Zazulka/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anatole France
Tytuł Zazulka
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1915
Druk Drukarnia Naukowa
Miejsce wyd. Warszawa – Kraków
Tłumacz Zofia Rogoszówna
Tytuł orygin. Abeille
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ANATOL FRANCE
ZAZULKA
PRZEŁOŻYŁA
ZOFJA ROGOSZÓWNA
WARSZAWA   1915   KRAKÓW
WYDAWNICTWO J. MORTKOWICZA
NAKŁAD TOWARZYSTWA WYDAWNICZEGO W WARSZAWIE.

Дозволено Военной Цензурой
Варшава, 10 Октября 1914 г.
Czcionkami Drukami Naukowej, Warszawa, Mazowiecka 8.






ROZDZIAŁ PIERWSZY
ZAPOZNAJE NAS Z DZISIEJSZYM WYGLĄDEM KRAINY ŻYZNYCH PÓL I JEST PONIEKĄD PRZEDMOWĄ OPOWIADANIA.

Całą część lądu, kędy się rozciągało ongiś księstwo Żyznych Pól, zalewa dzisiaj morze. Z miasta i zamku nie pozostało i śladu. Jeżeli jednak wierzyć gawędom rybaków, to o dobrą milę od brzegu, można dojrzeć w dnie pogodne olbrzymie pnie drzewne, stojące nieruchomo w głębi wody. Także wydmę na wybrzeżu, służącą celnikom za posterunek, zowią po dziś dzień Budą majstra Fastrygi. Nie ulega wątpliwości, że nazwa ta jest pamiątką po pewnym majstrze krawieckim, o którym będzie mowa w niniejszem opowiadaniu. Morze, rok rocznie przybierające z tej strony, zagarnie wkrótce i ten płat ziemi wraz z jego dziwacznem przezwiskiem.
Przemiany takie zgodne są z prawami przyrody. Z biegiem wieków góry się zapadają, natomiast morze unosi na wysokość chmur i lodowców małże i polipy, pełzające po jego dnie.
Bo nic nie trwa wiecznie; morza i lądy przetwarzają się bez ustanku. I tylko wspomnienie dusz i kształtów minionych pozostaje w pamięci ludzkiej przez wiele stuleci i dozwala odtworzyć zdarzenia dawno ubiegłe.
Opowieść moja o księstwie Żyznych Pól przeniesie was w bardzo dawne czasy. Oto, jak się zaczyna:
...Okrywszy pukle złotych włosów czarnym kapturkiem, bogato naszywanym perłami, hrabina Srebrnych Wybrzeży...“
Zanim jednak opowiem wam, co się stało dalej, proszę na wszystko, żeby osoby rozsądne i poważne nie brały nawet do ręki tej książki. Bo nie dla nich napisałem moją „Zazulkę“. Stanowczo baśń ta nie nadaje się na lekturę dla istot trzeźwych, gardzących drobnostkami życia i pragnących nieustannie się kształcić. Pisałem ją dla ludzi, których umysł jest jeszcze tak młodzieńczy, że lubią pośmiać się i poswawolić niekiedy. Bo tylko osoby, którym wystarczają puste i niewinne rozrywki, przeczytają „Zazulkę“ od początku do końca. Do nich też zwracam się z prośbą, żeby, jeżeli mają dzieci, zapoznali je z moją baśnią. Szczerem mem pragnieniem było, by książka ta podobała się chłopcom i dziewczynom, ale, prawdę mówiąc, nie wiele mam na to nadziei. Zapewne uznają ją za nazbyt niedorzeczną i „Zazulka“ pozostanie bajką dla dzieci dawnych czasów. Któregoś dnia przeglądałem podręczną biblioteczkę mojej dziewięcioletniej sąsiadeczki. Znalazłem dużo książek o mikroskopach i zoofitach a także kilka powieści naukowych. Na chybił trafił otworzyłem jedną z nich i wzrok mój padł na następujące zdanie: „Mątwa, czyli sepia officinalis, jest mięczakiem głowonogim, posiadającym workowatą jamę skrzelową, któreto skrzela pochłaniają z powietrza tlen rozpuszczony w wodzie, a wydzielają, niepotrzebny dwutlenek węgla“... Moja milutka sąsiadeczka, rozczytuje się w tej powieści z ogromnem upodobaniem. Otóż błagam ją na wszystko, żeby nigdy nie czytała „Zazulki“, bo czuję, że zginąłbym ze wstydu, gdybym ujrzał swoją powieść w rękach tak uczonej osoby.




ROZDZIAŁ DRUGI.
O BIAŁEJ RÓŻY I HRABINIE SREBRNYCH WYBRZEŻY.

Okrywszy pukle złotych włosów czarnym kapturkiem, bogato naszywanym perłami, i opasawszy się wdowim sznurem, weszła hrabina Srebrnych Wybrzeży do kaplicy zamkowej, by jak codziennie pomodlić się za duszę swego męża, zabitego w nierównej walce z groźnym olbrzymem irlandzkim.
Ale raptem lica jej zbladły, wzrok się zaćmił, głowa upadła w tył a ręce załamały się boleśnie. Na poduszce jej klęcznika jaśniała biała róża, a młoda hrabina wiedziała, że dzień, w którym hrabiny Srebrnych Wybrzeży znajdują białą różę na klęczniku kaplicy zamkowej — jest ostatnim dniem ich życia.
Że więc zbliżała się godzina rozstania się z życiem, w którem w ciągu tak niewielu dni hrabina była żoną, matką i wdową — powstała z klęczek i pośpieszyła do komnaty, gdzie pod opieką niewiast służebnych, spał jej syn, Jantarek. Chłopczyna miał dopiero trzy lata. Długie jego rzęsy rzucały ciemne cienie na zarumienioną od snu twarzyczkę, a usta stuliły się na kształt kwiatu. Był tak jeszcze maleńki i tak śliczny zarazem, że, spojrzawszy na niego, hrabina zalała się łzami:
— Synku mój jedyny — szeptała boleśnie — synku mój, dziecię moje najdroższe, nie będziesz znał swojej matki, nie zapamiętasz nawet rysów twarzy, która na zawsze zniknie dla twych słodkich ocząt. A przecież wykarmiłam cię własną piersią, z miłości dla ciebie odepchnęłam wszystkich rycerzy, starających się o mą rękę. — To powiedziawszy, przycisnęła do ust złoty medalion, zawierający jej miniaturę i promień jej złotych włosów i delikatnie przesunęła sznureczek przez główkę śpiącego dziecka. I nagle jedna wielka łza padła z oczu matki na twarzyczkę śpiącego chłopczyny, który poruszył się niespokojnie w kolebce i począł trzeć powieki piąstkami. Hrabina śpiesznie odwróciła głowę i wyszła z komnaty. Bo jakże by jej oczy, mające za chwil kilka zagasnąć na wieki, mogły znieść blask tamtych umiłowanych nadewszystko źrenic, przez które zaczynała przezierać, budząca się do życia, dusza jej dziecka?
Rozkazawszy osiodłać rumaka, hrabina udała się do zamku Żyznych Pól w towarzystwie koniuszego Szczerogęby.
Księżna Żyznych Pól objęła serdecznym uściskiem hrabinę Srebrnych Wybrzeży.
— Najdroższa, jakiż los szczęsny, sprowadził cię w moje progi?
— Zaprawdę, los, który mnie przywiódł tutaj, nie jest szczęsny. Posłuchaj mnie, kochana. Weszłyśmy w śluby małżeńskie z najpierwszymi rycerzami kraju nieledwie w tym samym czasie i owdowiałyśmy wkrótce w skutek tych samych przyczyn. Bo w dzisiejszych rycerskich czasach najlepsi giną najwcześniej, a mąż, chcący żyć długo, musiałby chyba nałożyć habit mniszy. Gdyś ty została matką, ja byłam nią od dwóch lat zaledwie. Zazulka twoja jest cudna jak jutrzenka, a mój Jantarek jest najlepszym chłopaczkiem pod słońcem. Wiem, że mnie kochasz, jak ja kocham ciebie. Wiedz zatem, że dzisiaj zrana znalazłam białą różę na poduszce mego klęcznika. Godziny moje są policzone. Tobie powierzam mojego syna. —
Księżna Żyznych Pól wiedziała dobrze, co kwiat białej róży obwieszcza hrabinom Srebrnych Wybrzeży. Zalawszy się łzami, przyrzekła hrabinie wychować Jantarka i Zazulkę jakby byli bratem i siostrą i nigdy nie czynić najmniejszej różnicy między nimi.
Potem obie matki, splecione uściskiem, pochyliły się nad kolebką, gdzie za zasłoną lekkich i błękitnych jak niebo firanek spała maleńka Zazulka. Oczęta jej były zawarte, ale poruszała przez sen rączkami, a gdy tak rozkładała paluszki, zdawało się, że z każdego rękawka koszuliny wymyka się pięć promyczków różowych.
— Jantarek będzie czuwał nad nią — rzekła hrabina Srebrnych Wybrzeży.
— A Zazulka odpłaci mu sercem — odpowiedziała księżna Żyznych Pól.
— Odpłaci mu sercem — powtórzył dźwięczny cieniutki głosik. Księżna odgadła zaraz, że jest to głosik jednego z duszków domowych, gnieżdżącego się pod kamieniem koło kominka.
Powróciwszy do swej siedziby, hrabina Srebrnych Wybrzeży, rozdała klejnoty swe pannom służebnym, kazała się namaścić pachnidłami i odziać w najprzedniejsze szaty, by godnie uczcić ciało, które ma z martwych powstać w dzień Sądu Ostatecznego, a potem wsunęła się na łoże i zasnęła na wieki.




ROZDZIAŁ TRZECI.
JAK ROZPOCZĘŁA SIĘ MIŁOŚĆ ZAZULKI, KSIĘŻNICZKI ŻYZNYCH PÓL I JANTARKA, HRABI SREBRNYCH WYBRZEŻY.

Wbrew ogólnemu twierdzeniu, że, kto ma wiele urody, ten ma mało serca, a kto ma wiele serca, ten ma mało urody, księżna Żyznych Pól była nietylko piękna, ale i dobra. A uroda jej była tak wielka, że najprzedniejsi panowie, raz ujrzawszy jej portret, śpieszyli prosić o jej rękę. Ale księżna odpowiadała niezmiennie:
— Mam tylko jedną duszę, więc i jednemu tylko mężowi ślubowałam wiarę.
Ale po pięciu latach wdowieństwa księżna zrzuciła kwef czarny i żałobne szaty, bo nie chciała tłumić radości blizkich swemu sercu; pragnęła nawet, by weselono się i śmiano swobodnie w jej obecności. Dobra jej obejmowały niezmierzone obszary land, pokrytych białym wrzosem, liczne jeziora, obfitujące w ryby (niektóre z nich, były magiczne) i straszliwe góry, kryjące w wnętrzu swym podziemne mieszkania Krasnoludków.
W zarządzaniu tak rozległymi włościami księżna stosowała się zwykle do rad pewnego starego mnicha, który, uszedłszy z Konstantynopola i napatrzywszy się w życiu wielu gwałtom i łupiestwom, miał nieświetne wyobrażenie o rozsądku ludzi. Mnich ten żył w wieży zamkowej w otoczeniu ksiąg i ptaków, a rady jego ograniczyły się do kilku zaledwie maksym, które brzmiały, jak następuje:
„nie należy wprowadzać w życie prawa, które poszło już w zapomnienie; należy natomiast ustępować żądaniom poddanych ze względu na możliwość rozruchów, ale ustępować powoli, gdyż im rychlej wprowadzi się jedną reformę, tem szybciej lud zażąda drugiej. Będzie się więc pokonanym zarówno przez zbyt pośpieszne wypełnianie żądań ludu, jak i przez nazbyt długie odwlekanie tychże“.
Księżna chętnie przyzwalała na wszystko, bo nie znała się ani trochę na polityce. Serce jej było pełne współczucia, i gdy nie mogła obdarzyć wszystkich swych poddanych szacunkiem, litowała się przynajmniej nad niedolą, która ich uczyniła złymi. Ubogich wspierała, czem tylko mogła, odwiedzała chorych, pocieszała wdowy i czuwała nad sierotami.
Pod czujnem jej okiem, Zazulka wyrastała na dziewczątko pełne ujmujących cnót. Zaszczepiwszy w sercu dziecka przekonanie, że największą przyjemnością jest czynienie dobrze drugim — księżna nie potrzebowała nigdy odmawiać jej żadnej przyjemności.
Szlachetna ta istota dotrzymała wiernie obietnicy danej nieszczęsnej hrabinie Srebrnych Wybrzeży. Jantarkowi była prawdziwą matką i nigdy nie czyniła najmniejszej różnicy między nim a Zazulką. Dzieci wzrastały razem i Jantarek lubił bardzo przybraną swą siostrzyczkę, jedno jej miał tylko za złe, że jest dla niego za mała. Pewnego razu, kiedy byli jeszcze bardzo mali, Jantarek zapytał:
— Czy chcesz się bawić ze mną?
— Chcę — odpowiedziała Zazulka.
— To chodź lepić babki z piasku — rzekł Jantarek.
Zaraz też zabrali się do roboty, ale Zazulka nie umiała lepić babek i Jantarek uderzył ją po rączce łopatką. Zazulka krzyknęła przeraźliwie, na co koniuszy Szczerogęba, przechadzający się po ogrodzie, odezwał się w te słowa:
— Nie godzi się hrabi Srebrnych Wybrzeży podnosić ręki na białogłowę, jaśnie paniczu.
Pierwszą myślą Jantarka było nadziać na łopatkę olbrzymie ciało Szczerogęby. Ale że wykonanie tego zamiaru nasuwało trudności wprost nie do pokonania, Jantarek poprzestał na czynności wiele łatwiejszej — przycisnął nosek do najbliższego pnia drzewnego i rozbeczał się w głos.
Zazulka ze swej strony usiłowała podsycić potok obficie płynących łez przez sumienne wciskanie obu piąstek w oczy. I w bezgranicznej rozpaczy tarła nosek o pień sąsiedniego drzewa. Już i zmrok zaczął rozsnuwać się nad parkiem, a dzieci płakały jeszcze każde przy swojem drzewie. Wreszcie musiała zejść sama księżna; wzięła dzieci za rączki i odprowadziła je do zamku. Oczka malców były niemniej czerwone od ich nosków, a buzie aż nabrzmiałe od wylanych łez. A wzdychały tak boleśnie i pociągały noskami tak żałośnie, że serce się krajało poprostu. Wieczerzę zjadły mimo to ze smakiem, poczem ułożyły się do snu, każde w swojem łóżeczku. Zaledwie jednak zgaszono światło i zostawiono ich samych w pokoju, z dwóch łóżeczek podniosły się równocześnie dwa małe upiorki, odziane w długie nocne koszuliny i rzuciły się sobie na szyję wśród wybuchów szalonego śmiechu.
Tak rozpoczęło się kochanie księżniczki Żyznych Pól — Zazulki i Jantarka, hrabi Srebrnych Wybrzeży.




ROZDZIAŁ CZWARTY.
O WYCHOWANIU W OGÓLNOŚCI I WYCHOWANIU JANTARKA W SZCZEGÓLNOŚCI.

Jantarek wychowywał się zatem w zamku Żyznych Pól i choć widział, że Zazulka nie jest jego siostrą, nazywał ją pieszczotliwie — siostrzyczką.
Uczono go wszystkiego, co należało do wychowania młodego rycerza. Miał więc mistrzów jazdy konnej, robienia bronią, tańca, sokolnictwa, myśliwstwa, pływania, gry w piłkę, gimnastyki i wielu innych nauk, miał nawet mistrza nauk wyzwolonych, który go uczył pisania. Był to stary kleryk, z pozoru cichy i pokorny, ale niezmiernie pyszny w rzeczywistości; onto uczył Jantarka pisać różnymi pismami, które uchodziły za tem piękniejsze, im trudniejsze były do odczytania. Jantarek mało korzystał z nauk, udzielanych mu przez kleryka i nie lubił go, tak samo jak i uczonego bakałarza, który go uczył gramatyki, bo nie mogło mu się pomieścić w głowie, żeby trzeba było uczyć się języka, którym się mówi od urodzenia, bo jest naszą ojczystą mową.
Toteż najchętniej przestawał z poczciwym Szczerogębą, bo stary koniuszy natłukł się niemało po świecie, znał obyczaje ludzi i zwierząt i układał piękne piosenki, których śpiewać nie umiał. Ze wszystkich mistrzów Jantarka jeden tylko Szczerogęba nauczył go naprawdę wielu rzeczy, bo tylko Szczerogęba kochał prawdziwie swego ucznia, a wiadomą jest rzeczą, że dobrą może być tylko nauka, udzielana przez ludzi, umiejących kochać gorąco. Zawistne okularniki (tak nazywał Jantarek mistrzów gramatyki i pięknego pisania) nie cierpiały się wprawdzie z całej duszy, a jednak porozumiały się we wspólnej nienawiści do starego koniuszego i oskarżyły go przed księżną o pijaństwo.
Coprawda Szczerogęba trochę za często zaglądał do „Gospody pod Wrzącym Kociołkiem“. W gospodzie tej szukał ulgi dla swych trosk i kłopotów i w gospodzie układał najpiękniejsze pieśni. Naturalnie że nie miał racyi, bo wszakżeż Homer układał jeszcze piękniejsze pieśni, a gasił pragnienie tylko wodą źródlaną; co do trosk zaś i kłopotów, to przecież wszyscy je mają i nie wino wypite daje zapomnienie o nich, tylko dobro uczynione bliźnim naszym. Ale Szczerogęba był wiernym sługą, posiwiałym w trudach około dobra panów Żyznych Pól, i raczej należało osłaniać drobne jego błędy, niż podnosić je do potęgi i coraz to zanosić nań skargi, jak to czynili mistrze w nauce pisania i gramatyki.
— Szczerogęba jest niepoprawnym pijakiem, proszę księżnej pani — szeptał potulny kleryk, pobożnie wywracając ku niebu oczy — ilekroć wraca z „Gospody pod Wrzącym Kociołkiem“, stopy jego opisują najdziwniejsze esy i floresa. Są to jedyne litery, które umie pisać, proszę księżnej pani. Bo niema się co łudzić, Szczerogęba jest nietylko pijakiem, ale i dardanelskim osłem, proszę księżnej pani.
A mistrz gramatyki dorzucał w lot:
— Szczerogęba, nietylko źle się trzyma na nogach, ale co gorsza wyśpiewuje piosenki, których składnia woła o pomstę do nieba. Zaprawdę ten człowiek nie ma pojęcia o regułach wersyfikacyjnych, proszę księżnej pani.
Księżna Żyznych Pól czuła instynktowy wstręt do wszelkich pochlebców i donosicieli. Początkowo robiła, co każdy uczyniłby na jej miejscu. Wszelkie donosy puszczała mimo uszu. Gdy jednak skargi powtarzały się nieustannie, uwierzyła w nie w końcu i postanowiła oddalić ze dworu Szczerogębę. Pragnąc jednak nadać wygnaniu temu zaszczytny pozór, umyśliła wysłać wiernego sługę po błogosławieństwo papieskie do Rzymu. Podróż ta mogła trwać bardzo długo, bo dużo gospód i domów zajezdnych dzieliło księstwo Złotych Pól od Stolicy Apostolskiej.
Jakże gorzko pożałowała wkrótce księżna, że pozbawiła dzieci opieki ich najlepszego przyjaciela!




ROZDZIAŁ PIĄTY.
O WYCIECZCE DO PUSTELNI I SPOTKANIU Z OKROPNĄ BABKĄ Z POD KOŚCIOŁA.

