Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom II/Część piąta/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Zbrodnia i kara
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Преступление и наказание
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V

Lebieziatnikow był bardzo zmieszany.
— Przychodzę do pani, panno Zofjo... Przepraszam... Właśnie byłem pewny, że pana tu zastanę — zwrócił się nagle do Raskolnikowa — to jest nietyle byłem pewny, ile... tak coś w tym guście... Bo tam macocha pani zwarjowała — wyciął nagle do Zosi, odwracając się od Raskolnikowa.
Zosia drgnęła.
— To jest przynajmniej tak się zdaje. Zresztą... My bo nie wiemy, jak sobie radzić! Wróciła, zdaje się, że skądciś wypędzono, może nawet i wybito... przynajmniej tak wygląda... Była podobno u naczelnika pana Marmeladowa, ale go w domu nie zastała: był na obiedzie także u jakiegoś generała... Wyobraźcie sobie państwo, pobiegła i tam... do tego drugiego generała i co większa, postawiła na swojem, wywołała naczelnika męża, i to jeszcze zdaje się od stołu. Naturalnie, wypędzono ją, a ona opowiada, że sama go zwymyślała i puściła coś w niego. To bardzo prawdopodobne... nie pojmuję tylko, że dopuszczono do tego! Teraz opowiada wszystkim, nawet niemce, trudno jednak zrozumieć o co jej idzie, krzyczy, rzuca się... Ach prawda: mówi i krzyczy, że ponieważ ją wszyscy opuścili, to weźmie dzieci i pójdzie z katarynką, a dzieci będą śpiewać i tańczyć i ona także, i pieniądze zbierać i codzień będą chodziły pod okna do generała... Niech świat się dowie, powiada, że pańskie dzieci, dzieci urzędnika, zbierają jałmużnę, jak żebracy! Dzieci wciąż bije, one płaczą; Lenię uczy śpiewać „Chateczkę“, chłopczyka tańczyć, Polcię także, drze wszystkie ubrania; robi im jakieś czapeczki, jak aktorom, sama chce chodzić z miednicą, w którą ma uderzać zamiast muzyki... Nikogo nie słucha, wyobraźcie sobie państwo, co się tam za sceny odbywają... Wprost nie do wiary.
Lebieziatnikow byłby prawił dalej, lecz Zosia, która słuchała z okropnem niepokojem, schwyciła nagle okrycie, kapelusz i wybiegła z pokoju, ubierając się w biegu. Raskolnikow wyszedł w ślad za nią, Lebieziatnikow za nim.
— Zwarjowała, niezawodnie! — mówił do Raskolnikowa, wychodząc z nim na ulicę — nie chciałem tylko przerażać panny Zofji i powiedziałem „zdaje się“, ale to nie ulega wątpliwości. Mówią, że to takie krosteczki w suchotach wyskakując na mózgu; szkoda, żem się nie uczył medycyny. Próbowałem ją uspokoić, ale nie chciała słuchać.
— Mówiłeś jej pan o krosteczkach.
— To jest niezupełnie, o krosteczkach. Zresztą, nic by nie zrozumiała. Ale ja mówię do tego, że gdy się przemówi do człowieka logicznie, że nie ma o co płakać. To jasne. A pan sądzi, że nie przestanie.
— Łatwem byłoby życie, gdyby tak być miało — odparł Raskolnikow.
— Za pozwoleniem pana; oczywiście, dość trudno pojąć to takiej pani Marmeladowej; ale czy panu wiadomo że w Paryżu robiono już poważne doświadczenia nad możnością wykurowania warjatów jedynie drogą logicznych perswazyj? Jakiś bardzo poważny profesor, zmarły niedawno, doszedł do przekonania, że można tak leczyć. Za podstawę swoich dowodzeń przyjął to, że w organizmie warjatów niema jakiegoś nadzwyczajnego rozstroju, lecz że obłąkanie jest, że tak powiem, błędem logicznym, pomyłką w sądzeniu, nieścisłym poglądem na rzeczy. Stopniowo więc przekonywał chorego i co pan powie, doszedł podobno do rezultatów! Ponieważ jednak przytem używał i duszy, to rezultaty tej kuracji są rzeczywiście wątpliwe... Przynajmniej tak się zdaje...
