Ziemia Obiecana (Reymont, 1899)/Tom pierwszy/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Ziemia obiecana
Wydawca G. Gebethner i spółka
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.


Horn prędko się rozmówił z Borowieckim, bo ten nie miał żadnych nowych wieści i wychodząc spotkał się z Jaskólskim, który szedł do Borowieckiego na skutek wczorajszej rozmowy z Wysockim.
Jaskólski był dzisiaj bardziej jeszcze zalękniony i niedołężny.
Wyprostowywał się chwilami, gładził wąsy, chrząkał, ale mimo to, odwagi mu nie przybywało, czekał w małej poczekalni przy farbiarni i miał już kilka razy szczerą chęć umknięcia, ale na wspomnienie żony i dzieci, na wspomnienie tylokrotnych, nadaremnych wyczekiwań po rozmaitych kantorach i przedpokojach fabrykantów, siadał z powrotem i czekał z rezygnacyą.
— Pan jest Jaskólski? — zapytał Karol, wchodząc.
— Tak, mam zaszczyt się przedstawić panu dyrektorowi, jestem Jaskólski!
Mówił wolno te sakramentalną formułę, powtarzaną już wielokrotnie.
— Nie o taki zaszczyt chodzi. Pan Wysocki mówił, że pan potrzebuje miejsca.
— Tak — odrzekł krótko, mnąc wytarty kapelusz w ręku i ze strachem czekając, że znowu usłyszy, że miejsca niema.
— Co pan umie, gdzie pan pracował?
— U siebie.
— Miałeś pan interes jaki?
— Miałem majątek ziemski, straciło się i teraz z powodu chwilowej potrzeby, tylko chwilowej — upewniał z rumieńcem wstydu — bo właśnie jesteśmy w procesie, który musi wypaść na naszą korzyść. Sprawa bardzo prosta, bo po moim stryjecznym bracie, zmarłym bezpotomnie...
— Nie mam panie, czasu na genealogię. Byłeś pan obywatelem ziemskim, to znaczy, że pan nic nie umiesz. Chciałbym panu pomódz, a że na pańskie szczęście od kilku dni jest w magazynach miejsce, więc jeśli pan chce przyjąć.
— Z wdzięcznością, z podziękowaniem, bo istotnie jesteśmy trochę w kłopotach, nie potrafię nigdy się odwdzięczyć panu dyrektorowi. Wolno wiedzieć jakie to miejsce?
— Stróża magazynowego! Dwadzieścia rubli pensyi, zajęcie w godzinach fabrycznych.
— Żegnam pana! — rzekł twardo Jaskólski i odwrócił się do wyjścia.
— Co się panu stało? — zawołał zdumiony.
— Ja jestem szlachcic panie, a pańska propozycya jest niegodna. Zdechnąć z głodu Jaskólski może, ale stróżem u szwabów być mu nie wolno — szepnął wyniośle.
— A zdychaj-że pan ze swojem szlachectwem jak najprędzej, nie będziesz pan przynajmniej miejsca zajmować drugim! — krzyknął zirytowany Borowiecki wychodząc.
Jaskólski w wielkiem rozdrażnieniu wyszedł na ulicę, czas jakiś szedł wyprostowany, dumny, z nabiegłemi krwią policzkami, pełen obrażonej godności, ale gdy go owionęło powietrze, gdy znowu się zobaczył na ulicy, pod gołem niebem, potrącany przez szybko pędzących przechodniów, pod kołami tych nieskończonych platform, naładowanych towarem, opadł z westchnieniem, opuścił ramiona bezwiednie, stanął nad trotuarem i zaczął szukać w dziurawych kieszeniach chustki...
Oparł się o jakiś parkan i bezsilnym, ogłupiałym wzrokiem patrzył na morze domów, na setki kominów bijących brudnymi kłębami dymów, na fabryki huczące, pospieszną pracą, na ruch, jaki wrzał dookoła, na te wiecznie czynną, twórczą i potężną, energię ludzką, uprzedmiotowaną w tem mieście, a potem na te spokojne obszary błękitu, przez które szło słońce.
Szukał znowu chustki, nie mogąc już trafić do kieszeni, bo go schwycił za serce kurcz najstraszniejszego z bólów — bezsilności.
Miał szaloną ochotę przykucnąć przy tym parkanie, oprzeć głowę na kamieniu i umrzeć, niechby się już raz skończyło to straszne mocowanie z życiem, niechby już raz nie wracać do tej zdychającej z głodu rodziny, niechby już raz nie czuć własnej bezsilności.
Nie, już nie szukał chustki, zakrył podartym rękawem twarz i zapłakał.
