Ze wspomnień młodości

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Ze wspomnień młodości
Pochodzenie Drobiazgi
Wydawca Redakcja „Muchy”
Data wyd. 1898
Druk A. Michalski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ze wspomnień młodości.

J

Jeden z moich serdecznych przyjaciół, znakomity uczony chiński, który nosi honorowy dzwonek na brzuchu i honorowy guzik na plecach, powiedział do mnie pewnego razu:
— Człowiecze dziki! otwórz wrota uszu twoich i wierzeje gęby twojej i słuchaj. Wiesz że ty, co to jest młodość?
— Wiem.
— Więc powiedz.
— Młodość jest to... młodość.
— Ze smutkiem widzę, że w lampie twojej głowy nie ma oleju. Młodość jest to niewiasta rozdająca młodym chłopcom wąsy, a dziewczętom iskry do źrenic... Młodość, jest to smok o siedmiu paszczach ziejących płomieniem. Młodość, jest to wąż idący naprzód ogonem. Młodość, jest to wojownik niesłuchający wodza, jest to miecz w dłoni szalonego. Młodość, jest to byk z Tybetu, nieznający jarzma... a jednak byliśmy wszyscy młodymi...
Ucałowałem zacnego mandaryna w dzwonek i wyjechałem z Pekinu, ale słowa mędrca zostały w mej pamięci na zawsze...
Dzieci! dzieci! czy sądzicie, że wasz przyjaciel Jalapeus, zawsze był starym, zawsze był łysym, zawsze doktorem, niosącym ulgę ludzkości wszelkiemi możliwemi instrumentami? O, nie!
Na tej łysinie porastała niegdyś bujna grzywa, w oczach palił się ogień... nos nie był tak romansowy jak obecnie i nie całował brody, jak to czyni teraz... Byłem pięknym mężczyzną, osobliwie w nankinach i seledynowym fraku ze srebrnemi guzikami... Kobiety przepadały za mną — bo czyż nie było za czem?
Cudownie tańczyłem menueta, zwłaszcza z panną Hortensyą, córką obwodowego kreisfizyka. A zaś ojciec mój miał aptekę i sprzedawał ludziom senes i kamforę, dwa szlachetne specyfiki, bez których świat byłby już oddawna na tamtym świecie.
Kamfora! czyż wszystko nie jest kamforą, czyż wszystko nie znika tak jak ona? Camphora camphorae et omnia camphora, byłby powiedział mędrzec, gdyby znał kamforę, ale mędrzec nie znał ani kamfory, ani panny Hortensyi...
A była to ładna istotka: nosiła loki angielskie, krótką sukienkę, stanik z bawetem, długie majteczki z gipiurową falbanką i atłasowe trzewiczki. Wówczas kobiety nosiły nogi długie a wązkie. Młodzież zarzuciła już wówczas harcapy i kolorowe pończochy, ubieraliśmy się opięto i wązko.
Piękne czasy i cudowne mody — ja miałem pod pachą cylinder wysoki na 19½ cali, w kapeluszu Hortensyi, leżącym na kanapie, mieściły się wygodnie dwa pinczery jak w budzie...
Czym kochał Hortensyę? Nie! jam za nią szalał, uważałem ją za bóstwo, tem bardziej, że nie widywałem nigdy, aby jadła lub piła. Wątpiłem nawet o tem czy sypia. Pytałem jednego kandydata teologii, czy anioły drzemią po obiedzie; odpowiedział mi, że nie. Więc i Hortensya spać nie może...
Ale za to lubi tańczyć. Raz w tańcu powiedziałem jej, że ją kocham, nazwałem ją najpiękniejszą istotą na świecie... W odpowiedzi otrzymałem uściśnienie ręki i byłem tak uszczęśliwiony, jak gdyby stary radża z Singapoore zrobił mnie uniwersalnym swoim spadkobiercą. Gdyśmy stanęli za firanką we framudze okna, zadrżałem i pocałowałem ją w rękę. Ogrom mojej śmiałości przerażał mnie samego! Dokąd zajdę? pytałem własnego serca a to serce prowadziło mnie tak daleko... tak bardzo daleko...
Ojciec mój wyprawiał imieniny. Cała śmietanka towarzystwa, (z kożuchem nawet, bo z wdową po zmarłym hrabi), zebrała się w naszym domu. Świece woskowe i olej rozsiewały blaski, postrojone damy nie bez pewnej dumy pokazywały obnażone ramiona i cząstki ubielonych klatek piersiowych. Była to pyszna w swoim rodzaju wystawa, tem bardziej, że wdowa po hrabi wystąpiła z całą paradą, podczas gdy inne damy ograniczyły się na odsłonięciu pleców, lub też na klinowatych wycięciach zaczynających się pod brodą a kończących się na średniej chrząstce mostka...
Niewiele to mnie wzruszało, ale kiedy krejsfizyk z córką przestąpił próg salonu, wówczas zdawało mi się, że widzę niebo otwarte i że ztamtąd zstępuje cherubin w sukni jasnoniebieskiej.
Z niemego zachwytu i ekstazy wyrwał mnie tubalny głos krejsfizyka, który, trzymając za rękę jakiegoś olbrzymiego dryblasa, rzekł:
— Szanowni państwo, mam zaszczyt przedstawić: oto jest pan Roch Męczyszkapski z Ochwacina, obywatel i narzeczony mojej jedynaczki Hortensyi...
