Zgon Oliwiera Becaille/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Zgon Oliwiera Becaille
Podtytuł Nowela
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1874?
Miejsce wyd. Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Źródło skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Pierwszą mą myślą było obecnie udać się do dozorcy cmentarza, aby mnie kazał do domu odwieźć. Wstrzymało mnie jednak od tego kroku świtanie niewyraźnych jeszcze na razie myśli... Poprzestraszają się wszyscy moim widokiem... Na co się spieszyć, skoro i tak jestem obecnie panem sytuacyi... Począłem sobie obmacywać ciało; miałem tylko nieznaczny ślad zębów od ukąszenia w lewą rękę, wynikła stąd lekka gorączka wyposażała mnie jednak w niebywałą energię. Tak jest, potrafię pójść do domu bez niczyjej pomocy...
Nie chciałem tracić czasu. Przez mózg mi przelatywały tysiące myśli. Napotkawszy w pustym grobie obok mojego narzędzia grabarzy, zoryentowałem się, że należy usunąć zrządzony przezemnie nieład i załatać dziurę przez którą wyszedłem, aby mego zmartwychwstania nie spostrzeżono. Na razie myśli te nie miały jeszcze określonych kształtów, wydawało mi się jednak, że zbytecznem nadawać memu zdarzeniu rozgłos, jakbym się trochę wstydził tego, że żyję, kiedy mnie wszyscy mają za zmarłego. W przeciągu godziny zdołałem zatrzeć wszelki ślad. I wyskoczyłem z jamy.
Jakaż piękna noc!... Cisza głęboka zaległa cmentarz. Czarne cienie drzew rysowały się nieruchomo wśród tłumu białych grobowców. Rozejrzawszy się lepiej, spostrzegłem, że pół nieba płonie jakby łuną pożogi. To Paryż był w tej stronie! Skierowałem tam zaraz moje kroki, aleją ciemną od obrastających ją drzew. Uszedłszy jednak z pięćset metrów tak się zadyszałem, żem musiał usiąść dla odpoczynku na kamiennej ławeczce. Przypatrzyłem się sobie: byłem kompletnie ubrany, brakło mi tylko kapelusza. Jakżem był w owej chwili wdzięczny mej drogiej Małgorzacie za tę czułą troskliwość, z jaką zajęła się moim strojem, nim mnie złożono do trumny. Ale nagłe przypomnienie Małgorzaty dźwignęło mnie na nogi. Zapragnąłem ją coprędzej zobaczyć.
Na samym końcu alei zagrodził mi drogę mur. Wszedłszy na jakiś nagrobek, wspiąłem się i zeskoczyłem z drugiej strony. Skok był porządny, nie przyprawił mnie jednak o żadną szkodę, tak, że puściłem się natychmiast w dalszą drogę szerokim, pustym gościńcem, który okalał cmentarz.
Nie miałem najmniejszego pojęcia, gdzie jestem, powtarzałem sobie jednak z uporem, że wróciwszy do Paryża, odszukam przecież z łatwością ulicę Dauphiné. Ludzie mnie mijali, nie odzywałem się jednak do nikogo, bojąc się wtajemniczać nieznajomych w me położenie rozpytywaniem o drogę. Dziś zdaję sobie w zupełności sprawę, że miałem podówczas potężną gorączkę i myślałem jak człowiek w malignie. Aż kiedy mi przyszło skręcić na główną szosę, nagły błysk słońca, które mi bryznęło prosto w oczy, tak mnie olśnił, że padłem jak kłoda na bruk.