Borowiecki powrócił do swego laboratoryum przy „kuchni” i zastawszy Murraya, siedzącego na rogu stołu, opowiedział mu o Jaskólskim.
— Pierwszy raz spotykam podobnego człowieka! Daję mu pracę, a przez nią możność wegetowania, a ten z oburzeniem powiada: Szlachcic jestem i stróżem u szwaba nie będę; raczej zdechnę z głodu! Dalibóg, że byłoby lepiej, aby tego rodzaju szlachetczyzna wyzdychała jak najprędzej.
— Już kończą drukować „bambus” — meldował robotnik.
— Zaraz przyjdę! Wstydzą się roboty, a nie wstydzą się zwykłej żebraniny, tego już zaczynam nie rozumieć. Co wam jest? — zapytał prędko, bo Murray nie słuchał, tylko jakimś wyblakłym, przepłakanym wzrokiem patrzył w okno.
— Nic, jestem jak zwykle — odpowiedział niechętnie.
— Macie taką smutną twarz.
— Nie mam znowu specyalnego powodu do radości! Ale, może kupicie meble odemnie? — wyrzucił prędko, unikając jego wzroku.
— Meble sprzedajecie?
— Tak, tak... Chcę się pozbyć tych gratów, tanio sprzedam, weźmiecie?
— Pomówimy o tem później, ale jeśli do tego kroku zmusza was jaka gwałtowna potrzeba, to możebym wam co poradził, bądźcie szczerzy ze mną.
— Nie, pieniędzy mi nie potrzeba, ale i meble mi na nic.
Karol popatrzył na niego i po dłuższym przestanku rzekł ze współczuciem:
— Znowu nic z waszego małżeństwa?
— A nic, a nic! — zaczął szybko chodzić, aby pokryć wzburzenie, jakie nim trzęsło.
Szczęka mu drgała spazmatycznie, przystawał chwilami, oddychał głębiej, wodził martwym wzrokiem po obojętnej twarzy Karola, obciągał kurtkę z garbu, wycierał spocone ręce i znowu biegał, zakreślając wielkie koło dookoła stołu.
Karol się nie odzywał, zatopiony w robocie, tylko gdy Murray pobiegł do „kuchni”, rzucił za nim pogardliwem spojrzeniem i mruknął:
— Małpa sentymentalna!
— Ja dopiero wczoraj zobaczyłem, że małżeństwo, to gorzka satyra na miłość i godność ludzką — zaczął Murray, powróciwszy do przerwanej przechadzki.
— Jak dla kogo!
— Ja wczoraj dopiero zobaczyłem, że to jest najbardziej niemoralna instytucya! o tak, małżeństwo to stek kłamstw brudnych, podłości, obłudy najnikczemniejszej, fałszu! nie zaprzeczycie mi tego, co? — zaczął się rozpalać nienawiścią.
— Nie będę przeczył, ani twierdził, bo mnie to nie obchodzi.
— Ale ja wam mówię, że tak jest! Wczoraj byłem w jednym domu na herbacie, byli tam także ci idealni małżonkowie Kaczyńscy. Ciągle siedzieli przy sobie i trzymali się za ręce. Wstrętny zwyczaj, żeby się ciągle o siebie ocierać. Wciąż tylko szeptali ze sobą i tak się patrzyli na siebie łakomie, że aż to było głupie i nieprzyzwoite. Irytowali mnie cały wieczór, bo nie wierzyłem w ich szczerość, podejrzewałem nędzną blagę, jakoż się zaraz przekonałem, bo po herbacie wyszedłem do sąsiedniego pokoju i usiadłem pod oknem ochłodzić się nieco. Kaczyńscy przyszli wkrótce, nie spostrzegli mnie i zaczęli najordynarniej się kłócić. Nie wiem o co szło, ale słyszałem jak ta idealna, boska, podobna do świętej Kaczyńska, wymyślała mu z ekspresyą ostatniej ulicznicy, a na dokończenie uderzyła go w twarz, wtedy on, ten wzór małżonków chwycił jej ręce w jedną, trzasnął ją kilka razy w twarz i uderzył całą siłą o piec że aż upadła na ziemię. Nie zemdlała, ale dostała spazmów, zbiegł się cały dom na ratunek, a wtedy on klęczał przed nią, całował ją po rękach i najsłodszemi imionami nazywał i niemal płakał z rozpaczy, że ona cierpi! Wstrętna i podła farsa!
— Opowiadacie fakt wyjątkowy. Ale to zdumiewające bądź co bądź!
