Ze wspomnień Kasztelanica/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kajetan Kraszewski
Tytuł Ze wspomnień Kasztelanica
Podtytuł przyczynek do historyi obyczajów, życia domowego i wychowania w końcu 18 w.
Wydawca K. Grendyszyński
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
Dom rodzicielski.

Dziad mój (autora Antoniego B.)[1] mieszkał w jednej z najchlebodajniejszych okolic kraju naszego, na Kujawach, w majętności Płowce, odziedziczonej po swym ojcu. Jako jedynak, na dzisiejsze czasy magnacką prawie posiadał fortunę, składającą się z wioski, która stanowiła oddawna gniazdo rodzinne, osobnych oddzielnych dóbr odległych o mil parę i kilku innych porozrzucanych w okolicy po mniejszych miastach. Liczył się więc do majętniejszych w kraju obywateli; ukształcenie posiadał wyższe, z tymi więc środkami, jako rzeczywiście uzdolniony, powołany został na wyższy urząd w kraju, bo ostatecznie po szczeblach doszedł do krzesła senatorskiego i piastował godność kasztelana.
Ożenił się z wojewodzianka płocką, Zboińską, z możnej pochodzącą rodziny, przez co powiększył swoją fortunę; owdowiawszy w lat kilka po tej pierwszej żonie, która mu pozostawiła trzech synów i córkę, wszedł w powtórne związki małżeńskie z kasztelanką inowrocławską, Dąmbską, a ta mu wniosła w posagu dobra położone w Prusach. Był więc obywatelem różnorządowym, lecz prześladowany przez króla pruskiego, prawie połowę tych dóbr przez konfiskatę utracił. Ostatni z królów naszych, słodząc mu tę gorzką pigułkę, w nagrodę nadał tytuł hrabiego, którego dziad nie używał, dokument tylko ten zachował, jako pamiątkę dopełnionego gwałtu i takowy po dziś dzień znajduje się w archiwach rodzinnych.
Druga żona dziada mego obdarzyła go bardzo licznem potomstwem; ojciec mój (Wincenty), który pochodził z tego powtórnego związku, liczył, że było rodzeństwa dwadzieścia dwoje, z tego zaledwie trzecia część wychowała się i dosięgła dojrzalszego wieku. Dziad mój, jako dygnitarz kraju, przebywał większą część życia swego albo w stolicy, gdzie go urząd jego powoływał, lub też za granicą, w dyplomatycznych misyach wysyłany. Zarząd więc tak obszernych majętności, jakie posiadał, był w ręku plenipotentów i ekonomów. Dwór jednakże w gnieździe rodzinnem, Płowcach, utrzymywany był licznie i zawsze gotów na powrót państwa, który każdej chwili mógł nastąpić; liczna służba i rezydenci oczekiwali na niespodziane ich przybycie.
W tem położeniu wychowaniem tak licznego, jak to wyżej wspomniałem, potomstwa za młodu nie zajmował się ani dziad mój, ani też babka, mając inne obowiązki do spełnienia. Rzeczą zaś było przyjętą w owym czasie, u magnatów zwłaszcza, że małemi dziećmi nie zajmowano się wiele, co teraźniejsze matki z oburzeniem przeczytają, dawniej jednak ten błąd przebaczano. Po przyjściu więc na świat dziecka, odsyłano pod dozorem ochmistrzyni do dóbr swoich z poleceniem, aby oddano dziecko na odchowanie do tej lub owej majętności zarządzającemu gospodarstwem, który to obowiązek każdy miał sobie w kontrakcie zastrzeżony.
Ojciec mój dostał się do ludzi bardzo zacnych i uczciwych, również jak dwaj starsi bracia jego, którzy po dojściu do lat trzech i czterech poumierali; o czem obowiązkiem było rządcy, czy też ekonoma przy raporcie ostatnim z gospodarstwa zamieścić wiadomość, mianowicie: jaki jest remanent w kasie, w zbiorach, w stanie inwentarza i t. p. oraz dodać, że pomiędzy innemi dnia tego a tego »umarł panicz«. Ojciec mój (Wincenty) pozostawszy sam, tem troskliwiej był przez tych zacnych ludzi pielęgnowany, którzy, że sami byli bezdzietni, jak do własnego dziecka się przywiązali. Pani sama pieściła ojca mojego jak rodzona matka, on zaś, gdy się już ojciec odchował tak, że mógł się przy nim czepiać, był nieodstępnym prawie jego towarzyszem. Był więc ciągle przez obojga pieszczony i było mu tam jak w niebie; nie dziw więc, że przywiązał się do nich, jak do własnych rodziców i za takowych ich też uważał.
Ale jak wszystko ma swój kres, tak i ta błoga zobopólna rozkosz musiała się przerwać niewypowiedzianą goryczą. Postanowiono bowiem było, że jak skoro dziecko oddane na wychowanie skończy lat siedm, obowiązkiem było wychowującego ekonoma pańskie dziecko odwieźć do głównej majętności, gdzie była szkoła paniczów w oficynie i tam pod nadzorem podówczas tak zwanego dyrektora poczynało się pierwsze wykształcenie.
Gdy ta epoka na mego ojca nadeszła, wymyty, przystrojony i wyszykowany, jak tylko może być najlepiej, pojechał mój ojciec z wielką uciechą ze swym opiekunem w podróż, nie przewidując swoim dziecinnym instynktem rozpaczy, która go niebawem spotkać miała. Nic mu o celu podróży pierwej nie powiedziano, dopiero na miejscu dowiedział się prawdy, że przybył do rzeczywistych swoich rodziców, czego zrazu dziecinnym rozumem pojąć nawet nie mógł i sądził, że to jest jedna z dykteryjek, któremi go nieraz opiekun jego przed ułożeniem do snu wieczorami zabawiał. Dopiero później wszystko w rzeczywistość poczęło się zmieniać, jak zobaczył rówieśników swoich, których braćmi kazano mu nazywać i gdy potem zaprowadzono do dużego dworu przed jakichś państwa — byli to rodzice jego naówczas właśnie bawiący w domu i ci pochwalili opiekuna za dobre odchowanie dziecka. Ojciec mój jednakże pomimo dawanych rozkazów, co ma dalej robić, to jest, aby szedł do oficyny, uporczywie trzymał się poły surduta tego, którego za ojca dotąd uważał. Musiano więc nakoniec prawie gwałtem oderwać go od jego dotychczasowego opiekuna i przy największym ryku i płaczu zamknąć w osobnym pokoju.
Przez trzy dni nieutulony w płaczu i smutku nie przyjmował żadnego prawie posiłku; w końcu gdy natura tę siłę woli zwalczyła, po przepędzonej spokojniejszej nocy posilił się pierwszem śniadaniem i odzyskał wolność, a guwerner w nagrodę pozwolił mu się po obiedzie zabawić z chłopcami, czyli starszymi jego braćmi.
Na drugi dzień ułożył sobie ojciec skrycie plan ucieczki do kochanych swoich opiekunów, do których tęsknił niewymownie.
Przygody dalsze tak mi sam opowiadał:
Pod wieczór, kiedy się już dobrze mroczyć poczęło, wyszedłem pod zmyślonym pozorem do ogrodu i przez gęsty szpaler grabowy dostałem się na pole pokryte wyrosłem i gestem zbożem. Było to w końcu czerwca, mogłem więc niepostrzeżony przez nikogo ubiedz jak zagajem, który w zupełności wzrost mój zakrywał, spory kawał drogi; w końcu zatrzymałem się bo i łan zboża przerzedzać się począł. Lecz cóż dalej robić? Siedmioletni rozum odradzał mi wracać tą samą drogą, więc nie namyślając się długo, poskoczyłem szybko na jakąś polną drożynę i tą ubiegłszy spory kawał, natrafiłem na nowy łan zboża. Wszedłem więc w sam środek a znużony przysiadłem, by spocząć i sen mimowoli skleił mi powieki.
Noc krótką w tej porze przespałem nie obudziwszy się aż ze wschodem słońca; obfita rosa przy pogodnym dniu czerwcowym orzeźwiła trochę zbolałe od twardego łoża młode członki, przypomniałem sobie dzieje dnia poprzedniego, ale zdjęty strachem obawiałem się wyjrzeć ze swego schronienia, aby nie być spostrzeżonym. Okolica była mi obcą, bo prócz wioski, w której się chowałem, nie znałem dotąd nawet nazwiska żadnej miejscowości; lecz należało coś postanowić. Chyłkiem więc dostawszy się do głębszego wygonu, którym mogłem swobodnie postępować, wydostałem się na otwarte pole, przerznięte wysadzonym dość szerokim traktem; tym zrazu ostrożnie, następnie ułamawszy pęd z wierzby, przedstawiający podróżny kijek, kroczyłem już śmielej prostą drogą. Idąc tak dość długo ujrzałem przed sobą wieś szeroko zabudowaną, w jednym końcu stał wiatrak, a w przeciwległej stronie kościół i zabudowania miejscowego proboszcza. Z bijącem sercem i obawą błąkać się zacząłem po wsi w zamiarze uproszenia sobie pożywienia, gdyż głód po takim spacerze i spędzonej na świeżem powietrzu nocy dokuczać mi zaczął; nie miałem jednak tej śmiałości, aby wprost wejść do której chaty. Błąkając się tak zauważyłem, że jakiś człowiek, z waszecia przybrany, idzie za mną i ciekawie zaczyna mi się przypatrywać, w końcu zaś przybliżył się do mnie i zapytuje:
— Coś ty za jeden, mój chłopcze, co się tu tak błąkasz po wsi?
