Zasługa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Zasługa
Pochodzenie Koszałki Opałki
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1905
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Zasługa.


Przez lat piętnaście byłem cichym pracownikiem jednej z poważnych instytucji — z pensją czterdziestu a potem pięćdziesięciu rubli miesięcznie. Od urodzenia byłem kaleką: nie miałem sprytu. Rozumiałem, że kalece niewiele się od życia należy, to też byłem skromny: marnie mieszkałem, licho się ubierałem, ożeniłem się z brzydką, bez posagu, anemiczną panienką, pracowałem wiele, paliłem szwarcowane papierosy po trzydzieści pięć kop. za setkę i miałem jedno dziecko.

I stało się, że biuro nasze otrzymało nowego dyrektora.
Drżałem, jak drży listek — by nie być usuniętym z zajmowanego stanowiska: bo nowy dyrektor począł zaprowadzać nowe porządki. A gdy wezwano i mnie z kolei do jego gabinetu, stałem się tak blady, jak działalność komitetu, czuwającego na straży cen węgli kamiennych.
— Panie — rzekł dyrektor — rozpatrzywszy się w składzie biura, doszedłem do wniosku, że jesteś pan wyzyskiwany, od dziś otrzymywać pan będzie sto dwadzieścia rubli miesięcznie. A oto pański awans.
Gdybym się nagle dowiedział, że Melcer został zaangażowany na szereg gościnnych występów do Filharmonji, lub towarzystwo muzyczne zaczęło wydawać dziennik, poświęcony grze na flecie — nie przeraziłbym się tak srodze i nie ździwił.
— Dziękuję — szepnąłem cicho i chwiejąc się, jak byt naszych pism naukowych, wyszedłem z gabinetu dyrektora.
O chaosie, jaki powstał w mej głowie, słabe mieć może wyobrażenie jeden tylko Nowaczyński, autor «Małpiego zwierciadła».
— Co się w tem może ukrywać? — po sto razy zadawałem sobie pytanie. — Co on chce ze mną zrobić?
Na szczęście przypomniałem sobie, że w jakiejś powieści dyrektor faworyzuje pracownika, zdradzając go z żoną. Zacząłem więc śledzić żonę: jej gesty, uśmiechy, pocałunki. Zadawałem jej dwuznaczne pytania. Nie spuszczałem też oka i z pana dyrektora. Starałem się przeniknąć, czy znali się poprzednio, czy nie pochodzą z jednych stron wypadkiem?
Po miesiącu bezskutecznych poszukiwań, doszedłem do niezbitego wniosku, że «nie tu pies zakopany», jak mówią niemcy w zdaniu, którego tu w oryginale nie przytoczę w myśl bojkotu handlu germańskiego i nauki. Podobnie robią kupcy, kładąc na niemieckich wyrobach stempel: Paris, London, lub Honolulu, byle nie Berlin; boć stempla: Warszawa — położyć również nie wypada.
— Gdzież się więc kryje tajemnica?
Brnąc dalej w fantastycznych urojeniach, przeszedłem od niemożliwego, że dyrektor ugania się za moją brzydką żoną — do jeszcze mniej prawdopodobnego przypuszczenia. I w tem podobny byłem do pewnego grona ludzi, stawiających coraz to nowe fantastyczne wnioski w sprawie hygieny, która, jak wiadomo, jest kwiatem, że się tak wyrażę — ekonomicznego bytu narodu.
Rzekłem:
— Zapewne jakiś miljonowy krewny zapisał mi cały majątek. Dyrektor wie o tem i chce mnie dobrze ku swej osobie usposobić.
Wolne od zajęć biurowych godziny, poświęcałem teraz szperaniu w ogłoszeniach o wakujących spadkach, zasięgałem informacji w biurach zagranicznych, nachodziłem adwokatów i rejentów.
I tu spotkał mnie zawód.
Pomyślałem wówczas, że dyrektor pragnie uczynić mnie wspólnikiem jakiegoś wielkiego oszustwa. Że też najprostsza myśl najpóźniej zawsze przychodzi człowiekowi do głowy. Może dlatego wcześniej zyskała Warszawa drewniane bruki, europejskie cukiernie i kobiety-ajentki, niż możliwe pomieszczenia dla szkół początkowych.