Raskolnikow nie słuchał oddawna. Zrównawszy się ze swoim domem, kiwnął głową Lebieziatnikowi i skręcił w bramę. Lebieziatnikow ocknął się, obejrzał się i pobiegł dalej.
Raskolnikow wszedł do swojej komórki i stanął na środku. „Poco tu wrócił?“ Obejrzał te żółtawe, odrapane obicia, ten kurz, tę kanapę... Z podwórza dolatywał jakiś ostry, nieustanny stuk; jakby coś gdzieś wbijano, może gwóźdź jaki... Zbliżył się do okna, uniósł się na palcach i długo, z całą uwagą wpatrywał się w podwórze. Ale podwórze było puste i nie było widać stukających. Na lewo w oficynie widać było gdzie niegdzie pootwierane okna, w których stały również gdzie niegdzie doniczki z lichemi kwiatkami geranji. Za oknami wisiała bielizna... Wszystko to znał on na pamięć. Odwrócił się i usiadł na kanapie. Nigdy, nigdy jeszcze nie czuł się tak strasznie osamotnionym.
Tak! Uczuł jeszcze raz, że może istotnie znienawidzi Zosię i to właśnie teraz, kiedy ją zrobił stokroć nieszczęśliwszą. „Poco chodził do niej prosić ją o łzy? Co mu zależy na udręczeniu jej życia? O, podłości!“
— Zostanę sam! — wymówił nagle stanowczo — ona nie będzie mnie odwiedzać w więzieniu!
Po upływie pięciu minut podniósł głowę i dziwnie się uśmiechnął. Przemknęła mu przez głowę myśl: „Może w katordze byłoby lepiej“, pomyślał nagle.
Nie pamiętał jak długo przesiedział u siebie z tłoczącemi mu się do głowy nieokreślonemi myślami. Nagle drzwi się otworzyły i weszła panna Eudoksja. Zrazu stanęła i spojrzała nań z progu, jak przedtem on na Zosię; następnie dopiero weszła i siadła wprost na krześle, na swojem wczorajszem miejscu. On milcząc i jakoś bezmyślnie spojrzał na nią.
Nie gniewaj się, Rodziu, ja tylko na chwilkę — rzekła Dunia. Wyraz twarzy miała zamyślony, ale nie surowy. Wzrok był jasny i spokojny. Widział że i ta przybyła doń z miłością... — Bracie, wiem już teraz wszystko. Pan Razumichin wszystko mi wytłumaczył i opowiedział. Prześladują cię i męczą z powodu głupiego i nikczemnego podejrzenia... Pan Dymitr mówił mi, że niema wcale niebezpieczeństwa i że zbytecznie przejmujesz się tem wszystkiem. Co do mnie, jestem innego zdania, i doskonale pojmuję jak to ciebie dręczy, i że to oburzenie może zostawić ślady na całe życie. Tego się właśnie lękam. Za to, żeś nas porzucił, nie potępiam cię wcale i nie śmiem cię potępiać i przebacz mi, żem ci poprzednio robiła za to wymówki. Sama po sobie czuję, że gdyby mnie dotknęło tak okropne nieszczęście, to także uciekłabym od wszystkich. Matce o tem nic nie powiem, ale będę mówiła o tobie nieustannie i powiem w twojem imieniu, że już niezadługo przybędziesz do nas. Nie martw się o nią, ja ją uspokoję: ale staraj się jej nie męczyć, przyjdź choć raz jeden; pamiętaj, że to matka! A teraz przyszłam ci tylko powiedzieć (Dunia zaczęła podnosić się zmiejsca), że jeżeli na wypadek mogę ci się przydać na co... to zwróć się do mnie przyjdę niezwłocznie. Bądź zdrów!