Pewnego poranku, było to w Przewodnią niedzielę, księżna dosiadła pięknego gniadosza i eskortowana przez kilku uzbrojonych jeźdźców, podążyła z dziećmi do Pustelni na nabożeństwo. Po lewej jej ręce kłusował Jantarek na karym ogierze, którego kształtną głowę znaczyła strzałka biała, po prawej jechała Zazulka, trzymając obu rączkami trendzle utkane z różowych wstążek. Za orszakiem tym ciągnął tłum wieśniaków, nie mogących oczu oderwać od księżny i dzieci. Bo zaiste trudno wypowiedzieć, jak piękni byli wszystko troje. Blask majestatu bił od księżny, odzianej w długi powiewny płaszcz i zasłonę, haftowaną w srebrne kwiaty, zaś perły, zdobiące jej włosy, przedziwnie harmonizowały z wyrazem słodyczy, rozlanym na jej szlachetnem obliczu. Jantarek, z rozrzuconymi w nieładzie włosami i oczami rozbłysłymi odwagą i radością, wyglądał dzielnie, jak na przyszłego rycerza przystało. Największy jednak podziw budziła mała Zazulka. Trudno było oderwać oczu od jej cudnej twarzyczki o cerze tak delikatnej, że przebijała po przez nią sieć błękitnych żyłek i od jej puszystych, jasnych włosów, przepasanych nad czołem złotym dyademem, zdobnym w trzy piękne kwiaty i spływających na jej ramiona, niby płaszcz królewski. Poczciwi ludziska, składali ręce z zachwytu i szeptali w głębokim podziwie — „Niema to, jak nasze jasne paniątko!“
Majster Fastryga porwał na ręce swego wnuczka Piotrusia i wysoko uniósł go w górę. Przyjrzawszy się Zazulce, Piotruś zapytał, czy księżniczka jest naprawdę żywa, czy też może jest zrobiona z wosku jak figury, które widywał w kościele? Piotruś nie mógł pojąć, żeby coś tak białego i delikatnego, jak Zazulka, było ulepione z tej samej gliny, z której ulepiony był on sam wraz ze swoją czerwoną opaloną buzią i koszulką ze zgrzebnego płótna, na wiejski sposób związaną tasiemką na karku.
Księżna życzliwem spojrzeniem i skinieniem głowy dziękowała za hołdy i pozdrowienia poczciwych wieśniaków, a widząc, że dzieci rosną jak na drożdżach z dumy i zadowolenia, odezwała się w te słowa:
— Jak wam się zdaje, dzieci, dlaczego ci ludzie witają nas tak serdecznie?
— Dlatego, że nas kochają — odparła Zazulka.
— I że to jest ich obowiązkiem — dodał Jantarek.
— Obowiązkiem, powiadasz? a czemuż to jest ich obowiązkiem?
Widząc, że Jantarek napróżno szuka odpowiedzi, księżna mówiła dalej:
— Posłuchajcie mnie uważnie, dzieci. Od trzystu lat książęta Żyznych Pól, mieczem i lancą bronili wrogom przystępu do tych ziem, by rolnicy mogli w spokoju siać, orać i zbierać plony znojnej swej pracy. Od trzystu lat księżne Żyznych Pól tkają wełnę na odzież dla ubogich, pielęgnują chorych i trzymają do chrztu niemowlęta wieśniaków. Oto dlaczego ludzie ci witają nas tak życzliwie.
— Gdy dorosnę, będę, jak moja matka, przędła wełnę dla ubogich — przyrzekła sobie w duchu Zazulka.
I jechali przez łąki umajone kwieciem, to gwarząc, to dumając naprzemian. Na widnokręgu ciemniał łańcuch gór o poszarpanych szczytach. Jantarek wyciągnął ku nim rękę:
— Czy to ogromny puklerz stalowy, to, co tam błyszczy w oddali? — zapytał.
— To raczej klamra srebrna, lśniąca, jak tarcza księżyca — powiedziała Zazulka.
— To nie jest ani puklerz stalowy, ani klamra srebrna, moje dzieci — odrzekła księżna. — To Błękitne Jezioro błyszczy w promieniach słońca. Powierzchnia jego wydaje się wam zdaleka gładką jak zwierciadło, ale przebija ją nieustannie niezliczona ilość fal. I wybrzeże jeziora nie jest tak równo wykrojone, jak sądzicie, bo porasta je trzcina o puszystych kitach i kosasiec o liściach, jak miecz ostrych i kwiatach podobnych do źrenic ludzkich. Każdego poranku jezioro skryte jest pod mleczną zasłoną mgieł, — natomiast w godzinie południa gra tysiącami blasków, jak zbroja rycerza. Nie należy jednak nigdy przybliżać się doń zbytnio, bo Błękitne jezioro zamieszkują Boginki wodne, które wciągają nieostrożnych przechodniów w głąb swych pałaców kryształowych.
W tej chwili w Pustelni zadźwięczała sygnaturka.
— Tu się zatrzymamy — rzekła księżna — i pieszo dojdziemy do kaplicy. Bo nie na osłach, ani wielbłądach jeno pieszo zbliżyli się trzej królowie do Żłobka Świętej Dzieciny.
W skupieniu wysłuchali Mszy Św. Nieopodal księżnej klęczała okropna dziadówka w łachmanach. Kiedy po skończonem nabożeństwie księżna wychodziła z kaplicy, umoczyła dłoń w kropielnicy i podała wodę święconą dziadówce, mówiąc:
— Pokój z wami, matko.
Jantarek spojrzał na nią zdziwiony.
— Czy nie wiesz synu, że w każdym nędzarzu należy uczcić wybrańca Chrystusowego? — zapytała księżna. Żebraczka podobna do tej trzymała cię do chrztu, razem z zacnym diukiem czarnych skał. Nędzarz także był chrzestnym ojcem twojej siostrzyczki Zazulki.
Dziadówka odgadła widać myśli Jantarka, bo pochyliła się ku niemu i zaskrzeczała szyderczo:
— Życzę wam, piękny paniczu, byście posiedli tyle królestw, ile ja ich straciłam. Byłam władczynią Wysp Perłowych i królową Złotodajnych Gór. Czternaście gatunków ryb ukazywało się codzień na mym biesiadnym stole, murzyn dźwigał tren mojej szaty...
— Jakiż los nieszczęśliwy pozbawił was majętności, biedna kobieto? — zapytała księżna.
— Naraziłam się na gniew Karłów, i oni to przez zemstę, wysiedlili mnie z mych włości.
— Czyżby Karły były tak potężne? — zdziwił się Jantarek.
— Potęgę swą zawdzięczają swej wiedzy, bo, żyjąc w podziemiach, posiedli władzę odkrywania źródeł, odnajdywania najcenniejszych klejnotów i obrabiania wszelakich kruszców — odparła żebraczka.
A na to księżna:
— Wolnoż wiedzieć, czem naraziliście się na ich zemstę, moja matko?
— W pewną noc grudniową — odrzekła dziadówka — przybył do pałacu mego stary krasnolud, prosząc o pozwolenie urządzenia uroczystego przyjęcia w kuchni pałacowej, która, jak twierdził, była znacznie większa od największej z ich sal podziemnych. Kuchnię moją zdobiły liczne rondle, kociołki, makutry, kraty do smażenia ryb, patelnie, złote formy do ciast i pasztetów, tortownice, dzbany mosiężne, kadzie, kufle srebrne i złote, misy pstro nakrapiane, moździerze, że nie wspomnę już o przepięknym rożnie, wykutym artystycznie z żelaza i olbrzymim kotle czarnym, zawieszonym na haku nad kominem. Pomimo, że wysłaniec krasnoludków zapewnił mnie, że ani jeden przedmiot nie zginie i wszystko oddane będzie w największym porządku, odmówiłam jego żądaniu, i karzeł oddalił się pełen gniewu. Śmiałam się z jego pogróżek, gdy nagle w sam dzień Bożego Narodzenia, poseł Krasnoludków zjawił się w mej sypialni o północy, otoczony całą zgrają swych współbraci. Nieprzytomną z przerażenia, wywlekli mnie z komnaty i porzuciwszy w gieźle nocnem w jakiejś zupełnie obcej krainie, oddalonej o tysiące mil od Wysp Perłowych, rzekł:
— Tak karzemy bogaczy, którzy odmawiają cząstki swych skarbów, pożytecznemu plemieniu Krasnoludków, w pocie czoła pracującemu w łonie gór i darzącego ludzi bezcennymi kruszcami i źródłami słodkiej wody.
Oto, co opowiedziała na progu Pustelni bezzębna dziadówka. Księżna pożegnała ją serdecznymi słowy i obdarzywszy hojną jałmużną, skierowała się wraz z dziećmi na drogę do zamku Żyznych Pól.




ROZDZIAŁ SZÓSTY.
CO ZOBACZYŁY DZIECI ZE SZCZYTU WIEŻY ZAMKOWEJ.

Niedługo potem, dzieci niepostrzeżone przez nikogo wydrapały się krętymi schodkami na sam szczyt wieży wzniesionej pośrodku zamczyska. Kiedy znalazły się na rozległej platformie, poczęły krzyczeć i klaskać w ręce z uciechy.
Z wieży roztaczał się rozległy widok na wzgórza i doliny poznaczone ciemną i zieloną kratką pól uprawnych, na ciemne bory i góry, ciemniejące na dalekim widnokręgu.
— Spójrz, spójrz, siostrzyczko, jaka ta ziemia ogromna — wołał w zachwycie Jantarek.
— Bardzo ogromna — przyznała Zazulka.
— Moi mistrzowie zapewniali mnie wprawdzie nieraz, że ziemia jest bardzo wielka, ale, jak mówi nasza ochmistrzyni Gertruda, żeby w coś uwierzyć, trzeba to ujrzeć na własne oczy.
Dzieci kilkakrotnie okrążyły platformę.
— Wiesz, braciszku, co jest najdziwniejsze — wykrzyknęła nagle Zazulka. Zamek nasz stoi pośrodku ziemi, więc my, którzy stoimy na wieży, zbudowanej w samym środku pałacu, stoimy i pośrodku całego świata ha! ha! ha!
Rzeczywiście, widnokrąg otaczał dzieci olbrzymiem kołem; osią jego była wieża zamkowa.
— Stoimy w samym środku świata, ha! ha! ha! — śmiał się serdecznie Jantarek.
Dzieci zadumały się na chwilę.
— To źle, że świat jest taki duży — rzekła Zazulka. Możnaby zabłądzić i na zawsze stracić z oczu tych, co nas kochają.
Jantarek wzruszył ramionami.
— Ależ to właśnie dobrze, że świat jest taki wielki, bo łatwo o różne ciekawe przygody. Wiesz, Zazulko, jak będę duży, zdobędę te wielkie góry, które są tam, na samym końcu świata. Widziałem nieraz, jak wschodzi z poza nich księżyc. Po drodze zdejmę go z góry i przyniosę ci go w podarunku.
— Ach to będzie świetnie! zaraz go wepnę we włosy — wykrzyknęła Zazulka.
Potem zaczęli wyszukiwać niby na karcie gieograficznej miejsc i przedmiotów znanych.
— Wiem już teraz wszystko doskonale — rzekła Zazulka, (która zupełnie nic nie wiedziała), ale nie mogę odgadnąć, co to są te małe czworokątne kamyczki, rozsypane na tamtem wzgórzu?
— To są, siostrzyczko, domy murowane, z których się składa stolica księstwa Żyznych Pól. Pamiętasz to wielkie miasto, przez które przejeżdżaliśmy, udając się na nabożeństwo do Pustelni? Są w niem aż trzy ulice, a jedna jest nawet kołowa.
— A ten strumyczek, co się tam srebrzy?
— To rzeka. O, a tam dalej nieco stary most kamienny.
— Czy to ten, pod którym łowiliśmy ze Szczerogębą raki?
— Tak, to ten sam. W jednej z jego framug stoi posąg „Pani bez głowy“. Ale stąd go nie widać, bo jest za mały.
— O, pamiętam go doskonale. Ale dlaczego ta pani nie ma głowy?
— Pewnie dlatego, że ją zgubiła.
Niewiadomo czy Zazulce wystarczyła ta odpowiedź, bo w milczeniu przyglądała się krajobrazowi.
— Jantarku — wykrzyknęła nagle. Czy widzisz, co tam błyszczy pod samymi górami! To jezioro!
— Tak, to jezioro!!
I na wyścigi poczęli sobie przypominać, co im księżna opowiadała o tej wodzie tak pięknej a tak zdradliwej i o Boginkach, wciągających przechodniów w głąb kryształowej toni.
— Och, chodźmy tam! — westchnęła nagle Zazulka. Życzenie to tak zdumiało Jantarka, że przez chwilę patrzał na nią z otwartymi w osłupieniu ustami.
— Ależ Zazulko — zawołał wreszcie — wiesz dobrze, że księżna-matka zabroniła nam wychodzić samym z zamku. Jakżebyśmy zresztą trafili do tego jeziora, które jest na samym końcu świata, skoro wcale nie znamy doń drogi?
— Ach ja nie wiem wcale, jakbym do niego trafiła ale tyś to powinien wiedzieć, ty, który jesteś mężczyzną i uczysz się gramatyki.
Jantarek, dotknięty uwagą tą do żywego, odpowiedział dość ostro, że można być nietylko mężczyzną, ale nawet dzielnym mężczyzną, a mimo to nie znać jeszcze wszystkich dróg na świecie, ale Zazulka odęła wzgardliwie usteczka.
— Nigdy się nie chwaliłam, że zdobędę błękitne góry i zdejmę z nieba księżyc. I choć wcale nie znam drogi do jeziora i tak zapewne do niego trafię.
— Ha! ha! ha! — próbował zaśmiać się Jantarek, czerwony po uszy ze wstydu.
— Waćpan się śmiejesz, jak korniszon — rzekła Zazulka.
— Ależ Zazulko, korniszony nie mogą się ani śmiać, ani płakać.
— Ale gdyby się śmiały, to śmiałyby się z pewnością jak waćpan. Jutro wybiorę się nad jezioro. I podczas, gdy będę podziwiać kryształową wodę, w której głębi mieszkają zdradliwe Boginki, waćpan prząść będziesz wełnę z pannami służebnemi. Zostawię ci na pamiątkę mój kołowrotek i moją lalkę. Pamiętaj bardzo o nie dbać, Jantarku. Pamiętaj bardzo dbać o nie!
Jantarek miał swoją dumę. Nie mogąc znieść dłużej tego wstydu, z głową spuszczoną i ściągniętymi w zasępieniu brwiami rzekł głucho:
— Dobrze więc! Pójdziemy nad jezioro!




ROZDZIAŁ SIÓDMY.
WYPRAWA JANTARKA I ZAZULKI DO BŁĘKITNEGO JEZIORA.

Nazajutrz po obiedzie, skoro tylko księżna przeszła do swoich komnat, Jantarek ujął Zazulkę za rączkę.
— Chodźmy — rzekł krótko.
— Dokąd?
— Pst...
Szybko przebiegli schody i podwórze zamkowe. Kiedy weszli w podziemną galeryę, wychodzącą na gościniec, Zazulka po raz wtóry zapytała Jantarka, dokąd ją wiedzie.
— Nad jezioro — odparł Jantarek.
Wiadomość ta tak zaskoczyła Zazulkę, że stanęła jak wryta z ustami otwartemi z wielkiego zdumienia. Jakżeż można iść tak daleko, bez pozwolenia mamy i w atłasowych buciczkach do tego? Bo Zazulka miała na nóżkach atłasowe trzewiczki. Niech sobie Jantarek mówi, co chce, ale to zupełnie niema sensu.
— Czy ma sens czy nie, pójdziemy nad jezioro i basta! — Taką to zwięzłą odpowiedź dał rycerski Jantarek Zazulce. Przecież nie dalej jak wczoraj Zazulka zarzuciła mu tchórzostwo, a dziś robi taką minę, jakby trzech zliczyć nie umiała.
Dobrze, teraz Jantarek dostanie się nad jezioro, a Zazulka niech idzie bawić się lalką i kręcić wrzeciono. Niema co mówić, ładnie to namawiać kogo do awantur, a samej trzymać się fartuszka ochmistrzyni. Wszystkie dziewczęta są jednakowe! Niech Zazulka wraca do zamku, Jantarek z pewnością zatrzymywać jej nie będzie. Ale do jeziora pójdzie i tak.
Zazulka uczepiła się jego ramienia. Jantarek ją odepchnął. Wtedy zarzuciła mu rączki na szyję.
— Weź mnie ze sobą, braciszku! weź mnie ze sobą! — prosiła, łkając.
Tak wielka skrucha wzruszyła wreszcie serce niezłomnego rycerza.
— No to chodź — rzekł łaskawiej — ale nie pójdziemy drogą koło miasta, bo mógłby nas jeszcze kto zobaczyć. Najpierw musimy się wdrapać na wał obronny, a potem miedzą wydostaniemy się na gościniec.
Dzieci ujęły się za ręce i zaczęły iść śpiesznie ku wałowi, otaczającemu zamek dokoła. Kiedy zeń zbiegli, Jantarek wyłożył Zazulce dalszy plan wycieczki.
— Ta ścieżka między polami wyprowadzi nas na drogę, którą jechaliśmy do Pustelni. Z pewnością, jak za tamtym razem, ukaże się nam jezioro, a skoro je tylko zobaczymy, pobiegniemy ku niemu na przełaj przez łąki i pola.
Niema co mówić, plan ułożony był znakomicie.
Idąc brzegiem rowu, Zazulka zrywała kwiaty, które układała w piękną wiązankę. Były tam maki polne, żółte dziewanny, astry i chryzantemy. Ale kwiaty więdły w rozgrzanych rączkach Zazulki i wyglądały tak biednie, że kiedy doszli do mostu kamiennego, Zazulka, znużona ich dźwiganiem, już chciała rzucić je do wody dla odświeżenia, ale po namyśle postanowiła ofiarować je „Pani bez głowy“.
Na jej prośbę Jantarek podniósł ją do góry, poczem Zazulka złożyła kwiaty w skrzyżowane dłonie kamiennej figury.
Byli już daleko od mostu, kiedy Zazulka odwróciła się i spostrzegła na ramieniu „Pani bez głowy“ białą gołąbkę.
Szli dalej, nie zatrzymując się ani na chwilę.
— Tak mi się chce pić — powiedziała nagle Zazulka.
— I mnie także — ale rzeka została daleko za nami, a przed nami niema ani strumienia ani wodotrysku nawet.
— Słońce tak tu mocno grzeje, że z pewnością wszystką wodę z ziemi wypiło. Cóż teraz poczniemy, braciszku?
Dzieci bezradnie rozglądały się dokoła, gdy nagle dojrzały wieśniaczkę, z koszem owoców na ramieniu.
— To wiśnie! — wykrzyknął Jantarek. — Jaka szkoda, że nie wzięłem pieniędzy ze sobą.
— Ja mam pieniądze! — zawołała Zazulka. Śpiesznie wyjęła z kieszonki sakiewkę, w której błyszczało pięć monet złotych.
— Czy moglibyście mi dać tyle wiśni, ile się zmieści w mojej sukience, moja matko? — zwróciła się do wieśniaczki, unosząc obu rączkami brzeg swej sukienki.
Wieśniaczka rzuciła jej kilka garści wisien. Zazulka przytrzymała jedną rączką sukienkę, a drugą podała wieśniaczce monetę złotą, pytając:
— Czy nie będziecie mieli za mało, moja matko?
Wieśniaczka chwyciła złoty krążek, którego wartość przewyższała kilkakrotnie nietylko wszystkie wiśnie, ale i drzewo i grunt, na którym rosło. Wsunąwszy pieniądz do kieszeni, rzekła przebiegle.
— Zdałoby się więcej, jasna panienko, ale ja się tam o to nie przymawiam.
— Gdybyście jeszcze nasypali wiśni do kapelusza mego brata, to dostalibyście drugi taki pieniążek.
Wieśniaczka nie miała nic przeciwko temu. Dała dzieciom jeszcze garstkę wiśni i olśniona niespodziewanym skarbem, oddaliła się śpiesznie, rozmyślając w której pończosze i w którym sienniku ukryje otrzymane dukaty. Dzieci niemniej zadowolone zajadały ze smakiem wiśnie i rozrzucały pestki na prawo i lewo. Jantarek wyszukiwał wisien, szczepionych ze sobą ogonkami; wieszał je na uszkach Zazulki i śmiał się radośnie na widok lśniących purpurowych kulek, kołyszących się i łechcących alabastrową buźkę Zazulki.
Wesoły ten pochód wstrzymał na chwilę jakiś ostry kamyczek, który wsunął się w trzewiczek Zazulki i dotkliwie uwierał jej nóżkę. Zazulka poczęła się potykać, a przy każdem potknięciu, złote loczki muskały rozgrzaną jej twarzyczkę. Wreszcie doszedłszy do kępy trawy, usiadła, a wtedy Jantarek przykląkł u jej kolan, zdjął z nóżki trzewiczek i wytrząsł zeń mały biały kamuszek.
Spojrzawszy na swoje obolałe nóżki, Zazulka rzekła:
— Wiesz co, braciszku, jeżeli jeszcze kiedy wybierzemy się do jeziora, nałożymy buty z cholewami.
Słońce chyliło się ku zachodowi. Świeży podmuch wietrzyka ochłodził nieco spotniałe twarzyczki i szyje małych wędrowców. Po krótkim spoczynku dzieci odważnie puściły się w dalszą drogę. Szły teraz, trzymając się za ręce i co chwila wybuchały śmiechem na widok wydłużonych swych cieni, powtarzających wiernie każde ich poruszenia. Ażeby dodać sobie animuszu, zaczęły śpiewać w takt odbywanego marszu:

Wyszła z chałupy dziewczyna,
imię jej było: Maryna,
dosiadła osła Marcina,
zawiozła zboże do młyna!