Nie odebrawszy ode mnie zaraz odpowiedzi, a widząc zalęknioną minę i rumieniec występujący na twarzy, rzecze:
— Ty musisz być jakiś włóczęga i uciekasz pewnie ze służby? Co, nieprawda malcze?
Wyrzekłszy te słowa dość podniesionym i tubalnym głosem, chwycił mię nagle za rękę i krzyknął:
— Chodź hultaju, zaprowadzę cię do naszego proboszcza, on cię zaraz zmusi do gadania, ty łotrze jakiś! Jakie to małe, a kieruje się już na złodzieja!
Ja wybuchnąłem natenczas rzewnym płaczem, lecz on nie uważając na to, przy towarzyszeniu szturchańców, które jeszcze płacz mój zwiększały, poprowadził mię ku kościołowi.
Właśnie proboszcz, figura dość wysoka, z wejrzeniem groźnem, liczący około trzydziestu lat wieku, powracał z kościoła po mszy rannej do plebanii, posłyszawszy podniesiony głos swego organisty i mój płacz stanął na cmentarzu kościelnym i przyłożywszy dłoń do oczu dla osłony od słońca zawołał:
— A kogo to asan prowadzisz?
— A to, proszę jegomości — ozwał się sługa kościelny — chłopiec ten włóczy się po wsi, widać łotr jakiś, ucieka ze służby, a nie chce powiedzieć, co za jeden; prowadzę go tu do dobrodzieja, może się co prędzej od niego dobrodziej dowie.
— A daj go tu, daj — zawołał proboszcz.
Posunęli się już obadwa ku plebanii, trzymając mnie jako delikwenta pomiędzy sobą i prawie gwałtem wepchnęli do pierwszej izby.
Zamknąwszy drzwi, zabrał się proboszcz do egzaminowania, ale gdy żadnej odpowiedzi oprócz płaczu ze mnie dobyć nie mógł, zniecierpliwiony tym moim uporem porwał wiszący na gwoździu batożek, boćkowskim w owych czasach zwany, i kazawszy przytrzymać mię organiście w pozycyi do tego dogodnej, wyciął mi porządny raz wołając:
— Gadaj, smarkaczu, coś za jeden, bo dopóty bić będę, póki mi nie powiesz.
Ten raz pierwszy zniosłem mężnie, jak na mój wiek, skręciwszy się tylko z bólu; drugi raz wywołał już krzyk, za trzecim zaś batem, nie mogąc dłużej wytrzymać, zawołałem z całych sił:
— Ja jestem kasztelanic z Płowiec!!
Na te moje słowa organista odskoczył nagle ode mnie jak oparzony, a proboszcz zmieszany zrazu, porwał mię płaczącego w ramiona i utulając jak mógł, powtarzał:
— A czemuś mi tego, kochane dziecko, nie powiedział odrazu.
Porwał też wnet ze stołu przygotowany dla niego samego po mszy przez gospodynią chleb z masłem do kawy i rzecze:
— Naści, kochanku, możeś głodny...
Ja łkając jeszcze chciwie ten specyał spożywałem; proboszcz zaś tymczasem nalał mi kawy i tym mnie do reszty rozbroił, a chcąc wynagrodzić wyrządzoną przykrość, głaskał ciągle po głowie i twarzy, powtarzając:
— Pij, dziecko, pij, już ci żadnej krzywdy nie zrobię, ale bądź grzeczny i powiedz mi, jakim sposobem dostałeś się do naszej wioski.
Lecz jeszcze żadnej odpowiedzi ze mnie wydobyć nie mógł; dopiero porwawszy kawałek cukru, odezwał się:
— Dostaniesz to, a powiedz jak ci imię.
Na widok tego przysmaku, przypominającego mi moich kochanych opiekunów, od których często go dostawałem, nieśmiało jeszcze i cichym głosem wyrzekłem:
— Wicuś.
— No, Wicusiu — rzekł ksiądz — opowiedz mi, czyś się może zabłąkał przypadkiem, jakim sposobem?
Powoli, przez wyrywane moje odpowiedzi, domyślił się proboszcz prawdy i widząc mnie już spokojniejszym, posadził na krześle, a tymczasem zaczął się naradzać ze swym organistą, co ze mną dalej począć? jak zatrzeć ten crimen, że targnął się na dziecko znanego w okolicy magnata, i długo się też nie mógł uspokoić. Po cichych szeptach ze swym w służbie Bożej pomocnikiem, postanowili, abym dnia tego jeszcze na plebanii pozostał, a nazajutrz zrana po mszy świętej miał mnie proboszcz odwieść do moich rodziców, skąd tak niespodzianie zniknąłem.
Zawsze jednak nie spuszczano mnie z oczu, abym i z plebanii nie drapnął.
Tymczasem we dworze w Płowcach wieść o zniknięciu mojem jeszcze się nie bardzo rozgłosiła; trzymana była w tajemnicy mianowicie przez pana dyrektora, którego pieczy powierzeni byli panicze. On bowiem właśnie tego wieczora, kiedym się ucieczką salwował, wybrał się był na umówionego z rezydentami ćwiczka i lampeczki, przykazawszy nam położyć się na spoczynek i oświadczając, że zaraz powróci. Ale partyjka, jak na nieszczęście, przeciągnęła się aż do rana, a powróciwszy z trochę zaprószoną głową chyłkiem do szkoły, nie spostrzegł, że mu jednego malca brakuje. Dopiero przy śniadaniu zrobił się rejwach; pan guwerner przestraszony, zapowiedział moim braciom pod najsurowszą karą, której w danym razie nie szczędził, aby nic o tem nie mówili nikomu, sam zaś zajął się tajemnie poszukiwaniem. Zrazu sądził, że mnie znajdzie gdzieś uśpionego w obszernym ogrodzie, ale poszukiwania jego, naturalnie, żadnego nie odniosły skutku; przeszedł się parę razy po wsi, lecz i tam na ślad natrafić nie mógł. Powrócił więc zgryziony w najgorszym humorze do szkoły i w najdotkliwszy sposób wywierał swój gniew na moich braciach.
Najgorszą dla niego chwilą był obiad, bo tam zwykle przyprowadzał swoją szkołę i z paniczami na szarym końcu siadywał. Szczęśliwie się jakoś złożyło, że w tym dniu oprócz domowników dosyć się zjechało zagórskich gości, stół był długi i rodzice moi zajęci przybyłymi nie zwrócili uwagi na brak jednego syna.
Tak więc jakoś uszło szczęśliwie panu guwernerowi, a bracia moi podług zakazu — milczeli.
Po obiedzie jednak pan dyrektor zaczął się namyślać, co dalej robić? Zwierzył się ze swego strapienia zaufanemu przyjacielowi, jednemu z rezydentów, i na wspólnej naradzie stanęło, aby wysłać posłańca do moich dawnych opiekunów, sądzili bowiem, że tam prawdopodobnie musiałem się udać.
Całe pół dnia do późnego wieczora upłynęło w niecierpliwem oczekiwaniu, lecz napróżno, bo zaufany pana profesora wysłaniec miał sobie zaleconem, że gdyby mnie nie znalazł u dawnych moich opiekunów, czynić w okolicy poszukiwania na przypadek, gdybym się gdzieś w nieznanych mi stronach zabłąkał.
Tymczasem na trzeci dzień po mojej ucieczce około godziny jedenastej z rana zajechała w Płowcach przed bramę bryczka, wysiadł z niej jakiś nieznany tam jeszcze ksiądz świecki, wysadził za sobą chłopca i wiodąc go za rękę, kroczył poważnie obszernym dziedzińcem prosto ku dworowi.
Pan dyrektor w swej alteracyi drażliwy na każdy ruch w dziedzińcu, pierwszy spostrzegł postępującą parę i wyskoczywszy ze szkoły w kilkunastu susach, dopędził proboszcza; poznawszy zaś mnie, zawołał:
— A ty malcze, gdzie się włóczyłeś? Proszę dobrodzieja to tutaj trzeba zaprowadzić tego chłopca — dodał, wskazując na oficynę.
— A kto waść jesteś — ozwał się ksiądz i zmierzył go groźnie oczyma.
— Właśnie jestem nauczycielem dzieci tutejszego dziedzica — odparł pan dyrektor — i ten chłopiec memu dozorowi jest powierzony.
Ja wtenczas przebiegłem na drugą stronę mego teraźniejszego opiekuna, a on odrzekł podniesionym głosem :
— A to mi pan śliczny dozorca, że z pod twojej opieki wymykają się oto takie dzieci, których przecież nie tak trudno utrzymać w ryzie. Pan Bóg łaskaw, że się to do mnie przybłąkało, a niechby go przypadkiem wilcy były rozszarpały, których tu w okolicy dosyć jest, lub zły człowiek dostał w swoje szpony. Nie, panie dobrodzieju, ja melduję się wprost przed samego pana kasztelana, i jemu tę rzecz całą opowiem. — I posunął się ze mną szparkim krokiem do domu.
Nauczyciel próbował jeszcze zmiękczyć księdza i prosił:
— Zmiłuj się Jegomość! Zgubisz mnie na całe życie!