Odwróciła się szybko i poszła ku drzwiom.
— Duniu! — zatrzymał ją Raskolnikow, wstał i zbliżył się do niej. — Ten Razumichin, to bardzo poczciwy człowiek.
Dunia zarumieniła się chwilę.
— Jest to człowiek czynny, pracowity, uczciwy i może trwale kochać... Bądź zdrowa, Duniu.
Dunia wzruszyła ramionami, ale potem przebiegł ją dreszcz niepokoju:
— Jakto, Rodziu, czy istotnie rozstajemy się na wieki że dajesz mi takie napomnienia?
— Wszystko jedno... bywaj zdrowa...
Odwrócił się i poszedł do okna. Ona postała, popatrzała nań niespokojnie i wyszła silnie wzruszona.
Nie, on nie był z nią zimny. Była jedna chwila (najostateczniejsza), gdy mu się strasznie chciało uścisnąć ją jak najserdeczniej i pożegnać się z nią i powiedzieć nawet, ale nie poważył się nawet podać jej ręki.
— Gotowa jeszcze potem wzdrygnąć się, gdy sobie przypomni, że ją ściskałem teraz, powie, że skradłem jej pocałunek! A czy ta wytrzyma, czy nie wytrzyma? — dodał za kilka minut do siebie. — Nie nie wytrzyma; takie nie wytrzymują! Nigdy nie wytrzymują...
— I pomyślał o Zosi.
Z okna wionął świeży wiaterek. Na dworze światło było już jaskrawe. Wziął nagle czapkę i wyszedł.
Oczywiście, nie mógł ani nie chciał zajmować się swoim stanem chorobliwym. Lecz cała ta nieustanna trwoga i cała zgroza, jaką był nawskroś przejęty, nie mogły przejść bez następstw. I jeżeli nie leżał jeszcze w prawdziwej gorączce, to może właśnie dlatego, że ciągły ten wewnętrzny niepokój podtrzymywał go na nogach, ale tylko jakoś sztucznie, do czasu.
Włóczył się bez celu. Słońce zachodziło. Jakiś dziwny smutek jął go dręczyć w ostatnich czasach. Smutek ten nie miał w sobie nic szczególnie dotkliwego, palącego, ale tchnął czemś stałem, wiecznem, dawał przedsmak tego zimnego, zabójczego smutku, dawał uczuć jakąś wieczność na „łokciowej przestrzeni“. W godzinach wieczornych uczucie to zazwyczaj dręczyło go jeszcze silniej.
— No i wstrzymaj że się tu od zrobienia głupstwa przy takich bagatelnych, czysto fizycznych niemocach, zależnych od byle zachodu słońca! Nietylko pójdziesz do Zosi, ale i do Duni nawet! — wyszeptał z nienawiścią.
Ktoś go zawołał. Obejrzał się i spostrzegł Lebieziatnikowa.
— Wyobraź pan sobie, byłem u pana, szukam pana. Wyobraź pan sobie, ona dotrzymała swej groźby i uciekła z dziećmi. Ledwośmy ją znaleźli z panną Zofją. Sama uderza w patelnię i dzieci zmusza do tańca. Dzieci zatrzymują się na rogach ulic i przed sklepami. Gawiedź biegnie za niemi. Chodźmy.
— A Zosia? — niespokojnie zapytał Raskolnikow, śpiesząc za Lebieziatnikowem.
— Poprostu szalona. To jest nie panna Zofja szalona, lecz stara Marmeladowa; zresztą i panna Zofja szalona, tylko że ta druga zupełnie szalona. Mówię panu, ostatecznie straciła zmysły. Wezmą ich na policję. Może pan sobie wyobrazić jak to oddziała... Są teraz na kanale przy ...skim moście, bardzo niedaleko od panny Zofji. Blisko.
