Ziemia (Norwid, 1934)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Cyprian Kamil Norwid
Tytuł Ziemia
Podtytuł Urywek
Pochodzenie Dzieła Cyprjana Norwida
Redaktor Tadeusz Pini
Wydawca Spółka Wydawnicza „Parnas Polski“
Data wyd. 1934
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z POEMATU „ZIEMIA“.
Z PIEŚNI PIERWSZEJ.

Prócz ciemnych piekieł, czyśćca półciemności
I blasku niebios — och, ziemia jest jeszcze...
Wirgili w pierwszych znajdzie dość grzeczności
Między siarczyste z tobą chadzać deszcze;
Kochanka dawna w drugim cię popieści;
Ale na ziemi — tu — ziemi boleści —
Któż? — jeśli prawdy zimne ściśniesz dłonie
I za czemkolwiekbądź pobieżysz innem,
Mniej chłodnem, w bardziej ponętnej koronie,
Mniej opuszczonem, Łzawem, choć niewinnem!
Nikt — bo przyjaciel z tobą być przestanie,
Gdy smutnym będziesz, to jest, niepojętym;
A mówię «smutnym» nie w Ofelji stanie,
Lecz nieszczęśliwym prozo — i rozpiętym
Na jakim krzyżu nieciosanym z drzewa,
Którego okiem nie tknąć, ani dłonią,
Nad którym karta z pismem nie powiewa,
Pod którym jeźdźca z krwawą niema bronią.
Nikt — bo dziewiczy duch nie będzie z tobą,
Odpókiś wnętrzną pokalan żałobą,
Odpóki staniesz się (co bardzo dziwna)
Dwuświetnym duchem, a jedną osobą.
Odpóki gałęź nad tobą oliwna,
Przed tobą kosą chadzać będą wszędzie,
A śmiechom pieśni dodzwaniać łabędzie...

Z PIEŚNI ÓSMEJ.

Więc to mówiłem, rękaw atlasowy
Nieumyślnemi trzymając palcami,
Jakbym się z kwiatem bawił, co nie plami,
Lub kraniec szaty miął gronostajowy,
Albo jakgdybym próbował materji,
Choć o materję szło lu subtelniejszą...
Więc to mówiłem co do kokieterji
I co do ślubu. — «Zawsze miałam mniejszą
Odrazę», — na to odpowie mi ona —
«Do gramatyki i do Kometiona (?),
Niż do dyskusyj tych o zalotności...»
A ja: «Kobieto!» — rzekłem (i niechcący
Na bransoletki patrzyłem robotę,
«Kobieto» mówiąc) — «oto wąż cię gorejący
Rubinem wkoło wziął — rzuć tę brzydotę!...»
I uchwyciłem ją za marmur dłoni,
I drżałem — nie wiem, coby się już stało,
Gdyby nie pająk, który mi po skroni
Długiemi kroki przeszedł... Wszystko drżało,
Ja, ona, atlas szat, bukszpanu szpaler,
Głos — i daleki gdzieś szczęsny kawaler.

Więc obróciłem się bardzo spokojnie
Ku żeglarzowi wiatrów, pająkowi,
Jak wódz po trafnie niedogranej wojnie,
I rzekłem: «Twemu-m winien jest wpływowi —
Co?... nie wiem... resztę historja dopowié!»
Wtem ona przerwie mi: «Radabym wiedzieć,
Coś pan i komu teraz mógł powiedzieć?» —
A gdy chyliła się w pająka stronę,
Pomiędzy liści zaglądając ciemność,
On jej jak gwiazda spłynął na koronę
Z róż żywych, szepcąc mi: «Jest tu przyjemność».

Więc ja: — «O pani!» — rzeknę — «konwersację
Niewielką z dawnym miałem przyjacielem,
Pająkiem — temu-m przyznał, że ma rację,
Zwłaszcza, iż szczery jest, i nieraz wiele-m
U niego dobrych czerpał rad na świecie

I w marmurowym grobie, gdzie jest ze mną.
Poczciwiec! — Co też bywało nie piecie:
O świętojańskich robaczkach, gdy ciemno,
O frenologji i czaszek budowie,
O sercu, kiedy się zamienia w mrowie.
Zaprawdę — mało równych ma sofistów,
Przytem i żywot sam awanturniczy;
Podobno wylągł się z miłosnych listów.
Które próchniały w chacie pustelniczéj,
I na wędrownym uszedł kapeluszu
Do miasta — tam już mieszkał — to w kościele,
To w arsenale pełnym animuszu,
To w łaźni — to znów ciche zwiedzał cele.
Napoleona znał, i raz wieczorem,
Gdy się ten wielki maż namyślał w sobie.
Czy koronować się imperatorem,
Pająk mój na stół wszedł, potem po globie
Astronomicznym przewlókł się zygzakiem.
Za konstelacji gdzieś znikając rakiem».

— «Cha — cha — cha, pleciesz pan rzeczy dziwaczne,
Nie wiedzieć skąd! Doprawdy, bać się pana zacznę,
Bo tak się nie jest w żadnej przyjaznej rozmowie,
Jak jesteś pan». — «Przepraszam« — rzekłem — «nie stanowię
Zasady — — owszem, przychodząc zdaleka,
Z ulicy grobów, z miasta Pompei, nie mogę
Inaczej być...»
Tu sługa wszedł: «Herbata czeka»,
Wołając.
«Chodźmy», rzekła.
«Chwile błogie!»
Zawołam, skoro rękę jej podałem.
A ona: «Szkoda, żeś oryginalem...
I szczęśliw» — potem, w nieba patrząc ciemnie,
Dodała — «może mógłbyś być poetą,
Czemu nie piszesz wierszy?...»
A ja: «To przyjemnie,
Zaprawdę!... jutro wiec służę sonetą
Do twych warkoczy, złotą przeplecionych wstęgą;
Lub fantastycznym jakim dramatem, gdzie będzie
Nieznany człowiek walczył z nieznaną potęgą;
Albo komedją... Pani, każ! — Treść się uprzędzie.
Satyrę nawet — gdybym odebrał wezwanie —
Skreśliłbym, i balladę, jak mydlaną banię,
I romans... choć mi bardzo nieznanem pisanie».

«Przestań» — przestałem — «postąp» — postąpilłem — stała
Na progu jak Wenera w Milos znaleziona,
I również bez rąk — w ciemny szal się tak owiała,
Iż, zdala patrząc, do wpół widziałbyś ramiona...

Więc zgadłszy to, że okiem patrzę Fidiasowem:
«Czemu nie rzeźbisz?» rzekła — i weszła do sali.

A ta herbata była w kształtnej porcelanie,
Aromatyczna — przytem ciasto, które zwie się
Sucharek, i rum białej przeciwny śmietanie,
I owoc różny, który z drzew ogrodu rwie się.
Non è maggior dolore, jak wrócić wspomnieniem
Do pewnych herbat, tudzież ciast i konwersacyj,
Prawdziwie wielkiem dobrze zaprawnych natchnieniem,
Do szkolnych dni, bukietów z róż i do wakacyj.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cyprian Kamil Norwid.