Ale i to nic nie pomogło; tymczasem zaś na dziedzińcu ten i ów zaczął się tej scenie przypatrywać, a naprzód wysunął się poważny z siwym wąsem, miłego oblicza, czerstwy jeszcze starzec, ubrany z waszecia i skłoniwszy się słudze Bożemu do kolan, zapytał, czego sobie życzy.
— Chciałem się — mówi ksiądz — zameldować JW. kasztelanowi jako proboszcz z niedalekiej tu parafii, bo odwożę mu syna. A kto waszmość jesteś?
— Jestem, do usług księdza proboszcza, Szczepan, kamerdyner JW. pana; proszę za mną.
Tymczasem pan dyrektor jak zmyty powrócił wolnym krokiem do szkoły, rozmyślając, co z tego dalej będzie.
Szczepan wprowadził proboszcza razem ze mną do obszernej sali, której ściany zamalowane były różnymi widokami, pośrodku u sufitu zawieszony był duży świecznik, pająkiem zwany, pod nim stół długi, snać na duże przyjęcia przeznaczony, w koło ścian poustawiane liczne krzesła, w kącie z jednej strony olbrzymi kredens, z drugiej piec wielki kachlany na nóżkach, w którym paliwo było urządzone z sieni.
Niedługo otworzyły się drzwi z drugiej strony komnaty i wszedł niemi mężczyzna średniego wzrostu, około pięćdziesięciu lat mieć mogący, miłego dość oblicza, z trochę już przerzedzonym włosem i wielkich wypukłych oczach, świadczących o krótkim wzroku, ubrany w ówczesny strój mody francuskiej i zbliżając się do księdza, pozdrowiony został przez tegoż słowami:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Na co z całem poszanowaniem odpowiedział:
— Na wieki wieków amen; a cóż tu księdza dobrodzieja w me progi sprowadza?
— Jestem proboszcz parafii O...[2], niedaleko stąd odległej, sprowadza mnie tu interes do JW. pana kasztelana, dosyć ważny, a jego bliżej obchodzący. Oto wczoraj rano około ósmej godziny w naszej wiosce błąkał się chłopiec, sługa mój kościelny przyprowadził go do mnie i przekonałem się, że to jest syn JWpana.
— Co! co! — zawołał, poruszywszy się gwałtownie z miejsca kasztelan.
Przez całą tę rozpoczętą audyencyę ja trzymając się sutanny proboszcza, kryłem się za nim.
— Gdzież on jest i jak mu na imię? — zawołał ojciec.
— Pan Wincenty jest tu JW. panie — odrzekł proboszcz i obrócił się chcąc mnie postawić przed obliczem ojca; ale ja wciąż obracałem się wokoło z księdzem, aż dopiero przywołany w pomoc Szczepan odczepił mnie i osobno postawił.
— Jakim sposobem tam się do proboszcza dostałeś? Co cię znagliło do ucieczki? — spytał ojciec — ja nic o tem nie wiem.
Lecz gdy ja milczałem, rzecze:
— Przecież dzieci moje są pod nadzorem nauczyciela, jak się to mogło stać?
— W tem też cała wina — ozwał się ksiądz — że dozoru nie było JWpanie. Czułem się też w obowiązku jako pasterz, w którego ręce sam los szczęśliwy powierzył mi tak drogi skarb, aby go samemu panu kasztelanowi doręczyć; wnoszę tylko prośbę, aby dziecina żadnej stąd karze nie podległa, bo wina tu na kogo innego spada.
— Ależ dobrze, dobrze, przyrzekam ci to szanowny księże — mówił ojciec — lecz sprawiedliwość musi być wymierzona i wdzięczność moja dla ciebie nie będzie zapomniana. Szczepanie, zawołasz mi tu w tej chwili pana dyrektora.
Teraz dopiero zaczął mi się ojciec przypatrywać przez szkła, których używał, obracając mnie dokoła.
— Proszę cię, szanowny proboszczu — rzekł, zwracając się do księdza — siadaj, bądź u mnie gościem, jak mój syn był u ciebie od wczoraj, spodziewam się, że nie odmówisz mi i pozostaniesz u nas na obiedzie, bo i koniki trzeba popaść.
— Zgadzam się na wszystko najchętniej JWpanie, ale po obiedzie muszę zaraz odjechać, bo mnie obowiązki parafialne powołują i trzeba mi być przed wieczorem w domu.
— A to już zrób, jak ci najdogodniej, ale to za warunek kładę, że odtąd częściej mój dom odwiedzać będziesz, o ile ci księże proboszczu czas twój na to pozwoli.
— Będę to sobie miał za szczęście życzeniu JW. pana zadość uczynić.
Tymczasem Szczepan w jakiś kwadrans czasu wprowadził postępującego nieśmiało za nim guwernera, który w postawie pokornej stanął przy drzwiach.
— Dlaczego acan nie zameldowałeś mi zaraz — odezwał się kasztelan — o zniknięciu mojego syna Wincentego, powierzonego twojej opiece i dopiero się dziś o tem dowiaduję, a gdyby nie ten tu zacny kapłan, byłbym zapewne i do tej pory o tem nie wiedział.
— JWpanie — odpowie nieśmiało jąkając się pedagog — bo... bo...
— Tu nie ma żadnego tłomaczenia mości panie, od tej chwili zwolniony jesteś od swojego obowiązku, dziś jeszcze opuścisz mój dom. — A obracając się do Szczepana, dodał: — Idź do dyspozytora, niech obliczy tego pana, zapłaci i do najbliższego miasta odeszle.
Po takiem dictum acerbum znając stanowczość słów, w wielu razach, kasztelana, pan profesor wyniósł się za drzwi, a ja ośmielony przypadłem do ręki ojca, którą z dziecinną pokorą ucałowałem, za com został zapewne pierwszy raz w życiu przez ojca pogłaskany po głowie.
Wtem otworzyły się drzwi i weszła moja matka, uprzedzona już o całej tej historyi przez rezydenta, który dowiedziawszy się o wszystkiem co zaszło od profesora, a reszty dosłuchawszy pode drzwiami podczas audyencyi z proboszczem, uznał za stosowne podchlebiając się pani kasztelanowej całe to zdarzenie co prędzej opowiedzieć, by tem sobie jej łaskę zaskarbić. Groźna postawa, jaką względem mnie wchodząc przybrała, nie wróżyła mi nic dobrego, ale łagodny ton kasztelana w rozmowie prowadzonej z proboszczem zmitygował widać nieco jej gniew, skłoniwszy się więc z godnością księdzu, przystąpiła do mnie i podniósłszy ręką moją brodę, spojrzała w twarz.
— A ty smarkaczu jakiś — ozwała się — to ty takie figle umiesz płatać, muszę ja cię mieć teraz więcej na oku, abyś na łotra nie wyszedł. No, marsz do szkoły, do braci.
I zwracając się do Szczepana, dodała:
— A ty odprowadź chłopca i powiedz, aby go pilnowano do mego tam przyjścia.
Kontent, żem się wydostał z tej łaźni, postępowałem za Szczepanem przez obszerną sień, w której ciekawie zgromadzeni rezydenci i służba wyglądająca z kredensu, a za nimi lokajczyki i pomywaczki cisnęli się, aby mi się przypatrzeć; świadomi już nieco mojej historyi od wyrostka księdza proboszcza, z zatajeniem tylko owych trzech batów, które na plebanii dostałem. Znać zacny kapłan o tem słudze swojemu surowo milczeć zalecił.
Dochodząc do oficyny ze Szczepanem, spotkaliśmy już profesora, wynoszącego swoje węzełki z manatkami. Spojrzał na mnie groźnie i nie wyrzekłszy ani słowa, udał się ku wsi, a ja zostałem wprowadzony do stancyi, gdzie bracia moi z wyjaśnionemi twarzami ciekawie mi się przypatrywać zaczęli.
Po wyjściu Szczepana, który z całą swoją poczciwą powagą zalecił nam, abyśmy się spokojnie zachowali, gdyśmy zostali sami nastąpił gwar, hałas, klaskanie w ręce moich braci.
— Niema go! niema! ach jak to dobrze!
Zrazu mało co zrozumieć było można, w końcu obstąpili mnie dokoła, a było ich trzech, różniących się tylko nieco wzrostem i jako bohatera zaszłych wypadków poczęli ciekawie oglądać.
— To ty nasz brat! — odezwał się jeden — skąd ty się wziąłeś?
I począł mnie całować.
— Jak my cię kochamy, żeś tego naszego guwernera stąd wypędził; teraz to dopiero będzie nam dobrze! Nie będziemy się nic uczyć, tylko bawić; umiesz ty bąka puszczać? Czekaj, ja ci zaraz pokażę.
— Ale, ale! wy się tak cieszycie — odezwał się starszy — niedługo nam dadzą innego.
— Tak — odrzekł drugi — to nic, ale przez ten czas możemy dokazywać; ot wiecie co, zagrajmy sobie w ślepą babkę! albo nie, w schowanego; on tak umie się kryć — i wskazał na mnie. — Jak ci imię, bo zapomniałem.
— Wicuś — odrzekłem.
Zabawa pomiędzy dziećmi, mianowicie wśród rodzeństwa, naturalnym pociągiem zawiązuje się łatwo; poszła więc nam żwawo, a że przez pedagoga opróżniona izba nadawała się do tego, więc wśród hałasu i śmiechu czas nam szybko schodził. Zarumieniły się twarze od tej bieganiny, kiedy naraz wpada sługus dworski i woła:
— Panicze na obiad.