— O, to nie wyjątkowy fakt, tak żyje dziewięć dziesiątych małżeństw i inaczej być nie może, dopóki ludzi będzie łączył dobór handlowy, dopóki prawo skuwać będzie ludzi nierozerwalnemi pętami i dopóki panny będą z małżeństwa robić przedsiębiorstwo zyskownego utrzymania.
— A ta cała nienawiść wasza powstała tylko z osobistego zawodu, co?
— Zawszem tak czuł, bo dawnom już przejrzał.
— Dlaczegóż się nie żenicie? — zapytał Borowiecki.
Murray się zmięszał, milczał chwilę, przykładając rozpalone czoło do zimnych blach podręcznej maszyny drukarskiej, stojącej przy stole.
— Mam za wielki garb, a za mało pieniędzy. Gdybym był ślepy, głupi, rakowaty, a był choćby Bucholcem, to każda z waszych polek na kolanach przysięgałaby mi miłość do śmierci! — szepnął nienawistnie.
— Ach, więc to polka dała wam kosza? — mruknął złośliwie.
— A tak, polka, to uosobienie głupoty, fałszu, kaprysów, złych instynktów, to...
— Macie bogaty słownik synonimów — przerwał mu ironicznie.
— Ja pana nie proszę o uwagi — syknął, wyszczerzając swoje kły rzadkie.
— Ja znowu nie błagam o zwierzenia.
— Pan prezes prosi pana! — zawołał robotnik, wsadzając głowę do laboratoryum.
Karol poszedł do Bucholca.
Murrayowi zrobiło się nieco przykro, wstydził się własnej porywczości, ale pomimo to, gorycz zawodu, przesycała go głuchą nienawiścią do całego świata, a w szczególności do kobiet, bo w oddziale farb suchych, których tarciem zajętych było kilka kobiet, usłyszawszy głośne rozmowy i śmiechy, wywarł na nich złość swoją; wybił jedną, a pozostałe wypędził natychmiast z roboty, a potem łaził po fabryce i szukał tylko okazyi, aby krzyczeć, zapisywać na kary i wyrzucać.
Bucholc siedział w drukarni i witając się rzekł do Karola:
— Knoll przyjeżdża w sobotę. Niech pan przyjdzie do mnie wieczorem, na górę.
— Dobrze; ale po co prezes wychodzi z domu, takie spacery mogą być szkodliwe.
— Nie mogę już wysiedzieć w domu. Nudzi mnie wszystko, potrzebuję ruchu.
— A to czemuż pan prezes nie pójdzie gdzie na spacer?
— Jeździłem dzisiaj, nudzi mnie to więcej jeszcze. Cóż słychać?
— Robi się jak zwykle.
— A dobrze. Dlaczegóż tak dzisiaj cicho idzie fabryka? — szepnął, nasłuchując ze zdziwieniem.
— Ależ, idzie jak zwykle! — odpowiedział i poszedł do dalszych sal.
Bucholc chwilę łowił uchem ogłuszający, monotonny łoskot maszyn, rozlegający się potężnym szumem, ale słyszał niewiele, bo nie mógł zupełnie skupić uwagi a że przytem zaczynało mu być i duszno i gorąco w drukarni, wyszedł przed fabrykę i usiadł na wystającej cembrowinie sadzawki, do której spływała woda skroplona z pary zużytej.
Przymykał oczy i wodził niemi po konturach swoich fabryk, rozrzuconych dookoła olbrzymiego dziedzińca, po bronzowych sznurach wagonów, ładownych węglem i materyałami, które wchodziły w dziedziniec, pod magazyny; po lśniących w słońcu dachach, po kominach wyrzucających kłęby zaróżowionych przez słońce dymów, po nikłych sylwetkach robotników, snujących się pod magazynami i pchających wagony.
Oddychał z trudnością tem przesłonecznionem, a pełnem dymów i miału węglowego powietrzem.
Zakaszlał się silnie, ale nie poszedł do domu, bo go opanowywała jakaś przyjemna bezwładność.
Słońce świeciło całą wiośnianą potęgą, a wiatr miękki zawiewał od przeszklonych wodą pól; na nagich jeszcze topolach, stojących przy parkanie, zamykającym z jednej strony dziedziniec fabryczny, biły się z krzykiem stada wróbli i ćwierkały radośnie jakby do wiosny nadchodzącej, która ukazywała już słoneczną twarz z po za wielkich białych chmur, które niby kłęby wełny najbielszej leżały cicho na olbrzymiej tafli błękitu, rozpiętej nad miastem zadymionem, pełnem łoskotu fabryk, a ciszy na pustych ulicach.
Fabryki grały nieustannym rytmem pracy.
