Przejdź do zawartości

Ze wspomnień (Conrad, 1934)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ze wspomnień
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Some Reminiscences
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V

W karjerze najmniej literackiego z pisarzy — w tym sensie że literackie ambicje nie zaprzątały nigdy jego wyobraźni — pojawienie się pierwszej książki jest zdarzeniem zupełnie niezrozumiałem. W mym własnym wypadku nie umiem tego powiązać z żadną umysłową czy psychologiczną przyczyną, którąby można wskazać i rozpatrzyć. Ponieważ największym z moich talentów jest zdolność do absolutnego lenistwa, nie mogę nawet twierdzić że nuda pobudziła mię do chwycenia za pióro. W każdym razie pióro miałem pod ręką, i nic w tem dziwnego. Każdy posiada pióro (zimną stal naszych czasów) w oświeconym wieku marek i kart pocztowych. Przecież właśnie w owej epoce zapomocą pióra i pocztówek p. Gladstone rozsławił jedną czy dwie powieści. Więc ja też miałem pióro wałęsające się gdzieś po kątach — rzadko używane i niechętnie brane do ręki pióro marynarza przebywającego na lądzie. Była to obsadka ze stalówką szorstką od zaschłego atramentu po listach, które się rzuca, ledwie zacząwszy je pisać, a potem zwleka się z odpowiedzią w sposób niedopuszczalny, które się rozpoczyna z niezmierną niechęcią i odkłada nagle do jutra albo i przyszłego tygodnia! Zaniedbane, lekceważone pióro, ciśnięte przy najlżejszej okazji a potem, pod naciskiem twardej konieczności, poszukiwane niedbale, bez zapału, wśród skłopotania i dąsów, wyrażających się nieuprzejmemi słowami: „Gdzież się to u djabła podziało?“ A właśnie, gdzie! Może leży już od paru dni za kanapą. Anemiczna córka mej gospodyni (jakby się Ollendorf wyraził), choć sama chwalebnie czysta, odnosiła się w pański, niedbały sposób do swych domowych obowiązków. Albo może pióro tkwi delikatnie na ostrzu obok nogi od stołu, a podjęte z ziemi ukaże rozwarty szeroko dziób, na nic już nie przydatny, któryby zniechęcił każdego człowieka o literackich instynktach. Ale nie mnie! „Nic nie szkodzi. To pióro wystarczy“.
O dni pełne prostoty! Gdyby mi kto wtedy powiedział, że całe oddane mi otoczenie — mające naogół przesadne pojęcie o mych talentach i ważności mojej osoby — pogrąży się w lęku i niepokoju, ponieważ będę robił historje o to, że ktoś jakoby użył mego nietykalnego autorskiego pióra — nigdybym nie raczył zareagować nawet pogardliwym uśmiechem niewiary. Są wymysły zbyt nieprawdopodobne aby mogły zwrócić uwagę, zbyt szalone na pobłażliwe traktowanie, zbyt idjotyczne aby je przyjąć uśmiechem. Gdyby ów zwiastun przyszłości był mym przyjacielem, zgryzłbym się w głębi ducha. „Niestety!“ pomyślałbym, patrząc na niego z nieporuszoną twarzą, „ten biedak goni w piętkę“.
Zgryzłbym się z całą pewnością; bo na tym świecie, gdzie dziennikarze czytają znaki na niebie, gdzie nawet wiatr, który wieje gdzie chce, czyni to według proroczych zarządzeń stacji meteorologicznej, lecz gdzie tajników ludzkich serc przeniknąć nie można ani prośbą ani groźbą — na tym świecie było stokroć bardziej prawdopodobne, aby w najrozsądniejszym z mych przyjaciół tkwił zarodek szaleństwa, niż abym ja się stał pisarzem powieści.
Śledzić ze zdumieniem zmiany zachodzące we własnej duszy, to zaiste pasjonujące zajęcie na bezczynne godziny. Zakres jest taki szeroki, niespodzianki takie urozmaicone, przedmiot taki bogaty w ciekawe, choć nie mające praktycznego zastosowania wskazówki co do działania ukrytych sił, że człowiek się tem łatwo nie nuży. Nie mówię tu o megalomanach, których męczy niepokój pod wieńcem bezgranicznej pychy, którzy doprawdy nie mogą zaznać spoczynku na tym świecie, a opuściwszy go, irytują się i dąsają na ograniczone możliwości ostatecznego przytułku, gdzie wszyscy ludzie muszą leżeć w mroku, zrównani z sobą. I nie myślę także o tych ambitnych duchach, które dążą stale do jakiegoś celu mającego ich wywyższyć, duchach, którym brakuje czasu na oderwane, bezosobiste spojrzenie wgłąb samych siebie.
