Zielona mumia/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fergus Hume
Tytuł Zielona mumia
Wydawca Lwów: Księgarnia Kolejowa H. Altenberga; Nowy Jork: The Polish Book Importing Co.
Data wyd. ok. 1908
Druk Kraków: W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Nowy Jork
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. The Green Mummy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
Odkryty.

Łucya postanowiła za wszelką cenę pogodzić profesora z panią Jascher i nawiązać zerwane małżeństwo. W tym celu udała się do wdowy, a siedząc z nią w różowym saloniku, usiłowała wzbudzić w niej łaskawsze uczucia dla swego ojczyma. Pani Jascher czuła się jednak zbyt urażoną, aby tak łatwo przebaczyć. W tem najniespodziewaniej w świecie, profesor sam wtargnął nagle jak uragan do mieszkania wdowy, przerywając zwierzenia dwóch kobiet.
— Dzień dobry Selino! — rzekł, nie zdając się dostrzegać lodowatego zachowania się małej wdowy. — Jakże się czujesz dzisiaj?
— Trudno żebym się dobrze czuła po tem, coś mi pan wczoraj zarzucił — odparła sucho pani Jascher.
— Głupstwo! Selino. Nie będziesz przecie brała do serca takiej drobnostki. Zresztą przyszedłem cię przeprosić.
— A więc nie uważasz mnie już za wspólniczkę tego ohydnego morderstwa?
— Ależ oczywiście, byłem wczoraj w gniewie i mówiłem bez zastanowienia. Wiem, że jesteś niewinną, mimo, że znaleziono mumię w twoim ogrodzie. Co prawda większe są poszlaki przeciw Frankowi Random, chociaż i on zdołał się usprawiedliwić. — Pewien jestem, że ten Hervey musi być ostatnią kanalią.
Łucya i pani Jascher spojrzały po sobie, nie rozumiejąc o co chodzi. Nie zważając na ich zdumienie, profesor usiadł, a pocierając wciąż swoją łysinę perorował coś bez związku.
— Chodziłem z Archibaldem do zatoki, można było wybornie odpłynąć nie zostawiając po sobie śladów. — Tak też musiało się to odbyć. Trzeba tylko wpierw rozmówić się z Herveyem i Don Pedrem.
— Co mówisz ojcze? Co to wszystko ma znaczyć? — pytała Łucya.
— Znaleziono rękopism u Randoma w salonie a szmaragdy znikły.
— Szmaragdy znikły? — krzyknęła wdowa.
— A znikły, właśnie o tem mówię. Uwierzyłbym prawie oskarżeniu Herveya, gdyby nie to, że ten kochany Frank umiał się tak doskonale obronić.
Tu profesor opowiedział obu kobietom, jakie zarzuty robił Hiram Hervey młodemu baronowi.
Łucya i pani Jascher wysłuchały opowiadania tego z ogromną ciekawością, przerywając je częstymi wykrzyknikami. Łucya przyjęła z oburzeniem wiadomość o oskarżeniach podniesionych przeciw Frankowi Random.
— Ależ to oburzające! to idyotyczne! — wołała — pójdę zaraz do Archibalda i poproszę go, aby ujął raz tę sprawę w swoje ręce. — Wczoraj posądzano panią Jascher, dziś Franka, nie będziemy mieć chwili spokoju, póki nie znajdzie się prawdziwy winowajca.
Powiedziawszy to, wybiegła szybko, zostawiając uczonego w towarzystwie powabnej wdowy, z którą się ostatecznie pogodził.
Łucya zapukała do mieszkania Archibalda, ale nie było go w domu, a gospodyni jego nie umiała powiedzieć kiedy powróci.
Po drodze do Piramid zatrzymała ją wdowa Bolton zawsze jęcząca i prosiła, aby Łucya upomniała się u Archibalda Hopa o suknię jej, którą mu pożyczyła dla jednej z jego modelek.
— Udaj się z tem pani do samego pana Hope — zbyła ją niecierpliwie Łucya, która nie miała ochoty tracić czasu na próżne gadania, a wiedziała, że wdowa Bolton nie łatwo się da odprawić. — Pan Hope odda pani niezawodnie to ubranie, jeśli je istotnie pożyczył.