Na kanale, niezbyt daleko od mostu i nie dochodząc dwóch domów od domu, gdzie mieszkała Zosia, zgromadził się tłum ludzi. Szczególnie zbiegały się dzieciaki. Ochrypły, naderwany głos pani Katarzyny słychać było jeszcze z mostu. I rzeczywiście, był to widok niezwykły, mogący zająć gawiedź uliczną. Pani Katarzyna w swojej starej spódnicy, w bajowym szalu i w pomiętym słomianym kapeluszu, przyklapniętym bez litości z jednego boku, była istotnie pozbawioną zmysłów. Zmęczyła się i oddychała z trudnością. Jej znużona suchotnicza twarz wyglądała daleko boleśniej, niż kiedykolwiek (przytem na słońcu i na ulicy, suchotnik zwykle wygląda daleko gorzej i wydaje się bardziej chorym, aniżeli w domu), jednakże była ciągle wzburzona i rozdrażnienie jej wzrastało z każdą chwilą. Przypadała do dzieci, krzyczała na nie, namawiała je, pokazywała im na miejscu przy ludziach jak tańczyć i co śpiewać, tłumaczyła im na co się to ma przydać, była w rozpaczy, gdy jej nie rozumiały, biła je.. Potem, nie dokończywszy, rzucała się do gawiedzi; jeżeli spostrzegła choćby jako tako znośnie ubranego człowieka, który przystanął popatrzeć, tu w tej chwili biegła doń, tłumacząc, że oto do czego doprowadzono dzieci „porządnego, można powiedzieć nawet arystokratycznego domu“. Jeżeli słyszała w tłumie śmiech albo wyraz złośliwy to natychmiast rzucała się na świadków i wymyślała im, wymyślała nawzajem. Jedni istotnie śmieli się, inni kręcili głowami; wszyscy wogóle ciekawie przyglądali się warjatce z przerażonemi dziećmi. Patelni, o której wspomniał Lebieziatnikow, nie było; przynajmniej Raskolnikow jej nie widział; ale zamiast bicia w patelnię, pani Katarzyna zaczynała klaskać do taktu w swoje suche dłonie, gdy zmuszała Polcię do śpiewu, a Lenię i Kolę do tańca; przyczem nawet i sama usiłowała pośpiewywać, lecz zaraz urywała przy drugiej nucie wskutek męczącego kaszlu, co ją znowu doprowadzało do rozpaczy, przeklinała swój kaszel i płakała nawet. Najwięcej irytowały ją płacz i przestrach Leni i Koli. Wyraźnie znać było chęć przebrania dzieci w kostjumy, jak przebierają się uliczni śpiewacy i śpiewaczki. Chłopczyk miał na głowie turban, zrobiony z czegoś czerwonego z białem, ażeby wyobrażał Turka. Dla Leni zabrakło kostjumów; włożono jej tylko na głowę czerwoną, wyszywaną paciorkami czapeczkę nieboszczyka Marmeladowa, a w czapeczce zatknięty odłamek białego strusiego pióra, będącego jeszcze własnością babki pani Katarzyny i ocalałego dotąd w kufrze, jako rodzinna pamiątka. Polcia była w codziennej sukience. Spoglądała ona na matkę nieśmiało i z pomieszaniem, nie odstępowała jej ani kroku, połykała łzy, domyślając się obłąkania matki i niespokojnie rozglądała się dokoła. Ulica i tłum przejęły ją straszną trwogą. Zosia nieodstępnie chodziła za macochą, płacząc i błagając ją co chwila: ażeby wróciła do domu. Ale pani Katarzyna była nieubłaganą.
— Przestań, Zosiu, przestań! — wołała prędkim głosem, śpiesząc się i kaszląc. — Sama nie wiesz o co, prosisz, jak dziecko! Mówiłam ci przecie, że nie wrócę już do tej pijanej niemki. Niech cały Petersburg zobaczy, jak żebrzą dzieci szlachetnego ojca, który całe życie służył wiarą i prawdą i, rzec można, umarł na stanowisku.
Pani Katarzyna zdążyła wytworzyć sobie tę fantazję, uwierzyć w nią ślepo.