Ale raptem piosenka się urwała. Zazulka obejrzała się niespokojnie.
— Jantarku zgubiłam trzewiczek, zgubiłam mój trzewiczek atłasowy!
Rzeczywiście jedwabne sznurowadła rozluźniły się w uciążliwym marszu i zapylony trzewiczek pozostał na środku drogi.
Zazulka patrzyła po za siebie, a gdy nie dostrzegła na nieboskłonie wyniosłych wieżyc zamczyska Żyznych Pól, serduszko jej ścisnęło się boleśnie, a oczy wezbrały łzami.
— Z pewnością zjedzą nas wilki — szepnęła — księżna matka nie dowie się nigdy, co się z nami stało i umrze ze zmartwienia. — Ale już Jantarek nadbiegł z odnalezionym trzewiczkiem i uspakajał Zazulkę, mówiąc:
— Zobaczysz, Zazulko, że będziemy w domu, zanim dzwon zamkowy wybije godzinę wieczerzy! Chodźmy dalej!

Gdy młynarz ujrzał dziewczynę
wielce nadobną Marynę
— Rzekł: „ostaw, panno, Marcina
i racz wejść ze mną do młyna“.

— Jezioro! Zazulko! Jezioro!
— Tak Jantarku! jezioro!
Jantarek począł wyrzucać kapelusz w górę i krzyczeć „wiwat! wiwat! wiwat!“ Zazulka była zbyt dobrze wychowana, żeby za przykładem Jantarka wyrzucić w górę swój kapelusik. Natomiast zdjęła trzewiczek, który ciągle zesuwał się z jej nóżki i z wielkiej radości, wyrzuciła go wysoko ponad głowę. Tak — tam w głębi doliny, w kolistej ramie listowia i kwiatów srebrzyła się tafla jeziora, cicha i spokojna na pozór, a jednak wstrząsająca raz po raz dreszczem zieleń, otaczającą ją dokoła.
Napróżno szukały dzieci jakiejś ścieżyny, któraby je doprowadziła nad sam brzeg tajemniczego jeziora. Drogi nie było, ale za to stado gęsi, które nieopodal pasła mała dziewczynka, odziana w barani kożuszek poczęło szczypać je po nóżkach.
Jantarek spytał gęsiarki, jak się nazywa.
— Kasia.
— Powiedz nam, Kasiu, którędy się idzie do jeziora?
— Kiej się tam nie idzie.
— Dlaczego?
— Bo tak.
— Ale gdyby się szło?
— Toby była droga i poszliby drogą. — Wobec tak trafnej odpowiedzi małej pastuszki Jantarek się zadumał.
— Niema rady — rzekł po chwili — spróbujmy przedrzeć się przez gąszcz, a może natrafimy na jaką ścieżkę, która nas doprowadzi do jeziora.
— Chciałabym, żebyśmy po drodze znaleźli dużo orzechów — mówiła Zazulka. — Bardzo mi się już chce jeść, braciszku. Jak się wybierzemy znowu do jeziora, to zabierzemy ze sobą całą skrzynię, pełną dobrych rzeczy.
— Naturalnie — odparł Jantarek. — Dopiero teraz widzę, jak mądrze zrobił koniuszy Szczerogęba, że wziął ze sobą całą szynkę i beczułkę miodu, kiedy się wybierał do Rzymu. Jemu się pewnie teraz nie chce ani jeść, ani pić. Ale śpieszmy się, Zazulko, bo choć nie wiem która godzina, ale coś mi się zdaje, że musi być już dosyć późno.
— Podobno pasterze poznają godziny po słońcu — mówiła Zazulka. Szkoda że nie jestem pasterzem. Tylko co jest dziwne, że słońce, które było nad naszemi głowami, kiedyśmy wychodzili z domu, teraz uciekło tam daleko za miasto i za zamek Żyznych Pól. Trzebaby się dowiedzieć, co to znaczy i czy tak jest codziennie, czy tylko dzisiaj?
Kiedy tak dzieci patrzyły w słońce, w tumanie kurzu, wzniesionym kopytami pędzących w galopie koni, ukazała się na gościńcu gromada zbrojnych jeźdźców.
Widok ich przeraził dzieci, które śpiesznie ukryły się w zagajniku. Były pewne, że są to rabusie, albo ludożercy, i nie przeczuły wcale, że byli to strażnicy zamku Żyznych Pól, wysłani przez zaniepokojoną księżnę na poszukiwanie małych zbiegów.
Przedzierając się przez gęstwinę traw, dzieci natrafiły na malutką ścieżynę, która nie była napewno ścieżyną zakochanych, bo nie można było nią wcale iść we dwoje, tylko gęsiego. W wydeptanej ziemi nie znać było ani jednego odcisku stopy ludzkiej, ale za to mnóstwo zagłębień, zrobionych jakby przez maleńkie kopytka czy raciczki.
— Tędy pewnie chodzą na spacer dyabliki — rzekła Zazulka.
— Albo raczej kozice — odpowiedział Jantarek.
Nie wiadomo które z nich dwojga miało słuszność, bądź co bądź jednak drożyna zawiodła ich łagodnym stokiem nad sam brzeg Błękitnego Jeziora, które nagle ukazało się ich zdumionym oczom w całym swym tęsknym i tajemniczym blasku. Wierzby płaczące maczały w cichej wodzie srebrne liście zwieszających się nizko gałęzi. Wysmukłe trzciny skupione w wysepki, chwiały raz po raz pierzastymi kitkami. U stóp ich lilie wodne rozścielały listowie wykrojone w kształcie serc i cudne, białe jak alabaster, kwiaty. Dokoła tych wonnych wysepek świtezianki, odziane w turkusowe i szmaragdowe pancerzyki, przecinały powietrze płomienistymi skrzydełkami i urywały lot raptownie, usypiając na liściach i kwiatach.
Dzieci z rozkoszą zanurzyły rozpalone nóżki w chłodnym wilgotnym żwirze wybrzeża, porosłym kępkami żabieńca i sitowia o ostrych żądłach. Strzelisty tatarak wionął ku nim subtelną wonią swych łodyg, okolonych koronką bladych kwiatów uszycy, po nad któremi ze szczytu wysokich swych głąbików fioletowa rozświta przeglądała się w sennej tafli jeziora.




ROZDZIAŁ ÓSMY.
SMUTNE ZAKOŃCZENIE WESOŁEJ WYPRAWY DO BŁĘKITNEGO JEZIORA

Zazulka szła dalej po piasku, aż przystanęła pod grupą starych omszałych wierzb; z pod nóg jej wyskoczył nagle maleńki duszek i machnąwszy kozła w powietrzu, z pluskiem zapadł w jezioro, znacząc jego powierzchnię niezliczoną ilością kół, które rozszerzały się przez chwilę a potem znikły. Duszkiem tym była maleńka zielona żabka o białym brzuszku. Cisza zalegała dokoła. Świeży podmuch wietrzyka muskał taflę jeziora, a pod jego dotknięciem drobne fale wyginały się figlarnie niby usta, drżące uśmiechem.
— Bardzo ładne to jezioro — mówiła Zazulka. — Szkoda tylko, że jestem taka głodna i że tak pokaleczyłam nóżki na kamieniach. I trzewiczki podarły się w strzępy. Chciałabym bardzo być już z powrotem w zamku.
— Usiądź na trawie, siostrzyczko — prosił Jantarek — owinę twoje nóżki wilgotnemi liśćmi babki. To ci z pewnością sprawi ulgę. Odpocznij chwilkę, a ja pobiegnę poszukać czegoś do zjedzenia. Widziałem tam powyżej kilka krzaków jerzyn, aż czarnych od jagód. Wybiorę najsłodsze i największe i przyniosę ci je w kapeluszu. Daj mi swoją chusteczkę. Nazbieram do niej poziomek, widziałem mnóstwo rosnących w cieniu drzew, tuż obok ścieżki, którą szliśmy przed chwilą. A kieszenie wypełnię orzechami.
Śpiesznie sporządził pod płaczącą wierzbą posłanie z mchu i trawy i znikł w gąszczu krzewów.
Zazulka upadła na posłanie i złożywszy rączki, jak zwykle czyniła przed zaśnięciem, patrzyła na gwiazdy zapalające się jedna po drugiej i migocące na bladej kopule niebios. Po chwili rzęsy opadły i przysłoniły jej oczy. Zazulka nie miała siły dźwignąć znużonych powiek, ale poprzez rzęsy ujrzała wyraźnie maleńkiego Krasnoludka, lecącego ponad nią na czarnym kruku. Nie, to nie było złudzenie, to był prawdziwy Krasnoludek, który, szarpnąwszy wędzidłem, przeciągniętem przez dziób czarnego ptaka, zawisł w powietrzu tuż nad Zazulką i wytrzeszczywszy na nią gały okrągłych oczu, wpatrywał się w nią przez chwilę, poczem ubódł ostrogą kruka i znikł w górze. Wszystko to widziała Zazulka, jak przez mgłę tylko, bo zaraz potem zasnęła.
Spała już na dobre, kiedy nadbiegł Jantarek, niosąc w kapeluszu jagody. Widząc ją uśpioną, położył kapelusz koło niej, i zeszedłszy nad jezioro, usiadł na brzegu, zanurzywszy w chłodnej wodzie obolałe stopy, czekał na przebudzenie się Zazulki. Jezioro spało także w koronkowej ramie, okalającego go listowia. Coś niby para czy mgła biała, rozsnuwała się wolno, łagodnie po jego tafli. Raptem księżyc wysunął się z poza drzew, a wtedy jezioro rozmigotało się tysiącem iskier.
A przecież Jantarek wyraźnie widział, że iskry te nie są odblaskiem światła księżycowego, gdyż płomień ich był błękitny i kołysały się, wirowały, jak gdyby wykonywały jakiś dziwny taniec. Wpatrzywszy się w nie lepiej, dojrzał, że iskry te migocą na podobieństwo gwiazd ponad czołami, wychylających się z toni postaci niewieścich. Jeszcze chwila a z jeziora, wynurzył się cały korowód dziewic, o długich zielonych włosach, strojnych w wieńce z alg i muszli. Alabastrowe ich ramiona i piersi, unoszące się nad falami jeziora, osłaniały zwiewne, przejrzyste zasłony, naszywane perłami i bursztynami. Teraz dopiero poznał Jantarek, że są to Boginki Wodne. Próżno jednak porwał się do ucieczki. Dziesiątki bladych i zimnych jak marmur ramion, wyciągnęły się ku niemu i poniosły pomimo krzyków i szamotania w kryształową toń Błękitnego Jeziora.




ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.
KRASNOLUDKI ZNAJDUJĄ ZAZULKĘ.

Drżące fale jeziora kruszyły w drobne cząstki odblask tarczy księżyca, wysoko wzniesionej nad jego tonią i migotały żywem srebrem — a Zazulka spała jeszcze. I znowu ukazał się zza krzaku Krasnoludek, który z takiem zajęciem przyglądał się poprzednio Zazulce, wiodąc za sobą cały tłum karlików. Były to człowieczki wzrostu rocznego dziecka, o twarzach starców, i długich, siwych brodach, spadających im do kolan. Skórzane ich fartuchy i młotki, wiszące u pasów, świadczyły, że przybyli prosto z kopalni, gdzie zapewne trudnili się górnictwem. Ruchy ich były zdumiewające. Skakali tak wysoko, staczali się z taką chyżością i lekkością, machali tak nieprawdopodobne kozły, że podobniejsi byli do chochlików, niż do ludzi. Ale w czasie najszaleńszych gonitw i zabaw, starcze ich oblicza, zachowywały niezmiennie wyraz powagi, tak że trudno było zdać sobie sprawę, czy są weseli czy smutni.
Zwartym kręgiem otoczyli śpiącą Zazulkę.
— No i cóż — przemówił siedzący na kruku Krasnoludek — czy nie prawda, co wam mówiłem, że najcudniejsza księżniczka śpi nad brzegiem jeziora? Myślę, żeście radzi, iż na nią spojrzeć możecie i że mi podziękujecie jak należy.
— Z serca dziękujemy ci Fik-Miku — odparł na to krasnoludek, o twarzy natchnionego poety. Zaprawdą nic na świecie nie może równać się z urodą tej ślicznej panienki. Świeższą jest od jutrzenki, wynurzającej się z po za naszych gór, a blask złota, które kujemy w podziemiach, zgaśnie wobec przepychu jej włosów.
— Prawdęś powiedział, Bziku, szczerą i rzetelną prawdę! — przytaknęły chórem Krasnoludki. — Ale co poczniemy teraz z tem ślicznem dziewczątkiem?
Bzik o twarzy natchnionego, choć starego poety, nie odpowiedział na to ani słowa, bo prawdę mówiąc, także nie wiedział co począć ze ślicznem dziewczątkiem.
Aż oto karlik, zwany Mrukiem, odezwał się w te słowa:
— Zbijmy na poczekaniu dużą klatkę i zamknijmy ją w klatce.
Ale inny jeszcze karzełek Pik, sprzeciwił się temu stanowczo. Przecież w klatkach trzyma się tylko dzikie i drapieżne zwierzęta, a nic nie wskazywało, żeby śpiące dziewczątko było drapieżne i dzikie.
Że jednak Mrukowi żaden inny pomysł nie przychodził do głowy więc obstawał przy pierwszym projekcie a na poparcie swej myśli wytoczył następujący argument.
— Być może, że panienka ta nie jest na razie drapieżna i dzika, ale gdy ją wsadzimy do klatki, zdziczeje z pewnością, a wtedy klatka będzie nietylko użyteczna, ale nawet niezbędna.
Wywody jego nie trafiły Krasnoludkom do przekonania, a jeden z gromadki oburzył się srodze na Mruka. Był to rozumny i cnotliwy Ład. Według niego należało jaknajśpieszniej odprowadzić zbłąkaną dziecinę do rodziców, którymi byli zapewne jacyś możni książęta z okolicy.
Nie, na to się Krasnoludki zgodzić nie mogły, bo to sprzeciwiało się zwyczajom przyjętym w ich państwie.
— Należy zawsze przestrzegać sprawiedliwości nie zwyczajów — przekładał Ład.
Ale Krasnoludki nie chciały słyszeć o tem, i gdy coraz głośniej i burzliwiej naradzały się co począć z Zazulką, karzełek Puk, odznaczający się prostym chłopskim rozumem, rzekł:
— Przedewszystkiem mili bracia, musimy obudzić tę panienkę, skoro sama nie obudziła się dotychczas. Wiecie wszyscy, jak niezdrowo jest spać na wilgotnej trawie nad samym brzegiem jeziora i jeśli panienka ta pod gołem niebem noc przepędzi, nabawi się kataru, powieki jej nabrzmieją i nie będzie jutro taka ładna, jak dzisiaj.
Wszyscy zgodzili się z Pukiem, bo zdanie jego nie sprzeciwiało się żadnemu z poprzednio wygłoszonych.
Bzik zatem, podobny do starego cierpiącego poety, zbliżył się do Zazulki i począł wpatrywać się w nią z natężeniem, przekonany, że siła jego spojrzenia wystarczy do przerwania najgłębszego nawet snu. Ale napróżno poczciwiec wytrzeszczał oczy jak mógł najwięcej. Zazulka spała dalej z rączkami złożonemi na piersi.
Widząc bezowocność wysiłków Bzika, cnotliwy Ład pociągnął ją za rękaw. Wtedy Zazulka otworzyła zwolna powieki i uniosła się na łokciu. Ujrzawszy się na posłaniu z mchu, w otoczeniu gromady Krasnoludków, pewna była, że śni jeszcze, więc obu rączkami poczęła trzeć powieki, by odegnać zmorę senną i obudzić się w błękitnej swej komnacie, prześwietlonej słońcem poranku. Była jeszcze tak rozespana, że nie pamiętała zupełnie niefortunnej wyprawy do Błękitnego Jeziora. Napróżno jednak przecierała oczęta. Tkwiły w nich ciągle Krasnoludki. Nie były to zatem mary, tylko Krasnoludki prawdziwe. Zazulka powiodła dokoła niespokojnem wejrzeniem, a gdy zobaczyła rozgwieżdżone niebo nad głową i ciemniejący w pobliżu las, przypomniała sobie wszystko i zawołała boleśnie:
— Jantarku! Jantarku! braciszku!
Krasnoludki rzuciły się ku niej, ale ich widok tak ją przeraził, że ukryła twarzyczkę w dłoniach i nawoływała, łkając:
— Jantarku! Jantarku! Gdzie mój braciszek Jantarek?
Krasnoludki nie umiały jej objaśnić, co się stało z Jantarkiem, dla tej prostej przyczyny, że same nic o nim nie wiedziały. Biedna Zazulka zalewała się gorzkiemi łzami i ciągle przyzywała matki i brata.
Poczciwemu Pukowi już się także na płacz zbierało. Ale w usilnem pragnieniu pocieszenia biednego dziewczątka począł mówić do niej łagodnie:
— Uspokój się, nie płacz, panienko. Szkoda płaczem psuć tak śliczne oczęta. Opowiedz nam raczej dzieje swego życia, które zapewne są nader zajmujące. Bądź przekonana, że przysłuchiwać ci się będziemy z niezmiernem upodobaniem.
Zazulka go nie słuchała. Porwała się z miejsca, chcąc uciec, ale bose i nabrzmiałe jej nóżki zabolały ją tak dotkliwie, że padła na kolana i wybuchnęła jeszcze gwałtowniejszym płaczem. Wtedy Ład objął ją ramieniem a Pik delikatnie pocałował ją w rączkę. Zaczem Zazulka spojrzała na nich śmielej i wyczytała w poczciwych ich oczach, wyraz głębokiego współczucia. Bzik ze swem obliczem natchnionego wieszcza, wydał się jej zupełnie nieszkodliwym, wszystkie zresztą Krasnoludki okazywały jej tyle serca, że ośmielona Zazulka rzekła:
— Ach, jaka szkoda ludziki moje, że jesteście takimi brzydalami. Ale spróbuję was kochać mimo waszej brzydoty, jeżeli mi przyniesiecie coś do zjedzenia, bo jestem strasznie głodna.
— Fik-Miku! — krzyknęły jednocześnie Krasnoludki — prędko! Przynieś wieczerzę dla tej panienki.
Fik-Mik poleciał na swym kruku, a pozostałe Krasnoludki zadumały się smutnie nad słowami Zazulki. Czuły, że Zazulka wyrządziła im krzywdę, nazywając ich brzydalami.
Mruk był nawet porządnie zły na nią. Bzik mówił sobie w duchu: — To jeszcze dziecko, nie dziwota więc, że nie rozeznaje błysków geniuszu, które naprzemian czynią wzrok mój bądź druzgocącym od wewnętrznej siły, bądź zniewalającym czarem. — A Puk zasępiony dumał. — Może nie należało wcale budzić, tej młodej damy, skoro uważa nas za brzydali. — Jeden Ład uśmiechnął się do niej łagodnie i rzekł:
— Gdy nas pokochasz, panienko, wydamy ci się mniej odpychający.
W tej chwili ukazał się na kruku Fik-Mik. Na wysoko wzniesionej dłoni dźwigał na złotym półmisku pieczoną kuropatwę i mały chlebek razowy. Z pod pachy wysuwała się butelka czerwonego wina. Machnąwszy niezliczoną ilość koziołków, złożył przywiezioną wieczerzę na kolanach zgłodniałej Zazulki.
Posiliwszy się, Zazulka otarła buzię i rzekła:
— Wasza wieczerza ogromnie mi smakowała, kochane ludziki. Nazywam się Zazulka. Pomóżcie mi teraz, odszukać mego braciszka Jantarka i odprowadźcie nas do zamku Żyznych Pól, gdzie biedna mama wypatruje nas pewnie z wielkim niepokojem. — Ale rozważny i poczciwy Brzdęk począł tłomaczyć Zazulce, że nóżki jej są tak poranione, iż nie uszłaby teraz ani stu kroków. Brat jej był zapewne dość duży, żeby sobie dać radę i odnaleźć drogę do zamku. Nic mu się zresztą złego stać nie może, gdyż w okolicy tej wszystkie dzikie zwierzęta wytępione były oddawna.
— Zrobimy wygodne nosze — zakończył — które pokryjemy mchem i liśćmi. Ty, panienko ułożysz się na nich najwygodniej, a my poniesiemy cię do naszych gór, i jak obyczaj nasz każe, przedstawimy cię królowi Krasnoludków.
Wszystkie karliki przyklasnęły temu projektowi. Zazulka spojrzała na obolałe swoje nóżki i zamilkła. Wiadomość, że dzikich zwierząt niema wcale w okolicy, uspokoiła ją w znacznym stopniu. Ufała także, że Krasnoludki nie wyrządzą jej żadnej krzywdy.
W mig poczęły Krasnoludki sporządzać nosze. Kilku z nich miało za pasem toporki, którymi sprawnie i szybko ścięli dwie młode jodełki.
Mruk powrócił nagle do pierwotnej swej myśli.
— A gdybyśmy też zamiast noszów, sporządzili klatkę? — rzekł.
Ale Krasnoludki podniosły jednogłośny protest, a Ład rzucił mu spojrzenie pełne wzgardy i rzekł:
— Zaiste, Mruku, dusza twa podobniejszą jest do duszy człowieka, niż do duszy Krasnoludka. Mogę jednak zaświadczyć na chwałę naszego rodu, że najbrzydszy z pośród nas jest i najgłupszy zarazem.
Robota postępowała szybko. Karliki podskakiwały raz po raz do góry, by dosięgnąć wyżej położonych gałęzi i wkrótce uplotły wygodną lektykę, której poduszki zrobione były z mchu i miękkiej trawy. Gdy już wszystko było gotowe, ułożyły Zazulkę na siedzeniu, hop! podrzuciły równocześnie na ramiona drążki lektyki i wio! pogalopowały z nią w góry!