A szkoda; godni są pożałowania. Te dwa rodzaje ludzi, obok znacznie liczniejszego odłamu nieszczęsnych istot, pozbawionych doszczętnie wyobraźni, przed których pustym i niewidzącym wzrokiem (jak to powiedział wielki pisarz francuski) „cały wszechświat rozpływa się w czczą nicość“ — wszyscy oni nie dostrzegają może prawdziwego zadania nas, ludzi, których dzień krótki jest na tej ziemi, przybytku ścierających się przekonań. Etyczny pogląd na wszechświat wplątuje nas w końcu w mnóstwo okrutnych i bezsensownych sprzeczności, gdzie rzekłbyś przepadają ostatnie szczątki wiary, nadziei, miłosierdzia i nawet rozumu; to też zaczynam wątpić, aby cel stworzonego świata mógł być wogóle etyczny. Skłaniam się raczej do przekonania, że świat ma być tylko widowiskiem; widownią dla grozy, miłości, uwielbienia lub nienawiści, jeśli chcecie; lecz z tego punktu widzenia — i to wyłącznie z tego punktu — nigdy dla rozpaczy! Te wizje, rozkoszne lub dojmujące, są same przez się celem moralnym. Reszta jest naszą sprawą — śmiech, łzy, tkliwość, oburzenie, wyniosły spokój hartownego serca, oderwana ciekawość subtelnego umysłu — to nasza jest sprawa! A niestrudzona, bezinteresowna czujność na wszystkie przemiany żyjącego wszechświata, odbitego w naszej świadomości, jest chyba zadaniem wyznaczonem nam na tej ziemi. Zadaniem, w którem los każe brać udział może tylko naszemu sumieniu, obdarzonemu głosem po to aby świadczyło uczciwie o jawnych cudach, o upiornej grozie, o nieskończonej namiętności i pogodzie bez granic; o najwyższem prawie i wiecznej tajemnicy wzniosłego widowiska.
Chi lo sà? Może tak jest naprawdę. Tego rodzaju wyobrażenie o świecie obejmuje wszystkie religje — prócz tej wiary naopak, prócz bezbożności, która jest maską i płaszczem jałowej rozpaczy — wszystkie radości i wszystkie smutki, wszystkie piękne sny i wszystkie miłosierne nadzieje. Najwyższy cel polega na tem, aby zachować wierność dla wzruszeń zrodzonych z otchłani objętej gwiaździstym firmamentem; nieskończoność gwiazd i przerażająca ich dalekość mogą wzbudzić w nas śmiech lub łzy (któż to w tym wierszu, mors czy też cieśla, „rozpłakał się na widok takiej mnogości piasku?“) a na opancerzonem sercu nie wywrą żadnego wrażenia. Ta cytata z pięknego wiersza[1], która przyszła mi na myśl, nasuwa mi uwagę, że jeśli uznamy wszechświat za widowisko, każde natchnienie będzie w nim na miejscu, wszyscy artyści znajdą pole dla siebie, a wśród nich poeta jako wieszcz par excellence. Nawet prozaik — który ma do spełnienia mniej szlachetne, znojniejsze zadanie i powinien być człowiekiem o hartownem sercu — nawet on zasługuje także na miejsce, byle patrzył niezamąconym wzrokiem i był nieprzystępny dla śmiechu; niech inni płaczą lub się śmieją. Tak! Nawet on, twórca artystycznej prozy, która właściwie jest tylko prawdą, często wydobytą z głębokości i przyodzianą w barwną szatę malowniczych zdań — nawet on ma swoje miejsce wśród królów, demagogów, księży, szarlatanów, książąt, żyraf, ministrów, socjalistów, murarzy, apostołów, mrówek, uczonych, kafrów, żołnierzy, marynarzy, słoni, prawników, dandysów, mikrobów i konstelacyj wszechświata, którego zdumiewające widowisko jest samo w sobie moralnym celem.