Uspokoiwszy się nieco i wygładziwszy poczochrane zabawą włosy, udaliśmy się do dworu. Zwyczajem było, że wszedłszy do pokoju z największem uszanowaniem, bez hałasu i szurgania nogami, stawali panicze rzędem przy drzwiach, a skłoniwszy się zgromadzonym już osobom, trzeba było tak stać, dopóki nie zbliżyła się matka. Następowała ceremonia wystawiania rąk przed siebie i po zlustrowaniu, że są umyte i paznokcie obcięte a ubranie w porządku, udzielone było pozwolenie zajęcia miejsc przy stole na szarym końcu. Rodzice w dni zwykłe siadali na pierwszem miejscu, dalej rezydenci i fraucymer zawsze z dobrymi apetytami, więc paniczom dostawały się zwykle resztki lub tylko sos; często zatem głodno wstawało się od stołu. Ojciec mój i matka jedli szybko i nie lubili długo wysiadywać przy stole; skoro się podnieśli, wszyscy niedojedzone potrawy opuszczali, a panicze czasem i nie skosztowali ich nawet na szarym końcu; trzeba więc było głodne młode żołądki czemkolwiek dopychać. Letnią porą to pół biedy, bo obszerny ogród dostarczał owoców i warzywa, zimą było gorzej, ale i to się jakoś przeżyło.
Po obiedzie udaliśmy się z uciechą do naszej oficyny, bo czekała nas tam swoboda i nowa zabawa. Lecz jakże przerażeni zostaliśmy, spostrzegając na środku izby jakąś starą drewnianą skrzynkę, zamkniętą na dwie potężne kłódki, a na niej w pęk związaną pościel. Spojrzeliśmy smutno na siebie i w wejrzeniu każdego wyczytać można było ten domysł, że nowy tyran już się do nas sprowadził. O rozpoczęciu więc zabawy żaden z nas ani wspomniał; posmutnieliśmy bardzo. W pół godziny może otworzyły się drzwi i wszedł jeden z rezydentów naszych rodziców.
— No chłopcy — odezwał się — ja tu teraz z wami zamieszkam, póki nie zjedzie nowy nauczyciel, a będę was w ryzie trzymał, ot tak!
I ścisnął w pięść żylastą rękę.
— Żeby mi który nie drapnął, jak to zrobił ten łotrzyk, skórka na buty!
Tu wstrząsnął moją głową.
— A zapowiadam, że jak wy będziecie dobrzy i grzeczni, to i mnie choć do rany przyłóż, a jak nie, to...
I gestem prawą ręką wymierzał razy w powietrzu, zaśmiał się na całe gardło, aż się ściany izby zatrzęsły, a potem zapiał kukuryku jak kogut tak wybornie, żeśmy się wszyscy chórem rozśmieli.
Pokazało się, że to był poczciwości szlachcic, umiejący się zastosować do naszego młodocianego wieku, przytem figlarz i krotofilny bardzo, udawał głosy ptaków różnych i zwierząt do złudzenia, przytem bawił się nieraz z nami jak młody, chodził na spacery i tam wymyślał nam różne zabawy, dlatego wkrótce polubiliśmy go bardzo.
Tak tedy wcieliłem się wkrótce w rodzinę moją i rozpocząłem nowe życie, obznajamiając się ze zwyczajami na dworze rodziców.
Po odjeździe proboszcza w jaki tydzień może przyjechał mój dawny opiekun z raportem do swego dziedzica, a dowiedziawszy się całej historyi mojej ucieczki od Szczepana, który był wujem jego żony, a mojej pierwszej opiekunki, przywitawszy mnie, rozpłakał się poczciwiec jak bóbr, przyciskał do swoich piersi i obcałowawszy, polecił mnie Szczepanowi jako krewnemu w szczególniejszą opiekę; co ten mu najsolenniej przyrzekł.
Miałem więc w Szczepanie silnego protektora, a wiele to w owych czasach znaczyło, jak się w ciągu mego dalszego opowiadania okaże. Tu dodać muszę (pisze Antoni), że w lat może czterdzieści później, kiedy mój ojciec (kasztelanic Wincenty) posiadał majątek Koneck, w sąsiedniej parafii proboszczem był sędziwy już, bo przeszło siedemdziesiąt letni kapłan, który ojcu owe trzy baty wsypał i na dobre mu one wyszły. Sędziwy ten proboszcz, jako najstarszy w dekanacie, zawsze był proszony na odpusty parafialne z celebrą. Mój ojciec, jako kolator, i piszący te słowa, znajdowaliśmy się nieraz na obiedzie u miejscowego proboszcza pośród grona księży i sąsiednich obywateli, a mój ojciec opowiadał całe to swoje młodocianego życia zdarzenie wśród ogólnego śmiechu i wesołości. Sędziwy staruszek był zawsze tem niezmiernie zakłopotany, utrzymując, że dał tylko dwa baty, a mój ojciec się z nim spierał, że trzy; ale to na jedno wychodziło.
Lecz wracam do opowiadania mego ojca.
Parę tygodni upłynęło nam jak najweselej, w swobodzie, bośmy się nic nie uczyli, zanim nam nowego pedagoga sprowadzono. Nie będę opisywał jak mi szły pierwsze początki nauki, przeplatane łzami i goryczą młodocianego wieku, bo tych sami doświadczaliście czytelnicy na sobie, przejdę raczej do dalszych wypadków.
Opieka matki naszej nad nami była jakby fantazyjną, szczegóły zwykłe powierzała dozorczyni, która się nami zajmowała. Troskliwość matki posuwała się jednak niekiedy do drobiazgów. I tak, gdy który zachorował, wymyślała najobrzydliwsze lekarstwa, a te należało zażyć bez skrzywienia; lub często z rana, gdyśmy jeszcze z łóżek nie powstawali, odbywała rewizyę pod kołdrą, czy tam wszystko jest w porządku; w przeciwnym razie zdejmowała z nogi trzewik i nim wymierzała karę, a że ja nie zawsze byłem dość ochędożny, posłyszawszy więc wejście matki, odwracałem się zaraz do ściany w pozycyi do tej operacyi dogodnej, przez co unikałem przedwstępnych razów po innych częściach ciała. Ale, czy mówimy pacierz, czy jesteśmy nakarmieni jak należy, o to się nie pytała wcale.
Zwyczajem było, że młodszy, gdy starszy wyrósł z ubrania, dodzierał je po nim. Blizko w rok po mojem przybyciu w dom rodzicielski ojciec mój powrócił był z Gdańska, gdzie rok rocznie spławiał zboże, gdyż to był jedyny i najbliższy port, kędy można było znaczniejsze partye krestencyi spieniężać, mianowicie pszenicę, która w majątkach ojca rodziła się obficie. Owóż przy innych sprawunkach, co się tam zwykle w znacznych zapasach kupowały do domu, przechodząc ojciec mój ulicą, gdzie się jakiś sklep wyprzedawał przez publiczną licytacyę, postąpił talara, zalicytowawszy jakiś towar i nie słysząc nawet poprzednio wygłoszonego przedmiotu i utrzymawszy się przy nim nie oglądając, gdyż jakoś nie miał czasu, zapłacił i kazał odesłać do swego mieszkania. Dopiero po rozpakowaniu w domu pokazało się, że to były trzy postawy sukna, ale dziwnego, bo ciemno pomarańczowego koloru w jakieś pasy. Co tu robić z taką ilością sukna jednej barwy? Naprzód więc porozściełano chodniki przez wszystkie pokoje, obito w sieniach i gościnnych pokojach sofy i krzesła, poszyto dery na konie, poobijano niektóre powozy i kolasy i wreszcie — porobiono paniczom ubrania. Chodziliśmy więc w jednym uniformie, z czego byliśmy bardzo zadowoleni, chociaż goście nieraz zobaczywszy nas, uśmiechali się nieznacznie na tę arlekinadę. Dziś wyśmianąby ona była, ale dawniej wszystko to uchodziło, zwłaszcza w pańskim domu. Sukno to długi bardzo czas tułało się na dworze moich rodziców zanim wyszło z użycia. Ja chodząc w takim uniformie, zrobionym w kształcie bluzy dziś używanej, pyszniłem się nim bardzo; przyszła mi też myśl, jakby to było pięknie tak naokoło na dole powycinać zęby i tem zafrapować rodziców i cały dwór. Zadowolony z mego pomysłu raz przed obiadem zdobyłem jakieś nożyczki i dopełniwszy tej operacyi, pośpieszyłem, gdy nas zawołano, na obiad, dumny, że mi się to tak pięknie udało. Przy zwykłej lustracyi matczynej wysunąłem się naprzód nieco, by tem większe wywołać wrażenie. Matka zmierzyła mnie groźnym swym wzrokiem i po odbytej rewizyi rzekła:
— Pan Wincenty po obiedzie pójdzie ze mną do sypialnego pokoju.
Kontent byłem, że mnie tam przynajmniej w nagrodę piernik czeka; lecz matka zdjęła z gwoździa łokieć i porządnie mnie nim obiła, powtarzając za każdym razem:
— A nie psuj smarkaczu sukni, bo na nią pewno nie umiałbyś jeszcze zarobić!
Matka moja namiętnie lubiła psy i koty oraz wszelkie dające się przyswoić dzikie zwierzęta. Stworzenia te pieszczone i pielęgnowane były ze zbytkiem; każde miało swoje osobne w koszyku wysłane wygodnie legowisko, karmione do syta, więc obrzydliwie tłuste, nieprzywykłemu do tego sprawiały w pokojach nieznośne powietrze. Często chory faworyt taki do późnej starości pędził swój nieznośny żywot aż do zdechu; a było tego kilkanaście egzemplarzy.