ROZDZIAŁ DZIESIĄTY.
WIERNY OPIS PRZYJĘCIA, JAKIE ZGOTOWAŁ KRÓL MIKRUS
KSIĘŻNICZCE ŻYZNYCH PÓL.

Krasnoludki wspinały się krętą stromą ścieżyną, wiodącą po zalesionym stoku góry. Z pośród zszarzałej zieleni karłowatych dębów wysterczały tu i ówdzie wielkie nagie złomy granitu gdzieniegdzie pokryte rdzą. Dziki ten krajobraz zamykała góra, której jednostajny rudy kolor przerywały tylko błękitne plamy jezior. Niemi wchodziło się do podziemi.
Pochód, któremu przewodniczył Fik-Mik na swym rumaku skrzydlatym, wsunął się w wązką szczelinę skalną pełną głogów i cierni.
Zazulkę, z włoskami rozsypanymi na ramiona, można było wziąć za jutrzenkę, rozjaśniającą blaskiem swym ponury mrok gór, gdyby nie to, że jutrzenka nie lęka się nigdy i nie przywołuje na ratunek swej matki i nie próbuje uciekać, jak to chciała Zazulka, gdy wniesiona w wąwóz, ujrzała nagle warty Krasnoludków, rozstawione na wszystkich zakrętach i we wszystkich załomach skalnych.
Ze strzałą na cięciwie łuków i lancą ustawioną do ataku, stali bez ruchu, jak posągi, a grozę ich podnosiły jeszcze narzucone na ramiona skóry dzikich zwierząt i długie świecące noże, zwieszające się od ich pasów. Niektórzy mieli przytroczoną do pasów świeżo ubitą zwierzynę. Ale oblicza wojowników tych, czy myśliwych, nie miały wyrazu okrucieństwa, ni dzikości. Wręcz przeciwnie na licach ich gościł ten sam wyraz słodyczy i powagi, który natchnął ufnością serce Zazulki, gdy przyjrzała się lepiej leśnym Krasnoludkom. Byli też zupełnie podobni do nich.
Pośrodku swych żołnierzy stał Krasnoludek pełen majestatu. Nad lewem jego uchem, zwieszało się pióro kogucie, a czoło otaczał dyadem zdobny w olbrzymie klejnoty. Z pod płaszcza, którego poła odrzucona była na plecy, ukazywało się żylaste ramię, owieszone złotemi bransoletami. Róg z kości słoniowej i srebra cyzelowanego zwieszał się do jego pasa. Lewą rękę wsparł mocno na lancy, a prawą przesłaniał oczy, by lepiej przyjrzeć się Zazulce, która ukazała się od strony światła.
— Królu Mikrusie — rzekły karliki leśne, stanąwszy przed swym władcą — przywiedliśmy ku tobie piękne dziecię ludzkie, znalezione na brzegu Błękitnego Jeziora. Na imię jej Zazulka.
— Postąpiliście słusznie — odrzekł król Mikrus. — Będzie żyła wśród nas, jak tego wymagają ustawy naszego państwa.
To rzekłszy, podszedł ku Zazulce.
— Bądź pozdrowiona, Zazulko — wyrzekł z niezmierną tkliwością, bo w sercu jego zrodziło się już gorące uczucie dla zbłąkanego dziewczątka. Wspiął się na końce palców, by ucałować zwieszoną jej rączkę i zapewnił ją, że nietylko najmniejsza krzywda nie spotka jej w państwie Krasnoludków, ale co więcej każde życzenie jej będzie spełnione natychmiast, choćby żądała najkosztowniejszych klejnotów, zwierciadeł i szat tkanych z chińskiego jedwabiu i złota.
— Chciałabym bardzo mieć trzewiczki, — rzekła na to Zazulka.
Król Mikrus uderzył lancą w tarczę bronzową zawieszoną na występie skalnym, i natychmiast z głębi pieczary wyskoczyło coś na kształt piłki i w pląsach i podrygach poczęło toczyć się ku królowi. Był to także karlik, którego rysy owiane były wyrazem, jaki mistrze sztuki malarskiej nadają wizerunkowi dzielnego Beligera; fartuch jego świadczył jednak, że rzemiosłem jego jest szewctwo, a nie sztuka wojenna. Był to w istocie nadworny majster szewcki króla Mikrusa.
— Dratwo — zwrócił się do niego król — wyszukaj w składach naszych najdelikatniejszej skórki, weź nici złotych i srebrnych, każ strażnikowi mego skarbca wyliczyć ci tysiąc najprzedniejszych pereł i uszyj z tej skórki, ze złotogłowiu i pereł parę trzewiczków dla księżniczki Zazulki.
Dratwa padł plackiem do nóg Zazulki i wziął dokładną ich miarę. I znowu rzekła Zazulka.
— Maleńki królu Mikrusie, każ mi zrobić zaraz te śliczne trzewiczki, bo skoro tylko je mieć będę, pobiegnę zaraz do matki mej do zamku Żyznych Pól.
— Zazulko — odpowiedział król Krasnoludków, — nie na to otrzymasz trzewiczki perłowe, by powrócić w nich do zamku Żyznych Pól, jeno by przechadzać się w nich po galeryach i komnatach naszych gór. Pozostaniesz bowiem z nami, Zazulko i posiądziesz wiedzę tajemną, której nie przeczuwają nawet mieszkańcy ziemi. Krasnoludki są o wiele mędrsze od ludzi i dla dobra twego sprowadziły cię do mego państwa.
— Ach, przywiodły mnie tu dla zła, nie dla dobra — żywo zaprzeczyła Zazulka. — Maleńki królu Mikrusie, daj mi proste drewniane sandały, podobne tym, które noszą chłopi, ale puść mnie do zamku Żyznych Pól.
Ale król Mikrus potrząsł głową, na znak, że to jest niemożliwe. Zazulka złożyła obie rączki i prosiła pieszczotliwie:
— Puść mnie do mamy, maleńki królu Mikrusie, a będę cię za to tak mocno kochała, jak kocham Tchnienie Wietrzyka.
— Co to za Tchnienie Wietrzyka?
— To mój konik bułany. Jada z mej ręki, a cugle jego są splecione z wstąg różowych. Kiedy był jeszcze źrebiątkiem, koniuszy Szczerogęba przyprowadzał mi go do sypialni na dzień dobry, a ja obejmowałam go za szyję i całowałam. Ale teraz Szczerogęba pojechał do Rzymu po błogosławieństwo papieskie, a bułanek mój wyrósł na dużego konia i nie zmieściłby się już na schodach zamkowych.
Król Mikrus uśmiechnął się na te słowa:
— A gdybym cię poprosił Zazulko, żebyś kochała mnie jeszcze mocniej niż Tchnienie Wietrzyka?
— Kiedy nie mogę, choćbym nawet chciała.
— Czemuż to?
— Nie mogę ciebie kochać maleńki królu Mikrusie, dlatego, że cię nie cierpię. Będę cię zawsze nie cierpiała za to, że nie chcesz mnie puścić do mojej mamy i Jantarka.
— Któż to jest Jantarek?
— Jantarek to jest Jantarek, i jego kocham najwięcej.
Cała ta rozmowa, spotęgowała jeszcze serdeczne uczucie, jakie powziął dla Zazulki król karlików. Zaledwie ją ujrzał, postanowił już poślubić ją, gdy dorośnie i przez małżeństwo to zrównać przepaść, dzielącą Krasnoludków od ludzi. Ale wzmianka o Jantarku zaniepokoiła go. Przeczuwał, że Jantarek mógłby być w przyszłości jego rywalem i obrócić w niwecz jego zamysły. Z głową spuszczoną na piersi i z zasępionem czołem zamierzał odejść, gdy Zazulka pociągnęła go leciutko za rękaw.
— Maleńki królu Mikrusie — rzekła głosem pełnym tkliwości, domyśliła się bowiem, że wyrządziła mu jakąś przykrość — powiedz mi, królu karlików, dlaczego musimy dręczyć się wzajemnie?
— Takie jest już urządzenie świata, Zazulko — odparł król Mikrus. — Nie mogę powrócić cię matce twej, ale ześlę jej sen, który powiadomi ją o twym losie i pocieszy ją po twej stracie.
— Maleńki królu Mikrusie — zaśmiała się przez łzy Zazulka — myśl twoja wydaje mi się bardzo dobra, ale powiem ci, jak to trzeba urządzić. Trzeba każdej nocy posłać mamie mojej sen o mnie, a mnie zesłać sen, w którym ją zobaczę.
Król Krasnoludków przyrzekł wypełnić jej prośbę. I dotrzymał obietnicy. Każdej nocy widywała Zazulka księżnę Żyznych Pól i każdej nocy księżna widywała we śnie Zazulkę. To osładzało im potrochu ciężką tę rozłąkę.




ROZDZIAŁ JEDENASTY.
OPIS PAŃSTWA KRASNOLUDKÓW ORAZ LALECZEK OFIAROWANYCH
ZAZULCE PRZEZ KARLIKÓW.

Królestwo Krasnoludków rozciągało się na znacznej przestrzeni podziemi górskich. Pomimo że światło dzienne przenikało do wnętrza tylko tu i ówdzie przez szczeliny w skałach, pałace, ulice i sale zabaw nie były pogrążone w ciemności. Zaledwie w kilku komnatach i piwnicach panował nieprzenikniony mrok. Ale mieszkań Krasnoludków nie oświetlały ani pochodnie, ani lampy, tylko meteory i gwiazdy, palące się łagodnem, fantastycznem światłem. W wnętrzu gór wznosiły się niebotyczne lodowce, wyciosane w łomach skalnych, pałace kute z granitu, przez których wieżyce rzeźbione jak najdelikatniejsze koronki, przezierało czerwone światło malutkich ciał niebieskich, bledsze od światła księżyca.
W państwie tem kryły się twierdze, przygniatające swoim ogromem amfiteatry, których granitowe stopnie obejmowały przestrzeń tak rozległą, że oko ludzkie końca ich dojrzeć nie mogło, obszerne studnie o pięknie rzeźbionych cembrowinach, tak głębokie, że można było schodzić w nie życie całe i nigdy nie dotrzeć do dna. Wszystkie te budowle zdawały się zupełnie niezastosowane do drobnego wzrostu Krasnoludków, ale były wyrazem ich geniuszu, pełnego fantazyi i dziwactw.
Karliki, odziane w spiczaste kaptury, za których brzeg zakładały zwykle liść paproci, kręciły się po gankach i galeryach budynków, z nieprawdopodobną lekkością i swobodą. Nieraz zdarzało się, że któryś z robotników zeskakiwał na chodnik pokryty lśniącą wulkaniczną lawą, z wysokości czterech piątr, i odbiwszy się od chodnika jak piłka gumowa, biegł dalej, zachowując zawsze wyraz surowej powagi, jaki widujemy na obliczach posągów, przedstawiających sławnych mężów starożytności.
Ani jeden z tych członków nie próżnował, wszyscy pracowali od świtu do nocy, prześcigając się wzajemnie w pośpiechu i działalności. Były w podziemiach dzielnice, rozbrzmiewające łoskotem kielni i młotów. Przeraźliwy huk i gwizd maszyn rozdzierał raz po raz powietrze, odbijając się stokrotnem echem od sklepienia groty, a tłumy maleńkich górników, kowali, jubilerów polerujących dyamenty i obrabiających wykopane w górach złoto, z małpią zręcznością posługiwały się młotkami, świdrami, obcęgami i pilnikami.
Była jednak i dzielnica mniej hałaśliwa. U wrót jej stały ogromne posągi; niekształtne słupy ciosane w granicie, pochodzące chyba z czasów przedpotopowych podpierały ściany skał. Tutaj wznosił się pałac króla Mikrusa o kształcie przysadzistym i śmiesznie nizkich odrzwiach. W pobliżu niego wznosił się dom, a raczej domeczek Zazulki, mający tylko jedną obszerną komnatę, obitą białym muślinem. Sosnowe mebelki rozlewały dokoła woń leśną. Poprzez szczelinę w skale wpływało do wnętrza domku światło słoneczne; widać było także skrawek błękitnego nieba, na którem w zimne noce dojrzeć można było liczne gwiazdy.
Zazulka nie miała służby, bo całe plemię Krasnoludków prześcigało się w wypełnianiu każdego jej życzenia. Jednego tylko pragnienia jej spełnić im nie było wolno. Nie wolno im było wyprowadzić Zazulki na ziemię.
Najuczeńsi mężowie kształcili ją i wtajemniczali we wszystko, co umieli sami, ale nie ucząc jej z książek, bo książek nie posiadają wcale, bo nie umieją ani czytać, ani pisać — lecz pokazując jej rośliny gór i łąk, różne gatunki ptaków i zwierząt i kamienie wydobywane z łona ziemi. Za pomocą przykładów i okazów jakoteż za pomocą widowisk i przedstawień teatralnych pouczali ją o ciekawych zjawiskach przyrody i postępach wiedzy i sztuki.
Krasnoludki fabrykowały Zazulce lalki i zabawki, jakich najbogatsze dzieci na ziemi na oczy nawet nie widują. Człowieczki te bowiem były znakomitymi mechanikami i umiały sporządzić najmisterniejsze maszynki. To też Zazulka miała lalki, które umiały poruszać się z wdziękiem i wyrażać się podług wszelkich reguł poetyckich. A gdy je ustawiono na scence małego teatrzyku, którego dekoracye przedstawiały już to wybrzeże morskie, już błękit niebios, rozpostarty ponad świątyniami i pałacami — odgrywały role najbardziej przejmujące. Pomimo że nie miały nad łokieć wysokości, jedne wyobrażały czcigodnych starców, inne pięknych młodzieńców i mężów w sile wieku, jeszcze inne słodkie młode dzieweczki, odziane w białe tuniki. Bywały też i matki, tulące w ramionach drobne niemowlęta. Wymowne te laleczki, poruszały się i przemawiały, jakby odczuwały naprawdę miłość, nienawiść i dumę. Z równą łatwością wyrażały radość jak i ból i tak znakomicie naśladowały rzeczywistość, że słuchaczom wyciskały z oczu łzy radości i współczucia. Z wielkiej uciechy Zazulka klaskała w rączki. Nie cierpiała z całej duszy lalek, przedstawiających despotów i tyranów, a serduszko jej wzbierało bezbrzeżną litością dla cudnej owdowiałej księżniczki, która pochwycona zdradziecko w niewolę, musi dla uratowania życia jedynego swego dziecięcia poślubić okrutnika, który ją uczynił wdową.
Przedstawienia te nie nużyły nigdy Zazulki, gdyż lalki odgrywały coraz to coś nowego. Bywały także i koncerty urządzane dla niej przez najlepszych muzyków. Krasnoludki nauczyły ją grać na lutni, na wiolonczeli, na teorbanie, lirze i kilku innych jeszcze instrumentach. Po paru latach Zazulka grała bardzo ładnie, a widowiska teatralne, odgrywane przez laleczki, zaznajamiały ją z obyczajami ludzi, mieszkającemi na ziemi. Król Mikrus nie opuszczał żadnego przedstawienia ani koncertu, ale widział i słyszał tylko Zazulkę, bo w miłość ku niej przelał całą duszę.
Płynęły dni i miesiące, upływały lata, a Zazulka ciągle jeszcze przebywała w państwie Krasnoludków. I choć dzień każdy przynosił jej nowe zajęcia i rozrywki, tęsknota za ziemią nie zmniejszyła się ani odrobinę. Zazulka wyrastała na prześliczną dzieweczkę, a wyraz tęsknej zadumy, jakim tchnęła słodka jej twarzyczka, czynił ją wprost czarującą.




ROZDZIAŁ DWUNASTY.
OPIS SKARBCA KRÓLA MIKRUSA.