Spostrzegam tutaj (nie chcę urazić nikogo), że czytelnik przybiera chytry wyraz twarzy, jak gdyby spostrzegł że szydło wyszło z worka. Stwierdzam ze śmiałością właściwą powieściopisarzowi, iż w duszy czytelnika formułuje się wykrzyknik: „Tum go czekał! Ten człowiek mówi pro domo“.
Lecz nie leżało to zaiste w moim zamiarze! Kiedy dźwignąłem worek na plecy, nie zdawałem sobie sprawy że tkwi w nim szydło. A zresztą — czemu nie? Na pięknych dziedzińcach Domu Sztuki tłoczy się wielu pokornych klijentów. A ten, któremu wolno siadywać na progu, jest najwierniejszy ze wszystkich. Ci, co się dostali do środka, skłonni są zbyt wiele myśleć o sobie. Podkreślam, że ostatnia obserwacja nie jest złośliwością zakrawającą na oszczerstwo. Jest to słuszna uwaga o sprawie, która obchodzi szeroki ogół. Ale mniejsza z tem. Pro domo. Niech i tak będzie. Mówię we własnym interesie — tant que vous voudrez. A jednak w gruncie rzeczy nie chodzi mi wcale o usprawiedliwienie swego życia. Podobny zamiar byłby nietylko niepotrzebny i bezsensowny, lecz prawie niezrozumiały we wszechświecie pojętym tylko jako widowisko, gdzie taka przykra konieczność jest nie do pomyślenia. Wystarczy gdy powiem (a mówię o tem dość obszernie na tych kartach): J’ai vécu. Istniałem, zagubiony wśród cudów i przerażeń mych czasów, jak Abbé Sieyès (on to wypowiedział po raz pierwszy przytoczone wyżej słowa), który potrafił istnieć wśród gwałtów, zbrodni i uniesień Rewolucji Francuskiej. J’ai vécu, jak zapewne i większość z nas istnieć potrafi, mijając się nieustannie o włos z różnemi postaciami zniszczenia, ocalając swe ciało — to jasne — a może i duszę, ale tu i ówdzie nie bez szkody dla pięknej linji swego sumienia, tego dziedzictwa wieków, rasy, grupy, rodziny — dającego się urabiać i chłonącego barwę — dziedzictwa na które oddziałują słowa, spojrzenia, czyny, a nawet to, co się przemilcza i ukrywa przed nami w dzieciństwie; dziedzictwa zabarwionego całą gamą delikatnych odcieni i jaskrawych kolorów przez przekazane nam tradycje, wierzenia, przesądy — nieodpowiedzialne, despotyczne, przekonywające, a często nawskróś romantyczne.
A często romantyczne!... Zależy mi jednak na tem, aby moje wspomnienia nie stały się wyznaniami — którą to formę literatury zdyskredytował Jan Jakób Rousseau, wskutek niezmiernej sumienności z jaką przystąpił do usprawiedliwienia swej egzystencji; bo że taki był jego cel, rzuca się w oczy każdemu nieuprzedzonemu czytelnikowi. Ale zaznaczam: ten człowiek nie jest powieściopisarzem. Jest to prostoduszny moralizator, co jasno wypływa z faktu, że jego rocznice są obchodzone rozgłośnie i uroczyście przez spadkobierców Rewolucji Francuskiej, która nie była wcale ruchem politycznym lecz wielkim wybuchem moralności. Rousseau nie posiadał wyobraźni, o czem przekona się każdy, kto przeczyta — choćby pobieżnie — „Emila“. Nie był powieściopisarzem, którego zasadniczą cnotę stanowi dokładne poczucie granic, narzuconych grze wyobraźni przez współczesną twórcy rzeczywistość. Natchnienie przychodzi od ziemi, która ma przeszłość, historję, przyszłość — nie zaś od zimnych, niezmiennych niebios. Artysta prozaik (bardziej jeszcze niż inni artyści) wypowiada się w swojem dziele. Jego sumienie, jego głębsze wyczucie rzeczy, sprawiedliwych i niesprawiedliwych, określają jego postawę wobec świata. Zaiste, każdy kto bierze za pióro aby pisać dla obcych ludzi (z wyjątkiem moralizatorów, co naogół nie mają innego sumienia prócz tego, które wypracowują z trudem na użytek innych) może pisać tylko o sobie. P. Anatol France, najwymowniejszy i najsprawiedliwszy z pośród francuskich prozaików, twierdzi iż ostatecznie musimy przyznać, że „jeśli nie starczy nam sił aby milczeć, możemy mówić tylko o sobie“.