Kasztelan nie znosił tego towarzystwa zwierząt, ale łagodny mąż cierpieć musiał; drażliwy był mianowicie na hałas, jaki swem szczekaniem sprawiały psy, gdy kto wchodził, szczególniej zaś odznaczały się tem tak zwane szpice. Pomiędzy faworytami w wielkich też łaskach był i przyswojony borsuk, borsuniem pieszczotliwie zwany; używał on wszelkiej swobody, wolno mu było chodzić po wszystkich pokojach, po ogrodzie, a za nieporządek nigdy nie był karany. Miał ten zmysł zwierzęcy, że gdy się zbliżała pora obiadowa, tak jakoś potrafił się dopilnować, iż skoro zupę na stół wniesiono, wskakiwał i umaczawszy swój pysk, chłeptał z nalanych talerzy i zanieczyszczał jedzenie. Nikt go nie śmiał spędzać, dopóki sama pani tego nie spostrzegła, a wtenczas chustką delikatnie niby biła go i odpędzała, wołając: »A borsuś niegrzeczny! co robi!«
Jemu pierwszemu dostawał się też talerz nalany. Każdy musiał bez skrzywienia zajadać przez faworyta zanieczyszczoną zupę, nie chcąc na niełaskę pani zasłużyć.
Raz przed przyjściem matki naszej do stołu ojciec rozgniewawszy się na faworyta, wykrzyknął z passyą:
— A! co to za nieznośne stworzenie, gdyby mu się tak kto przysłużył, a dobrze, wcalebym się o to nie gniewał.
My, cośmy go także nie lubili, porozumieliśmy się tylko wzrokiem, ale matka weszła i obiad przeszedł zwykłym trybem.
Borsuś, jak się to wyżej powiedziało, robił wycieczki do ogrodu, bo mu tam bardzo smakowały upadłe dojrzałe z drzewa owoce. Nad wieczorem tegoż dnia, gdyśmy oddawali się miłej zabawie w gęstych grabowych szpalerach w ogrodzie, borsuś nawinął się nam jakoś z nienacka; w jednej chwili, zwabiwszy go w największy gąszcz, zaczęliśmy faworyta porządnie okładać kijami. Wiadomo, że zwierzę to nie może szybko uciekać, zrazu broniło się biedne stworzenie, odcinając się jak mogło, ale silne razy, których dostał blizko trzysta, obezwładniły go zupełnie. My też sądząc, żeśmy go już życia pozbawili, uciekliśmy w przeciwną stronę ogrodu, przyrzekając sobie dochowania tajemnicy z dokonanego przez nas bohaterskiego czynu. Do kolacyi naturalnie borsuś nie stawił się podług swego zwyczaju; matka nasza skutkiem nieobecności faworyta była w nieswoim trochę humorze, ale nikt więcej tego jakoś nie zauważył. Na drugi dzień biedne stworzenie otrzeźwiwszy się trochę przez noc po odebranej łaźni, zbolałe, z opuchniętym łbem, przywlokło się pod okna sypialnego pokoju mojej matki; tam ledwie dysząc położyło się na ścieżce. Matka, odbywając ranną przechadzkę, napotkała swego ulubieńca w tym opłakanym stanie; w rozpaczy, zwoławszy swój fraucymer, kazała go przenieść do pokoju i domyślając się po widocznych śladach katastrofy, spirytusem zaczęła mu własnoręcznie otrzepywać rany i płatami owijać, objawiając swój żal i humor w najnieznośniejszy dla wszystkich sposób. Delikwent leżał na trawniku przed domem, niepodobny do boskiego stworzenia w zaimprowizowanym stroju, ledwo dychał.
Wieść o tej katastrofie faworyta rozbiegła się szybko we dworze, ale jakoś nikt nie podzielał smutku mojej matki; owszem, przy obiedzie każdy jadł z większym apetytem, mimo, że obiad przeszedł w milczeniu skutkiem bardzo złego humoru pani. Nad wieczorem biedny borsuś zdechł, a my ze strachem ponowiliśmy sobie przyrzeczenie milczenia o czynie naszym do grobowej deski. Po humorze ojca poznaliśmy, że był z tego wypadku zadowolony, lecz matka długo swego faworyta zapomnieć nie mogła i podejrzywała w tem bezpośredni udział naszego ojca.
W parę miesięcy później, kiedy o tem zdarzeniu cały dwór już prawie zapomniał, matka nie mogąc widać tak łatwo tego przetrawić, a lękając się o los innych swoich faworytów, powzięła zamiar zabezpieczenia się nadal i zaproponowała mężowi w najlepszy sposób przeniesienie się ze swojemi pieszczotkami do wsi najbliżej położonej; a że takowa nadawała się wybornie do tego, bo w niej był dosyć wygodny dwór, ojciec mój przy nadzwyczaj łagodnem swem i pobłażliwem usposobieniu zgodził się na tę fantazyę swej żony. W parę tygodni matka nasza przeniosła się do nowej swej rezydencyi, którą gołem okiem można było dobrze widzieć z naszego ogrodu i o każdym tam ruchu być powiadomionym. Rodzice moi prawie codziennie, gdy na to pogoda pozwalała, odwiedzali się wzajemnie i to nawet w miły sposób urozmaicało ich pobyt na wsi. Matka zwykle przyjeżdżała na obiad, ojciec zaś w innych godzinach wizyty odbywał. Tak więc słabość ta kasztelanowej przemogła nad obowiązkiem żony i matki, co byłoby dziś za złe poczytanem, dawniej zaś wcale to jakoś nie raziło w magnackich rodzinach.
W czasie wizyt mojego ojca, zgraja ta faworytów uważając go już widać teraz za obcego przybysza, zwykle całą gromadą wyskakiwała ze swoich wygodnych łożysk i nieznośnie przeraźliwem szczekaniem hałasowała nie mogąc się uspokoić; tylko jedna matka zdolna była uciszyć tę rzeszę napastników, ale przez kwadrans blizko nie można było przyjść do słowa. Stąd ojciec mój tak znienawidził tę hałastrę, że wizyt swoich z tego powodu często zaniedbywał.
Raz przy obiedzie, na którym matka moja dla niedyspozycyi zdrowia nie była obecną, odezwał się ojciec:
— Jabym tam u jejmości i częściej bywał, ale te psy i koty są nieznośne.
Jeden z rezydentów namotał to sobie jakoś w pamięci i pod stołem zawiązał potężny supeł na kraciastej czerwonej chustce, której zażywając tabakę często używał. W parę dni wybrała się matka swoim zwyczajem na obiad, czego właściciel czerwonej chustki niecierpliwie wyglądał i dopatrzywszy, że karoca JW. kasztelanowej ruszyła z przed jej domu, sam chyłkiem po za opłotkami dostawszy się następnie do głębokiego rowu, który podprowadzał pod wieś, gdzie matka nasza mieszkała, dostał się ostrożnie do dworu. A że służba korzystając z niebytności pani wnet się porozchodziła, wemknął się przez nikogo nie widziany do pokoju i zamknąwszy za sobą drzwi na klucz, dostał się pomiędzy faworytów. Te poczuwszy obcego, obskoczyły go i zaczęły swoje wrzaski, lecz on zaopatrzony w byczek potężny, wziął się do bolesnej operacyi i którego tylko mógł uchwycić, okładał niemiłosiernie, wołając: a psi! a psi! Zbiwszy tak pieski, zabrał się do kotów, powtarzając im: a kici! a kici! Te wystraszone, bo nigdy ich w życiu nic podobnego nie spotkało, pochowały się, gdzie który mógł, a jeden z nich w panicznym strachu, podobno największy faworyt »Mruczek«, skoczył w komin i schował się w rurę, nie mogąc się zaś stamtąd wydostać, przez uduszenie żywota dokonał.
Rezydent ostrożnie tą samą drogą dostał się szczęśliwie do domu i wchodził właśnie na dworskie podwórze, kiedy służba wazy na stół pański wnosiła. Wemknął się więc w ciżbę innych rezydentów i zarumieniony tylko nieco od pośpiesznego powrotu, do obiadu usiadł.
Matka moja po kawie zwykle odjeżdżała do siebie; sprawca tego boleśnego dla faworytów figla zadrżał trochę, gdy JW. pani do karocy siadała, uspokajał się jednak tem, że nikt w owej wyprawie współudziału nie brał, tajemnica przeto na zawsze pogrzebaną zostanie.
Stęskniona kilkogodzinnem niewidzeniem swych ulubieńców matka, gdy powracała, witała ich zwykle i pieściła tem więcej, że i one też cieszyły się z przybycia pani, gdyż obok karesów dostawały jakieś przysmaczki i jak skoro tylko kareta zajeżdżała przed dom, wskakiwały jedne przed drugiemi na okna i szczekaniem a skomleniem objawiały swą radość. Dziś jednak cisza panowała jak w grobie; matkę wchodzącą do pokoju zastanowiło to trochę, lecz sądziła zrazu, że faworyty nakarmione dobrze w błogim śnie spoczywają — a był właśnie upał nieznośny i jakoś się miało na deszcz — dopiero wszedłszy do głównej ich kwatery, zawołała: Mimi, Żola, Tinetka, Ami, Caro, pieski kochane cóż to, nie przywitacie swej pani? A na koty: Mruczek, Burek, kici, kici... lecz zrobił się rejwach, wszystkie zamiast do swej pani, wlatywały pod łóżka, sofy i chroniły się gdzie mogły.
