni ostatnich, czuł ulgę i z rozkoszą dał się porywać tej strasznej masie siły nagromadzonej dookoła.
Wyczerpanie ustępowało, a natomiast czuł się coraz bardziej spokojnym i zrównoważonym wśród tego piekła fabryki, jakby wchłaniał w siebie te niezliczone prądy energii ludzi i maszyn, co biły w niego ze wszystkich stron.
Obszedł wszystkie sale i powrócił do „kuchni”.
Murray w małym gabinecie, rozdzielonym od „kuchni” oszklonem przeforsztowaniem, robił jakieś próby na małej maszynie drukarskiej. Próba się nie udawała, bo farba rozlewała się na materyale i zalewała deseń. Anglik był wściekły, uśmiechał się słodko, ale twarz miał szarą ze wzburzenia i wyszczerzał niby buldog długie żółte zęby. Wycierał ręce o fartuch, jakim był opasany i klął coraz ciszej.
— Od południa się morduję nie mogę wydobyć barwnika!
Borowiecki zajął się pracą energicznie, ale mu przerwał Trawiński, który był tak zakłopotany, że się zapomniał przywitać, prosząc zaraz od proga u chwilę odosobnionej rozmowy.
— Chodźmy do magazynu walców, tam niema nikogo.
I poprowadził go, idąc przodem.
Trawiński szedł jak nieprzytomny. Niebieskiemi oczami błądził po fabryce, nic nie widząc; wychudła, piękna twarz napiętnowana była troską i jakby zastygłą w wyrazie goryczy, jaka wyzierała mu z wpadniętych oczów i z kąta ust, nie przykrytych małemi blond wąsikami. Był dawnym kolegą i przyjacielem Karola, a obecnie właścicielem dosyć dużej przędzalni bawełny.
— Mów–że co? — szepnął Karol, wprowadzając go do wielkiej, wysokiej sali, zastawionej rzędami wysokich pułek żelaznych, błyszczących szeregami miedzianych walców drukarskich, podobnych do potężnych zwojów papyrusów, okrytych niby hieroglifami, wypukłymi deseniami, którymi drukowano materyały.
— Zaraz ci będę mówił — szepnął, siadając na jakiejś pace.
Zdjął kapelusz, oparł głowę o ścianę i chwilę tak siedział w milczeniu, zbierając siły do mówienia.
— Chory jesteś? Wyglądasz bardzo mizernie.
— Jakże bankrut może wyglądać inaczej! — mówił z goryczą.
— Cóż się stało, znowu cię kto zarwał?
— Gorzej, bo znowu leżę i teraz pewnie bez powstania.
— Co ty mówisz! — wykrzyknął, udając zdumienie, bo już wiedział o zachwianiu się Trawińskiego.
— Ten krach, co wziął mocniejszych, co w tej chwili pali Grosmana, nie oszczędził i mnie. Mam weksle płatne w sobotę, a na to mam weksle wystawione przez tych zbankrutowanych, czyli nie mam nic. W sobotę są płatne. Nie zapłacę — to i po wszystkiem. Niech dyabli wezmą takie szczęście. Trzeci już raz stoję na brzegu ruiny, ale jak się teraz już stoczę, to bez powstania.
— Ile masz płacić?
— Piętnaście tysięcy rubli!
— I dla takiej marnej sumy padać!
— Suma nędzna, ale ja tej sumy nie mam. Chciałem pożyczyć — nie mogę; nikt teraz w Łodzi gotówki nie ma, zrobił się taki popłoch, że wczoraj Grosglick odmówił dwudziestu tysięcy Rozenbergowi. To najlepiej mówi. Nikt, żaden prawie bank nie chce najsolidniejszych weksli dyskontować, wszyscy się boją, bo Łódź się trzęsie i co trochę, ktoś się zwala w dół. Na czem się to skonczy! A do tego sezon okropny! Ja mam przędzy gotowej w składzie za dziesięć tysięcy i pies się o nią nie pyta, stali odbiorcy zmniejszyli do połowy produkcyę, a ja robić dalej muszę, płacić ludziom muszę, żyć muszę i pchać tę maszynę, bo jak stanie na chwilę — to już po mnie. Jest źle, a tu przychodzą te bankructwa i dorzynają mnie do reszty. Co za czasy! Na całą fabrykę, na tyle maszyn, na moją osobistą uczciwość do tego, nie można pożyczyć piętnastu tysięcy rubli.