Uwaga ta, jeśli dobrze pamiętam, została wypowiedziana podczas polemiki z nieżyjącym już Ferdynandem Brunetière, polemiki na temat zasad i praw krytyki literackiej. Jak się należało spodziewać po człowieku, któremu zawdzięczamy pamiętne powiedzenie: „Dobrym krytykiem jest ten, który opowiada o przygodach swej duszy wśród arcydzieł“ — p. Anatol France utrzymywał, że niema dla krytyka ani praw ani zasad. To bardzo możliwe. Prawa, zasady i hasła codzień umierają i nikną. Może teraz już wszystkie pomarły i znikły. W dzisiejszych czasach ludzie z większą niż kiedykolwiek odwagą i beztroską niszczą kopce graniczne, jednocześnie zaś zdolne umysły biedzą się nad wymyślaniem nowych morskich latarni, które, jak się pocieszam, wkrótce zostaną znów umieszczone na dawnych miejscach. Ale ważnem jest dla pisarza przeświadczenie o nieśmiertelności krytyki literackiej, ponieważ człowiek (określany tak rozmaicie) to przedewszystkiem zwierzę krytyczne. I póki wybitni ludzie uważają krytykę literacką za teren wzniosłych przygód, póty ona przemawia do nas całym urokiem i mądrością przeżyć barwnie opowiedzianych.
Szczególniej dla Anglików, bardziej niż dla wszystkich innych ras na tej ziemi, zadanie — każde zadanie zamierzone jako przygoda, ma urok romantyzmu. Ale naogół krytycy przejawiają w małym stopniu zamiłowanie do przygód. Ponoszą ryzyko, oczywiście — bez tego żyć przecież nie można. Powszedni chleb jest nam wydzielany (dość skąpo) ze szczyptą soli. Gdyby nie to, znudziłoby się nam pożywienie, o które się modlimy, a toby było nietylko niewłaściwe ale i bezbożne. Od wszelkiego rodzaju bezbożności niech nas Bóg uchowa! Idealne panowanie nad sobą — wypływające z poczucia tego co wypada, a może z nieśmiałości, czy ostrożności, czy poprostu ze zmęczenia — doprowadza do tego niektórych pisarzy zajmujących się krytyką, że tłumią awanturniczość swego zawodu; wówczas krytyka staje się poprostu sprawozdaniem, niby opowieścią o podróży, gdzie tylko odległości i geologja nowego kraju są uwzględnione; natomiast przelotny widok dziwnych zwierząt, niebezpieczeństwa — na ziemi i wodzie — z których się wyszło cudem, cierpienia podróżnika (o tak, cierpienia także! nie wątpię o cierpieniach) troskliwie są pominięte; niema wzmianki ani o cienistych zakątkach, ani o roślinach owocodajnych — tak iż całość wygląda tylko na popis zręczności wyćwiczonego pióra biegnącego przez pustkę. Okrutne widowisko — opłakana przygoda. „Życie“ — według nieśmiertelnych słów myśliciela, sielskiego — że tak powiem — pochodzenia, myśliciela, którego imię stracone jest dla uwielbienia ludzkości — „życie, to nietylko piwo i kręgle“. Ani też pisanie powieści. Naprawdę. Je vous donne ma parole d’honneur że to — nie — jest — to. Nietylko to. Podkreślam te słowa z naciskiem, ponieważ pamiętam jak przed kilku laty córka generała...
Nagłe rewelacje świeckiego świata musiały być niekiedy udziałem pustelników w celach, średniowiecznych mnichów zamkniętych w klasztorze, samotnych mędrców, ludzi nauki, reformatorów; rewelacje płytkich ludzkich sądów, rażące dla dusz skupionych w gorzkim trudzie, mającym na celu świętość, albo wiedzę, albo, powiedzmy, wstrzemięźliwość, albo sztukę — choćby tylko sztukę sypania dowcipami lub grę na flecie. I tak też zjawiła się u mnie owa córka generała — a raczej jedna z jego córek. Było ich trzy, tych panien, przedzielonych równemi odstępami wieku; zawładnęły sąsiednim folwarkiem i trzymały go zgodnie pod okupacją, w rygorze mniej lub więcej wojskowym. Najstarsza walczyła z upadkiem manier u wiejskich dzieci i urządzała czołowe ataki na wiejskie matki dla zdobycia łupu w postaci dygów. To wygląda na błahostkę, ale była to doprawdy walka dla idei. Druga harcowała po całej okolicy, wypuszczając się na zwiady; i ona to właśnie (ta która nosiła wysokie kołnierzyki) dotarła z rekonesansem aż do mego stołu. Przyszła właściwie w odwiedziny do mojej żony w przypływie łagodnej popołudniowej życzliwości, lecz ze zwykłą sobie wojskową energją. Wmaszerowała do mego pokoju, machając laską... ale nie, nie trzeba przesadzać. Nie jestem pisarzem humorystycznym. Tedy stwierdzam z całą powściągliwością, że trzymała w ręku laskę.