— Co to jest? — zawołała matka z gniewem do służącej, która odbierała od niej kapelusz.
— Kto tu był?
— Nikt, proszę łaski pani.
— Daj mi tu Żolę na kolana.
Ale po Żolę trzeba było wleść pod łóżko i silnie opierającą się prawie gwałtem wyciągnąć. Była to faworyta z gatunku, które się do połowy strzygą, tłusta i opasła, więc tem więcej odznaczały się na niej pręgi sine jak kiełbasy. Skomląc i drżąc cała tuliła się do swojej pani, a matka moja domyśliwszy się całej ohydy zbrodniczego czynu, w pierwszej chwili uniesienia chciała wypędzić cały fraucymer za niedozór nad jej ulubieńcami, posądzając o jakąś szkaradną zemstę; następnie jednak umitygowawszy się nieco, z płaczem prawie spazmatycznym zabrała się sama do opatrywania piesków, na których razy były wyraźniejsze. Z kotami była trudniejsza sprawa, bo te po otworzeniu drzwi wystraszone uciekły i wcale się przez parę dni zwabić nie dały; Mruczka zaś najulubieńszego ani widać nie było. Odchorowawszy tę przygodę, matka moja napisała gorzki list z wyrzutami do męża posądzając go, że do tej przykrości jej wyrządzonej on był główną sprężyną. W parę dni wybrał się kasztelan z wizytą do żony, by się usprawiedliwić, ale ta kazała go przeprosić, że z powodu choroby przyjąć nie może i przez trzy miesiące na obiadach nie bywała, tylko czasami na krótkie przyjeżdżała odwiedziny.
Pod jesień, kiedy chłodne powietrze zmusiło już do podpalenia w piecu, przy odsuwaniu blachy spadł biedny Mruczek, potoczywszy się na pokój, odczepiony od rury, oblazły z szerści, niepodobny do ulubieńca swej pani, co jeszcze odnowiło już przebolałą trochę katastrofę. Z przygody tej, jak i ze śmierci borsusia, tworzono różne domysły, ale nikt prawdziwych sprawców nie odgadł.
Trzy lata ubiegło z mego młodocianego życia w domu rodzicielskim; przez ten czas zmieniło się przy nas kilku nauczycieli; każdy z nich, chociaż z mozołem, zawsze coś w mojej głowinie złożył swem staraniem. Miałem już lat dziesięć, była to epoka, w której panicze odwożeni byli do szkół; ale na dwa miesiące przed tym terminem zaszedł jeden epizod z mego życia, który opowiedzieć muszę.
Siostra moja przyrodnia wychodziła za mąż[3], ślub z wielką okazałością miał się odbywać wkrótce. Ja, jak to wspomniałem wyżej, dodzierałem już dość podniszczone po starszych przede mną braciach suknie, w nich więc na taką uroczystość wystąpić było trudno. Zwierzyłem się więc z tem strapieniem memu protektorowi, Szczepanowi, całując go w rękę.
— No, no, pomówię ja o tem z jaśnie panem jutro rano — odrzekł Szczepan.
Nazajutrz rozstrzygnąć się miały moje losy; marzyłem prawie przez całą noc o nowem ubraniu, bo wiedziałem, jakie zachowanie miał Szczepan u mojego ojca. Wstałem więc raniej niż zwykle i pod jakimś pozorem dostałem się do kredensu, aby obecnością moją przypomnieć Szczepanowi jego obietnicę. Właśnie dzwonek odezwał się w sypialni ojca, było to wezwanie Szczepana; pośpieszył on zaraz, a ja na palcach wemknąłem się cicho do przyległego pokoju i z bijącem sercem podsłuchiwałem ojca mojego ze Szczepanem rozmowę. Po wejściu do sypialni Szczepan naprzód odemknął okiennice, ojciec zaś z głębi alkowy, w której łoże jego było umieszczone, zapytał:
— A co tam słychać na dworze, Szczepanku.
— Śliczna pogoda, JW. panie, powietrze czyste po wczorajszym upale, bo deszczyk trochę w nocy porosił, a to na siewy dobre jak złoto, bo było trochę za sucho, będzie teraz prędzej wschodzić — odpowiedział Szczepan.
— A cóż tam roboty macie jeszcze dużo? czy wszystko przygotowane na wesele panny Józefy? — zapytał znowu ojciec.
— Wszystko to nie jeszcze, JW. panie, ale się to przecież zrobi, toć to jeszcze dwa tygodnie blizko.
— Tak, ale się zawsze trzeba pośpieszyć, bo goście zaczną się wcześniej zjeżdżać; już to na twojej głowie wszystko, mój Szczepanku, nie żałuj niczego, niech wszystko będzie dobrze, wszak to wesele mojej pierwszej córki[4], wynagrodzę ci to.
— E! JW. panie, przecież to mój obowiązek, a zresztą i jabym też nie chciał się zawstydzić.
— A czy nie wiesz, jak tam daleko z siewami? — zapytał znów mój ojciec.
— Pewnie już na połowie, tak mi przynajmniej mówił wczoraj dyspozytor; przed weselem pewnie skończą. Ale najgorzej JW. panie, że pan Wincenty nie ma porządnego ubrania, a tu trzeba, żeby i panicze przecie jakoś porządnie wystąpili; ci starsi to jeszcze mają niezłe.
Ach, przyłożyłem wtenczas ucho szczelnie do szpary we drzwiach.
— Hm — mruknął ojciec — nie ma, mówisz? A to mu trzeba sprawić; może będziesz w tych dniach w mieście, to kup sukna i każ mu zrobić.
— A właśnie jutro wybieram się JW. panie, to i krawca zamówię.
Ja nie czekając już końca dalszej rozmowy ojca ze Szczepanem, wysunąłem się cichaczem z pokoju i w podskokach niewypowiedzianej radości pobiegłem do oficyny, nie chcąc przez długą moją nieobecność ściągnąć na siebie gniewu pana dyrektora. Jakoś mi się to szczęśliwie upiekło, że nowy nasz tyran nie zwrócił na mnie uwagi, ale bracia moi dostrzegli na mej twarzy oznaki niezwykłej radości. Po lekcyi gdy pan dyrektor opuścił szkołę naszą, co czynił zwykle przed obiadem, aby się wemknąć bokiem do szafarki, u której był w łaskach, na wódeczkę, ile że w takowej bardzo się lubował, o czem świadczył jego nos nieco zaczerwieniony — bracia obstąpili mnie i zaczęli wypytywać, co się stało? Ale ja nie chcąc się przedwcześnie wydać z moim planem, odpowiedziałem tylko: »zobaczycie, zobaczycie, co to będzie!« — czem jeszcze w tem większą wprawiałem ich ciekawość.
Na drugi dzień niespokojny wyczekiwałem niecierpliwie chwili, kiedy mój protektor wyjeżdżać będzie do miasta i dostrzegłszy go kroczącego ku bramie, a przystrojonego odświętnie podbiegłem i całując go w rękę, wyrzekłem nieśmiało:
— Ja i butów porządnych nie mam.
Szczepan spojrzał mi na nogi i dostrzegłszy, że palec z jednego buta ciekawie wygląda, machnął tylko ręką i posunął się do bryczki stojącej za bramą.
Nazajutrz z rana w sieni naszej oficyny posłyszałem szwargot żydowski. Z miasteczka, do którego Szczepan jeździł, przyszedł Żyd krawiec z dwoma młodymi swymi krawczykami, sławny w okolicy nadworny majster kunsztu krawieckiego »Pająkiem« zwany. O nim to właśnie wspomina ś. p. Fryderyk hr. Skarbek w znanej może czytelnikom anegdocie p. t. »Jak Pan Bóg dopuści, to i z kija spuści«. Był to zabawny typ dziś nieistniejący Żyda wiejskiego krawca, wędrującego za robotą od dworu do dworu, a powracającego w piątek przed szabasem do domu. Właśnie zdążając raz zimową porą przez las, bo się trochę spóźnił, do miasteczka na szabas, spostrzegł na drodze zbliżającego się ku sobie wilka, przyczaił się więc za drzewem i łokciem, jako swem godłem, mierzył do drapieżnika; wtem z drugiej strony drogi padł strzał i wilk się przewrócił; myśliwy zaczajony, bo właśnie odbywało się polowanie, podbiega do zabitego wilka, ale równocześnie przyskakuje i Pająk, krzycząc:
— To ja zabił, to moja skóra.
— Jakiś ty głupi — mówi strzelec — przecież ja strzeliłem, z czegóż ty mogłeś zabić?
A on woła wskazując na swój łokieć:
— Nu, jak Pan Bóg dopuści, to i z kija spuści.
Ta dowcipna odpowiedź zmieniła się potem u ludu w przysłowie, które, jak wyżej wspomniałem, szanowny Fryderyk hr. Skarbek umieścił w swoich powiastkach.
Lecz powracam do dalszego ciągu mego opowiadania.