Sześć lat upłynęło od czasu, gdy Zazulka zamieszkała wśród Krasnoludków. Pewnego razu król Mikrus zawezwał ją do swego pałacu, i w jej obecności rozkazał swemu skarbnikowi odsunąć duży kamień, który zdawał się wmurowany w ścianę a był w nią tylko wsunięty. Wszyscy troje weszli w czarną paszczę lochu, zwężającego się w szczelinę skalną, tak ciasną, że dwie osoby iść obok siebie nie mogły. Król Mikrus postępował przodem, tuż za nim szła Zazulka, trzymając się poły królewskiego płaszcza. Długo tak szli w milczeniu. Miejscami ściany skalne przybliżały się ku sobie tak bardzo, że Zazulka lękała się, że nie przeciśnie się wązką tą szparą i zginie, nie mogąc ani się cofnąć, ani postąpić naprzód. A płaszcz królewski pomykał wciąż krętą i ciemną ścieżyną, nie przystając ani na chwilę. Wreszcie dopadli do drzwi kutych w bronzie, a gdy je król Mikrus otworzył, oślepiające światło uderzyło olśnione oczy Zazulki.
— Maleńki królu Mikrusie — wykrzyknęła zdjęta podziwem — dziś dopiero widzę, jak cudowną rzeczą jest światło.
Król Mikrus ujął jej rękę i powiódł ją ku sali, skąd płynęło światło, poczem rzekł:
— Spójrz!
W pierwszej chwili Zazulka nic rozeznać nie mogła, bo cała ta olbrzymia sala, wsparta na potężnych marmurowych kolumnach, lśniła od podłogi do powały gorącym blaskiem złota.
W głębi sali na estradzie, zbudowanej z najcenniejszych gemm osadzonych w złocie i srebrze, której stopnie narzucone były przepięknie haftowanym dywanem, wznosił się tron z kości słoniowej i złota, z baldachimem z przejrzystej emalii. Po dwóch jego stronach, z olbrzymich wazonów, cyzelowanych przed wielu wiekami przez największego artystę plemienia Krasnoludków, wystrzelały dwie potężne palmy, mające przeszło trzy tysiące lat. Król Mikrus zasiadł na tronie poczem skinąwszy na Zazulkę, by stanęła po jego prawicy, rzekł:
— Zazulko, oto mój skarbiec. Możesz zeń wybrać wszystko, co ci się spodoba.
Marmurowe kolumny, obwieszone były ogromnymi puklerzami, kutymi w złocie, na które promienie słońca rzucały całe snopy blasków, na końcach skrzyżowanych lanc i mieczów płonęły migotliwe płomyki. Stoły i ławy ustawione pod ścianami skarbca, uginały się pod ciężarem kufli, dzbanów, monstrancyi, pater, czerpaków, kielichów, puharów z kryształu, rogów, kości słoniowej ujętych w pierścienie srebrne, olbrzymich karafek z kryształu górskiego, mis złotych i srebrnych, skrzyń misternie wyrobionych z metalów różnokolorowych, relikwiarzyków w kształcie kościołków, zwierciadeł, kadzielnic, świeczników i kaganków przedziwnego kształtu i przedziwnej roboty i małych kadzielniczek, wyobrażających różne potworki, a służących do spalania wonnych trociczek. Nie brakowało i szachów wyrobionych z księżycowego kamienia.
— Wybieraj Zazulko — powtórzył król Mikrus.
Zazulka stała bez ruchu z opuszczonemi wzdłuż białej sukni dłońmi, a wzrok jej biegł ku górze, gdzie przez otwór powały, widać było błękit nieba; a gdy pojęła, że wszystkie te skarby zawdzięczają blask swój światłu słonecznemu, rzekła z westchnieniem:
— Maleńki królu Mikrusie — pozwól mi wrócić na ziemię!
W odpowiedzi król Mikrus skinął na skarbnika, który śpiesznie uniósł jedną z ciężkich draperyi, odsłaniając olbrzymią skrzynię, zbrojną w stalowe okucia i najdziwniejsze zamki. Skoro odchylił wieko, zabłysło tysiące promieni o najcudniejszych odcieniach. Każdy z tych promieni płynął z jakiegoś drogiego kamienia, artystycznie obrobionego. Król Mikrus zanurzył w nie rękę i po przez palce jego przesypywać się poczęły w barwnym nieładzie fiołkowe ametysty i szmaragdy zwane dziewiczymi, o trzech różnych kolorach. Jedne były ciemno-zielone, drugie koloru miodu — miodne, wreszcie trzecie, zsyłające piękne sny, beryle, mieniące się błękitem. Były tam topazy wschodnie, rubiny piękne, jak krew mężnych rycerzy, szafiry ciemne, zwane męskimi i szafiry blado-niebieskie, zwane żeńskimi, turkusy, granaty syryjskie i opale o delikatnych tonach wschodzącej zorzy, wszystkie te kamienie były najczystszej wody i świeciły najcudowniejszym blaskiem. Pośród tych ogni tęczowych duże dyamenty rzucały oślepiające iskry białe.
— Wybieraj, Zazulko — rzekł po raz trzeci król Mikrus — ale Zazulka potrząsnęła głową, mówiąc:
— Maleńki królu Mikrusie, zatrzymaj te wszystkie kamienie, a daj mi wzamian jeden z promieni słonecznych, grający blaskiem na szybach dziennych Zamku Żyznych Pól.
Wtedy król Mikrus rozkazał otworzyć drugi kufer pełen najcudowniejszych pereł. Perły te były okrągłe a refleks ich mieniący grał naprzemian wszystkimi tonami nieba i głębi morskiej. Blask ich był tak cichy a tak wymowny, jak spojrzenie pełne uwielbienia i miłości.
— Bierz je, Zazulko — rzekł król Karlików.
I znowu Zazulka potrząsnęła głową:
— Maleńki królu Mikrusie — rzekła — perły te podobają mi się bardzo, bo przypominają mi oczy Jantarka ze Srebrnych Wybrzeży. Ale choć są tak piękne, oczy Jantarka były stokroć piękniejsze od nich.
Usłyszawszy to, król Mikrus odwrócił głowę. Ale po chwili otworzył jeszcze jeden kufer i wyjął zeń kawałek kryształu, w którego głębi kropla wody, uwięziona od początku świata, drżała przy każdem potrząśnięciu. Pokazał jej także odłamany bursztyn, w którym owady barwniejsze od najdroższych kamieni, zachowały się przez miljardy lat. Każda nóżka, każdy wąsik, każda żyłka ich skrzydełek, rysowały się tak dokładnie, że zdawało się, że mogłyby ulecić w powietrzu, gdyby moc czyjaś roztopiła nakształt bryłki lodu ich wonne więzienie.
— Oto są największe cuda przyrody, Zazulko i tobie je składam w ofierze — rzekł król Mikrus.
A Zazulka odpowiedziała:
— Zatrzymaj dla siebie ten kryształ i ten odłam bursztynu maleńki królu Mikrusie, bo nie umiałabym wyzwolić z więzienia ani tej kropli wody, ani tych ślicznych owadków.
Król Mikrus patrzył na nią przez chwilę, poczem rzekł:
— Zazulko, największe skarby świata mogą należeć do ciebie. Bo choć ty zawładniesz nimi, one nie zawładną tobą. Skąpiec jest niewolnikiem swego złota. Ci jednak, którzy gardzą bogactwem, mogą być bogaczami bez obawy żadnej. Bo dusza ich będzie zawsze większą od ich majętności.
I skinąwszy na skarbnika, podał Zazulce na poduszce złotą koronę.
— Przyjmij dar ten w dowód czci, jaką mamy dla ciebie, Zazulko — rzekł. Od dziś księżniczko Żyznych Pól, będziesz królową Podziemnego państwa Krasnoludków.




ROZDZIAŁ TRZYNASTY.
OŚWIADCZYNY KRÓLA MIKRUSA.

Krasnoludki święciły po swojemu ukoronowanie Zazulki. W olbrzymim amfiteatrze zabawy, pląsy i turnieje trwały bez przerwy przez dni trzydzieści. Rozradowane człowieczki, z gałązką paproci, lub liściem dębu, zalotnie zatkniętym za brzeg kaptura, fikały z radości kozły po ulicach podziemnego państwa. Upojony szczęściem Bzik miał wyraz już nie natchnionego, ale wniebowziętego wieszcza. Cnotliwy Ład radował się szczęściem ogółu. Tkliwe serce Puka dawało upust rzewnym łzom. Mruk z wielkiego zachwytu nad Zazulką dopominał się znowu, by ją zamknięto do klatki, z obawy, by nie zginęła. Fik-Mik, przelatujący górą na czarnym kruku, wznosił nieustannie tak wesołe okrzyki, że upojenie jego udzielało się nawet i czarnemu ptakowi, który od czasu do czasu podskakiwał z uciechy jak szalony.
Tylko król Mikrus był smutny. Nareszcie dnia trzydziestego, gdy już wspaniały festyn, wydany w imieniu Zazulki dla całego plemienia Karlików miał się już ku końcowi, król Mikrus wszedł na stołek i zrównawszy się w ten sposób z Zazulką, szepnął:
— Księżniczko Zazulko — pragnę przedstawić ci prośbę, którą możesz przyjąć lub odrzucić. Zazulko, królowo Krasnoludków, czy nie zechciałabyś zostać moją żoną?
Tkliwość i powaga malowały się na obliczu króla Mikrusa, gdy wymawiał te słowa. I nigdy bardziej jak w tej chwili nie przypominał pięknego i dostojnego pudla.
W odpowiedzi Zazulka pociągnęła go pieszczotliwie za brodę, mówiąc:
— Maleńki królu Mikrusie, jeżeli chcesz być moim mężem na żarty, to nie mam nic przeciwko temu. Ale naprawdę, to żoną twą być nie mogę, bo jak tylko zaczynasz mówić o małżeństwie, zaraz przypomina mi się Szczerogęba, który tam na ziemi, opowiadał mi nieraz takie zabawne historje, że śmiałam się z niego do łez.
Król Mikrus odwrócił głowę, nie dość szybko jednak, by Zazulka nie dojrzała łez, które nagle zabłysły na jego rzęsach. Widząc, że mu nieświadomie wyrządziła przykrość, Zazulka dodała śpiesznie:
— Maleńki królu Mikrusie, wiesz, że cię kocham, jak się kocha maleńkiego króla Mikrusa. I nie powinieneś mi brać za złe, że cię przyrównałam do Szczerogęby, bo Szczerogęba układał bardzo ładne piosnki i byłby nawet przystojny, gdyby nie jego siwe włosy i wielki czerwony nos.
Na to król Mikrus odpowiedział:
— Zazulko, księżniczko Żyznych Pól, królowo i pani nasza, wiedz, że cię kocham i nie tracę nadziei, że na miłość mą odpowiesz miłością, choć zaiste tej nadziei nie żywię, by uczucie twe kiedykolwiek dorównało mojemu. Dziś proszę cię o jedno, — wzamian za miłość, którą ci składam w ofierze, bądź jedynie szczerą ze mną.
— Och, to ci przyrzec mogę, maleńki królu Mikrusie.
— Więc powiedz mi Zazulko, czy kochasz kogo tak mocno, byś pragnęła zostać jego żoną?
— Nie, maleńki królu Mikrusie, tak mocno nie kocham nikogo.
Król Mikrus uśmiechnął się radośnie i ująwszy w rękę czarę pełną wina, dźwięcznym głosem wzniósł zdrowie królowej Krasnoludków. Toast ten stokrotnie powtórzony, wstrząsnął całem podziemiem, bo stół biesiadny ciągnął się wzdłuż państwa Krasnoludków od jednego do drugiego krańca.




ROZDZIAŁ CZTERNASTY.
OPOWIADA, JAK ZAZULKA UJRZAŁA SWĄ MATKĘ, ALE NIE MOGŁA JEJ UŚCISKAĆ.

Odkąd czoło Zazulki ozdobiła korona królewska, smutek i zaduma nawiedzały ją jeszcze częściej, niż dawniej, gdy z włosami wolno puszczonemi na ramiona wbiegała do kuźni, by pociągnąć za brody przyjaciół swych Fik—Mika, Łada, Brzdąka i Puka, których twarze zrumienione blaskiem płomienia rozjaśniały się radością na jej widok. Poczciwe Krasnoludki, które jeszcze tak niedawno huśtały ją na kolanach, nazywały Zazuleńką, teraz pochylały przed nią czoło w milczących pokłonach. I Zazulka żałowała coraz częściej, że przestała już być dzieckiem i smuciło ją, że jest królową Krasnoludków.
Od czasu, gdy ujrzała łzy w oczach króla Mikrusa, widok jego sprawiał jej przykrość. Ale lubiła go zawsze serdecznie, wiedząc jak jest dobry, przeczuwając, że jest nieszczęśliwy.
Pewnego dnia (jeżeli wogóle może być mowa o dniach w państwie Krasnoludków) Zazulka wzięła króla Mikrusa za rękę i pociągnąwszy go ku szczelinie skalnej, gdzie w promieniu wciskającego się przez nią słońca, tańczyły płatki złote, rzekła:
— Maleńki królu Mikrusie, źle mi jest bardzo. Kochasz mnie, jesteś królem, a mnie jest tak bardzo źle.
Na skargę ślicznej królewny król Mikrus odpowiedział:
— Kocham cię Zazulko, księżniczko Żyznych Pól i królowo Krasnoludków. I dlatego zatrzymałem cię w podziemiach naszych, by udzielić ci wiedzy, która stokroć przewyższa wszystko, czegoby mogli nauczyć cię ludzie, którzy są o wiele mniej zdolni i uczeni od nas.
— Być może — odrzekła Zazulka — ale za to są o wiele podobniejsi do mnie. I pewnie dlatego wolę ich od Krasnoludków. Maleńki królu Mikrusie, pozwól mi ujrzeć matkę mą, księżnę Żyznych Pól, bo inaczej umrę z żalu i tęsknoty.
Król Mikrus oddalił się, nie powiedziawszy ani słowa.
Zrozpaczona Zazulka siedziała dalej na występie skalnym i z odrzuconą w tył głową, patrzyła na słońce, wślizgujące się w szczelinę, wspominając, jak to w rozkosznem jego cieple pławi się ziemia cała, jak dobroczynne jego promienie przenikają wszystkich zarówno — nawet nędzarzy, żebrzących po gościńcach. Zwolna, zwolna, promień zbladł, a złote światło ustąpiło miejsca błękitnawej smudze zmroku, noc ogarniała ziemię. Pierwsza gwiazdka ukazała się tam w górze, nad szczeliną skalną.
Pogrążona w marzeniu Zazulka, uczuła nagle, że ktoś zlekka dotyka jej ramienia. To król Mikrus odziany w płaszcz czarny, zbliżył się ku niej i narzuciwszy na jej ramiona płaszcz podobny swemu, rzekł:
— Pójdź!
Wąskim przesmykiem górskim wyprowadził ją z podziemi. Gdy Zazulka ujrzała drzewa poruszane podmuchem wiatru, obłoki, przesuwające się po niebie i przesłaniające tarczę księżyca, gdy przeniknął ją chłód pogodnej nocy letniej, gdy owionął ją zapach ziół a powietrze, którem oddychała w dzieciństwie, głębokim westchnieniem podniosło pierś jej dziewiczą, Zazulka zachwiała się na nogach. Zdawało jej się, że umiera z radości.
Król Mikrus porwał ją w ramiona. Pomimo karlego swego wzrostu, siła jego była olbrzymia, to też uniósł Zazulkę, jakby nie była cięższą od źdźbła słomy, i tak przebiegali ziemię, jakby byli cieniem przelatujących w górze ptaków.
— Zazulko, za chwilę ujrzysz swą matkę. Posłuchaj jednak, co ci powiem. Jak ci przyrzekłem w dzień twego przybycia, każdej nocy widujesz we śnie jej obraz i każdej nocy drogi twój wizerunek okazuje się we śnie jej oczom. Matka twoja uśmiecha się do twego obrazu, mówi doń, i okrywa go pieszczotami. Dziś zażądałaś, bym ciebie żywą zawiódł do jej komnaty. Wypełnię twą prośbę, pod warunkiem jednak, że nie przemówisz do niej, nie dotkniesz jej nawet. Bo gdybyś warunek ten złamała, czar pryśnie, i nigdy już matka twa nie ujrzy ciebie, ani twego obrazu, który bierze za ciebie samą.
— Będę ostrożna! ale przyrzekam... maleńki królu Mikrusie, że będę ostrożna.... O Boże! to zamek mój, zamek!
Rzeczywiście zamek Żyznych Pól ukazał się na rozgwieżdżonem tle nieba. Zaledwie Zazulka przesłała pocałunek drogim ukochanym murom a już minęli łany pachnących lewkonii, rosnące u wejścia do miasteczka. Jeszcze chwila, a kręty gościniec, nad którego rowami unosiły się ciche świetliki, zawiódł ich aż przed bramę zamkową, którą król Mikrus otworzył również szybko i zręcznie, jak otwierał zamki swego państwa, niema bowiem kłódki, zasuwy, łańcucha i kraty, któraby mogła się ostać mocy Krasnoludka.
Zazulka przebiegła kręte schody, wiodące do sypialni matki. U drzwi jej przystanęła, oburącz powstrzymując gwałtownie bijące serce. Drzwi otworzyły się bez szelestu i w świetle lampki nocnej ujrzała matkę swą wychudzoną i pobladłą, z włosami siwiejącemi na skroniach, ale może piękniejszą jeszcze w tej melancholii, jaka widniała na jej licach, niż za czasów, gdy kosztowne szaty stroiły jej powiewną postać a dzielny rumak unosił ją przez łany Żyznych Pól. Księżna śniła właśnie, że Zazulka wchodzi do jej komnaty i z promiennym uśmiechem wyciągnęła obie ręce, by ją przygarnąć uściskiem. Już Zazulka, śmiejąc się i szlochając z nadmiaru szczęścia, biegła rzucić się w jej ramiona gdy nagle król Mikrus pochwycił ją w żylaste ręce i jak piórko podniósł z powrotem, w głąb podziemnego państwa Krasnoludków.




ROZDZIAŁ PIĘTNASTY.
OPISUJE WIELKIE ZMARTWIENIE, KTÓRE DOTKNĘŁO KRÓLA MIKRUSA.

I znowu siedziała Zazulka na granitowych stopniach podziemnego pałacu, zapatrzona w skrawek błękitu, widniejący przez szczelinę skały. Hen w górze, krzew dzikiego bzu, zwracał ku światłu białe baldaszki kwiatów. Po licach Zazulki płynęły łzy. Król Mikrus wziął ją za rękę i zapytał:
— Zazulko, powiedz mi czemu płaczesz?
A że smutek nie opuszczał królowej już od dni kilku, karliki skupione u jej stóp wygrywały gwoli jej rozrywki na flecie, piszczałce, cymbałach i skrzypeczkach najskoczniejsze melodje. Inne znowu fikały pociesznie pocieszne kozły, wbijając koniec kaptura ozdobionego w kokardę liści dębowych w trawę, i zachowując przytem bardzo poważne oblicza. Widok tych drobnych ludzików, o brodach siwych jak u pustelników, igrających jak swawolne dzieciaki, był niezmiernie zabawny, ale łzy nie przestawały płynąć po twarzy Zazulki. Cnotliwy Ład i sentymentalny Puk, zakochany w Zazulce od chwili, gdy ją ujrzał uśpioną nad brzegiem jeziora, i stary poeta Bzik dotykali delikatnie jej rąk i ramion, błagając, żeby im wyjawiła przyczynę swego smutku. Poczciwy Brzdęk w prostocie ducha podawał jej na pociechę koszyczek winogron. A wszyscy, ilu ich było, raz po raz pociągali ją za kraj szaty, pytając za przykładem króla Mikrusa:
„Zazulko, królowo nasza, powiedz nam, czemu płaczesz?“
Wreszcie Zazulka odpowiedziała:
— Maleńki królu Mikrusie, i wy, moje Krasnoludki, widzę, że mnie naprawdę kochacie, skoro smutek mój budzi w was tak gorące współczucie. Jesteście tak dobrzy, że gdy łzy płyną z oczu moich, wasze oczy wilżą się łzami. Wiedzcie zatem, że płaczę, myśląc o Jantarku ze Srebrnych Wybrzeży, który dziś jest zapewne dzielnym rycerzem, a którego już pewnie nigdy nie zobaczę. I to mnie tak smuci, bo czuję, że go kocham, i że jedynie jego mogłabym poślubić.
Na te słowa król Mikrus puścił dłoń księżniczki, którą tulił w swojej i rzekł:
— Czemuż mnie okłamałaś, Zazulko, zapewniając mnie przy biesiadnym stole, że nie kochasz nikogo?
A Zazulka odparła na to:
— Nie okłamałam cię przy biesiadnym stole, maleńki królu Mikrusie. Wówczas, nie pragnęłam jeszcze być żoną Jantarka ze Srebrnych Wybrzeży — a dziś niczego bardziej nie pragnę jak tego, by Jantarek oświadczył się o mnie. Ale to nie nastąpi nigdy, bo Jantarek nie wie, gdzie mnie szukać, a ja także nie wiem, gdzie mój miły przebywa. I dlatego płaczę.
Na te słowa, muzykanci przestali grać na swych instrumentach, a skoczkowie przerwali koziołki i podrygi i znieruchomieli, każdy w innej postawie. Jedni na głowach, inni na jednej nodze. Ład i Puk, gorącemi choć cichemi łzami zraszali obficie rękawy Zazulki. Dobroduszny Brzdęk wypuścił z rąk koszyczek z winogronami i wszystkie Krasnoludki poczęły jęczeć i szlochać żałośnie.
Król Mikrus stał bez ruchu, ale sercem jego miotał ból stokroć gwałtowniejszy od cierpienia wszystkich jego poddanych, nie wyrzekłszy ani słowa, odszedł zwolna w koronie zdobnej w klejnoty, grające wszystkiemi blaskami tęczy a za nimi wlókł się jego płaszcz królewski, niby strumień serdecznej krwi.




ROZDZIAŁ SZESNASTY.
UCZONY WODNIK UDZIELA SWYCH WIADOMOŚCI KRÓLOWI MIKRUSOWI, KTÓRY NIE POSIADA SIĘ Z RADOŚCI.