Żaden rów ani też mur nie otaczał mej siedziby. Okno było otwarte; drzwi były także otwarte naoścież dla tego najlepszego przyjaciela mej pracy, ciepłego, cichego słońca z szerokich pól otaczających mię zewsząd, nieskończenie życzliwych. Ale jeśli mam powiedzieć prawdę, nie wiedziałem już od tygodni czy słońce świeci nad ziemią i czy gwiazdy na wysokości poruszają się wciąż po wyznaczonych im szlakach. Właśnie wtedy byłem pogrążony już od szeregu dni w ostatnich rozdziałach powieści „Nostromo“, opowiadania o fantastycznem (lecz prawdziwem) morskiem pobrzeżu. Jest to powieść, o której ludzie wspominają wciąż jeszcze i to z życzliwością; czasem zaopatrują ją w słowo: „nieudane“, a czasem w słowo: „zdumiewające“. Nie umiem się wypowiedzieć w kwestji owej sprzeczności. Tego rodzaju rozdźwięku usunąć nie można. Wiem tylko napewno, że przez dwadzieścia miesięcy zaniedbywałem zwykłe radości życia, przypadające w udziale najskromniejszym na tej ziemi, i jak ów prorok z zamierzchłych czasów „walczyłem z Panem“ o swoje dzieło; o przylądki wybrzeża, o mrok zatoki Spokojnej, o blask na śniegach, o chmury na niebie i o dech życia, które trzeba było tchnąć w postacie mężczyzn i kobiet z rasy romańskiej i anglosaskiej, żydów i pogan. Może wyrażam się zbyt dosadnie, ale trudno określić inaczej głębię i natężenie wysiłku, w który umysł, i wola, i sumienie wprzęgnięte są bez reszty, godzina za godziną, dzień za dniem, w oderwaniu od świata, w odcięciu od wszystkiego co czyni życie pociągającem i łagodnem; jako porównanie dla tego stanu ducha nasuwa mi się w świecie materji tylko jedno: nieskończony, mroczny wysiłek przy okrążaniu zimą przylądka Horn w zachodnim kierunku. Gdyż to jest również mocowanie się ludzi z potęgą ich Stworzyciela, wśród zupełnego odcięcia od świata, od przyjemnych i kojących stron życia; samotna walka w poczuciu druzgocącej nierówności sił, walka dla której niema stosownej nagrody, której jedynym celem jest zyskanie na długości. Ale pewnej długości, raz osiągniętej, kwestjonować nie można. Słońce, i gwiazdy, i kształt naszej ziemi są świadkami tego, co się uzyskało; a tymczasem garść stronic, bez względu na to jak wiele z siebie człowiek w nie włożył, jest w najlepszym razie tylko niepewną i sporną zdobyczą. Oto macie: z jednej strony: „Nieudane“ — z drugiej: „Zdumiewające“; można wybrać co się podoba, a choćby i jedno i drugie, albo nic — tylko szelest i trzepot kartek opadających wśród nocy, niewyraźnych jak płatki śnieżnej zamieci, których przeznaczeniem jest stopnieć w blasku słońca.
— Dzieńdobry panu.
Było to powitanie córki generała. Nie usłyszałem nic — żadnych kroków, żadnego szelestu. Poczułem tylko chwilę przedtem jakby zapowiedź grożącego niebezpieczeństwa, bliskość czyjejś złowróżbnej obecności — poprostu tylko ostrzeżenie, nic więcej; potem rozległ się dźwięk głosu i nastąpił straszliwy wstrząs jakby po upadku z wielkiej wysokości — upadku, powiedzmy, ze szczytu chmur, płynących nad polami w wolnym korowodzie, pędzonych leciuchnym zachodnim powiewem tego lipcowego popołudnia. Naturalnie przyszedłem do siebie bardzo prędko, a mówiąc innemi słowami, zerwałem się z krzesła, ogłuszony i oszołomiony; wyrwano mnie z jednego świata i ciśnięto w drugi; każdy nerw drgał we mnie z bólu — ale zachowałem się ze wzorową uprzejmością.
