Zazulka/Rozdział siódmy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anatole France
Tytuł Zazulka
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1915
Druk Drukarnia Naukowa
Miejsce wyd. Warszawa – Kraków
Tłumacz Zofia Rogoszówna
Tytuł orygin. Abeille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SIÓDMY.
WYPRAWA JANTARKA I ZAZULKI DO BŁĘKITNEGO JEZIORA.

Nazajutrz po obiedzie, skoro tylko księżna przeszła do swoich komnat, Jantarek ujął Zazulkę za rączkę.
— Chodźmy — rzekł krótko.
— Dokąd?
— Pst...
Szybko przebiegli schody i podwórze zamkowe. Kiedy weszli w podziemną galeryę, wychodzącą na gościniec, Zazulka po raz wtóry zapytała Jantarka, dokąd ją wiedzie.
— Nad jezioro — odparł Jantarek.
Wiadomość ta tak zaskoczyła Zazulkę, że stanęła jak wryta z ustami otwartemi z wielkiego zdumienia. Jakżeż można iść tak daleko, bez pozwolenia mamy i w atłasowych buciczkach do tego? Bo Zazulka miała na nóżkach atłasowe trzewiczki. Niech sobie Jantarek mówi, co chce, ale to zupełnie niema sensu.
— Czy ma sens czy nie, pójdziemy nad jezioro i basta! — Taką to zwięzłą odpowiedź dał rycerski Jantarek Zazulce. Przecież nie dalej jak wczoraj Zazulka zarzuciła mu tchórzostwo, a dziś robi taką minę, jakby trzech zliczyć nie umiała.
Dobrze, teraz Jantarek dostanie się nad jezioro, a Zazulka niech idzie bawić się lalką i kręcić wrzeciono. Niema co mówić, ładnie to namawiać kogo do awantur, a samej trzymać się fartuszka ochmistrzyni. Wszystkie dziewczęta są jednakowe! Niech Zazulka wraca do zamku, Jantarek z pewnością zatrzymywać jej nie będzie. Ale do jeziora pójdzie i tak.
Zazulka uczepiła się jego ramienia. Jantarek ją odepchnął. Wtedy zarzuciła mu rączki na szyję.
— Weź mnie ze sobą, braciszku! weź mnie ze sobą! — prosiła, łkając.
Tak wielka skrucha wzruszyła wreszcie serce niezłomnego rycerza.
— No to chodź — rzekł łaskawiej — ale nie pójdziemy drogą koło miasta, bo mógłby nas jeszcze kto zobaczyć. Najpierw musimy się wdrapać na wał obronny, a potem miedzą wydostaniemy się na gościniec.
Dzieci ujęły się za ręce i zaczęły iść śpiesznie ku wałowi, otaczającemu zamek dokoła. Kiedy zeń zbiegli, Jantarek wyłożył Zazulce dalszy plan wycieczki.
— Ta ścieżka między polami wyprowadzi nas na drogę, którą jechaliśmy do Pustelni. Z pewnością, jak za tamtym razem, ukaże się nam jezioro, a skoro je tylko zobaczymy, pobiegniemy ku niemu na przełaj przez łąki i pola.
Niema co mówić, plan ułożony był znakomicie.
Idąc brzegiem rowu, Zazulka zrywała kwiaty, które układała w piękną wiązankę. Były tam maki polne, żółte dziewanny, astry i chryzantemy. Ale kwiaty więdły w rozgrzanych rączkach Zazulki i wyglądały tak biednie, że kiedy doszli do mostu kamiennego, Zazulka, znużona ich dźwiganiem, już chciała rzucić je do wody dla odświeżenia, ale po namyśle postanowiła ofiarować je „Pani bez głowy“.
Na jej prośbę Jantarek podniósł ją do góry, poczem Zazulka złożyła kwiaty w skrzyżowane dłonie kamiennej figury.
Byli już daleko od mostu, kiedy Zazulka odwróciła się i spostrzegła na ramieniu „Pani bez głowy“ białą gołąbkę.
Szli dalej, nie zatrzymując się ani na chwilę.
— Tak mi się chce pić — powiedziała nagle Zazulka.
— I mnie także — ale rzeka została daleko za nami, a przed nami niema ani strumienia ani wodotrysku nawet.
— Słońce tak tu mocno grzeje, że z pewnością wszystką wodę z ziemi wypiło. Cóż teraz poczniemy, braciszku?
Dzieci bezradnie rozglądały się dokoła, gdy nagle dojrzały wieśniaczkę, z koszem owoców na ramieniu.
— To wiśnie! — wykrzyknął Jantarek. — Jaka szkoda, że nie wzięłem pieniędzy ze sobą.
— Ja mam pieniądze! — zawołała Zazulka. Śpiesznie wyjęła z kieszonki sakiewkę, w której błyszczało pięć monet złotych.
— Czy moglibyście mi dać tyle wiśni, ile się zmieści w mojej sukience, moja matko? — zwróciła się do wieśniaczki, unosząc obu rączkami brzeg swej sukienki.
Wieśniaczka rzuciła jej kilka garści wisien. Zazulka przytrzymała jedną rączką sukienkę, a drugą podała wieśniaczce monetę złotą, pytając:
— Czy nie będziecie mieli za mało, moja matko?
Wieśniaczka chwyciła złoty krążek, którego wartość przewyższała kilkakrotnie nietylko wszystkie wiśnie, ale i drzewo i grunt, na którym rosło. Wsunąwszy pieniądz do kieszeni, rzekła przebiegle.
— Zdałoby się więcej, jasna panienko, ale ja się tam o to nie przymawiam.
— Gdybyście jeszcze nasypali wiśni do kapelusza mego brata, to dostalibyście drugi taki pieniążek.
Wieśniaczka nie miała nic przeciwko temu. Dała dzieciom jeszcze garstkę wiśni i olśniona niespodziewanym skarbem, oddaliła się śpiesznie, rozmyślając w której pończosze i w którym sienniku ukryje otrzymane dukaty. Dzieci niemniej zadowolone zajadały ze smakiem wiśnie i rozrzucały pestki na prawo i lewo. Jantarek wyszukiwał wisien, szczepionych ze sobą ogonkami; wieszał je na uszkach Zazulki i śmiał się radośnie na widok lśniących purpurowych kulek, kołyszących się i łechcących alabastrową buźkę Zazulki.
Wesoły ten pochód wstrzymał na chwilę jakiś ostry kamyczek, który wsunął się w trzewiczek Zazulki i dotkliwie uwierał jej nóżkę. Zazulka poczęła się potykać, a przy każdem potknięciu, złote loczki muskały rozgrzaną jej twarzyczkę. Wreszcie doszedłszy do kępy trawy, usiadła, a wtedy Jantarek przykląkł u jej kolan, zdjął z nóżki trzewiczek i wytrząsł zeń mały biały kamuszek.
Spojrzawszy na swoje obolałe nóżki, Zazulka rzekła:
— Wiesz co, braciszku, jeżeli jeszcze kiedy wybierzemy się do jeziora, nałożymy buty z cholewami.
Słońce chyliło się ku zachodowi. Świeży podmuch wietrzyka ochłodził nieco spotniałe twarzyczki i szyje małych wędrowców. Po krótkim spoczynku dzieci odważnie puściły się w dalszą drogę. Szły teraz, trzymając się za ręce i co chwila wybuchały śmiechem na widok wydłużonych swych cieni, powtarzających wiernie każde ich poruszenia. Ażeby dodać sobie animuszu, zaczęły śpiewać w takt odbywanego marszu:

Wyszła z chałupy dziewczyna,
imię jej było: Maryna,
dosiadła osła Marcina,
zawiozła zboże do młyna!

Ale raptem piosenka się urwała. Zazulka obejrzała się niespokojnie.
— Jantarku zgubiłam trzewiczek, zgubiłam mój trzewiczek atłasowy!
Rzeczywiście jedwabne sznurowadła rozluźniły się w uciążliwym marszu i zapylony trzewiczek pozostał na środku drogi.
Zazulka patrzyła po za siebie, a gdy nie dostrzegła na nieboskłonie wyniosłych wieżyc zamczyska Żyznych Pól, serduszko jej ścisnęło się boleśnie, a oczy wezbrały łzami.
— Z pewnością zjedzą nas wilki — szepnęła — księżna matka nie dowie się nigdy, co się z nami stało i umrze ze zmartwienia. — Ale już Jantarek nadbiegł z odnalezionym trzewiczkiem i uspakajał Zazulkę, mówiąc:
— Zobaczysz, Zazulko, że będziemy w domu, zanim dzwon zamkowy wybije godzinę wieczerzy! Chodźmy dalej!

Gdy młynarz ujrzał dziewczynę
wielce nadobną Marynę
— Rzekł: „ostaw, panno, Marcina
i racz wejść ze mną do młyna“.