Godność króla Mikrusa nie pozwoliła okazać Zazulce, jak boleśnie ugodziło go jej wyznanie. Ale gdy pozostał sam, usiadł na ziemi, splecionemi dłońmi objął kolana i dał folgę rozpaczy swej i boleści.
Zazdrość szarpała mu serce, gdy rozmyślał nad słowami wyrzeczonemi przez Zazulkę:
— Kocha więc, ale nie mnie wybrało jej serce! A przecież jestem królem, i nikt ze śmiertelnych nie posiadł wiedzy, którą ja posiadam. Wyrwałem przyrodzie największe jej skarby i największe tajemnice. Jestem najdoskonalszym Krasnoludkiem, a wiadomo, że Krasnoludki, o wiele przewyższają ludzi. I oto ta, którą ukochałem nadewszystko, kocha człowieka, który nie posiadł nietylko wiedzy Karłów, ale może nawet nic zupełnie nie umie. Jakże więc mało ceni zasługę i rozum, jak mało sama okazuje rozsądku. Powinienbym ręką machnąć na nią i jej wybranego. Ale nie mogę, bo kocham ją nad życie, i odkąd wiem, że ona mnie nie kocha, wszystko męczy mnie i drażni, zamiast radować.
Przez wiele dni błąkał się król Mikrus po najdzikszych urwiskach góry, a pod czaszką jego kotłowały się bolesne, a niekiedy nawet złe myśli. I tak pomyślał razu jednego, czyby nie użyć gwałtu i nie zmusić Zazulki głodem i więzieniem, by została jego żoną. Ale natychmiast odrzucił tę pokusę, czując jak jest niegodną i zamierzał rzucić się do nóg księżniczki i błagać ją o zmiłowanie. Ale i to wydało mu się bezcelowe i zupełnie nie wiedział, co robić. Bo rzeczywiście, nie od niego to zależało, by go Zazulka pokochała. Niekiedy gniew jego zwracał się nagle ku nieznanemu sobie Jantarkowi ze Srebrnych Wybrzeży. W duszy pragnął by moc czarnoksięska rzuciła młodzieńca tego na drugi koniec świata, a gdyby już musiał spotkać się z Zazulką, gdyby musiał dowiedzieć się, jak jest gorąco kochanym, pragnął, by młody hrabia wzgardził przynajmniej uczuciem księżniczki Żyznych Pól.
A potem myślał znowu:
— Pomimo, że jestem w sile wieku, żyłem jednak dość już długo, by poznać, czem jest cierpienie. Ale choć ból mój był nieraz dotkliwym, nie było w nim tej goryczy, którą czuję dzisiaj. Bo litość i tkliwość, które je wywołały, łagodziły je nieziemską swą słodyczą.
Dziś przeciwnie czuję, że ból mój jest ciemny i palący jak złe pożądanie. Dusza moja stała się twarda i dzika, a łzy, które zalewają me oczy, pieką jak kwas żrący.
Tak rozmyślał król Mikrus. A że się lękał, by zazdrość nie uczyniła go złym i niesprawiedliwym, unikał spotkania z Zazulką, bo nie chciał, by na usta jego wybiegły mimowolne gorzkie słowa wymówek, godne słabego i gwałtownego człowieka, ale nie króla Krasnoludków.
Dnia jednego, gdy myśl, że Zazulka kocha Jantarka ze Srebrnych Wybrzeży, dręczyła go dotkliwiej, niż kiedykolwiek, postanowił udać się do największego z karłów, Wodnika, mieszkającego na dnie najgłębszej studni wydrążonej w wnętrzu ziemi.
Wielką zaletą tej studni była równa i ciepła temperatura. Nie było w niej ciemno, bo oświecały ją naprzemian malutki czerwony księżyc i bladziutkie słońce. Król Mikrus zeszedł w głąb tej studni i zastał Wodnika przy pracy w laboratoryum. Wodnik miał wygląd poczciwego staruszka, kaptur jego ozdobiony był pęczkiem macierzanki. Pomimo niepospolitej swej wiedzy, obyczaje jego były również proste i łagodne jak i całego plemienia Krasnoludków.
— Wodniku — rzekł król Mikrus, uścisnąwszy na przywitanie dłoń przyjaciela — wiem, jak rozległą jest twa wiedza, przychodzę zatem prosić cię o radę.
— Królu Mikrusie — odparł Wodnik — mógłbym umieć wszystko to, co umiem i być pospolitym niedołęgą. Ale mam zdolność przyswajania sobie drobnej cząstki wiadomości, których nie posiadam, i dlatego zapewne, uważają mnie nie bez słuszności zresztą, za człowieka uczonego.
— Powiedz mi, czy nie wiadomo ci, gdzie przebywać może w obecnej chwili młody człowiek, którego nazywają Jantarkiem ze Srebrnych Wybrzeży?
— Nie, tego nie wiem i szczerze ci mówię, że nie mam najmniejszej ochoty zajmowania się jego losem. Widząc, jak ludzie są głupi, złośliwi i obłudni, nie dbam zupełnie o to, co myślą i co czynią na ziemi. I choć dla dodania wartości życia tej pysznej a nędznej rasy udzielono mężom odwagi, niewiastom urody a dzieciom niewinności, ludzkość cała, królu Mikrusie, pozostała mimo to śmieszną i politowania godną. Poddani jak i karły prawu pracy, ludzie buntują się przeciwko rozkazowi bożemu, i miast usiłować za naszym przykładem być dzielnym rzemieślnikiem, wolą zabijać się wzajemnie, wolą tępić się, miast pomagać sobie jak bracia, wolą miecz od kielni.
Trzeba jednak przyznać na ich obronę, że krótkość ich życia jest główną przyczyną ich głupoty i dzikości. Żyją zbyt krótko, by móc nauczyć się żyć. Plemię Krasnoludków, żyjące w łonie ziemi, uposażone jest hojniej od nich. Nie jesteśmy wprawdzie nieśmiertelni jak oni, ale trwać będziemy równie długo, jak ziemia, w której wnętrzu mieszkamy i która przenika nas swem tajemnem ciepłem, podczas gdy dla istot żyjących na jej szorstkiej powierzchni, ma tylko tchnienie już to palące jak ogień, już mrożące jak lód, siejące życie i śmierć naprzemian. Dzięki jednak tej niedoli i temu złu, na które są skazani od urodzenia, ludzie posiedli jedną cnotę, co dusze niektóre czyni piękniejszemi niż są dusze Karłów. Cnotą tą, której wspaniałość jest tem dla myśli, co cichy blask pereł dla oczu, jest, królu Mikrusie, współczucie. Cnoty tej nabywa się przez cierpienie, my Krasnoludki posiadamy ją rzadko, gdyż będąc rozumniejszymi od ludzi, cierpimy o wiele mniej niż oni. I stąd niektórzy z pośród nas, opuszczają groby podziemne i wydobywszy się z łona ziemi, żyją wśród ludzi, na srogiej skorupie ziemskiej, bo pragną kochać i cierpieć dla nich i przez nich i odczuć serdeczną litość, która jest tem dla duszy, czem rosa niebieska dla roślin.
Oto jest prawda o ludziach, królu Mikrusie!
Zdawało mi się jednak, że pragnąłeś wiedzieć, jakie jest przeznaczenie któregoś z poszczególnych mieszkańców ziemi.
Król Mikrus, powtórzył więc raz jeszcze swe pytanie a wtedy uczony Wodnik, spojrzał przez szkła, których mnóstwo było dokoła izdebki. Bo Karliki nie posiadają książek. Jeżeli czasem księga jaka się zabłąka do ich państwa, to pochodzi z pewnością od ludzi i służy Karlikom wyłącznie do zabawy. Pragnąc pouczyć się o czem, patrzą w szkła i natychmiast widzą przedmiot pożądany. Cała trudność polega na wyszukaniu odpowiednich szkieł i nakierowaniu ich jak należy. W państwie Krasnoludków bywają szkła z topazu i szkła z opalu. Ale szkła, mające jako soczewkę wielki polerowany dyament, mają największą siłę i służą do oglądania przedmiotów najbardziej odległych.
Niektóre soczewki utworzone są z jakiejś materyi przezroczystej, nieznanej ludziom, która nadaje oczom zdolność przenikania murów i skał. Inne, jeszcze nadzwyczajniejsze, odtwarzają z wiernością odbicia zwierciadlanego, wszystko co czas uniósł już w swoim biegu, bo Karliki umieją powołać do życia z łona nieskończoności eteru, aż ku jaskiniom swym, blask dni minionych wraz z kształtami i barwami zamierzchłych czasów. Odtwarzają przeszłość, odzyskując promienie świetlne, które ongiś załamały się na postaciach ludzi, zwierząt, roślin i skał, a które nieprzerwanie wytryskują przez wieki całe, z niezbadanego eteru.
Stary Wodnik słynął z umiejętności wskrzeszania wypadków zaszłych nietylko w starożytności, ale i z tych czasów nieogarniętych nawet myślą człowieka, kiedy kula ziemska nie miała tej co dzisiaj postaci. To też zabawką dla niego było odnalezienie Jantarka ze Srebrnych Wybrzeży.
Spojrzawszy przez szkła najzwyklejsze, rzekł w niespełna minutę do Króla Mikrusa:
— Królu Mikrusie, ten, o którego mnie pytasz, jest w niewoli u Boginek Wodnych, zamknięty w Kryształowym pałacu, Błękitnego Jeziora, z którego się nie powraca, a którego tęczowe ściany graniczą z państwem Krasnoludków.
— Co mówisz? uwięziony w Kryształowym pałacu? — zawołał król Mikrus i zatarł z radością ręce. — Niech że tam siedzi choćby do dnia sądnego. Ha! ha! ha! z serca życzę mu dobrej zabawy!
Uściskał serdecznie Wodnika i opuścił studnię, raz po raz wybuchając śmiechem.
Szedł po ulicach miasta, zataczając się jak pijany ze śmiechu. Śmiał się tak, że aż oburącz trzymał obolałe boki, a wielki łeb chwiał się na wszystkie strony, a długa broda miotała się po jego brzuchu. Ha! ha! ha! ha-ha! ha! ha! — rozlegał się śmiech jego, tak głośny i szczery, że na ten jego odgłos Krasnoludki, które go spotkały najpierw zaczynały się śmiać za przykładem króla. Widząc towarzyszy śmiejących się wesoło, coraz więcej Krasnoludków dawało folgę nagłej wesołości. Pomału śmiech opanował całe podziemne państwo, tak że cała góra wstrząsała się raz po raz czkawką jowialnej wesołości — ha! ha! ha! ha! ha! ha! ha! ha! ha! ha! ha!




ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY.
NADZWYCZAJNA PRZYGODA JANTARKA ZE SREBRNYCH WYBRZEŻY.

Król Mikrus nie śmiał się długo. Kiedy wieczorem układał się na spoczynek, twarz, którą ukrył pod kołdrę, miała znowu wyraz bezbrzeżnego smutku i przygnębienia. Ciągle powracająca myśl o Jantarku ze Srebrnych Wybrzeży, więzionym przez Boginki Wodne, nie dała mu oka zmrużyć przez całą noc. Jakoż o świcie, kiedy Krasnoludki, żyjące w przyjaźni z dziewkami folwarcznemi, śpieszą do stajen, i doją krowy, podczas gdy dziewczęta wysypiają się pod ciepłą pierzyną, król Mikus był już w drodze do studni, zamieszkałej przez starego Wodnika.
— Wodniku — rzekł bez dłuższego wstępu — nie powiedziałeś mi jeszcze, co on tam robi, u tych Boginek Wodnych?
Poczciwy Wodnik spojrzał na króla Mikrusa, jakby podejrzewał, czy królowi nie zabrakło nagle piątej klepki. Niebardzo się jednak przeląkł domniemanego szaleństwa, bo było rzeczą pewną, że gdyby król Mikrus naprawdę zwaryował, to byłby waryatem dowcipnym, uprzejmym, łagodnym i miłym. Szaleństwo Krasnoludków jest równie ciche i łagodne jak ich rozsądek i pełne uroczej fantazyi. Mylił się jednak stary Wodnik. Król Mikrus był zupełnie zdrów na umyśle, o ile wogóle można mówić o zdrowiu umysłowem ludzi zakochanych.
— Pytam o Jantarka ze Srebrnych Wybrzeży — dodał po chwili król Mikrus, widząc, że starowina zapomniał zupełnie o istnieniu jego rywala.
Na to Wodnik pośpieszył ułożyć wszelkie szkła soczewki i zwierciadła w porządku tak skomplikowanym, że wydawał się największym bezładem i w jednem ze zwierciadeł ukazał królowi Mikrusowi oblicze małego Jantarka, takie, jakiem było w dniu, w którym Boginki wciągnęły go do kryształowej toni jeziora. A potem dzięki doskonałemu wyborowi i układowi szkieł odtworzył zakochanemu królowi w rozlicznych obrazach całe życie Jantarka od chwili, gdy Biała Róża obwieściła jego matce zgon rychły. Oto opis dosłowny tego, co pochylone nad szkłami Krasnoludki, ujrzały w rzeczywistych barwach i kształtach:
Uniesiony w lodowych ramionach Boginek Wodnych i pociągnięty w toń jeziora, uczuł Jantarek, że fale wodne zamknęły się nad jego głową. Niezmierny ciężar przytłoczył mu pierś i powieki. Zdawało mu się, że umiera. A jednak słyszał dookoła siebie pieśni słodkie jak pieszczota, rozkoszny chłód przenikał go na wskroś. Kiedy otworzył oczy, poznał, że jest w jakiejś grocie, której kryształowe kolumny mieniły się wszystkiemi barwami tęczy. W głębi groty, ponad tronem z alg i koralu unosił się baldachim z olbrzymiej konchy perłowej, grającej najpiękniejszemi barwami. Ale oblicze Królowej Wód miało tony przejrzystsze jeszcze niż kryształ i masa perłowa. Koralowe jej usta rozchyliły się uśmiechem na widok pięknego chłopięcia, prowadzonego ku niej przez niewiasty służebne, a oczy jej zielone długą chwilę nie mogły oderwać się od niego.
— Bądź pozdrowiony miły mój w krainie, gdzie nie dosięgnie cię żaden trud — rzekła wreszcie. — Nie dla ciebie żmudne ślęczenie nad książką i brutalne ćwiczenia bronią. Niechaj będzie zapomniane prostactwo ziemi i wszystko, co z nią związane. Od dziś życie twe upłynie jak baśń wśród pieśni, pląsów i wesołych zabaw z Boginkami Wodnemi. —
Rzeczywiście, dziewice o włosach zielonych nauczyły wkrótce Jantarka muzyki, tańców i mnóstwa zabaw. Czasem wiązały ponad jego czołem błędne ogniki, ozdabiające ich włosy. Ale chłopiec nie przestawał ani na chwilę myśleć o swej ojczyźnie i pośród zabaw i pląsów gryzł do krwi usta, hamując swe zniecierpliwienie.
Upłynęły lata, a Jantarek pragnął coraz goręcej wydostać się znowu na ziemię, na tę twardą ukochaną ziemię, ogrzewaną słońcem, ochładzaną śniegiem, tę ziemię, na której się cierpi, kocha, ziemię, na której pozostała Zazulka. W tych kilku latach chłopiec wyrósł i zmężniał, delikatny puszek począł złocić mu górną wargę. Znać z wąsami przybywało mu i odwagi, bo dnia jednego udał się śmiało do apartamentów Królowej i skłoniwszy się przed nią, rzekł:
— Przychodzę pożegnać cię, pani. Pragnę za łaskawem twem zezwoleniem powrócić do Zamku Żyznych Pól.
— Miły mój — uśmiechnęła się doń królowa — nie mogę udzielić ci pozwolenia, o które mnie prosisz, bo sprowadziłam cię do państwa mego, by z czasem uczynić cię mym oblubieńcem.
— Pani — odparł Jantarek wzburzony — nie godzien jestem tego zaszczytu.
— Grzeczność przemawia przez ciebie, Jantarze ze Srebrnych Wybrzeży. Prawdziwy rycerz nie czuje się nigdy godnym miłości wybranej swego serca. Jesteś jednak nazbyt jeszcze młodym, by znać całą swą wartość. Niech ci więc wystarczy zapewnienie, że pragniemy tylko twego dobra. Bądź powolnym swej damie, niczego więcej nie żądam.
— Pani! kocham Zazulkę, księżniczkę Żyznych Pól i nie chcę mieć innej damy poza nią!
Nagła bladość pokryła lica królowej, czyniąc ją jeszcze piękniejszą.
— Jak to? — krzyknęła groźnie — kochasz dziewczynę śmiertelną, jakąś prostaczkę Zazulkę? Jak możesz kochać coś tak ziemskiego i pospolitego?
— Nie wiem, ale czuję, że ją kocham.
— Niech i tak będzie. To przejdzie.
I Królowa Błękitnego Jeziora zatrzymała młodzieniaszka w rozkosznym swym pałacu kryształowym.
Ale Jantarek nie wiedział, czem jest kobieta i przypominał więcej Achillesa wśród córek Sykomeda, niż Tanhausera w zamku zaczarowanym. Toteż dniami całymi błądził wzdłuż murów kryształowego więzienia, szukając bezowocnie jakiejś szpary, którąby się mógł wymknąć. Ale wspaniałe i nieme państwo toni wodnej otaczało go szerokim mocnym pierścieniem. Poprzez przejrzyste ściany, widział rozwijające się anemony morskie i rozkwitające korale, a po nad delikatnymi madreporami i lśniącemi muszlami, purpurowe, złote i błękitne rybki zapalały jednem uderzeniem ogonka tysiące iskier. Na cuda te patrzył Jantarek obojętnie. Ale zwolna oczarowywany upajającym śpiewem Boginek Wodnych zapadał w odrętwienie, w którem topiła się jego wola, a dusza traciła moc i tężyznę.
Z tego stanu apatji i obojętności wyrwała go dopiero znaleziona przypadkowo książka oprawiona w skórę świńską przybitą gdzieniegdzie wielkimi gwoździami z miedzi. Księga ta dostała się do Kryształowego Pałacu po rozbiciu się okrętu, a treścią jej były różne przygody dzielnych rycerzy, którzy dla chwały i zdobycia serca wybranych dam, przebiegali świat cały, zwalczając olbrzymów, mszcząc krzywdy, broniąc wdów i sierot w imię sprawiedliwości, honoru i piękności. Jantarek bladł i rumienił się z zachwytu, wstydu i gniewu, czytając tę cudowną książkę.
— I ja będę rycerzem! — wykrzyknął wreszcie — i ja przebiegnę świat cały od końca do końca i karać będę nikczemnych, a wspomagać uciśnionych w imię honoru i pani serca mego Zazulki, księżniczki Żyznych Pól.
I serce jego wezbrało takim męstwem, że z mieczem obnażonym rzucił się w krużganki Kryształowego Pałacu. Białe postacie Boginek Wodnych umykały przed nim i nikły jak srebrne fale jeziora. Ale królowa nie ulękła się rozjuszonego młodzieńca. Utkwiła w nim tylko chłodne spojrzenie wielkich zielonych źrenic.
Jantar rzucił się ku niej:
— Zdejm czar, którym mnie opętałaś! — krzyknął w największem uniesieniu. — Otwórz mi drogę na ziemię. Chcę walczyć w słońcu, jak walczą rycerze! Chcę wrócić tam na ziemię, by cierpieć, kochać i żyć. Wróć mi prawdziwe życie i prawdziwe światło. Wróć mi cześć rycerską. Inaczej zginiesz niegodna!
Królowa z uśmiechem potrząsnęła głową. Była spokojna i piękna, jak nigdy. Jantar rzucił się na nią i z całej siły ugodził ją w pierś. Ale miecz jego rozprysnął się na drobne cząstki, dotknąwszy świetlanej piersi Królowej Wód.
— Dzieciaku! — rzekła.
I skinąwszy na służbę, rozkazała zamknąć go w lochu położonym poniżej pałacu. Był to wielki lej kryształowy, dokoła którego nieustannie krążyły rekiny, rozwierając raz po raz potworne szczęki zbrojne w potrójne rzędy kończastych zębów. Zdawało się, że najlżejsze ich poruszenie rozbije cienką ścianę, toteż Jantar nie mógł nawet w nocy zmrużyć powiek ani na chwilę.
Podstawa tego dziwnego leja opierała się o skaliste sklepienie najodleglejszej i najmniej uczęszczanej groty państwa Krasnoludków.
Oto co król Mikrus i stary Wodnik ujrzeli przez swoje szkła czarodziejskie. W niespełna godzinę wszystkie lata spędzone przez Jantarka u Boginek przemknęły przed ich oczami z największą ścisłością. Kiedy widowisko to przerwało się wreszcie po odtworzeniu ponurego obrazu w lochu, stary Wodnik począł mówić do króla Mikrusa przewlekłym głosem Sabaudczyków, pokazujących dzieciom latarnię magiczną.
— Pokazałem ci królu Mikrusie, wszystko co widzieć pragnąłeś, a że wiedza twa jest doskonałą, nic więcej dodać nie potrzebuję. Niewiele mnie to obchodzi, czy to co ujrzałeś, sprawiło ci przyjemność. Wystarcza mi, że odtworzyłem prawdę. Wiedza nie służy gwoli niczyjej uciechy, gdyż wiedza jest nieludzka. I nie prawda, ale poezya pociesza i czaruje. I dlatego poezya potrzebniejszą jest od nauki. Idź do domu, królu Mikrusie i każ sobie zaśpiewać piosenkę.
Król Mikrus bez słowa jednego opuścił studnię starego Wodnika.