— Ach! Dzieńdobry pani. Niechże pani siada.
Takie były moje słowa. To okropne lecz — mogę zapewnić — najzupełniej prawdziwe wspomnienie wymowniejsze jest od całego tomu wyznań à la Jean Jacques Rousseau. Proszę zauważyć! Nie zawyłem na jej widok, ani nie zacząłem przewracać mebli, ani się nie rzuciłem na ziemię, kopiąc nogami, ani nie pozwoliłem sobie na jakiekolwiek inne przejawy świadczące o przeraźliwym ogromie klęski. Cały świat Costaguany (jeśli pamiętacie, jest to teren mej opowieści z wybrzeża), mężczyźni, kobiety, przylądki, domy, góry, miasto, campo (nie było tam ani jednej cegły, kamienia czy ziarnka piasku, którychbym nie umieścił gdzie należało własnemi rękoma); cała historja tego kraju, geografja, polityka, finanse; bogactwo srebrnych złóż Charles Goulda i wspaniałość pysznego Capataza de Cargadores, którego imię, rzucone w noc (dr. Monygham słyszał jak przemknęło nad jego głową, krzyknięte przez Lindę Violę) panowało nawet po jego śmierci nad ciemną zatoką, skarbcem zdobytych przez niego łupów i miłości — wszystko to zwaliło mi się z hukiem na głowę. Czułem że nie zdołam nigdy dźwignąć tych szczątków — i w tejże samej chwili powiedziałem:
— Niechże pani siada.
Morze jest potężnem lekarstwem. Zważcie, czego może dokazać tresura, choćby tylko na statku handlowym! Ten epizod może wam dać nowy pogląd na angielskich i szkockich marynarzy (benjaminków karykatury), którzy przyłożyli rękę naostatku do ukształtowania mego charakteru. Skromność przedewszystkiem, ale sądzę że moje zachowanie podczas tej katastrofy świadczy zaszczytnie o ich prostych środkach pedagogicznych. „Niechże pani siada“. To piękne; to bardzo piękne. Usiadła. Błądziła rozbawionym wzrokiem po całym pokoju. Kartki rękopisu leżały na stole i pod stołem, stos stronic przepisanych na maszynie piętrzył się na krześle, pojedyńcze arkusze rozproszyły się po odległych kątach; były tam karty żywe, karty pokreślone i ranne, martwe karty, które miałem spalić przy końcu dnia — nieład okrutnego pobojowiska, długiej, długiej i rozpaczliwej walki. Jakże długiej! Sądzę że kładłem się spać od czasu do czasu i tyleż razy wstawałem z łóżka. Tak, zdaje mi się że spałem, i jadłem posiłki, które przedemną stawiali, i w odpowiednich chwilach mówiłem z pewnym sensem do mego otoczenia. Ale nie czułem wcale równego biegu codziennych spraw; ciche, czujne, niezmordowane przywiązanie czyniło moje życie łatwem i spokojnem. Wydało mi się naprawdę że dniem i nocą siedziałem bez końca przy tym stole, otoczony nieładem rozpaczliwej walki. A wydało mi się tak wskutek niezmiernego znużenia, które poczułem dzięki temu niespodzianemu wtargnięciu; wskutek okropnego rozczarowania ducha, co nagle zdał sobie sprawę z błahości olbrzymiego zamiaru; jednocześnie zaś doznałem tak silnego fizycznego wyczerpania, jakiego nie jest w stanie wywołać żadna praca rąk, choćby najcięższa. Nosiłem worki pszenicy na plecach, zgięty prawie wpół pod belkami pokładu, od szóstej rano do szóstej wieczór (z półtoragodzinną przerwą na posiłki), więc powinienem coś o tem wiedzieć.