Spojrzałem na nią wzrokiem pełnym niemej rozpaczy, ona zaś zbladła, jak kreda, a kiedy w chwilkę później zdołałem do niej przemówić, szepnęła mi, ze jest zmuszoną do przyjęcia pana Rocha i że dzień jej ślubu będzie zarazem dniem pogrzebu. To powiedziawszy puściła się w wir walca z tymże samym Rochem, który ją widocznie do wszystkich tańców zaangażował...
Było to nad moje siły, szczęście że miałem ojca aptekarza...
— Nie! stokroć nie, mówiłem, nie będziesz ty dziś długo cieszył się swojem szczęściem, nie będziesz całował tej rączki białej! Nie, smoku! krokodylu, elegancie jarmarczny! nie będziesz pożerał oczami tych skarbów piękności i wdzięku!..
Zacny mój rodzic dobył z piwnicy sporą bateryę butelek, wznoszono różne toasty, a ja pełniłem obowiązki podczaszego, bacząc, aby puste szkło nie zabierało miejsca napróżno.
I przyszła mi naówczas myśl szalona, bardzo śmiała, ale ja kochałem Hortensyę...
Pobiegłem do apteki, znajdującej się na dole, zaspany uczeń nie spostrzegł, jak otwierałem szafką z lustrzanemi drzwiami...
Po chwili, ze słodkim, bardzo słodkim uśmiechem, podałem Męczyszkapskiemu duży kielich wina... Wypił go duszkiem, bo właśnie orkiestra pacanowska uderzyła pierwsze takty mazura. Serce mi biło radośnie na widok jak Hortensya przodowała ze swoim nienawistnym drągalem.
— Drugie pary! — zawołał pewien kanclerz, którego skromne stanowisko biurowe osłodzone było mianem dyrektora tańców, — drugie pary! mazur!
Tancerze pierwsi odprowadzili swe damy, szczęśliwy Roch podał Hortensyi krzesło, a sam usiadł na stojącym obok fotelu.
O czem rozmawiali, nie wiem, to wszakże jest faktem, że czcigodny obywatel staczał z sobą jakąś ciężką, wewnętrzną walkę.
Oczy jego stawały się coraz czerwieńsze, twarz wydłużała się w sposób arcykomiczny.
— Ha! dobrze, działanie trucizny się zaczyna!..
Hortensya przemówiła do niego, on w odpowiedzi, ziewnął po szlachecku, szeroko, głośno i przeciągle... Zdawało się, że w otwarte usta wciągnie fortepian, grającą na nim ciotkę i ze cztery panny w powiewnych tarlatanach.
Obrażona Hortensya wstała i zaczęła obrywać jakiś kwiatek w wazonie.
Zbliżyłem się do niej i rzekłem.
— Widać pani obrażona jest cokolwiek na pana Męczykońskiego.
— Męczyszkapskiego?
— Chciałem mu pochlebić, żal mi bowiem tych, co stojąc już na progu szczęścia, połykają jakieś ostre ciernie; co będąc jedną nogą w raju, narażają się na gniew aniołów.
Nie dokończyłem, bo jakiś tancerz z damą, w podskokach, których mogłoby cielę pozazdrościć, przybiegł, podał ramię Hortensyi i poprowadził obie damy przed fotel na którym siedział pan Roch.
— Migdał, czy rodzenek, — rzekł, proszę wybierać.
Ale pan Roch ani wybierał, ani wstawał, opuścił głowę na piersi i chrapał jak za najlepszych czasów. Wówczas podbiegłem i rzekłem do Hortensyi:
— Pozwól pani zastąpić tego sfatygowanego kawalera... wybieram migdał.
Serce mi powiedziało, że Hortensya jest w danej chwili migdałem.
Puściliśmy się w taniec, nie zważając na to, że w domu zrobił się skandal, że zacnego Rocha nikt nie mógł dobudzić, że musiano go wynieść na drugą stronę i położyć na sofie.
Nieprzyjaciel został pobity stanowczo... W kontredansie Hortensya przysięgła mi na szczątki zwiędłej róży, że nigdy w życiu nie zdecyduje się być żoną takiego ospalca, że gotowa jest czekać na mnie, aż dotąd, dopóki nie zdobędę odpowiedniego stanowiska, że mnie kocha...
Przepędziłem najcudowniejszy wieczór w mem życiu! Aż do białego dnia tańczyłem z Hortensyą, okazując jej szaloną miłość wzrokiem, słowami i nogami.
A Męczyszkapski spał.
Cóż dziwnego? dałem mu taką dozę opium, po której wół mógłby przespać dwie doby.
Na drugi dzień, tuląc różę do serca, wyjechałem za granicę, pieszcząc w duszy najpiękniejsze nadzieje, wierząc w to, że przyszła madame Jalapeus będzie ozdobą towarzystw i dumą swego małżonka.
I kto wie czy zamiary te nie byłyby uwieńczone pomyślnym skutkiem, gdyby nie to, że powróciwszy do domu na wakacye, ujrzałem Hortensyę, już jako panią Męczyszkapską z Ochwacina, piastującą na kolanach chłopaka krzykliwego, o gębie szerokiej jak talerz.
W poezyi wówczas zaczynał się budzić romantyzm; zapisałem się natychmiast do tej szkoły i zacząłem cierpieć... Znienawidziłem kobiety, aż do chwili w której ożeniłem się z niemką, mająca w wyprawie trzy tuziny szlafmyc i piętnaście tysięcy talarów posagu.
Życie moje popłynęło równo i cicho... bom wyszedł z epoki młodości, a miłość, jak powiedział uczony mandaryn z dzwonkiem, jest to byk z Tybetu... jest to wąż chodzący naprzód ogonem...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.