— Tak jest — rzekłem — pan dyrektor obrał sobie moją osobę za wygodny parawan, po za którym będzie przeprowadzał swe nieczyste sprawy. Potem całą winę zwali na mnie, i ja pójdę do kozy... Ale nic z tego. Nie mnie starego wróbla brać na premja bezpłatne lub wydawnictwa, bardzo kosztowne dla cudzych, a za psie pieniądze, prawie za darmo — dla prenumeratorów... W sam czas się spostrzegłem.
Wszystkie dostępne mi księgi po sto razy przeglądałem. Sprawdzałem podpisy, sumowałem kolumny od góry do dołu i odwrotnie, odczytywałem kwitarjusze, przepisywałem ukradkiem ważniejsze dokumenty.
Po raz drugi wezwany zostałem do gabinetu.
Tym razem wszedłem śmiało, z podniesioną głową. Byłem przygotowany do walki na śmierć i życie.
— Okazuje się, że przeczucie mnie nie omyliło — rzekł dyrektor miękkim głosem. — Podwyżka zachęciła pana do tem usilniejszej pracy. Prawdziwie wzorową nazwać mogę pańską sumienność, akuratność i porządek. Podwyższam więc panu pensję do stu pięćdziesięciu rubli.
Teraz już najdrobniejszy cień wątpliwości nie oszarzał promienności mych podejrzeń. Ale gdzież się kryje tajemnica, na czem polega cała malwersacja? Czułem się wplątanym w niewidzialną sieć wielkiej intrygi.
— Choćbym był niewinnym, jak rzeźnicy warszawscy, nikt mi nie uwierzy: te dwie nagłe podwyżki w tak krótkim czasie — będą przeciw mnie świadczyły.
Powróciłem do domu zgnębiony.
A ona? — moja żona ogromnie się ucieszyła i nie rozumiała mej rozpaczy. Już to kobiety nigdy nie odznaczały się zdolnościami w przewidywaniach przyszłości, i dlatego może wśród kobiet wyłącznie znajdujemy kabalarki i matki, którym się zdaje, że ich synowie aż do ślubu wierzyć będą w bajkę o bocianach. I dlatego zapewne trupie główki, zwane przez grzeczność ćmami nocnemi — takie zbierają żerowisko z sił, zdrowia i pieniędzy młodzieży... ale to już stanowczo jest za poważne.
Wpadłem tedy w czarną rozpacz.
— Co mam czynić, by uniknąć nieszczęścia, ochronić niewinne dziecko moje i bezbronną kobietę od niesławy?
Postanowiłem rozmówić się z dyrektorem. Zaskoczę go znienacka i wydobędę całą nagą prawdę.
I tak uczyniłem.
— Panie dyrektorze — rzekłem bez drżenia w głosie. — Czemu pan mnie wybrałeś, jako ofiarę swą? Czy dlatego, że byłem cichy, że nie wchodziłem w drogę nikomu, że pracowałem, jak wół, za marne wynagrodzenie? Nie, panie dyrektorze, choćbym nawet wiedział, że to się nie wyda, choćbym dostawał jeszcze wyższą pensję — ja się na to nie zgodzę... Nigdy, przenigdy!
Nikczemnik chciał pokryć udanem ździwieniem swe zakłopotanie.
— Janie rozumiem pana — rzekł. — Więc pan mnie posądzasz?
— Mam pewność.
— Gdzie... jak... Na jakiej podstawie?
Szatańsko się roześmiałem.
— Na jakiej podstawie? Na tej, że mi pan podwyższył pensję z 50 rubli do 150, jakkolwiek nie mam żadnej protekcji.
— Teraz on śmiać się zaczął, ale potem spoważniał nagle:
— Żal mi pana serdecznie. Więc życie uczyniło pana tak nieufnym? Więc pan nie wierzy, by ktoś mógł wynagrodzić prawdziwą zasługę?
Czy mnie przekonał? — Nie! — Niby to był szczery, ale czy człowiek wykształcony nie umie udawać? — Może w ten sposób chciał rozwiać moje wątpliwości?
Przez kilka następnych miesięcy nic podejrzanego w działalności nowego dyrektora nie zauważyłem, jednakże czułem niechęć ku niewyraźnemu, podejrzanemu człowiekowi i, skorzystawszy z pierwszej nadarzającej się sposobności, przyjąłem posadę w innem biurze, z pensją sześćdziesięciu rubli miesięcznie.
Teraz przynajmniej odzyskałem spokój, sen i apetyt.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.