— Pożyczył panienko do malowania, ale choćby i oddał, to pewno zabazgrał je na nic swojemi farbami — jęczała stara. — Prosił o nie jeszcze mojego syna świętej pamięci Sida, bo potrzebował ich do jakiegoś obrazu. Sid też zabrał je odemnie. Była tam ciemna bronzowa suknia, czarny szal w ponsowe centki i czepiec, który mam jeszcze po matce.
— Spytaj się więc pani samego pana Hope — powtórzyła niecierpliwie Łucya, wyrywając swoją suknię z rąk wdowy Bolton.
W pierwszej chwili ta wzmianka o pożyczonych sukniach nie zwróciła jej uwagi, w jakiś czas dopiero przypomniała sobie ową kobietę ciemno ubraną, która miała rozmawiać z Boltonem w dzień morderstwa. Dreszcz wstrząsnął biedną Łucyą na myśl, że i jej Archibald może być wplątany w to zawiłe pasmo zagadek. Po co w istocie pożyczał te suknie? Kto miał z nich korzystać? Postanowiła wypytać go dokładnie za najbliższem widzeniem się.
Przy obiedzie profesor był w doskonałym humorze, i oznajmił, że oczekuje dziś odwiedzin Don Pedra, z którym się musi porozumieć w sprawie rękopismu znalezionego u Franka.
— Czy Archie i ja będziemy mogli być obecnymi przy tej rozmowie?
— Ależ naturalnie, im więcej świadków tem lepiej, musimy użyć wszelkich sposobów, aby raz wyświetlić tę sprawę.
Don Pedro przybył natychmiast po obiedzie i zasiadł wraz z profesorem w muzeum wśród sarkofagów. — Archie i Łucya pospieszyli tam za nimi. Łucya była tak przejęta tą rozmową, że zapomniała powtórzyć narzeczonemu zlecenia Anny.
Z wielkiem zdziwieniem Don Pedro wysłuchał oskarżenia przeciw Frankowi Random i oświadczył, że wcale w nie nie wierzy.
— Chciałbym widzieć tego kapitana Hervey, abym mógł powiedzieć mu w oczy, co myślę o tem oszczerstwie.
Zaledwie wyrzekł te słowa, drzwi się od muzeum otworzyły, i amerykański kapitan stanął na progu. Hervey zdawał się być bardzo ubawionym ogólnem zdziwieniem, jakie wywołało jego wejście i szedł ku zgromadzeniu swym kołyszącym się krokiem marynarza z wieczystem cygarem w ustach.
— Przepraszam panów, że wszedłem tu bez zaproszenia — rzekł tonem o wiele grzeczniejszym niż zwykle — ale gonię już od paru godzin za panem (tu zwrócił się do Don Pedra). Powiedziano mi na poczcie, że pan tu jest, przyszedłem więc, aby mieć z nim krótką rozmowę.
Peruwiański hidalgo spojrzał na marynarza, którego twarz była jaskrawo oświecona światłem reflektorów muzealnych, i podniósł się uprzejmie na jego przyjęcie.
— Bardzo mi przyjemnie poznać pana — rzekł z wyszukaną grzecznością — proszę, zechciej pan usiąść obok mnie, jeśli szanowny nasz gospodarz pozwoli nam porozmawiać pod swoim dachem.
— Ależ naturalnie, naturalnie! Kakatoes podaj panu krzesło — rzekł profesor z niezwykłą grzecznością.
— Przepraszam! pozwoli pan — przerwał Don Gajangos i sam podsunął krzesło Herveyowi, zapraszając go, by usiadł przy nim.
Gdy kapitan spełnił jego życzenie, hidalgo zaproponował mu papierosa z własnej srebrnej papierośnicy.
— Dziękuję, palę tylko cygara, jeżeli pani pozwoli — rzekł zwracając się do Łucyi.
— Ależ naturalnie, proszę bardzo — odrzekła Łucya, zdziwiona równie jak reszta obecnych wyjątkowymi względami, jakie Don Pedro zdawał się okazywać gwałtownemu marynarzowi. W tej chwili Don Gajangos upuścił papierośnicę, która upadła tuż obok stóp Herveya, tak, że ten mimo wrodzonego braku uprzejmości, czuł się jednak w obowiązku podjąć ją i podać żółtoskóremu donowi, jak zwykł był mianować Peruwiańczyka.
Gdy wyciągnął rękę podając ową papierośnicę, błysk zadowolenia zamigotał w oczach Don Pedra, który skłonił mu się poważnie mówiąc:

— Dziękuję ci Waza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fergus Hume i tłumacza: anonimowy.