Bucholc podniósł się wreszcie i poszedł do domu, ale z takiem uczuciem bezsilności wobec tych olbrzymich gmachów, wobec tych maszyn potężnych, wobec sił tego kolosalnego życia fabryki, że wlókł się ledwie i jeszcze z parku spoglądał z zawiścią bezwiedną na czerwone, olbrzymie gmachy błyskające oknami.
Nie wracało mu jednak zdrowie pomimo cudownych środków Hamersteina, codziennie czuł się gorzej, mało sypiał i noce przepędzał nieraz na fotelu, obawiając się iść do łóżka, bo coraz częściej myślał, że skoro się położy umrzeć musi, coraz częściej, obawa śmierci ściskała go strasznym spazmem głuchej męki, coraz częściej bał się nocy i samotności ale nie chciał się jeszcze przyznać do tego nawet przed samym sobą i walczył całą potężną swoją wolą z niemocą.
Apatya bezmyślna i ciężka przenikała go coraz silniej.
Nie chciał się już niczem zajmować, nudziło go wszystko i wszystko przestało nawet interesować.
Siedział godzinami bez ruchu w kantorze, gdzie Borowiecki załatwiał wszystkie sprawy i bezmyślnym wzrokiem tonął w drganiach drzew chwiejących się za oknem i zapominał gdzie jest, na co patrzy; to znowu budził się, odzyskiwał świadomość i wtedy wlókł się do fabryki, zbliżał się do ludzi, pragnął ruchu dookoła, ludzi, życia, którego się czepiał bezwiednie, z rozpaczą topielca, czepiającego się oślizgłych a stromych brzegów.
W sobotę, w dzień zapowiedzianego przyjazdu Knolla, czuł się jeszcze gorzej, ale pomimo to po południu poszedł do fabryki.
Trawiła go gorączka i taka niecierpliwość, że nie mógł minuty wytrzymać w jednem miejscu, szedł z pawilonu do pawilonu, z sali do sali, z piętra na piętro i chciał iść i iść naprzód, wszystko widzieć, a jednocześnie od wszystkiego uciekać, bo denerwowały go maszyny, a te niezliczone włókna transmisyi i pasów, co się przewijały dookoła z jękliwym świstem, przejmowały go bólem.
Poszedł do tkalni i przechodził pomiędzy warsztatami, które drgały spazmatycznie jak zwierzęta usiłujące się zerwać z łańcuchów.
Olbrzymie sale przepełniał taki krzyk warsztatów, szczęki, warczenia, huki, że przechodził spiesznie i przywartemi, czerwonemi oczami ślizgał się po robotnikach pochylonych, przykutych oczami do warsztatów, ogłuchłych i oślepłych na wszystko, co się obok nich działo.
Kurz bawełniany powlekał drgającą szarawą mgłą czarne, roztrzęsione kontury maszyn i nieruchome prawie sylwetki ludzi i skrzył się w smugach słońca pod długim szeregiem okien.
Nie, nieczuł się tutaj dobrze; ten monotonny ciągły krzyk żelaza, zmuszanego do pracy, ten nadmiar sił, poruszających warsztaty, trzęsących ścianami, wyjących jakby w męce gwałtu i oporu, rozdrażniał go.
Przechodził przez nizkie pawilony, apretury, ale tam znowu wyziewy sody, krochmalu, potażu, szarego mydła, wygryzały mu oczy, a te maszyny, podobne do krokodylów, wymiotujących nieustannie nieskończonemi wstęgami różnokolorowych materyałów — przejmowały go obrzydzeniem.
Szedł dalej i w jakimś korytarzu wyjrzał na dziedziniec, wagony pełne bel bawełny podsuwano pod magazyny, przed drugimi magazynami ładowano gotowy towar, a na wprost okna, dyszała maszyna, ciągnąca węglarki puste.
Gonił wzrokiem, aż mu zniknęła gdzieś za fabryką, pod lasem, a potem z uwagą przypatrywał się obłokowi czarnego pyłu, w którym migotały sylwetki robotników zrzucających węgiel z wagonów na sterty czworokątne.
— Co mnie to obchodzi! — myślał z niesmakiem i oparł się o parapet, aby nieco odpocząć, bo czuł się tak ociężałym, iż ruszać się nie mógł i brakowało mu coraz częściej oddechu, chwilami chwiało się z nim wszystko dookoła i z takim dziwnym szumem, że oderwał się, znalazł siły i poszedł spiesznie gnany trwogą.
Dopiero widok ludzi przy pakowaniu towarów uspokoił go znacznie.
Kilkadziesiąt kobiet pracowało w tej wielkiej sali, która cały środek aż pod sufit miała zawalony towarem niby zwojami blach różnokolorowych.