— Próbowałeś u Bucholca, on wczoraj podparł Wolkmana.
— Bo zrobił to na złość Szai, a zresztą, nie mogę za nic iść i prosić tego szwaba o pomoc. Brzydzę się nim, toby mi wprost ubliżało.
— Cóż z tego, kiedyby cię to niewątpliwie uratowało.
— A nie, on wie, co ja o nim myślę.
— Mógłbym ci u niego pomódz.
— Dziękuję ci, nie mogę, to byłoby nietylko wbrew moim zasadom, ale to byłoby wprost świństwem i poniżeniem, iść o pomoc do człowieka, którego się nienawidzi i któremu się wprost tego nie żenuje wyrażać.
— Szlachecka logika — rzekł niecierpliwie Karol, zapalając papierosa.
— Mam tylko jedną, nie jest to logika szlachecka, ale logika zwykłej etyki uczciwego człowieka.
— Nie zapominaj, że jesteś w Łodzi. A widzę, że wciąż zapominasz, że zdaje ci się, iż prowadzisz interes w pośród cywilizowanych ludzi środkowej Europy. Łódź to las, to puszcza — masz mocne pazury, to idź śmiało i bezwzględnie duś bliźnich, bo inaczej oni cię zduszą, wyssają i wyplują z siebie.
I długo jeszcze mówił, bo był poruszony jego niedolą, znał go dobrze, oceniał jako człowieka, ale równocześnie czuł do niego jakąś złość pogardliwą za to polskie mazgajstwo, z jakiem chciał prowadzić interesy w Łodzi, za tę uczciwość, jaką uznawał, jakiej czuł potrzebę w stosunkach z ludźmi — ale po za obrębem tego miasta, gdzie na nią nie było miejsca prawie i gdzie — co ważniejsza — mało kogo stać było na to. W tym wirze szalbierstw i złodziejstw, kto nie chciał być po trochu tem samem, czem byli wszyscy — ten nie mógł marzyć o istnieniu i choćby się zapracował i włożył w interes wielkie kapitały, musiał w końcu być wyrzuconym, bo nie potrafił wytrzymać konkurencyi.
Trawiński milczał długo, przechylił głowę w tył na jakiś długi walec i gonił oczami za Karolem, który wzburzony chodził prędko po wązkiem przejściu, jakie było pomiędzy pułkami.
Fabryka ze wszystkich stron szumiała głucho niby morze wiecznie pracujące, ściany się trzęsły, a biegnące u sufitu przez salę pasy, przenoszące siłę do sal sąsiednich, świstały ostro, a jeszcze ostrzejszy zgrzyt tokarni żelaznych przedzierał się z modelowni obok leżącej i przenikał jego roztargane nerwy bólem głuchym.
— Co poczniesz? — przerwał milczenie Borowiecki.
— Przyszedłem cię prosić o pożyczkę, wiem, że masz pieniądze. Wierz mi, że gdyby nie taka ostateczność, nie śmiałbym.
— Nie mogę, absolutnie nie mogę. Pieniądze mam, ale o ileś słyszał, sam zakładam fabrykę, a po za tem w tej chwili jestem grubo zaangażowany gdzieindzlej.
— Pożycz mi z terminem miesięcznym, ubezpieczę ci tę sumę na fabryce, na wszystkiem co mam. Wystarczy z pewnością na pokrycie w najgorszym razie.
— Wierzę ci, ale nie pożyczę. Ty jesteś człowiek, który nie ma szczęścia; jabym się wprost bał wchodzić z tobą w interes. Może się utrzymasz, może padniesz — kto to wie! a ja potrzebuję żyć i mieć fabrykę. Tobie bym przedłużył egzystencyę na rok, a sambym zginął.
— Przynajmniej szczerym jesteś — szepnął gorzko.