ROZDZIAŁ OSIEMNASTY.
STRASZNA PODRÓŻ KRÓLA MIKRUSA.

Opuściwszy studnię wiedzy, król Mikrus przeszedł do swego skarbca i tu ze skrzyni, której klucz miał zawsze przy sobie, wyjął sygnet i wsunął go na palec. Kamień, wprawiony w ów pierścień, lśnił tajemniczym blaskiem; był to kamień magiczny; — wkrótce dowiecie się więcej o jego czarnoksięskich własnościach.
Król Mikrus wstąpił potem do swego pałacu; na ramiona narzucił płaszcz podróżny, stopy obuł w buty o grubych podeszwach, w dłoń ujął potężny kostur i począł iść, mijając ludne ulice, szerokie gościńce, wsie i miasteczka, galerye porfirowe, kopalnie nafty i groty kryształowe, łączące się ze sobą wązkimi przesmykami.
Szedł pogrążony w zadumie, czy marzeniu, szepcząc do siebie jakieś słowa bez związku. Nie przystawał ani na chwilę. Jeśli drogę zagradzały mu góry, wspinał się na ich szczyty. Jeśli u stóp jego rozwierały się przepaście, zstępował w ich głąb. Wpław przepływał jeziora, bez wahania zapuszczał się w straszliwe wąwozy, ciemne od trujących wyziewów siarki. Był tak upartym turystą, że nie wahał się nawet stąpać po rozpalonej lawie, na której buty jego znaczyły głębokie doły. Wreszcie zapuścił się w ponure jaskinie, gdzie przez szczeliny skalne sączyła się kropla po kropli woda morska i spadała wielkimi łzami na nierówny grunt, tworząc lepkie, gęste jeziorka, w których niezliczona ilość skorupiaków wzrastała do potwornych rozmiarów. Olbrzymie kraby, ogromne langusty i komary trzeszczały złowrogo i pozostawiwszy pod stopami krasnoludka pogniecione łapy, umykały w głąb pieczar, budząc po drodze ohydne jaszczury i smoki, które raptownie rozwierały setki chciwych ramion i żygały z ptasich dziobów cuchnącym jadem. Ale król Mikrus nie zwolnił kroku, przeszedł całą pieczarę, czepiając się wykrotów jej ścian i nie bacząc na potwory, pełzające tuż za nim, zatrzymał się dopiero, gdy udało mu się namacać dłonią w sklepieniu okrągły, nieco odstający, głaz. Wtedy dotknął go swym sygnetem i natychmiast głaz runął z straszliwym łoskotem, a pieczarę zalało światło dzienne, pod którem pierzchnęły w popłochu potwory podziemne.
Wysunąwszy głowę przez otwór, ujrzał król Mikrus Jantarka ze Srebrnych Wybrzeży, który w swem szklanem więzieniu biadał nad niemożliwością wydostania się na ziemię i połączenia się z Zazulką. Król Mikrus przedsięwziął tę okropną podróż, by przyjść z pomocą więźniowi Boginek wodnych, ale Jantarek nie przeczuwał szlachetnych zamiarów króla Mikrusa i ujrzawszy wielką kudłatą głowę z krzaczastemi brwiami i długą brodą, przyglądającą mu się z głębi szklanego leja, sądził, że mu grozi nowe niebezpieczeństwo. Machinalnie sięgnął po miecz, bo zapomniał, że skruszył go o lodowatą pierś królowej o zielonych oczach. A król Mikrus przyglądał mu się z wzrastającem zajęciem.
— Ba! — mruknął wreszcie, — toż to jeszcze zupełne dziecko.
I nie mylił się król Mikrus. Jantarek był rzeczywiście dzieckiem pełnem prostoty i tylko dzięki swej nieświadomości nie uległ rozkosznym i śmiertelnym pocałunkom królowej Błękitnego Jeziora. Arystoteles z całą swoją wiedzą nie byłby wyszedł z Kryształowego Pałacu tak obronną ręką.
Widząc, że niema miecza, Jantarek rzekł:
— Pocoś tu przyszedł, łbie kosmaty? Po co czyhasz na mnie, skoro nie wyrządziłem ci nic złego?
Na co król Mikrus odparł tonem na poły szorstkim, na poły jowialnym:
— Mój maleńki, nie możesz wiedzieć czy wyrządziłeś mi jaką krzywdę, bo nie znasz ani przyczyn, ani skutków wszechrzeczy, nie znasz wogóle filozofii. Ale dajmy temu pokój. Jeżeli opuszczenie tego leja nie sprawi ci przykrości, chodź ze mną...
Bez chwili wahania ześliznął się Jantarek w dół po gładkiej ścianie szklanego więzienia i stanąwszy nad otworem przemówił do swego wybawcy:
— Jesteś waszmość dzielnym człowiekiem, i kochać będę waści do końca życia. Ale czy nie wiadomo waszmości, gdzie przebywa Zazulka, księżniczka Żyznych Pól?
— Wiele rzeczy jest mi wiadomych — odparł na to karlik — ale bardzo nie lubię, żeby mnie zanudzano pytaniami.
Jantarek zamilkł zawstydzony i w milczeniu wstępował za swym przewodnikiem w głąb ciemnej pieczary, gdzie pełzały polipy i skorupiaki. Niespodziewanie król Mikrus odezwał się z lekkim przekąsem:
— Wybacz, piękny rycerzyku, że droga, którą cię wiodę, nie jest wybrukowana należycie.
— Droga, wiodąca do wolności, jest zawsze piękna — odparł na to Jantarek — i nie zbłądzę z niej pewno, idąc śladami mego dobroczyńcy.
Król Mikrus przygryzł wargi. Kiedy doszli do galeryi porfirowej, karlik wskazał Jantarkowi kręte schody wykute w skale, a służące Krasnoludkom do wydobycia się na ziemię.
— Oto dalsza twa droga — rzekł. — Żegnaj.
— O, nie żegnaj mnie panie — odparł Jantarek — lecz pozostaw mi nadzieję ujrzenia cię jeszcze. Życie me należy do ciebie i życiem całem pragnąłbym odwdzięczyć ci się za dobrodziejstwo, które mi wyświadczyłeś.
Na co król Mikrus odpowiedział:
— Wierz mi, że wyzwoliłem cię z więzienia nie dla ciebie samego. I lepiej będzie, jeżeli nie spotkamy się więcej, gdyż zaprawdę nie moglibyśmy żyć w przyjaźni.
— Nie sądziłem, że wyzwolenie me sprawi mi tyle cierpienia. A jednak tak jest. Żegnaj mi waszmość — odparł Jantarek z powagą i prostotą.
— Szczęśliwej drogi! — krzyknął za nim szorstko król Mikrus.
Schody podziemne zawiodły Jantarka aż ku opuszczonej kopalni, oddalonej od zamku Żyznych Pól zaledwie o milę drogi.
Król Mikrus skierował się ku swemu państwu, mrucząc:
— Zaiste, młodzieniaszek ten nie posiada ani bogactw, ani wiedzy Krasnoludków. Nie wiem zaprawdę, za co go kocha Zazulka, chyba może za jego młodość, piękność, wierność i odwagę.
I uśmiechał się pod wąsem, jak uśmiechają się ludzie, którym udało się wypłatać komuś doskonałego figla. Przechodząc koło domku Zazulki, wsunął wielką swą głowę przez okienko, tak jak przed kilku godzinami wsunął ją w otwór szklanego leja i dojrzawszy Zazulkę, pochyloną nad krosnami i zajętą wyszywaniem srebrnych kwiatów na przejrzystej zasłonie, zawołał:
— Raduj się, Zazulko!
— Daj ci Boże, maleńki królu Mikrusie — odpowiedziała Zazulka — byś nigdy nadaremnie nie pragnął niczego i byś nigdy niczego nie żałował!
Może król Mikrus byłby i miał czego pragnąć, ale żałować nie miał czego naprawdę. Wobec tego zjadł z apetytem wieczerzę, a posiliwszy się kilkunastu bażantami nadziewanymi truflami, przywołał Fik-Mika.
— Dosiądź swego kruka Fik-Miku — rzekł — i pośpiesz do księżniczki Krasnoludków. Donieś jej, że Jantar ze Srebrnych Wybrzeży, który przez długie lata był więziony przez mieszkanki Błękitnego Jeziora, powrócił dzisiaj do zamku Żyznych Pól.
Zaledwie to wyrzekł, Fik-Mik na czarnym kruku wzbił się w powietrze.




ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY.
KOGO NIESPODZIEWANIE SPOTKAŁ MAJSTER FASTRYGA I JAKĄ PIOSENKĘ WYŚPIEWAŁY PTASZKI KSIĘŻNIE ŻYZNYCH PÓL.

Pierwszą osobą, na którą natknął się Jantarek, stanąwszy na swej rodzinnej ziemi, był stary majster Fastryga, który odnosił marszałkowi zamkowemu czerwone ubranie. Na widok Jantarka poczciwiec wydał okrzyk radości:
— Święty Jakóbie — albo jesteś waszmość jaśnie oświeconym hrabią Jantarem ze Srebrnych Wybrzeży, który utopił się w Błękitnem Jeziorze, będzie temu lat siedem, alboś jego duchem i dyabłem w jednej osobie.
— Nie jestem ani duchem, ani dyabłem, mój zacny Fastryga, — odparł Jantarek, — ale Jantarem ze Srebrnych Wybrzeży, który nieraz zaglądał do waszej budy i prosił o kawałeczki sukna dla lalek księżniczki Zazulki.
Majster Fastryga klasnął w ręce z wielkiego podziwu:
— Toście się nie utopili w jeziorze, jaśnie wielmożny panie! — wykrzyknął. — Toż to mi nowina dopiero! Niema co mówić, wyglądacie doskonale. Mój wnuczek, Piotruś, co to się zawsze prosił na ręce, żeby się wam lepiej przyjrzeć, kiedyście na swoim siwku przejeżdżali razem z księżną panią, wyrósł także na pięknego chłopca, a Bogu najwyższemu dzięki i robotnik z niego nieladajaki. Jakem majster krawiecki, nie dla przechwałki to mówię, jeno że to rzetelna prawda! Oj, będzie się cieszył, będzie, kiedy was ujrzy jaśnie paniczu, bo to nieraz prawił o tem waszem utopieniu różne pocieszne rzeczy. Taki już spryt miał do wszystkiego. Oj, opłakiwaliśmy was, opłakiwali, bo to od małości byliście jaśnie paniczu niezwykłem dzieckiem. Do końca życia nie zapomnę, że kiedym wam raz nie chciał dać igły, boście się nią mogli zakłuć niebezpiecznie, powiedzieliście, że pójdziecie do lasu i narwiecie sobie igieł sosnowych. Jakem majster Fastryga, takeście mi odpowiedzieli. Jeszcze się dziś śmiać muszę, kiedy to sobie przypomnę. Akurat tak, nie inaczej. Mój wnuczek, Piotruś umiał także znaleźć na wszystko doskonałą odpowiedź. Z zawodu jest bednarzem, do usług jaśnie wielmożnego pana!
— Chętnie przyjmę go do służby, ale czy nie moglibyście mnie objaśnić, mój poczciwy Fastryga, co się dzieje z Zazulką i księżną Żyznych Pól?
— A skądżeż wracacie, jaśnie wielmożny panie, że nie wiecie, że księżniczkę Zazulkę porwały Karły, akurat tego samego wieczora kiedyście wy się utopili w jeziorze? Będzie temu prawie lat siedem, jak zamek Żyznych Pól utracił swoje najwdzięczniejsze kwiaty. Księżna pani po dziś dzień nie zrzuciła szat żałobnych. Ja też nieraz powtarzam, że możni tego świata mają swoje utrapienia jak i najlichsi wyrobnicy, po czem łatwo poznać, że wszyscy pochodzimy z rodu Adama i Ewy. Od wielkiej zgryzoty włosy pani naszej okryły się szronem, wszelka wesołość uleciała z jej oblicza. Wierzcie mi, jaśnie panie, że kiedy wiosną księżna pani przechadza się w swojej żałobnej szacie, po szpalerze grabowym, gdzie gnieździ się tyle ptasząt, to każdemu, co spojrzy na nią, zaraz przychodzi na myśl, że najlichszy z tych ptaszków jeszcze jest szczęśliwszy od naszej księżny i pani Żyznych Pól. Ale w strapieniu swem ma przecież jedną pociechę. Wyście paniczu zaginęli bez śladu, ale księżniczka to żyje napewno, gdyż często śni się księżnej pani jak żywa.
Poczciwy krawiec plótł jeszcze to i owo, ale Jantarek go nie słuchał. Zastanowiła go wiadomość, ze Zazulka jest w niewoli u Krasnoludków.
— Karliki uwięziły Zazulkę w podziemiach górskich — dumał. — Karlik również wyzwolił mnie z Kryształowego Pałacu. Widocznie nie wszystkie ich plemiona mają te same obyczaje. Mój wybawca nie ma napewno nic wspólnego z Karłami, które porwały moją siostrę.
Sam nie wiedział co sądzić o tem wszystkiem, wiedział tylko jedno, że musi jaknajśpieszniej wyswobodzić Zazulkę.
Kiedy przechodzili przez miasteczko, wszystkie kumoszki przystawały na widok Jantarka i wychylały się z progów domostw, dopytując się nawzajem, kim może być ten młody rycerz i dziwiąc się jego wielkiej urodzie. Najostrożniejsze z pośród nich, poznawszy w młodzieńczyku Jantarka ze Srebrnych Wybrzeży, rzuciły się do ucieczki, kreśląc znak Krzyża św. Były pewne, że widzą upiora.
— Trzebaby — szeptała pewna stara babka — pokropić go wodą święconą, a pewnikiem rozleje się mazią, albo zniknie w siarczanym dymie. Oj, nie wypuści on z dyabelskich pazurów majstra Fastrygi, aż po uszy zanurzy go w kotle piekielnym!
— Gadajcie zdrowi, matko! — zaśmiał się jakiś mieszczanin — z młodego panicza akurat taki nieboszczyk jak ze mnie, albo z was! Lica ma jak róże, i widzi mi się że nie z tamtego świata wraca, tylko z jakiego królewskiego dworu. Ludzie wracają z dalekich podróży, o czem nas przekonał koniuszy Szczerogęba, który po ośmiu latach wrócił z Rzymu, w sam dzień Ś-go Jana.
A Młynarzówna Jagniesia, która długą chwilę z zachwytem patrzyła na Jantarka, rzuciła się na kolana w dziewiczym swym pokoiku i wzniósłszy oczy ku obrazowi świętej dziewicy, modliła się gorąco: — Daj Najświętsza Panienko, bym dostała męża kubek w kubek podobnego do tego młodego rycerza!
Wieść o powrocie Jantarka podawana z ust do ust, dotarła aż do zamku Żyznych Pól. I oto nagle serce księżnej, przechadzającej się po sadzie, zabiło gwałtownie, bo zdało jej się, że wszystkie ptaszki z grabowego szpaleru nucą:

Kwiwit, kwiwit hu! hu! hu!
synaczek Twój przybrany
Jantarek ze Srebrnych Wybrzeży
cir, cir, cir, hu! hu! hu!
idzie tu! idzie tu!

Na ścieżce ukazał się Szczerogęba; skłoniwszy się ze czcią przed księżną, rzekł:
— Ośmielam się wam oznajmić, miłościwa pani, że młody hrabia Jantar ze Srebrnych Wybrzeży, którego zgon opłakiwaliście przez lat siedem, powrócił do zamku Żyznych Pól. Na cześć jego ułożę nową pieśń.
A ptaszki wyśpiewywały na wyścigi:

Kwiwit, kwiwit hu! hu! hu!
Idzie tu! idzie tu!
Jantarek
ze Srebrnych Wybrzeży!

A gdy wreszcie księżna ujrzała dziecię, które kochała jak rodzonego syna, wyciągnęła ku niemu obie dłonie i bez zmysłów runęła na ziemię.




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY.
ATŁASOWY TRZEWICZEK.