W tem miejscu w życiu mojem przypada luka. Przez trzy tygodnie byłem bez przytomności. Kiedym się z mego stanu ocknął wreszcie, ujrzałem się w jakimś pokoju nieznanym mi zupełnie. Pielęgnujący mnie człowiek opowiedział mi z prostotą, że napotkawszy mnie pewnego ranka zemdlonego na bulwarze Montparnasse, wziął mnie do siebie, gdzie jestem dotąd. Był to stary lekarz, który wycofał się już z praktyki. Kiedym mu począł dziękować, obruszył się, szorstko mi przerywając, że mnie przygarnął dla studyów, ponieważ go zaciekawił mój wypadek. Zresztą w pierwszych dniach rekonwalescencyi zabronił mi surowo zadawać mu jakiekolwiek pytania, sam zaś ani wtenczas ani później nie wypytywał mnie o nic. Ośm dni jeszcze przeleżałem w łóżku w absolutnym spokoju, nie natężając nawet pamięci rozmyślaniem, bo nawet wspomnienia zbyt były męczące dla osłabionej mej głowy. Od czasu do czasu wszakże począł mnie już nawiedzać wstyd i niepokój, czy majacząc w gorączce, nie wygadałem się wobec tego człowieka z jakim imieniem lub faktem, ale lekarz nie uczynił nigdy najmniejszej aluzyi, mogącej usprawiedliwić me obawy. Dobroć jego nie wykroczyła ni razu z granic dyskrecyi.
Tymczasem przyszło lato. Pewnego czerwcowego rana uzyskałem nakoniec pozwolenie na krótką przechadzkę. Przecudnyż to był poranek, jeden z tych pełnych słonecznej radości świtów, co tak odmładzają ulice starego Paryża. Szedłem krok za krokiem, rozpytując przechodniów na każdym rogu o ulicę Dauphiné. Przybywszy wreszcie na nią, poznałem z trudnością hotel, w którym rozkwaterowaliśmy się za naszem przybyciem. W tej samej chwili wszakże strach mnie ogarnął iście dziecięcy. Lękałem się, że jeźli się Małgorzacie niespodzianie ukażę, gotowa paść nieżywa. Najlepiejby tedy było uwiadomić wpierw tę staruszkę, tę panią Gabin, która mieszkała obok nas. Ponieważ atoli wciąganie pomiędzy mnie i Małgorzatę osoby trzeciej niebardzo mi przypadało do smaku, nie mogłem się zdecydować. Równocześnie w głębi mej istoty dawała mi się uczuć jak gdyby wielka próżnia, coś na kształt ofiary uczynionej sercem od dawna...
Dom cały złocił się w słońcu. Poznałem go w końcu zupełnie po trochę podejrzanej restauracyi na parterze, z której nam przynoszono jedzenie. Podniósłszy oczy, wpatrzyłem się w ostatnie z okien na trzeciem piętrze, na lewo. Było szeroko rozwarte. Naraz młoda, nieuczesana kobieta w niedopiętym kaftaniku, wsparła się na niem łokciami, tuż za nią zaś ukazał się ścigający ją młody człowiek i przysunąwszy do niej usta, pocałował ją w kark. Nie była to jednak Małgorzata. Przypatrywałem się temu wszystkiemu bez żadnego zdziwienia zgoła. Zdawało mi się, że mi się to wszystko śni, a także inne jeszcze rzeczy, o których się miałem dopiero dowiedzieć.
Stałem przez chwilkę na ulicy, nie mogąc się zdecydować, czy iść na górę zapytać tę parę kochanków, śmiejących się bez ustanku w potopie słońca. Potem jednak uznałem za odpowiedniejsze wstąpić do restauracyjki na dole. Musiałem być do niepoznania zmieniony, broda mi urosła w czasie mej gorączki mózgowej, policzki miałem zapadnięte...
Zaledwiem usiadł przy jednym z stolików, ujrzałem panią Gabin, która przyszła z filiżanką kupić sobie kawy za dwa sous i rozsiadłszy się przed ladą, rozpoczęła z kasyerką w najlepsze codzienną paplaninę plotkarek. Nastawiłem uszu.
— I cóż? — zapytała kasyerka. — Ta biedaczka z trzeciego piętra zdecydowała się nareszcie?
— Cóż pani chcesz? — odpowiedziała pani Gabin — to jeszcze najlepsza rzecz ze wszystkich, jakie jej pozostawały do zrobienia. Pan Simoneau dawał jej tyle dowodów przychylności... Zakończył właśnie szczęśliwie swoje interesa — gruby spadek, mówiąc między nami — więc jej zaproponował, żeby z nim jechała... Ma ją ulokować u swojej ciotki, która potrzebuje zaufanej osoby do towarzystwa...