— Niechaj tam, niechaj sobie ten niegodny generał zobaczy. Bo i jakaś ty głupia, Zosiu, co teraz jeść, powiedz? Dosyć nadręczyliśmy ciebie, nie chcę więcej! Ach panie Raskolnikow, to pan! — zawołała, spostrzegłszy Raskolnikowa i rzucając się do niego — wytłumaczże pan tej biedaczce, że nic lepszego zrobić nie można. Wszak nawet kataryniarze dostają datki, cóż dopiero gdy się ludzie dowiedzą, żeśmy biedne, szlachetne sieroty, doprowadzone do nędzy, a ten marny generał straci miejsce, zobaczycie! My codzień będziemy chodzić pod jego okno, a jak cesarz będzie przejeżdżał, upadnę na kolana, dzieciaki wystawię naprzód i wskazując na nie, zawołam! „Litości, ojcze nasz“. On jest ojcem sierot, on miłosierny, obroni nas, zobaczycie, a tego marnego generaliszkę... Lenia! Tenez vous droite! Ty, Kola, zaraz będziesz znowu tańczył. Czego się mażesz? Znowu maże się! No czego, czego się boisz głuptasie! Boże! Co ja mam z niemi począć, panie Raskolnikow: Gdybyś pan wiedział, jakie to nie pojętne dzieci! I co z takiemi zrobisz...
I sama, o mało nie płacząc (co nie przeszkadzało jej nieustannej i ciągłej paplaninie) pokazywała mu na płaczące dzieci. Raskolnikow próbował ją skłonić do powrotu i nawet powiedział, sądząc, że wpłynie na jej miłość własną, że jej nie przystoi chodzić po ulicy jak kataryniarce, boć przecie ona zamierza zostać przełożoną pensji panien...
— Pensji, ha! ha! ha! Gadaj mu tam! — zawołała Marmeladowa, zaraz po śmiechu wybuchając kaszlem — nie, panie Rodjonie, przeszła mrzonka! — wszyscy nas porzucili! A ten generaliszka... Wie pan, rzuciłam w niego kałamarzem, był właśnie w przedpokoju na stole przy arkuszu papieru, na którym się podpisałam, rzuciłam kałamarz i uciekłam. O, podli, podli! Ale co tam, teraz ja dziatwę sama wykarmię, nikomu się nie będę kłaniać. Dosyć męczyliśmy Zosię! Polciu, wiele zebrałaś, pokaż. Jakto? Wszystkiego dwie kopiejki. O, nędzni! Nic nie dają, tylko latają za nami z wywalonym językiem! No, z czego się ten bałwan śmieje? (wskazała na kogoś z tłumu). To wszystko dlatego, że ten Kola taki niepojętny, bieda z nim! Czego chcesz, Polciu? Mów ze mną po francusku, parlez moi francais. Przecież cię uczyłam, przecież umiesz kilka zdań!... Inaczej, jakże odróżnią ludzie, że jesteście z porządnej rodziny, dzieci dobrze wychowane i wcale nie tacy, jak wszyscy kataryniarze; wszak nie jakiegoś tam „kozaczka“ przedstawiamy na ulicach, lecz zaśpiewamy porządny romans... Ach prawda! I cóż będziemy śpiewać? Ciągle mi przeszkadzacie, a my... uważasz pan, panie Raskolnikow, myśmy się tu zatrzymali, ażeby wybrać coś do śpiewu, coś takiego, żeby i Kola mógł zatańczyć... bo, widzisz pan, wszystko to u nas idzie bez przygotowania; trzebaby się umówić pomiędzy sobą przepowiedzieć wszystko, a potem pójdziemy na Newski gdzie daleko więcej ludzi lepszego towarzystwa i zaraz zwrócą na nas uwagę. Lenia umie „Chateczkę...“ Cóż kiedy tylko tę jedną „Chateczkę“ i „Chateczkę“, ją tylko ciągle śpiewają! A musimy zaśpiewać coś daleko więcej pańskiego. No, coś sobie przypomniała, Polciu, żebyś ty chociaż matce pomogła! Pamięci, pamięci brak mi bobym sobie przypomniała! Ach zaśpiewajmy po francusku: „Cinq sous!“ Przecież was uczyłam! Co większa że ponieważ to po francusku, to zaraz ludzie się dowiedzą, żeście szlacheckie dzieci i to ich wzruszy daleko prędzej... Możnaby nawet: „Malborough s‘en va-t-en guerre!“ bo to piosnka zupełnie dziecinna i śpiewaną bywa we wszystkich domach arystokratycznych, kiedy się dzieci kołysze:

Malborough s‘en va-t-en guerre
Ne saint, quand reviendra...

zaczęła śpiewać... — Ale nie, lepiej już te „Cinq sous!“ No Kola, rączki pod boki, prędzej, ty, Leniu, także wykręć się w przeciwną stronę, my zaś z Polcią będziemy klaskać i przytupywać!

Cinq sous, cinq sous
Pour monter noire ménage...

Kchi-kchi-kchi! (I aż się zatoczyła z kaszlu). Popraw sobie sukienkę, Polciu, ramionka się opuściły — wyrzekła przez kaszel, oddychając. — Powinniście się teraz trzymać z całą przyzwoitością, żeby koniecznie widziano, żeście dzieci z dobrego rodu. A mówiłam, że plecy trzeba dłuższe skroić i przytem w dwa bryty. To takie twoje rady, Zosiu: „krócej i krócej“, ot i masz, całkiem zeszpeciłaś dzieciaka... No cóż to, znowu wszyscy płaczecie! Ale, co wam jest głupie! No, Kola, zaczynaj prędzej, prędzej, och, jakiż to nieznośny smarkacz!...

Cinq sous, cinq sous —

Znowu żołnierz! Czego chcesz?
W istocie przez tłum przedzierał się policjant. Lecz jednocześnie jakiś jegomość w mundurze i w płaszczu, poważny urzędnik lat pięćdziesięciu, z orderem na szyi (ten ostatni szczegół bardzo pochlebił pani Katarzynie i wpłynął na policjanta) zbliżył się w milczeniu, podał wdowie papierek zielony, trzyrublowy. Twarz jego wyrażała szczere współczucie. Pani Katarzyna przyjęła i grzecznie, nawet ceremonjalnie skłoniła się.
— Dziękuję panu — zaczęła z godnością — przyczyny jakie nas zniewoliły... weź pieniądze, Polciu. Widzisz, są jednak ludzie zacni i wspaniałomyślni, gotowi zawsze przyjść z pomocą biednej szlachciance w nieszczęściu. Widzi pan te nieszczęśliwe sieroty, można powiedzieć nawet spokrewnione z najarystokratyczniejszemi rodzinami... A ten generaliszka siedział i jarząbki jadł... jął tupać nogami, żem go fatygowała... „Jaśnie wielmożny, mówię, zlituj się nad sierotami, ponieważ dobrze znałeś nieboszczyka mojego męża, i ponieważ jego rodzoną córkę oczernił w dzień jego śmierci najpodlejszy z podleców...“ Znowu ten żołnierz! Zlituj się pan nad nami! — zawołała do urzędnika — poco ten żołnierz idzie do mnie? Jużeśmy od jednego uciekli tutaj z Mieszczańskiego... no i czego chcesz, durniu!
— Tego, że na ulicach nie wolno. Proszę nie robić głupstw.
— Ty sam głupstwa robisz! Ja sobie tak chodzę jak z katarynką, a tobie nic do tego.
— Na katarynkę trzeba mieć pozwolenie, a pani sama sobą i takim hałasem ściąga pani ludzi. Gdzie pani mieszka?
— Co, pozwolenie — ryknęła zagadnięta. — Ja dziś męża pochowałam, jakie tam pozwolenie!
— Pani, pani, niech się pani uspokoi — zaczął urzędnik — chodźmy, ja panią doprowadzę... To w tłumie nie wypada... pani chora...
— Panie szanowny, panie szanowny, pan nic nie wie! — wołała Marmeladowa — my pójdziemy na Newski. Zosiu, Zosiu! Gdzież ona? Także płacze! Ale co się z wami dzieje!... Kola, Lenia, dokąd idziecie? — zawołała nagle z przestrachem — o głupie dzieci! Kola, Lenia, gdzież wy jesteście...
Kola i Lenia, przerażone do najwyższego stopnia przez gawiedź uliczną i wybryki obłąkanej matki, zobaczywszy wreszcie policjanta, który chciał je zabrać i gdzieś prowadzić, nagle, jakby namówione, wzięły się za rączki i zaczęły uciekać. Z jękiem i płaczem biedna matka zaczęła biec za nimi. Przykro i wstrętnie było patrzeć na nią, biegnącą płaczącą i kaszlącą. Zosia i Polcia pobiegły za nią.
— Zawróć ich, zawróć ich, Zosiu! O głupie, niewdzięczne dzieci!... Polciu, łap ich... Toć ja dla was...
Potknęła się w biegu i upadła.
— Rozbiła się aż do krwi! O Boże! — zawołała Zosia, schylając się ku niej.
Wszyscy się zbiegli, koło się zacisnęło. Raskolnikow i Lebieziatnikow przybiegli jedni z pierwszych; urzędnik także pośpieszył, a za nim policjant, mruknąwszy:
— Ech-ma!
I machnął ręką, czując, że się nie obejdzie bez kłopotów.
— Proszę się rozejść! — rozgarniał cisnących się dokoła ludzi.
— Kona! — krzyknął ktoś.
— Zwarjowała! — mruknął drugi.
— Boże zlituj się! — wymówiła jakaś kobieta, żegnając się. — A dzieciaki złapali? O, prowadzą, starsza złapała... Patrzcie, jakie bałamuty!
Gdy jednak przyjrzano się pani Katarzynie, to spostrzeżono, że wcale nie rozbiła się na kamieniach, jak myślała Zosia, lecz że krew, która zalała bruk, buchnęła strugą z jej gardła.
— Znam się na tem — szepnął urzędnik do Raskolnikowa i Lebieziatnikowa — to suchoty: buchnie krew i zadusi. Niedawno jeszcze byłem świadkiem... jedna z moich kuzynek... i tak z półtorej szklanki... nagle... Niema na to rady, zaraz umrze...
— Do mnie, do mnie! — błagała Zosia — ja tu zaraz mieszkam!... O ten dom, drugi stąd... Do mnie, prędzej!... — rzucała się do wszystkich. — Posłać po doktora... O Boże!
Dzięki zabiegom urzędnika, rzecz się dała zrobić. Nawet policjant pomagał przenosić suchotnicę. Wniesiono ją do Zosi nawpół żywą i ułożono na łóżku. Krwotok jeszcze nie ustawał, ale jakgdyby zaczęła przychodzić do siebie. Do pokoju weszli oprócz Zosi, Raskolnikow i Lebieziatnikow, urzędnik i policjant, który zdołał rozpędzić gawiedź, z której kilka osób odprowadziło kondukt aż do samych drzwi. Polcia wprowadziła, trzymając za ręce Kolę i Lenię, drżących i płaczących. Zeszli się i od Kapernaumowych: on sam, kulawy i krzywy, dziwnej powierzchowności człowiek z szczeciniastemi, ostro postawionemi włosami i bokobrodami; żona jego z twarzą jakoś raz na zawsze przerażoną, i kilkoro ich dzieci z głupkowatemi wskutek ciągłego zadziwienia twarzami i z otworzonemi ustami. Wśród tego całego zgromadzenia zjawił się nagle i Świdrygajłow. Raskolnikow spojrzał nań ze zdziwieniem, nie pojmując skąd się zjawił i nie przypominając sobie, czy był w tłumie.
Była mowa o doktorze i popie. Urzędnik lubo szeptał do Raskolnikowa, że, zdaje się, doktór jest już teraz zbyteczny, zarządził jednak, ażeby zawezwano doktora. Pobiegł sam Kapernaumow.
Tymczasem pani Katarzyna odetchnęła, krew na chwilę przestała cieknąć. Chora spoglądała chorobliwym, ale pojmującym nawskroś wzrokiem na bladą i drżącą Zosię, ocierającą jej chustką krople potu z czoła; nareszcie poprosiła, ażeby ją podniesiono. Posadzono ją na łóżku, przytrzymując z obydwóch stron.
— Gdzie dzieci? — spytała słabym głosem. — Przyprowadziłaś ich, Polciu? O głupie! Dlaczegożeście uciekały?... Och!
Krew jeszcze zabarwiała jej spieczone usta. Błędnym wzrokiem spojrzała dokoła, badając otoczenie.
— Więc to jest twoje mieszkanie, Zosiu! Ani razu nie byłam u ciebie... aż przyszła kreska...
Spojrzała na nią z boleścią.
— Wyssaliśmy ciebie. Zosiu... Polciu, Leniu, Kola, zbliżcie się... No, Zosiu, weź ich sobie, z rąk do rąk, ja mam ich dosyć. Basta! Kha!... Połóżcie mnie... Dajcie choć umrzeć spokojnie.
Położono ją na poduszce.
— Co, popa?... Nie potrzeba... Chyba macie ruble do wyrzucenia... Ja nie mam grzechów!... Bóg mi i bez tego musi przebaczyć... Sam wie, jak cierpiałam!... A jeśli nie przebaczy, to się obejdzie!...
Niespokojna gorączka opanowywała ją coraz bardziej. Niekiedy drgała, błąkała się wzrokiem dokoła, poznawała wszystkich na chwilę; ale zaraz przytomność ustępowała miejsca gorączce. Oddychała ciężko i ochryple; coś jakby bulgotało w jej gardle.
— Ja mu mówię „jaśnie wielmożny panie!“ — wykrzykiwała, oddychając za każdem słowem — ta niemka... ach! Leniu, Kola! Bierzcie się pod boki, prędzej, prędzej, glissez, glissez pas de basque! Tup nóżkami... Bądź grzecznem dzieckiem...