Nikt nie wątpił, że Zazulkę porwały Krasnoludki. Księżna podzielała również ogólne to mniemanie, pomimo, że ze snów, które ją nawiedzały, niczego pewnego dowiedzieć się nie mogła.
— Odnajdziemy ją — mówił Jantarek.
— Odnajdziemy ją — odpowiadał Szczerogęba.
— I powrócimy ją matce — mówił Jantarek.
— I powrócimy ją matce — odpowiadał Szczerogęba.
— A potem ją pojmiemy za żonę — mówił Jantarek.
— A potem ją pojmiemy za żonę — potakiwał Szczerogęba.
Wszystkich rozpytywali o obyczaje Krasnoludków i szczegóły tajemniczego porwania Zazulki.
Któregoś dnia odwiedzili nawet starą Małgorzatę, która przed laty wykarmiła piersią swoją księżnę Żyznych Pól. Dziś już wyschnięta pierś staruszki nie miała pokarmu dla niemowląt, karmiła więc pośladem kury i kaczki na podwórzu zamkowem.
Tu też zastali ją Jantarek i Szczerogęba. Małgorzata nawoływała głośno: Tiu! tiu! tiu! tiutiuśki! tiu! tiu! tiu! i rozrzucała pełne garście ziarna kurczętom.
— Tiu! tiu! tasieńki taś! taś! taś! — wykrzyknęła na widok Jantarka — tiu! tiu! a toż to jaśnie wielmożny panicz! Czy to możliwe, żeby jaśnie panicz tak ślicznie wyrósł... pódziesz!... i tak zmężniał! tas! taś! taś! Widzi no panicz tego grubasa, który całą strawę wyjada tym maleństwom? Psz... psz... taś! taś! taś! Takie już zrządzenie świata paniczu, że bogaci tuczą się, a biedni chudną coraz więcej... Oj, niema, niema sprawiedliwości na ziemi! Czemże mogę służyć jaśnie paniczowi? Może jaśnie panicz nie pogardzi szklaneczką jabłecznika, co?
— Chętnie wypiję wasz jabłecznik, Małgorzato. Ale pozwólcie się najpierw uścisnąć za to, że wykarmiliście matkę tej, którą miłuję nad wszystko na świecie.
— Świętą prawdę mówi panicz. Księżna pani miała akurat sześć miesięcy i dni czternaście, kiedy jej się wykłuł pierwszy ząbek. Oj, byłaż to uciecha, była. Nieboszczka księżna podarowała mi śliczny fartuch. Rzetelną prawdę paniczowi mówię.
— Powiedzcie mi, Małgorzato, coście słyszeli o Krasnoludkach i porwaniu Zazulki?
— Niestety, jaśnie paniczu, nic nie wiem o Krasnoludkach ani o porwaniu Zazulki... Jakżeż by to być mogło, żeby taka stara kobieta wiedziała co o tem? A jeśli nawet kiedy co słyszałam, to już i wyleciało ze starej głowy. Pamięć mi tak osłabła, że nie mogę nawet spamiętać, gdzie wetknęłam okulary; szukam ich nieraz, szukam, a one akurat na nosie! Niechże też panicz raczy skosztować tej naleweczki.
— Zdrowie wasze, Małgorzato! A przecież mówiono mi, że wasz mąż opowiadał coś o porwaniu Zazulki.
— A jakże, a jakże, jaśnie paniczu. Mój stary nie był uczony, ale nasłuchał się wielu rzeczy po karczmach i zajazdach. A wszystko spamiętał jak ten amen w pacierzu. Żeby nieborak żył jeszcze, i zasiadł tu sobie przy stole, to jakby wam zaczął bajać jedno za drugiem, toby do jutra rana tych bajd nie skończył. Nakładł mi tyle tych bajd w uszy, że mi się w głowie zrobił taki bigos, że jakby mi co powtórzyć przyszło, to anibym wiedziała, gdzie głowa a gdzie ogon. Dalibóg paniczu!
Rzeczywiście można było porównać głowę poczciwej piastunki do rozklekotanego kociołka. Ale Jantarek i Szczerogęba zagadywali ją dopóty, póki nie wyciągnęli z niej następującego opowiadania.
— Lat temu siedem, akurat w ten sam dzień, kiedyście wy, paniczu, wybrali się z Zazulką na przechadzkę, mój mąż, nieboszczyk, szedł w góry sprzedać konia. Dał koniowi dobrą miarkę owsa, skropił go jabłecznikiem, żeby mu oko błyszczało i nogi stąpały, jak się patrzy i powiódł go na jarmark, niedaleko góry. Nie trza wam mówić, że nie żal mu było ani owsa, ani jabłecznika, bo konia sprzedał drożej, niż się sam spodziewał. Bo to z bydłem jak i z ludźmi. Każdy tylko z wyglądu sądzi. Mój nieboszczyk mąż ucieszony wielce z dobrej sprzedaży, zaprosił kilku przyjaciół na kufelek. Bo to z mojego starego chłop był jak się patrzy. I do wypitki i do wybitki. W całem księstwie Żyznych Pól nie było drugiego, coby mu w piciu dotrzymał placu. I tego dnia również, kiedy już wszystkich ugościł jak wypadało, o zmroku już wyszedł z karczmy i wszedł na fałszywą drogę, pewnie dlatego, że na prawdziwą trafić nie mógł. Doszedł tak do pieczary w górach i raptem spostrzegł bandę brodatych małych karzełków, którzy nieśli na noszach jakiegoś chłopca czy dziewczynkę. Bojąc się jakiego nieszczęścia, umknął. Bo trzeba paniczowi wiedzieć, że nawet w stanie nietrzeźwym, nieboszczyk mąż mój był bardzo ostrożny. Parę kroków za pieczarą upadła mu fajka, schylił się żeby ją podnieść, aż tu zamiast fajki znalazł mały atłasowy trzewiczek. Z tej przyczyny zrobił nawet pewną uwagę, którą zwykle powtarzał w chwilach dobrego humoru: „Pierwszy raz w życiu mi się zdarza — tak powiedział — żeby fajka zamieniła się w trzewiczek.“ A że trzewiczek to był panieński, więc też mu zaraz przyszło do głowy, że właścicielkę jego porwały Krasnoludki i że ten pochód, który widział w pieczarze, to było akurat porwanie. Ale kiedy chciał go włożyć do kieszeni, opadła go banda Karlików w kapturach i tak sprała z przeproszeniem jaśnie panicza po gębie, że mój nieborak jak martwy zwalił się na ziemię.
— Małgorzato! Małgorzato! — wykrzyknął Jantarek — to był trzewiczek Zazulki. Och, dajcie mi go, bym go okrył pocałunkami! Do końca dni moich będę go nosił na sercu, w pachnącym woreczku, a gdy umrę, położą go wraz ze mną do trumny.
— Wolna wola paniczu... Ale skądże go panicz weźmie? Karły wydarły go z rąk mego nieboszczyka męża, i jak nieborak przypuszczał, wypoliczkowały go za to, że zamierzał go włożyć do kieszeni i pokazać magistrom miejskim. Nieraz też mawiał, kiedy był w dobrym humorze:
— Dość, dość! Małgorzato, powiedzcie mi jeszcze tylko nazwę pieczary...
— Nazywają ją „Karlą pieczarą“ jaśnie paniczu. I może mi panicz wierzyć, że ją nazwano trafnie. Mój mąż nieboszczyk mawiał, kiedy był...
— Ani słowa więcej, Małgorzato. Szczerogębo, powiedz, czy nie wiesz gdzie się znajduje ta pieczara?
— Jaśnie panie — odparł Szczerogęba, wychyliwszy do dna garnuszek jabłecznika — nie pytalibyście się mnie o to, gdybyście znali moje pieśni. Pieczarze tej poświęciłem tuzin wierszy i opisałem ją tak dokładnie, że odnaleźćby w niej można po omacku każde ździebełko mchu. I śmiem twierdzić, że na tych 12 pieśni, sześć jest prawdziwie dobrych, a sześć drugich nie jest również bez wartości. Zaraz jaśnie panu zaśpiewam...
— Szczerogębo! — krzyknął Jantarek — zdobędziemy pieczarę Karłów i wyzwolimy Zazulkę!
— To więcej niż pewne — przytwierdził Szczerogęba.




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY.
WYPRAWA DO „KARLEJ PIECZARY“.

Późną nocą, gdy cały zamek pogrążony był we śnie, Jantarek i Szczerogęba wsunęli się do zbrojowni zamkowej, żeby zaopatrzyć się w broń przed wyprawą. Od pułapu do podłogi ściany owieszone były mieczami, lancami, szpadami, nożami myśliwskimi, toporami i sztyletami w świecących pochwach. Było tam wszystko, czego potrzeba do zabijania ludzi i wilków. Pod każdym ze słupów podpierających sklepienie, stały nieruchomo całkowite zbroje, w postawach tak dumnych, jakby w nich jeszcze kryła się duma dzielnych mężów, którzy wkładali je, udając się na zwycięskie boje. Rękawice ściskały dziesięcioma żelaznymi palcami lance, a tarcza wspierała się o zagięcia zbroi, okrywającej uda, na świadectwo, że przezorność jest siostrą odwagi i że prawdziwy rycerz, gotów tej nietylko do obrony ale i do ataku.
Jantarek wybrał z pośród przeróżnych zbroi tę, którą niegdyś nosił ojciec Zazulki, gdy szedł zdobywać wyspy Awalonu i Thuli. Z pomocą Szczerogęby włożył ją, przypasał miecz, nie zapominając o tarczy, na której wymalowany był herb książąt Żyznych Pól, wielkie płomienne — słońce. Szczerogęba nałożył stary żelazny płaszcz jeszcze po swoim pra-pra-dziadku, na głowę wsadził z fantazyą czapeczkę żelazną kształtu bardzo staroświeckiego, którą ozdobił pióropuszem, mocno oskubanym i zjedzonym przez mole. Poczciwie wybrał ubiór ten, wiedząc z doświadczenia, że śmiech i wesołość są wszędzie pożądane, a nieocenione wprost usługi oddają w chwilach największego niebezpieczeństwa.
Uzbroiwszy się, poczęli iść śpiesznie przez dziedziniec, oświecony bladem światłem księżyca. Już poprzednio Szczerogęba przywiązał konie na skraju lasu niedaleko galeryi podziemnej, wiodącej na gościniec; odnalazł je, skubiące korę krzewów. Konie były tak rącze, że w niespełna godzinę, nie bacząc na chochliki i zjawy różne, które im drogę zagradzały, dotarli do Góry Krasnoludków.
— Tu jest Karla Pieczara — rzekł Szczerogęba.
Pan i sługa zeskoczyli równocześnie na ziemię i bez chwili wahania, ująwszy w ręce szpady, zapuścili się w głąb pieczary. Podróż po nieznanych zakrętach podziemnych, wymagała niemałej odwagi, ale Jantarka wiodła miłość, a Szczerogębę przyjaźń i wierność. I nigdy lepszego zastosowania, nie mogły znaleźć słowa największego z poetów:
„Czegóż nie zdoła przyjaźń, przez miłość wiedziona?“
Pan i sługa postępowali w ciemności przez godzinę blizko, gdy raptem zabłysło jasne światło. Zdumieni ujrzeli, że świeci jeden z tych meteorów, którymi królestwo Krasnoludków było oświetlone.
W blasku tej światłości podziemnej ukazał się pałac króla Mikrusa.
— Oto jest pałac, który powinniśmy opanować niezwłocznie — rzekł Jantarek.
— Zapewne — odparł Szczerogęba. — Dozwólcie jednak miłościwy panie, żebym najpierw wypił łyczek tego miodku, który wziąłem razem z bronią. Bo im tęższe wino, tem mocniejszy wojownik, im mocniejszy wojownik, tem mocniejsze jego lance, a im mocniejsze lance, tem słabszy nieprzyjaciel.
Nie dostrzegając nigdzie żywej duszy, począł Jantarek uderzać gwałtownie rękojeścią miecza o bramę pałacu. Wreszcie usłyszał jakiś piskliwy trzęsący się od starości głosik i podniósłszy głowę, ujrzał w jednem z okien maleńkiego starowinę, z długą siwą brodą.
— Ktoście zacz? — zapytał staruszek.
— Jantar ze Srebrnych Wybrzeży — brzmiała odpowiedź.
— Czegóż tu chcecie?
— Żądamy wydania Zazulki, księżniczki Żyznych Pól, którą bezprawnie więzicie w waszem kretowisku, obrzydłe krety! — krzyknął doniośle Jantarek.
Krasnoludek znikł. Widząc, że są sami Szczerogęba rzekł:
— Nie wiem, czy się nie mylę miłościwy panie, zdaje mi się jednak, żeście nie zużytkowali wszystkich powabów przekonywającej wymowy.
Szczerogęba nie lękał się niczego, ale był już stary a z biegiem lat serce jego wypolerowało się podobnie jak jego czaszka. Nie lubił drażnić nikogo. Za to Jantarek unosił się coraz bardziej i krzyczał coraz głośniej:
— Otwierajcie bramę krety podziemne, kuny, łasice, tchórze, szczury wodne! Otwórzcie bramę, bo uszy poobcinam!
Ledwie te słowa wymówił, drzwi kute w bronzie otworzyły się na oścież, pomimo, że nie było nikogo, ktoby odsunął potężne ich skrzydła?
Lęk zdjął Jantarka, ale bez chwili wahania przekroczył tajemniczy próg bramy, odwaga jego bowiem większą była jeszcze od doznanego lęku. Gdy weszli w dziedziniec, ujrzeli we wszystkich oknach, na wszystkich krużgankach, na wszystkich gzymsach, i na wszystkich dachach, nawet w latarni i na brzegach kominów, tłumy Karlików uzbrojone w łuki i kusze.
Potem usłyszał Jantarek, że drzwi bronzowe zawarły się za nimi i grad strzał zasypał głowę jego i ramiona. I poraz wtóry zdjął go lęk niezmierny i po raz wtóry pokonał swoją obawę. Zaczem z tarczą na ramieniu i gołym mieczem w dłoni począł wstępować po schodach pałacowych, gdy nagle na najwyższym stopniu w postawie pełnej dostojnej powagi i spokoju, ujrzał majestatycznego Krasnoludka, w koronie na głowie, z herbem złotym w dłoni i płaszczu purpurowym narzuconym na ramiona. W Krasnoludku tym poznał odrazu małego człowieka, który wyzwolił go z więzienia Boginek Wodnych. Jantarek rzucił się do jego stóp i zawołał ze łzami:
— Kim jesteś zbawco mój i dobroczyńco! Czyżbyś był jednym z tych, którzy porwali umiłowaną moją Zazulkę?
— Imię moje jest Mikrus — odparł Krasnoludek. — Zatrzymałem w podziemiach Zazulkę, żeby udzielić jej wiedzy tajemnej Krasnoludków. Dziecię me, wpadłeś do państwa mego, jak spada nawałnica na rozkwiecony winny sad. Ale Krasnoludki nie ulegają słabościom ludzkim, i nie wpadają w szał gniewu, jak wy to czynicie. Tak dalece przewyższam cię intelektem, że cokolwiekbyś uczynił, nie potrafisz obudzić we mnie gniewu. Z wszystkich cnót, którymi cię przewyższam, jednej strzec będę zazdrośnie, cnotą tą: — sprawiedliwość. Zawezwę tu Zazulkę i zapytam jej, czy pragnie pójść za tobą? Ale uczynię to, nie dlatego, że ty tego żądasz, lecz dlatego, żem tak uczynić powinien.
Nastała chwila głębokiego milczenia, a potem ukazała się Zazulka odziana w białą suknię, z włosami spływającymi na ramiona. Ledwie ujrzała Jantarka, wyciągnęła ku niemu obydwie ręce i upadłszy na jego pierś, z całej siły tuliła się do jego rycerskiej zbroi.
Wtedy król Mikrus zapytał:
— Prawdą-że jest Zazulko, że młodzieniec ten jest tym samym, którego pragniesz poślubić?
— O tak! to on! to on! maleńki królu Mikrusie — wykrzyknęła Zazulka, — Spójrzcie tylko drogie Krasnoludki, przecież śmieję się z nadmiaru szczęścia.
To powiedziawszy, rozpłakała się. Łzy jej wilżyły lica Jantarka, ale zaprawdę były to łzy szczęścia. To znowu wybuchała śmiechem i powtarzała tysiące najsłodszych słów, choć zupełnie pozbawionych sensu, podobnych tym, które szczebiocą maleńkie dzieci. I nie przyszło jej na myśl, że widok jej radości może napełnić smutkiem serce króla Mikrusa.
— Ukochana moja — rzekł Jantarek, — odnajduję cię taką, jaką odnaleźć cię pragnąłem. Jesteś najpiękniejszą i najlepszą ze wszystkich istot na ziemi. Czuję, że mnie kochasz! Bogu najwyższemu dzięki — kochasz mnie! Ale Zazulko moja, czy w sercu twem nie gości ani odrobina uczucia dla króla Mikrusa, który wyzwolił mnie z kryształowego lochu, w którem zdala od ciebie, więziły mnie przez długie lata Boginki Wodne?
Zazulka szybko zwróciła się ku królowi:
— Tyś to uczynił, maleńki królu Mikrusie? — Kochałeś mnie i ocaliłeś tego, którego ja kocham i który mnie kocha...
Głos jej się załamał ze wzruszenia, osunęła się na kolana, kryjąc twarzyczkę w dłoniach.
Rozrzewnione Krasnoludki zlewały gorącymi łzami groźne swoje kusze. Tylko król Mikrus był spokojny. Zazulka natomiast, która dziś dopiero odczuła całą głębię dobroci jego i przywiązania dla niej — uczuła zarazem, że kocha go jak rodzonego ojca. Ująwszy Jantarka za rękę, rzekła:
— Kocham cię Jantarku. Bóg jeden wie, jak bardzo cię kocham. Ale czyż mogę opuścić maleńkiego króla Mikrusa?
— Hola! któż tu mówi o opuszczeniu mnie? Zatrzymuję was oboje jako więźniów mych — zawołał król Mikrus strasznym głosem, który zrobił naumyślnie, żeby rozweselić swoich gości. Ale naprawdę, dalekim był od gniewu. Wtedy Szczerogęba wysunął się naprzód i przykląkłszy na jedno kolano, rzekł:
— Panie — upraszam by Jego Wielmożność, dozwoliła mi dzielić niewolę moich młodych państwa.
Na jego widok Zazulka wykrzyknęła radośnie.
— To ty, mój drogi, poczciwy Szczerogębo! Jakże się cieszę, że cię znowu oglądam. Ah, jaki śmieszny pióropusz, przyczepiłeś do czapeczki. Powiedz mi, czy ułożyłeś jakie nowe piosenki?
Poczem król Mikrus zaprosił wszystkich na obiad.




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI.
W KTÓRYM WSZYSTKO KOŃCZY SIĘ JAKNAJPOMYŚLNIEJ.

Nazajutrz Zazulka, Jantarek i Szczerogęba przywdziali najwspanialsze szaty przygotowane dla nich przez Krasnoludków, poczem udali się do sali przyjęć. Po chwili nadszedł król Mikrus w przepysznym stroju monarchy. Za nim w długim szeregu szli najpierwsi dostojnicy państwa Krasnoludków, w pełnem uzbrojeniu i najdziwniejszych futrach, narzuconych na ramiona. U hełmów ich bieliły się skrzydła łabędzie. Przez okna, kominki i przewietrzniki wpadały coraz to nowe tłumy Krasnoludków i zajmowały każde wolne miejsce w sali. Pełno ich było nawet pod stołkami i ławami ustawionymi wzdłuż ścian.
Król Mikrus wstąpił na kamienny stół, na którym wznosiły się stosy świeczników, naczyń wyrobionych misternie w złocie, kufli i czar kryształowych... Poczem skinąwszy na Jantarka i Zazulkę, by podeszli ku niemu, rzekł:
— Zazulko, prawo plemienia Krasnoludków żąda, by cudzoziemka, która przez lat siedem przebywała w państwie naszem, uzyskała zupełną swobodę po upływie tego czasu. Dziś mija siódmy rok od czasu, gdy do nas przybyłaś. Byłbym złym obywatelem i złym królem, gdybym chciał dłużej zatrzymać cię u nas. Zanim jednako opuścisz nas, Zazulko, pragnąłbym przynajmniej — skoro sam poślubić cię nie mogłem — zaręczyć cię z tym, którego wybrało twoje serce. Uczynię to z radością, bo kocham cię więcej niż siebie samego, a jeśli w głębi serca została odrobina żalu, to żal ten, jak cień nikły, zwieje myśl o twojem szczęściu. Daj mi rękę swoją Zazulko, księżniczko Żyznych Pól i ukochana przez nas królewno Krasnoludków. Podaj mi także dłoń swoją — Jantarze ze Srebrnych Wybrzeży.
Połączywszy dłonie Zazulki i Jantarka, król Mikrus zwrócił się do ludu swego i rzekł potężnym głosem:
— Karliki moje, dzieci moje drogie, oto biorę was za świadków, że tych dwoje ślubuje sobie związać się na ziemi dozgonnym węzłem małżeńskim. Niechaj żyją w pokoju i niech za ich przyczyną zakwitną na ziemi odwaga, skromność i wierność, jak pod okiem dobrego ogrodnika rozkwitają gwoździki i róże.
Ledwie to wyrzekł, Krasnoludki poczęły wznosić przeraźliwe okrzyki, a nie wiedząc, czy się mają smucić, czy cieszyć, dawały folgę najsprzeczniejszym uczuciom. Potem król Mikrus zwrócił się znowu do narzeczonych i wskazując puhary, naczynia i czary ze złota i kryształu, mówił dalej:
— Oto są dary Krasnoludków. Przyjmij je Zazulko od maleńkich twych przyjaciół, którzy wykonali je z myślą o tobie. Ja inny podarunek przeznaczyłem dla ciebie.
Nastała długa chwila ciszy. Z wyrazem bezbrzeżnej tkliwości patrzył król Mikrus na cudną główkę uwieńczoną różami, którą Zazulka skłoniła na ramię narzeczonego.
A potem rzekł:
— Dzieci moje, nie dość jest bardzo się miłować. Należy jeszcze miłować się dobrze. Bo choć wielka miłość jest dobrą miłością, piękna miłość jest większa od niej. Niechaj wasza ma tyle samo słodyczy co i mocy. Niech nie brakuje w niej niczego, nawet wyrozumiałości, i niechaj się w nią wmiesza odrobina litości. Jesteście młodzi, piękni i szlachetni. Ale jesteście ludźmi, to znaczy, podlegacie ludzkim słabościom. I dlatego, jeżeli w uczucie, które macie dla siebie, nie wmiesza się trochę litości, to nie będzie ono przystosowane do wszystkich okoliczności waszego życia. Będzie ono jak odświętna szata, która nie chroni od deszczu i wichru. Bo najpewniej kocha się tych, których się kocha nawet w ich ułomności. Oszczędzać, przebaczać, pocieszać — oto jest najwyższa wiedza miłości.
Król Mikrus zatrzymał się, ogarnięty słodkiem i silnem wzruszeniem. Aż znowu rzekł:
— Dzieci moje, bądźcie szczęśliwe. I strzeżcie waszego szczęścia. Och, strzeżcie go dobrze.
W czasie tej przemowy Ład, Psik, Bzik, Brzdęk, Puk i Fik-Mik, uwieszeni u białego płaszcza Zazulki, okrywali pocałunkami dłonie i odkryte ramiona dziewicy. I wśród łez błagali ją, by nie opuszczała ich na zawsze. Wtedy król Mikrus wyjął z za pasa sygnet, którego kamień świecił tajemniczym blaskiem. Był to ów pierścień magiczny, za pomocą którego wyzwolił Jantarka z więzienia Boginek Wodnych. Król Mikrus wsunął go na palec Zazulki i rzekł:
— Przyjmij Zazulko z rąk moich sygnet ten, który o każdej porze i w każdej potrzebie otworzy tobie i mężowi twemu bramy podziemnego państwa Krasnoludków. Powitamy was zawsze gorącem sercem i udzielimy pomocy we wszystkiem. Wzamian za to, uczcie dzieci, które mieć będziecie, by nie gardziły niewinnym, pracowitym plemieniem Krasnoludków, który w pocie czoła pracuje w łonie ziemi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jacques Anatole Thibault.