Dama za kontuarem zachichotała przy tych słowach z lekka. Ja zaś ukryłem twarz w arkuszu gazety, czując, że zaczynam drżeć i blednę jak kreda.
— Niema najmniejszej wątpliwości, że to się zakończy małżeństwem — ponowiła z powagą pani Gabin. — Ja pani przysięgam na mój honor, nie zauważyłam między nimi nic podejrzanego. Ta mała opłakiwała bezustannie swego nieboszczyka, a młody człowiek zachowywał się jak najprzyzwoiciej... Wczoraj odjechali. Skoro żałoba się skończy, zrobią, jak sami zechcą.
W tej chwili drzwi restauracyi od ulicy otwarły się i wbiegła Dédé.
— Mamo!... czemu nie przychodzisz na górę?!... Czekam i czekam!... Chodźże!
— Zaraz. Nie nudź mnie — ofuknęła ją matka.
Dziewczynka została i usiadłszy, poczęła się przysłuchiwać rozmowie dwu kobiet z przebiegłą minką małego łobuza, rozwijającego się na paryskim bruku.
— A potem, co tu gadać — dorzuciła pani Gabin; — nieboszczyk przecie nie był wart pana Simoneau... Nie podobał mi się od pierwszej chwili ten chudziaszek... To jego ciągłe postękiwanie... A przytem w kieszeni płótno!... Nie! nie!... taki mąż to czyste nieszczęście dla kobiety, co ma w żyłach krew... Tymczasem pan Simoneau i bogaty i mocny jak Turek...
— Och! Mamo! — wtrąciła się żywo Dédé — ja go raz widziałam, jak się golił... Ma całkiem obrośnięte ręce!...
— Pójdziesz ty mi stąd?... — krzyknęła stara z gniewem, wlepiając dziewczynce kułaka; — wszędzie nos wtyka, gdzie jej nie trza!...
I dodała na zakończenie:
— Wie pani co?... Bardzo dobrze tamten zrobił, że umarł... W porę!... w samą porę!
Znalazłszy się na ulicy, począłem się wlec krok za krokiem, jakbym miał nogi połamane. Nie mogę mimo tego powiedzieć, bym cierpiał zbyt mocno. Uśmiechnąłem się nawet, spostrzegłszy na bruku mój chudy cień, rzucony przez słońce. W istocie, byłem słabeusz... Dzika to była z mojej strony myśl, poślubić Małgorzatę... I przypomniałem sobie jej znudzenie w Guérande, napady zniecierpliwienia, jej życie smutne i pełne trudów... Pomimo tego wszystkiego kochane moje kobieciątko okazywało mi zawsze tyle dobroci... Nie byłem jednak nigdy — widzę to dopiero teraz — jej kochankiem, a jeżeli płakała po mnie, to tylko jak po bracie...
Po cóż więc stawać raz drugi w poprzek jej życiu?... W umarłym niema miejsca na zazdrość... Podniósłszy głowę, ujrzałem przed sobą ogród luksemburski. Wszedłem i siadając na jednej z ławek, oblanych słońcem, pogrążyłem się w słodyczy marzeń... Myśl o Małgorzacie poczęła mnie rozrzewniać. Wyobraziłem ją sobie na prowincyi, w małem miasteczku, bardzo szczęśliwą, bardzo kochaną, bardzo pieszczoną. Wypiękniała, urodziła trzech chłopców, dwie dziewczynki...
Dalej!... Miałem racyę, przenosząc się na tamten świat i nie będę tak głupim, ani tak okrutnym, by z niego teraz powracać...
Podróżowałem wiele od tego czasu, żyłem wszędzie potrochu... Wiem, że jestem miernotą, co tylko pracuje na chleb, a potem go zjada — jak tylu... Toż śmierć mnie już dziś nie przestrasza — ale o dziwo! zdaje się nie chcieć mnie teraz, kiedym postradał wszelką racyę istnienia — to też obawiam się, aby nie chciała zapomnieć o mnie zupełnie.
















Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Zygmunt Niedźwiecki.