I kocham literaturę. Jestem wrażliwy na jej honor, dbam o godność i piękno literackiego zawodu. Byłem prawdopodobnie jedynym pisarzem, którego ta schludna osoba przyłapała w chwili gdy się oddawał swej pracy; ogarnęła mię rozpacz, bo nie mogłem sobie przypomnieć kiedy i jak się ubrałem po raz ostatni. Z pewnością wszystko było zasadniczo w porządku. Mój dom zawierał na szczęście parę szaro-niebieskich, bacznych oczu, które nad tem czuwały. Ale doznałem wrażenia, że jestem brudny jak costaguański lepero po całodziennych walkach na ulicy, że jestem zmięty i rozczochrany od stóp do głów. I zdaje się, niestety, iż mrugałem idjotycznie oczami. Wszystko to przynosiło ujmę honorowi literatury i godności jej przedstawicieli. Widziałem zacną damę niewyraźnie poprzez pył mego świata w gruzach, a ona rozglądała się po pokoju, pogodna, zlekka ubawiona. I uśmiechała się. Dlaczego u licha się uśmiechała? Rzekła niedbale:
— Boję się że przeszkodziłam panu w pracy.
— Ależ nie.
Przyjęła to zaprzeczenie z zupełną dobrą wiarą. W mych słowach była ścisła prawda. Przeszkodziła — to mi się podoba! Obdarła mię przynajmniej z dwudziestu istnień, z których każde było nieskończenie bardziej wzruszające i rzeczywiste niż jej własne, bo wzbierające namiętnością, oparte na przekonaniach, uwikłane w wielkie sprawy wysnute z mego własnego ducha dla troskliwie obmyślonego celu.
Milczała przez chwilę a potem rzekła, ogarniając ostatniem spojrzeniem cały nieład walki:
— I pan tak sobie tutaj siedzi, pisząc swoje — swoją...
— Ja... co takiego? Ach tak! Siedzę tu przez cały dzień.
— To musi być poprostu rozkoszne.
Zważywszy na mój wiek, zdaje się że zagrażała mi poważnie apopleksja; lecz zacna dama zostawiła swego psa przy wejściu, a pies mego synka, patrolujący pole przed domem, wyśledził go zdaleka. Nadbiegł z szybkością armatniej kuli, a hałas walki, który uderzył nagle o nasze uszy, wystarczył aż nadto do odstraszenia apoplektycznego ataku. Wybiegliśmy na dwór i rozdzieliliśmy waleczne zwierzęta. Potem wskazałem córce generała miejsce, gdzie może zastać moją żonę — o tam, za rogiem domu, pod drzewami. Skinęła głową i odeszła ze swoim psem, zostawiając mię przerażonego śmiercią i spustoszeniem, które lekkomyślnie wywołała — a w uszach brzmiało mi jeszcze wciąż okropne a pouczające słowo: „rozkosznie“.
Mimo to odprowadziłem ją później, jak wypadało, do furtki wychodzącej na pole. Chciałem naturalnie być uprzejmy (czyż zagłada dwudziestu istnień ze zwykłej powieści może być dostatecznym powodem do niegrzecznego obejścia się z damą?) ale głównie, według dobrego, zdrowego stylu Ollendorfa, chodziło mi o to, aby pies córki generała nie walczył znów (encore) z wiernym psem mego małego synka (mon petit garçon). — Czy obawiałem się aby pies córki generała nie zwyciężył (vainquit) psa mego dziecka? — Nie, nie obawiałem się tego... Ale dość metody Ollendorfa. Choć bardzo odpowiednia i poniekąd nieunikniona jeśli chodzi o ową damę, jest rażąco niestosowna w zestawieniu z pochodzeniem, charakterem i dziejami naszego psa; albowiem ów pies był ofiarowany dziecku przez człowieka, dla którego słowa miały wręcz przeciwną wartość niż dla Ollendorfa. Ów człowiek, pełen samorodnego talentu, zdradzający w swych porywach naturę dziecka, najprostszy z impresjonistów słowa, używał swych wielkich darów — prostoty uczuć i trafnej ekspresji — z głęboką szczerością i silnem, choć może niezupełnie świadomem przekonaniem. Obawiam się że sztuka tego pisarza nie zdobyła uznania, na jakie zasługiwało jego szczere natchnienie. Mówię o nieżyjącym już Stephen Crane, autorze książki p. t. „Czerwona odznaka męstwa“, dzieła wyobraźni, które miało swą krótką chwilę sławy w ostatniem dziesięcioleciu