Domyśliwszy się, w jakim celu przybył Pająk, chciałem się w tej chwili wyrwać i pobiedz do niego, aby sobie jego względy zaskarbić; lecz spojrzawszy na pana dyrektora i dostrzegłszy jego groźne wejrzenie na mój niezwykły ruch, wstrzymałem się, czekając cierpliwie na zwykłą wycieczkę naszego tyrana do szafarki. Gdy ten niecierpliwie oczekiwany moment nastąpił, pobiegłem do sieni i otworzywszy drzwi przeciwległe naszej szkole, znalazłem Pająka i jego pomocników, zajętych przygotowaniem do mającego rozpocząć się dzieła. Stempowano właśnie sukno, która to manipulacya odbywała się w sposób następny. Stary Pająk brał z największą powagą wodę w usta ze stojącej na stole kwarty, nadymał je i strumień drobnych perełek wydmuchiwał na trzymane przez chłopców sukno, a był widać mistrzem w tego rodzaju czynności. Ja cierpliwie czekałem na koniec owej operacyi, chociaż byłem parę razy obryzgany; dopiero kiedy Pająk zabrał się do obwijania sukna na stole w przygotowane na to płótno, zbliżyłem się, aby popatrzeć na mój skarb.
— Czy to dla panicza mam robić ubranie? — spytał stary.
— Tak — odpowiedziałem z dumą.
— Będzie fajn, co to za towar! aj waj! ja to sam dla panicza wybierałem u Herszka, po pięć złotych łokieć!
I uśmiechając się, coś zaszwargotał do swoich krawczyków.
Było to szaraczkowe sukno, dość grube, ale mnie się wydało prześliczne.
— Ny, a z miarą jak będzie, bo trzeba kroić niedługo?
Wtem otworzyły się drzwi i wszedł Szczepan, niosąc coś w papierze zawiniętego; były to przybory do mego ubrania: kitaj, nici, guziki rogowe i płótno.
— No dobrze, że tu panicz jesteś — ozwał się — weź majster miarę, a zrobić obszernie i na wyrost, żeby było dobrze.
— Będzie fajn, panie Szczepanie.
— A powinny przecie kawałki zostać, to oddaj majster, bo to się zda na naprawkę.
— No, przecie Pająk, uchowaj Boże, nie kradnie.
Stanąłem tedy na środku izby, która była przeznaczona zwykle na pracownię dla krawców i t. p. majstrów i odbyła się ceremonia miary marzonego przeze mnie ubrania, po skończeniu której Żyd mi się grzecznie i z powagą ukłonił, mówiąc:
— Schon gemacht.
Odtąd często wpadałem na drugą stronę do krawców, śledząc z największą uwagą i niecierpliwością postęp roboty. Raz, pamiętam, nadzwyczaj byłem zdziwiony kunsztem mego krawca, którego za mistrza poczytałem, gdy tenże pracował nad kołnierzem i dla nadania mu sztywności smarował go surowymi rzadkimi kartoflami, a następnie gorącem żelazem pociągał, co wydawało zapach bardzo przyjemnie mój zmysł powonienia drażniący.
Przez cztery czy pięć dni chodziłem do Pająka, niecierpliwie oczekując ukończenia i znosząc krawcom co najpiękniejszy owoc, jaki mogłem zdobyć w ogrodzie, oraz ulubiony specyał mego majstra: cebulę i czosnek, lecz że się znalazła jeszcze i inna robota przy licznej służbie we dworze, zwłaszcza przed taką uroczystością, jak wesele mojej siostry, więc dopiero coś szóstego dnia z rana wywołał mnie Szczepan ze szkoły i odbyła się ceremonia przymierzenia już na dobre wykończonego kompletu, składającego się z rodzaju fraka, spodni i potężnej kamizelki, zakrywającej brzuch cały, które, zdaniem Pająka, wszystko leżało jak »ulane«. Rzeczy te wziął pod opiekę swoją Szczepan, a ja uszczęśliwiony, pobiegłem do szkoły. Zaczęły się parę dni potem przygotowania do wesela, ruch więc i bieganina przed dworem i na obszernym dziedzińcu zajmowały nas bardzo. Przenoszono meble, trzepano kobierce, przybijano ponad głównem wejściem jakieś girlandy, plecione z liści, umieszczano kagańce przed bramą wjazdową. Starowina Szczepan uwijał się żwawo w tym niezwykłym ruchu i jak wódz z dumą dowodził całą służbą, wydając polecenia; a że spodziewano się wielu osób z dalszych okolic, przygotowywano więc dla nich stosowne pomieszczenia. Nas tedy ze szkoły wyniesiono, przeznaczając ją dla gości, nawet pokój, służący za pracownię dla Pająka, po wywietrzeniu i wykadzeniu bursztynem, aby woń cebuli i czosnku po Żydach pozostałą nieco zobojętnić, na gościnny zamieniono. Pana guwernera i paniczów ulokowano na folwarku w ciasnej izdebce; ja tylko, z łaski mego protektora Szczepana, aby mi było dogodniej, pomieszczony zostałem razem z bratem moim Stanisławem, starszym o kilkanaście lat ode mnie, który już był oficerem[5], a przybyłym za urlopem na ślub mojej siostry[6]. Ulokowani zostaliśmy w bibliotece, mieszczącej się w pawilonie, którą ojciec mój jako posiadającą już drogocenne pamiątki i liczny zbiór dzieł, con amore utrzymywał, tytułem biblioteki familijnej mianował, a w testamencie swoim funduszem stałym na wieczne czasy uposażył. Otóż pomieszczenie mnie tam z bratem moim miało tę jedną niedogodność, że było do biblioteki jedno tylko wejście z głównej sali. Pamiętam, że widok mego brata w mundurze wojskowym zachwycał mnie niezmiernie, był to bowiem piękny mundur kawaleryi naszego wojska, a przybory, jak pałasz, pistolety, szlify, kaszkiet, wyłogi i ostrogi w podziw mnie wprawiały. Brata tego poznałem wówczas i pierwszy raz w życiu go widziałem, a że był serdecznym i ja mu jakoś przypadłem do serca, polubił mnie i pokochał odrazu, bo nadskocznością moją starałem mu się przypodobać. Bracia moi zazdrościli mi mego szczęścia i często jak mogli wmykali się do tymczasowej naszej kwatery, aby oglądać choć zdaleka cuda, o jakich im opowiadałem.
Tymczasem w wilię ślubu zaczęli się już od samego rana zjeżdżać z dalszych stron goście; gwar i ruch był nie do opisania, wszystko to mnie jako nowość zajmowało, tak, że o głównym celu mych marzeń, to jest o stroju, w jakim miałem wystąpić, zapomniałem na chwilę, dopiero poczciwy Szczepan przypomniał mi go, przynosząc w zawinięciu cały mój komplet. Ale o dziwo! jakże byłem zdumiony, gdy wydobywając ubranie, zobaczyłem jeszcze i buty nowe, z dość długiemi cholewami, obszytemi u góry paskiem żółtego safianu, a jak się dowiedziałem, kupione na jarmarku. Przyszła mi zaraz myśl, że one przedstawiać będą wybornie węgierskie sztylpy, na ów czas będące w modzie, postanowiłem więc, jak się będę ubierać, umieścić spodnie w te piękne podług mnie cholewy, a do kompletu całego mego ubrania uprosiłem Szczepana, że mi pożyczył swego tombakowego ogromnego zegarka z dość grubą stalową dewizką, zaopatrzoną w potężny kluczyk i bomby krwawnikowe, którego używał na dni powszednie, bo na święta i uroczystości nosił zwykle srebrną cebulę z takimże do niej łańcuchem.
Zdawało mi się tedy, że mi nic już do mego kompletnego stroju nie brakuje. Zabrałem się jeszcze do lepszego wyczyszczenia moich butów, które doprowadziłem do zadziwiającego połysku. Cały ten mój przybór umieściłem w kąciku i zadowolony przepędziłem czas do wieczora na wesołej zabawie z braćmi, bośmy się przy tym rejwachu wcale nie uczyli.
Nazajutrz, w dzień ślubu mojej siostry, brat Stanisław, ubrawszy się wcześniej, wyszedł, by pomagać rodzicom bawić i przyjmować przybywających gości. Ja zamknąwszy się w bibliotece siedziałem, wyczekując najstosowniejszej chwili, aby się w moim stroju pokazać, marząc jakie zadziwiające wrażenie na zgromadzonych gościach uczynię. Gwar na sali zwiększać się zaczął, ja przez dziurkę od klucza obserwowałem wszystko i gdy uznałem, że już czas nadszedł najstosowniejszy, zacząłem się ubierać. Przystrojony, przeczesałem jeszcze włosy, przejrzałem się jeszcze w lustrze i zadowolony, z rozjaśnioną twarzą, przekręciłem z cicha klucz w zamku, ale gdym chciał otworzyć drzwi, aby wejść na salę, brat Stanisław mając jakiś interes do swej kwatery i spostrzegłszy tak przystrojonego cudacznie, zawołał:
— A cóż to za małpa!
I poznawszy mnie rzecze:
— Coś ty zrobił z sobą? a to czysty arlekin! Zrzuć mi to zaraz z siebie!