— Jezioro! Zazulko! Jezioro!
— Tak Jantarku! jezioro!
Jantarek począł wyrzucać kapelusz w górę i krzyczeć „wiwat! wiwat! wiwat!“ Zazulka była zbyt dobrze wychowana, żeby za przykładem Jantarka wyrzucić w górę swój kapelusik. Natomiast zdjęła trzewiczek, który ciągle zesuwał się z jej nóżki i z wielkiej radości, wyrzuciła go wysoko ponad głowę. Tak — tam w głębi doliny, w kolistej ramie listowia i kwiatów srebrzyła się tafla jeziora, cicha i spokojna na pozór, a jednak wstrząsająca raz po raz dreszczem zieleń, otaczającą ją dokoła.
Napróżno szukały dzieci jakiejś ścieżyny, któraby je doprowadziła nad sam brzeg tajemniczego jeziora. Drogi nie było, ale za to stado gęsi, które nieopodal pasła mała dziewczynka, odziana w barani kożuszek poczęło szczypać je po nóżkach.
Jantarek spytał gęsiarki, jak się nazywa.
— Kasia.
— Powiedz nam, Kasiu, którędy się idzie do jeziora?
— Kiej się tam nie idzie.
— Dlaczego?
— Bo tak.
— Ale gdyby się szło?
— Toby była droga i poszliby drogą. — Wobec tak trafnej odpowiedzi małej pastuszki Jantarek się zadumał.
— Niema rady — rzekł po chwili — spróbujmy przedrzeć się przez gąszcz, a może natrafimy na jaką ścieżkę, która nas doprowadzi do jeziora.
— Chciałabym, żebyśmy po drodze znaleźli dużo orzechów — mówiła Zazulka. — Bardzo mi się już chce jeść, braciszku. Jak się wybierzemy znowu do jeziora, to zabierzemy ze sobą całą skrzynię, pełną dobrych rzeczy.
— Naturalnie — odparł Jantarek. — Dopiero teraz widzę, jak mądrze zrobił koniuszy Szczerogęba, że wziął ze sobą całą szynkę i beczułkę miodu, kiedy się wybierał do Rzymu. Jemu się pewnie teraz nie chce ani jeść, ani pić. Ale śpieszmy się, Zazulko, bo choć nie wiem która godzina, ale coś mi się zdaje, że musi być już dosyć późno.
— Podobno pasterze poznają godziny po słońcu — mówiła Zazulka. Szkoda że nie jestem pasterzem. Tylko co jest dziwne, że słońce, które było nad naszemi głowami, kiedyśmy wychodzili z domu, teraz uciekło tam daleko za miasto i za zamek Żyznych Pól. Trzebaby się dowiedzieć, co to znaczy i czy tak jest codziennie, czy tylko dzisiaj?
Kiedy tak dzieci patrzyły w słońce, w tumanie kurzu, wzniesionym kopytami pędzących w galopie koni, ukazała się na gościńcu gromada zbrojnych jeźdźców.
Widok ich przeraził dzieci, które śpiesznie ukryły się w zagajniku. Były pewne, że są to rabusie, albo ludożercy, i nie przeczuły wcale, że byli to strażnicy zamku Żyznych Pól, wysłani przez zaniepokojoną księżnę na poszukiwanie małych zbiegów.
Przedzierając się przez gęstwinę traw, dzieci natrafiły na malutką ścieżynę, która nie była napewno ścieżyną zakochanych, bo nie można było nią wcale iść we dwoje, tylko gęsiego. W wydeptanej ziemi nie znać było ani jednego odcisku stopy ludzkiej, ale za to mnóstwo zagłębień, zrobionych jakby przez maleńkie kopytka czy raciczki.
— Tędy pewnie chodzą na spacer dyabliki — rzekła Zazulka.
— Albo raczej kozice — odpowiedział Jantarek.
Nie wiadomo które z nich dwojga miało słuszność, bądź co bądź jednak drożyna zawiodła ich łagodnym stokiem nad sam brzeg Błękitnego Jeziora, które nagle ukazało się ich zdumionym oczom w całym swym tęsknym i tajemniczym blasku. Wierzby płaczące maczały w cichej wodzie srebrne liście zwieszających się nizko gałęzi. Wysmukłe trzciny skupione w wysepki, chwiały raz po raz pierzastymi kitkami. U stóp ich lilie wodne rozścielały listowie wykrojone w kształcie serc i cudne, białe jak alabaster, kwiaty. Dokoła tych wonnych wysepek świtezianki, odziane w turkusowe i szmaragdowe pancerzyki, przecinały powietrze płomienistymi skrzydełkami i urywały lot raptownie, usypiając na liściach i kwiatach.
Dzieci z rozkoszą zanurzyły rozpalone nóżki w chłodnym wilgotnym żwirze wybrzeża, porosłym kępkami żabieńca i sitowia o ostrych żądłach. Strzelisty tatarak wionął ku nim subtelną wonią swych łodyg, okolonych koronką bladych kwiatów uszycy, po nad któremi ze szczytu wysokich swych głąbików fioletowa rozświta przeglądała się w sennej tafli jeziora.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jacques Anatole Thibault.