Du hast Diamanten und Perlen...

Jak to idzie dalej? To zaśpiewajmy...

Du hast die schönsten Augen.
Mädchen, was willst du mehr?...

Aha! Akurat! was willst du mehr, także bałwan wymyślił!... Ale prawda, oto naprzykład:

Wśród skwaru dnia...

Ach! Jak ja lubiłam tę piosenkę.... Przepadałam za nią, Polciu!...

Wśród skwaru dnia, w dolinie Dagestanu...

wiesz, twój ojciec... śpiewał to jeszcze będąc kawalerem... O, lube dzieci!... To, to żebyśmy zaśpiewali! No jakto tam, jakto... ach zapomniałam... no przypomnijcież mi, jakto idzie?
Była nadzwyczaj wzburzona i usiłowała podnieść się. Nareszcie strasznym, ochrypłym, urywanym głosem zaczęła, pokrzykując i dusząc się przy każdem słowie, z wyrazem coraz bardziej wzrastającej trwogi...

Wśród skwaru dnia!... w dolinie!.... Dagestanu!...
Z ołowiem w piersi!...

— Jaśnie wielmożny! — ryknęła nagle rozdzierającym jękiem i zalewając się łzami — pomocy dla sierot! Przez wzgląd na nieboszczyka ich ojca!.. Możnaby nawet powiedzieć arystokratycznych!... Kha! — drgnęła nagle z opamiętaniem i z jakiemś przerażeniem, rozglądając się dokoła, ale zaraz poznała Zosię. — Zosiu, Zosiu! — wymówiła łagodnie, jakgdyby zdziwiona, że ją widzi przed sobą. — Zosiu, droga moja, tyś tutaj?
Uniosła się nieco na łóżku.
— Dosyć!... Czas już!... Bądź zdrowa, nędzo!... Zajeździli szkapę!... Urwało-o-o się! — krzyknęła rozpaczliwie i nienawistnie i runęła głową na poduszkę.
Znowu straciła przytomność, ale ten stan nie trwał długo. Blado-żółta, wyschła twarz znieruchomiała, usta się otworzyły, nogi wyciągnęły się konwulsyjnie. Westchnęła głęboko, głęboko i... umarła!
Zosia rzuciła się na jej zwłoki, objęła ją rękoma i tak zamarła, przylgnąwszy głową do wyschniętej piersi nieboszczki.
Polcia przypadła do nóg matki i całowała je, łkając. Kola i Lenia, jeszcze nie pojmując, co się stało, lecz przeczuwając coś bardzo strasznego, schwycili się nawzajem za ręce i, patrząc sobie, wzajemnie w oczy, jęli nagle razem, otworzywszy usta, drzeć się w niebogłosy. Oboje byli jeszcze w kostjumach, on w zawoju, ona w jarmułce z piórem strusiem.
I w jaki sposób ów „list pochwalny“ znalazł się nagle na łóżku, tuż obok pani Katarzyny? Leżał przy samej poduszce; Raskolnikow widział go.
Odszedł od okna. Za nim przyskoczył Lebieziatnikow.
— Umarła! — rzekł Lebieziatnikow.
— Panie Raskolnikow! na dwa słówka — odezwał się Świdrygajłow.
Lebieziatnikow ustąpił mu miejsca i delikatnie cofnął się. Świdrygajłow odprowadził zdziwionego Raskolnikowa jeszcze dalej w kąt.
— Wszystkie te zachody, to jest pogrzeb i tak dalej, biorę na siebie. Wszak mówiłem panu, że mam zbywające pieniądze. Tych dwoje małych i tę Polcię umieszczę w jakich zakładach dla sierot, i zapiszę na każde, do dojścia do pełnoletności, po tysiącu pięciuset rb., ażeby panna Zofja mogła być już nadal zupełnie spokojną. A i ją wyciągnę z matni, bo to dobra dziewczyna, nieprawdaż? Otóż powiedz pan swojej siostrze, że jej dziesięć tysięcy zostały rozdzielone w ten sposób.
— W jakimże celu stałeś się pan takim dobroczyńcą? — zapytał Raskolnikow.
— E-ech! Podejrzliwy człowieku! — roześmiał się Świdrygajłow. Wszak powiedziałem, że te pieniądze są mi zbyteczne. No a poprostu z uczucia ludzkości, tego pan nie dopuszczasz, co? Wszak ona nie była „wszą“ (wskazał palcem w kąt gdzie leżała nieboszczka), jak jakaś tam stara lichwiarka. No zgódź się pan, czy Łużyn, istotnie ma żyć i dopuszczać się podłości, czy ona ma umrzeć? I gdybym ja nie dopomógł, toć taka „Polcia, np., poszłaby po tej samej drodze...“
Wymówił to z wyrazem jakiejś pomrugającej, wesołej chytrości, nie spuszczając wzroku z Raskolnikowa. Raskolnikow zbladł i zadrżał słysząc swoje własne zdania, wygłaszane do Zosi. Cofnął się szybko i dziko spojrzał na Świdrygajłowa:
— Skąd... skąd pan wie? — wyszeptał, mimowoli tamując oddech.
— Bo ja tu przez ścianę mieszkam u pani Resslich.
Tu Kapernaumow a tam pani Resslich, stara i najżyczliwsza moja przyjaciółka. Sąsiad.
— Pan?
— Ja — ciągnął Świdrygajłow, trzęsąc się ze śmiechu — i mogę pana honorem zapewnić, żeś mnie pan serdecznie zainteresował. Wszak mówiłem panu, że się zbliżymy, przepowiedziałem to, otóż i zbliżyliśmy się. I przekonasz się pan, jaki ze mnie zgodny człowiek. Zobaczysz pan, że można jeszcze żyć ze mną...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: anonimowy.