zeszłego wieku. Za niem pojawiły się inne książki. Nieliczne. Zabrakło Crane’owi czasu. Był to indywidualny i pełny talent, który spotkał się z niechętnem, nieco protekcjonalnem uznaniem szerokiego świata. Nie wiem czy należy boleć nad śmiercią Stephen Crane’a z jego osobistego punktu widzenia. Czuło się że — jak jeden z ludzi w jego „Otwartej łodzi“ — Stephen Crane należy do tych, którym los rzadko pozwala na bezpieczne przybicie do brzegu po znojnej i uciążliwej przeprawie. Wyznaję że zachowałem niewygasłe uczucie dla tej energicznej, szczupłej, delikatnej postaci, pełnej życia a mimo to kruchej. Lubił mnie jeszcze przed naszem spotkaniem dzięki niektórym ustępom z mych książek i miło mi wspomnieć, że nie przestał mnie lubić kiedyśmy się zetknęli. Oświadczał mi nieraz z wielką powagą i nawet pewną surowością, że „chłopiec powinien mieć psa“. Podejrzewam że był zgorszony mem zaniedbaniem ojcowskich obowiązków. Koniec końców sam tego psa dostarczył. Wkrótce potem, gdy pewnego dnia bawił się z dzieckiem na dywanie przez jaką godzinę, pochłonięty tem całą duszą, podniósł głowę i rzekł stanowczo: „Nauczę twego chłopca jeździć konno“. To nie było sądzone. Zabrakło mu na to czasu.
Ale oto jest pies — stary już teraz. Niski i szeroki na pałąkowatych nogach, o czarnej głowie, białym tułowiu i śmiesznej czarnej plamie koło ogona, wywołuje podczas swych spacerów wcale życzliwe uśmiechy. Groteskowy i pociągający, zachowuje się zazwyczaj potulnie, lecz wobec jednostek swego rodzaju ujawnia nagle temperament wręcz wojowniczy. Gdy leży w świetle kominka z podniesioną głową i nieruchomem, dalekiem spojrzeniem zwróconem ku cieniom pokoju, osiąga niezwykłą szlachetność postawy w poczuciu nieskazitelnego życia. Wychował już jedno bobo, a teraz, odprowadziwszy do szkoły swego pierwszego pupila, wychowuje drugie z tem samem sumiennem, żarliwem oddaniem lecz z większą przezornością i powagą, oznakami większej mądrości i dojrzalszego doświadczenia, lecz także i reumatyzmu, niestety. Od porannej kąpieli aż do wieczornych ceremonij przy kołysce, pilnujesz, stary przyjacielu, małego dwunożnego stworzonka, które przybrałeś za swoje, a podczas wykonywania twych obowiązków cały dom odnosi się do ciebie z nieskończonym szacunkiem i okazuje ci szczególne względy — zupełnie tak samo jak i mnie; tylko że ty bardziej na to zasługujesz. Córka generała powiedziałaby ci, że to musi być „poprostu rozkoszne“.
Aha, właśnie, stara psino! Ta dama nie słyszała nigdy jak skomlisz z dotkliwego bólu (to biedne lewe ucho), zachowując jednocześnie z niewiarogodnem opanowaniem zupełną, sztywną nieruchomość, aby nie przewrócić małego dwunożnego stworzonka. Nie widziała nigdy twego uśmiechu pełnego rezygnacji, kiedy dwunożne stworzonko, zapytane z powagą: „Co ty robisz dobremu pieskowi?“ odpowiada z szeroko rozwartemi, niewinnemi oczami: „Nic, mamusiu, ja go tylko kocham!“
Córka generała nie wie o tajnych zadaniach, jakie sobie człowiek narzuca, dobry mój piesku; nie wie o bólu, który może czyhać nawet w nagrodzie płynącej z surowego panowania nad sobą. Ale przeżyliśmy razem wiele lat — i postarzeliśmy się. A choć nasze dzieło jeszcze nie jest zupełnie skończone, możemy sobie pozwolić niekiedy na trochę rozpamiętywań przy kominku — rozpamiętywań o sztuce wychowania bobasków i o wielkiej rozkoszy pisania powieści, gdzie tyle istnień zjawia się i niknie kosztem jednego, które niepostrzeżenie wygasa.





  1. Chodzi tu o wiersz „Mors i cieśla“, z książki p. t. „Skroś zwierciadła“ Lewisa Carolla, ulubionego autora angielskich dzieci. Owa książka jest dalszym ciągiem słynnej „Alicji w krainie czarów“ tegoż autora. (Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.