Zaczął też ze mnie prawie zdzierać moje ubranie. Ja zdziwiony, patrzałem tylko osłupiałym wzrokiem na niego, nic nie mówiąc i nie pojmując, dlaczego mój strój mógł mu się tak nie podobać. Stałem na środku pokoju jak słup, nie wiedząc, co z tego dalej będzie. On z pośpiechem zaczął bezładnie wyrzucać rzeczy ze swego podróżnego kufra i dobrawszy jakieś swoje cywilne ubranie, kazał mi się w takowe ubierać. Chociaż był on niebardzo wysokiego wzrostu i szczupły, ubranie jego wyglądało jednak na mnie bufiasto, a był to rodzaj taratatki, której brat mój snąć używał po za służbą wojskową w kwaterze, spodnie lubo podciągnięte i ujęte szelkami w górę, strasznie mi dokuczały. Tak tedy przystrojonego wprowadził mnie za sobą na salę pomiędzy gości, ale ja onieśmielony tą moją katastrofą, długo humoru odzyskać nie mogłem.
Uroczystość wesela mojej siostry odbywała się dni parę, poczem goście zaczęli się rozjeżdżać, tylko krewni i familia pana młodego przedłużali swą bytność, wstrzymywani z dnia na dzień staropolską gościnnością, jaką się przodkowie nasi odznaczali. Ale i ci nareszcie opuścili dom rodziców naszych i kiedy państwo młodzi odjechali, nastąpił zwykły tryb codziennego życia i wszystko wróciło do dawnego porządku.
We dworze zaczęto jakoś mówić, a ta wieść i do nas zaraz się dostała, że panicze niedługo mają być odwiezieni do szkół. Pan dyrektor tem gorliwiej do nas się zabrał, aby przygotować lepiej swych pupilów i zyskać nadal względy naszego ojca, by go zatrzymał przy młodszych braciach, którzy pozostać mieli w domu. Do zabawy mniej teraz mieliśmy, czasu, ale jak tylko zdarzyła się do tego stosowna chwila, wysuwaliśmy się do ulubionego szpaleru, który najlepiej zakrywał nasze figle i sprawki. Tam w największym gąszczu wykopaliśmy sobie rodzaj jamy, która się zakrywała darniną, gdzie mieliśmy skład przeróżnych przedmiotów, służących do zabawy, a z którymi ukrywaliśmy się przed naszym dyrektorem. Stróżem i powiernikiem tych skarbów był przyjaciel nasz od serca, ogrodniczek Piotruś. On dzielił z nami nasze zabawy, a wywdzięczając się nam za to, znosił do owego magazynu najlepszy jaki mógł tylko zdobyć w ogrodzie owoc, marchew, mak w główkach, pędy cebulowe, z których gdyśmy się niemi dowoli nasycili, robiliśmy dudki i t. p. specyały, stanowiące dla nas ucztę nieraz wyborną, wypełniającą nasze młode, spragnione zawsze żołądki. Pamiętam, że wśród zamieszania, jakie panowało podczas przygotowań weselnych naszej siostry, jeden z braci moich znalazł na podwórzu dworskiem klucz dosyć duży, jak się zdaje od zamku sieni frontowej, z dziurą na parę cali długą i zaniósł go do naszego składu. Klucz ten jakby naumyślnie nadawał się doskonale na pistolet, a że brat Piotrusia był kowalczykiem, więc poleciliśmy mu, aby pod największym sekretem w pośrodku, tam gdzie się kończyła dziura, wybił nam otwór. Jeden z braci zdobył gdzieś prochu, więc zabraliśmy się, podczas naszej raz tam wycieczki, do nabicia naszego zaimprowizowanego pistoletu. Chodziło tylko o to, że chcąc wystrzelić, trzeba było zapaloną hubkę przyłożyć do wybitej wpośrodku dziurki, którą podsypaliśmy prochem. Piotruś w postawie dumnej wziął nabity klucz w wyciągniętą prawą rękę, a brat mój, wsadziwszy kawał hubki w otwór, zatlił ją rozżarzonym węgielkiem[7]. My odstąpiwszy nieco na bok, przypatrywaliśmy się z bijącem sercem słupkowi dymu, kurzącemu się z hubki. Wtem rozległ się huk, Piotruś biedny upadł na ziemię, a my w panicznym strachu uciekliśmy, chroniąc się w najgęstsze zarośla. Posiedziawszy tak z jaki kwadrans, poparzony nielitościwie, bom się dostał w gęste pokrzywy, odważyłem się nareszcie wytknąć głowę i patrzę. O dziwo! Piotruś przemknął mi się ścieżką ogrodową, zacząłem mu się przyglądać pilniej i przekonawszy się, że to nie duch jego, lecz on sam we własnej osobie, tylko biedny z zakrwawioną twarzą, wyszedłem ostrożnie z mojej kryjówki, cichem psykaniem zwołałem braci i zapewniłem ich, że Piotruś żyje. Na wspólnej naradzie stanęło, żeby Piotrusia zwabić i wypytać się go o wszystko. Nastąpiło wkrótce porozumienie. Piotruś, dostrzegłszy nas, przyszedł, ale biedaczysko z pomazaną całą twarzą od krwi, która mu się z rany na nosie, jaką odebrał, sączyła. Obmyliśmy mu twarz wodą, znoszoną z rowu daszkami czapek naszych, a ranę, która nie była wcale głęboką, oblepiliśmy liśćmi. Pokazało się, że tu przestrach więcej na niego działał, bo klucz furknął gdzieś na stronę tak szczęśliwie, że nie zrządził smutniejszego następstwa, tylko jakiś drobny odłamek dostał się biednemu Piotrusiowi.
Nareszcie zbliżył się termin naszego wyjazdu do szkół; w wigilię wyprawy zawezwani zostaliśmy w niezwykłej porze przed oblicza naszych rodziców; domyślaliśmy się, że nas czeka jakaś niespodzianka. Ustawiwszy się przeto w zwykłym ordynku przy drzwiach, oczekiwaliśmy przybycia rodziców; po niedługim czasie wszedł ojciec i matka z posępnemi twarzami, z których nie wróżyliśmy sobie nic pomyślnego. Po ucałowaniu obojga z największem uszanowaniem, ojciec odezwał się do nas:
— Wiecie zapewne, że jutro bardzo rano odjedziecie do szkół, jest to pierwszy krok w waszem życiu, gdzie po za domem uczyć się będziecie, obowiązkiem przeto waszym jest, abyście się starali pilnością i dobrem sprawowaniem się nagrodzić rodzicom waszym ich opiekę nad wami i żeby niedaremnymi były koszta, które na was łożyć będę. Spodziewam się — dodał — że postępowaniem waszem nie będziecie nas martwić.
— A szczególniej pan Wincenty, który już nieraz spłatał figla — odezwała się matka i pogroziła mi palcem na nosie.
— Wszystko już do podróży waszej przygotowane — mówił dalej ojciec — i żebyście pamiętali wasz pierwszy odjazd z domu rodziców, oto macie.
I wsunął każdemu z nas coś owiniętego w papierek.
— A teraz idźcie do oficyny, po kolacyi zaraz wcześnie udajcie się na spoczynek i jutro o czwartej z rana jedźcie w Imię Boże.
Tu zaczął nam się ojciec przypatrywać przez szkła; my wtenczas przypadłszy do kolan obojga rodziców i po ucałowaniu ich rąk, wyszliśmy z pokoju.
W sieni zaczęliśmy odwijać papierki, któreśmy mocno w pięściach naszych poprzednio ściskali i zdumieni byliśmy, zobaczywszy ruloniki trzygroszniaków, których każdy posiadał dwadzieścia; było więc razem po dwa złote, skarb, jakiego w życiu żaden z nas nie posiadał. W podskokach więc największej radości dobiegliśmy do oficyny, gdzie profesor nasz, w towarzystwie rezydenta, którego już poprzednio mieliśmy przez czas jakiś dozorcą, składali nasze książki i kajeta, wiążąc je sznurkami. Ten ostatni ozwał się do nas:
— No, panicze, jutro z wami jadę do Pakości. Pamiętajcie rano wstać, żebyście byli gotowi, skoro brzask, a jak zakomenderuję: »marsz w drogę«, to siadać trzeba, bo musimy tego dnia być wcześnie na miejscu. Możecie sobie jeszcze teraz pobiegać, kolacyę wcześnie zjecie, a potem spać.
Nam nic pilniejszego nie było, jak wylecieć pędem do ogrodu, aby się jeszcze z Piotrusiem nacieszyć i pochwalić przed nim naszymi skarbami.












  1. Antoni Dezydery Biesiekierski, kasztelan kowalski, pierwsza żona Aniela Zboińska, druga Aniela Anna Dąmbska.
  2. Zapewne Osięciny.
  3. Józefa, urodzona ze Zboińskiej, wyszła za Maksymiliana Celińskiego, radcę departamentu kaliskiego.P. Wyd.
  4. Młodsze córki, urodzone z Dąbskiej, żyjące na ten czas, w młodości pomarły.
  5. W dziewiątym pułku ułanów W. Księstwa Warszawskiego.
  6. Wyszła za Maksymiliana Celińskiego.
  7. W owym czasie nie było tak wydoskonalonych zapałek, jak obecnie; w pokojach kobiecych używano tak zwanych siarniczek, to jest strzyżonych w rożek papierków, maczanych w roztopionej siarce, które wieszano nadziane na sznurek na gwoździu, w blaszanem zaś pudełku był upalony pulwer (z płótna), krzesało się ogień, a od iskry rozniecał się proszek, od niego zaś siarniczka. W kuchni natomiast był utrzymywany ciągły ogień na kotlinie, ogarnięty kupką popiołu. Do fajek używano krzesiwa, skałki i hubki, a czasem szkła palącego, gdy słońce jasno świeciło.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Kraszewski.