— Mój drogi, po cóż mam cię obełgiwać! Niecierpię bezmyślnego kłamstwa, jak niecierpię sentymentalnych roztkliwiań się nad każdą niedolą, której to tyle pomaga, że może sobie zdychać swobodnie, oblana łzami współczucia. Pomógłbym, gdybym mógł, a że nie mogę — nie pomagam. Nie mogę przecież oddać własnego surduta nawet nagiemu wtedy, kiedy sam zmarzłbym bez niego.
— Masz słuszność. Niema co mówić więcej. Przepraszam, że cię nudziłem.
— Ty masz do mnie żal? — zawołał, tknięty akcentem jego głosu.
— Nie. Postawiłeś kwestyę tak jasno, że rozumiem twoją odmowę, która może mnie boleć, to inna rzecz, ale którą dobrze rozumiem.
Podniósł się do wyjścia.
— Nie myślisz się układać?
— Nie, plajty nie zrobię, mogę tylko uczciwie zbankrutować.
— Znalazłyby się jeszcze inne sposoby ratunku.
— Daj je, przyjmę z rozkoszą.
— Mocno asekurowany jesteś?
— Dosyć, bo się przeasekurowałem jesienią, po tem nieudanem podpaleniu.
— Szkoda jednak, żeś się wtedy nie spalił. Ten robotnik, mszcząc się, zrobiłby ci naprawdę wielką usługę.
— Mówisz seryo?
— Zupełnie seryo, jak zupełnie seryo zwracam ci uwagę, że w tej chwili pali się Grosman, w nocy spalił się Goldsztand, jutro spali się na pewno Feluś Fiszbin, A. Rychter, B. Fuchs i inni. Co na to mówisz?
— Że nie jestem i nie będę podpalaczem i złodziejem.
— Nie namawiam cię przecież do tego, pokazuję ci tylko współzawodników, ich sposoby trzymania się na powierzchni; z takimi nie wytrwasz.
— Ha, to zginę. Jak mi już braknie sił do walki, to palnę sobie w łeb.
— A żona! — rzucił prędko, bo ujrzał w jego oczach jakiś stalowy błysk rezygnacji.
Trawiński drgnął.
— Ale, przyszła mi myśl. Znasz starego Bauma?
— Jesteśmy sąsiadami, żyjemy nawet bliżej ze sobą.
— Idź do niego, powiedz mu otwarcie. To jest taki dziwny fabrykant, że z pewnością ci pomoże. Dałbym głowę, że jeżeli cię tylko zna, to ci pomoże.
— Istotnie, myśl szczęśliwa, a zresztą, cóż stracę, jeśli mi odmówi!
— Nic rzeczywiście, a warto popróbować. To jest unikat łódzkich fabrykantów. Człowiek, który mógł mieć miliony i nie chciał schylić się po nie, człowiek, który setki tysięcy rubli zapłacił za drugich, nieprzyjaciel wielkiego przemysłu, rutynista, snob albo arcyfioł, jak go nazywają, a w istocie nic innego, tylko waryat, stara resztka czasów ręcznej fabrykacyi.
Pożegnali się w milczeniu.
Karol odczuł w nim przy rozstaniu jakiś chłód. Patrzał za nim oknem z dziwnem uczuciem politowania.
— Mazgaj, szlachecka resztka — myślał prawie głośno, aby zagłuszyć w sobie jakiś cichy jeszcze wyrzut, który się podniósł w nim i rozrastał szybko.
Nie chciał mu pomódz i usprawiedliwił się przed samym sobą z tego w zupełności, a pomimo to, nie był z siebie zadowolony. Ciągle stała mu przed oczami ta jasna, piękna głowa napiętnowana niby stygmatem, wieczną troską i niepokojem. Czuł, że powinien mu był pożyczyć, że nicby na tem nie stracił, a zrobiłby wielką usługę. Gryzło go to coraz mocniej.