Gwarne rozmowy, śmiechy i żarty brzmiały wesoło w powietrzu, ale gdy Bucholc wszedł, sala ogłuchła prawie. Głosy wszystkie zamilkły, uśmiechy zamarły, spojrzenia sposępniały, a twarze powlokły się surowością i niepokojem.
Słychać było tylko monotonne trzaskanie maszyn, odmierzających towar i nawijających go na deski, głuchy stęk rzucanych sztuk na wózki, które je z dudnieniem przewoziły do sąsiedniego składu i ostry szelest załamywanych przy opakowywaniu papierów.
Bucholc wolno przesuwał się obok stołów, przyglądając się z uporem rzędom głów brzydkich, bladych, anemicznych, zbezkształconych ciężką codzienną pracą, ale żadna nie podniosła się do niego, łapał tylko spojrzenia, rzucane z pod czoła, spojrzenia niechętne lub pełne obawy.
— Dlaczego one się mnie boją? — myślał, usłyszawszy za sobą, gdy wyszedł, że sala buchnęła dawną wrzawą głosów.
Szedł coraz wolniej i z taką trudnością, że postanowił już powrócić do pałacu, pominął blichy i przez magazyny gotowego towaru skrócał sobie drogę do wyjścia.
Składy były w specyalnym budynku jednopiętrowym z kamienia i żelaza, z oknami małemi i tak zakratowanemi, że półzmrok panował w olbrzymiej sali, zajmującej całe piętro i zapakowanej pod sufit stertami sztuk opakowanych, pomiędzy któremi wiły się głębokie uliczki niby kanały, biegnące wskróś olbrzymiej masy towarów.
Półzmrok i głęboka cisza panująca w składach rozlewały jakiś uroczysty nastrój powagi, czasami tylko na głównej uliczce przesunął się wózek wiozący nową partyę i niknął w bocznych przejściach bez śladu i bez echa, albo jakiś głośniejszy huk fabryki uderzył w zasnute pajęczyną i pyłem bawełnianym szyby i konał rychło w głębokich, sinych uliczkach.
Bucholcowi brakło już sił iść, usiadł bliżej okna na rozrzuconych sztukach perkalu i myślał, że odpocząwszy, pójdzie zaraz dalej, ale gdy chciał się podnieść, nogi pod nim ugięły się i opadł ciężko z powrotem.
Poczuł się strasznie niedobrze.
Chciał krzyknąć, aby zawołać kogo na pomoc, ale nie miał sił, nie mógł wydobyć głosu, z trudem jeszcze podnosił powieki i czerwonemi, pełnemi przerażenia oczami wodził błędnie po tych milczących, olbrzymich czworobokach, stojących dookoła w jakiejś groźnej powadze zadumy kamiennej.
I chwycił go wtedy za gardło okropny dziki strach, że oszalały, rzucił się do najbliższego okienka, uwiesił się, chciał wołać pomocy, ale tylko drgał spazmatycznie i bełkotał, wodząc błagalnym, rozpaczliwym wzrokiem po robotnikach, ładujących wagony na dziedzińcu.
Nikt nie przychodził na ratunek; fabryka szumiała głucho jak morze wiecznie burzliwe, a jemu brakło sił, ręce się ześlizgnęły z krat, upadł na materyały, ale raz jeszcze się zerwał strasznym wysiłkiem i potykając się o te sterty towarów, które ze wszystkich stron zdawały mu się zastępować drogę, upadł powtórnie i już nie mógł się podnieść, czołgał się tylko, chwytał powietrze, czepiał się sztywniejącymi już palcami czworoboków, darł żelazną podłogę, aż jakby żgnięty nożem w samo serce, porwał się na nogi, zachwycił powietrza, buchnął krótkim, okropnym rykiem i zwalił się bezwładnie na ziemię.
Usłyszano ten krzyk i wkrótce robotnicy zbiegli się i otoczyli go bezradni, wystraszeni, nie ośmielając się nawet dotknąć drgającego jeszcze trupa.
A on leżał wyprężony, z czerwonemi, wysadzonemi z orbit oczami w sinej i pokrzywionej twarzy i z szeroko otworzonemi szczękami, z tym ostatnim, śmiertelnym krzykiem — posępny jak te czworoboki towarów, bezwładny, jak te miliony, wśród których skonał, tylko ten wstrząsający, skamieniały na ustach krzyk istności zdławionej, zdawał się huczeć w mrocznej sali, pod żelaznym sufitem, w wązkich uliczkach, wskroś gór towaru, wskroś murów przenikał i łączył się z potężną falą życia, jakiem wrzało miasto i huczały fabryki.