— Cóż mnie obchodzi, że jeszcze jednego dyabli wezmą — myślał, przebiegając postrzygalnię, zapchaną pod sufit stosami białego towaru, który szedł na maszyny pomiędzy dwa ostrza, jedno obiegające cylinder spiralną linią, a drugie proste i równe, które z obu stron materyałów przesuwających się pomiędzy niemi, ścinały z matematyczną dokładnością przy samym włóknie mech bawełniany, powstający przy tkaniu.
Kilkanaście kobiet pracowało w tej białej, chłodnej i prawie cichej sali, zapełnionej niedostrzegalnym prawie obłokiem pyłu bawełnianego, który powstawał z tego strzyżenia materyałów, wisiał nad postrzygalniami, oblepiał białą powłoką ludzi i maszyny i trząsł się szarawym gęstym mchem na transmisyach obracających maszyny i ginących w suficie.
Borowiecki obejrzał się tylko po sali i szedł do windy, aby zjechać na dół, gdy rozległ się krótki, straszny ryk ludzki.
Jedno z kół, wprawiających w ruch maszyny, schwyciło nieostrożnie przysuniętego robotnika za kaftan, wciągnęło go w swój ruch, rzuciło na maszynę, obróciło, zgniotło, połamało o maszynę, zmiażdżyło i wyrzuciło miazgę, nie przestając iść ani na chwilę.
Krew bluznęła aż pod sufit i czerwonym strumieniem oblała maszynę i część towaru leżącego przy niej i najbliżej stojące robotnice.
Krzyk się rozległ ogromny, maszynę zatrzymano, ale było już za późno; krwawa masa zwieszała się z osi koła i z różnych części maszyny, opadając na ziemię ciężka, drgająca jeszcze odruchami życia.
Ratunku nie było żadnego, bo robotnik był literalnie zmiażdżony, leżał niby kupa mięsa krwawą plamą na białym tle perkalów surowych.
Podniosły się ciche płacze kobiet, a nawet kilka starszych poklękało przy trupie i zaczęły głośnio odmawiać litanię za konających, robotnicy pozdejmowali czapki, niektórzy żegnali się nabożnie i wszyscy kołem skupili się przy zabitym. W oczach nie błyszczał żal, a tylko świeciła jakaś dzika, surowa apatya.
Sala ogłuchła, tylko w tej ciszy rozlegały się płacze kobiet i szum i łoskot sal sąsiednich robiących bez ustanku.
Skoro zjawił się felczer, stale dyżurujący w fabryce, Borowiecki się wyniósł.
Przyleciał i główny majster oddziału i widząc salę bezczynną i ludzi zbitych około trupa, krzyknął już od drzwi:
— Do maszyn!
Rozlecieli się wszyscy jak ptaki spłoszone przez jastrzębia i po chwili sala znowu szła, wszystkie maszyny były w ruchu, prócz tej jednej, okrwawionej zbrodnią, ale którą natychmiast zaczęto oczyszczać.
— Verflucht! tyle materyału na nic! — klął majster, oglądając poplamiony krwią perkal i zaczął wymyślać robotnikom za nieostrożność i groził, że całej sali każe wytrącić za ten materyał.
Borowiecki już nie słyszał tego, bo winda pionowa zapadła się z nim i wyrzuciła go do farbiarni.
Nie zrobił ten wypadek na nim żadnego wrażenia, był przyzwyczajonym do tego.
— Socha! — zawołał na protegowanego swojej narzeczonej, który dzisiaj pierwszy dzień robił w fabryce, wożąc wózkami materyały.
Chłop puścił wózek i stanął przed nim wyprostowany.
— Jakże wam idzie?
— A dyć robię, wielmożny dziedzicu!
— No, to róbcie, tylko pilnujcie się maszyn.
— A te ścierwy! — zaczął i chciał kazać żonie, aby resztę dopowiedziała, jako mu już te ścierwy oberwały dzisiaj kawał kapoty, ale żony nie było, a Borowiecki odszedł, bo dano mu znać, że go Bucholc wzywa do kantoru, więc Socha popatrzył markotno na swój spencerek, jaki mu z kapoty zrobiła maszyna, podrapał się w głowę, plunął w garście i pchał wózek do windy, bo ze wszystkich stron zaczęto wymyślać, że zatamowywa drogę.